15

Był czwartek, kiedy otworzyłem oczy. Zmrużyłem je zaraz w blasku białego dnia. Słońce wisiało nisko nad Uza Ne Juto, skąd gorący wiatr pędził rzadkie pierzaste chmury. Owady brzęczały w nagrzanym powietrzu, które wypełniała woń sztucznego tworzywa.

Plastykowej kobiety nie znalazłem koło siebie. Leżałem sam pomiędzy pękatymi kaktusami, przy stosie szarego popiołu, gdzie dogasało nocne ognisko. Las szumiał papierowymi liśćmi. Czasami spoza pustych pni wyglądały maski manekinów wałęsających się po zboczu. Stado podrobionych wielbłądów pędzone przez sztucznego pastucha przeszło piaszczystą drogą. Jedynie gipsowe figury Cyganów, rozstawione dookoła polowej kuchni i przy makiecie rodzinnego wozu, wciąż tkwiły nieruchomo na swoich miejscach.

Dlaczego większą część planu zdjęciowego pokrywały dekoracje? Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z nimi, pomyślałem, że przy ich montażu Scenograf kierował się tylko potrzebą oszczędności. Wkrótce jednak wyjaśnienie to przestało mi wystarczać. Wprawdzie wznoszenie rzeczywistych domów na dalekim marginesie sceny, więc tam, gdzie wystarczały proste makiety eksponowanych ścian, nie miałoby żadnego sensu, jednak zamiast fabrykować ruchome i gadające manekiny oraz sztuczne rośliny i zwierzęta, czy nie łatwiej byłoby posadzić na planie zdjęciowym wyłącznie autentyczne drzewa i wprowadzić do akcji samych żywych ludzi, obsadzając nimi wszystkie stanowiska, choćby scenariusz przewidywał, że większość stworzonych postaci ma odegrać w filmie tylko role czwartorzędnych statystów?

Po ujawnieniu zdolności twórczych Płowego Jacka ostatecznie przestałem się orientować, co sprawiało większą trudność producentom nadrzędnego widowiska: konstruowanie postaci żywych czy ich imitacji. Może jedno i drugie przychodziło im z jednakową łatwością. W każdym razie oszczędność – w jakimkolwiek sensie – nie miała tu żadnego znaczenia.

Lecz aby zrozumieć myśl zawartą w efekcie pracy Scenografa Kroywenu, trzeba było najpierw zauważyć, iż obiektywne spojrzenie na świat nie ma żadnej wartości z punktu widzenia sztuki, gdyż każda twórczość artystyczna polega właśnie na subiektywnym wyborze. Ponadto odbiorcy nigdy nie interesuje znana mu rzeczywistość – lecz wyłącznie jej dopełnienie. Autor przemilcza lub zbywa półsłówkami nieistotne dla danego utworu fakty, wygasza zbędne światła i wycisza nieważne głosy, upraszcza marginesowe byty, oddala, zaciera lub przysłania drugorzędne kształty i struktury po to, by działając też w przeciwną stronę – przez stopniowe pogłębianie ostrości na drodze do wybranego celu – skupić uwagę odbiorcy na określonej sprawie.

Jakiej sprawy bronił Płowy Jack w reżyserowanym przez siebie filmie – nie wiedziałem jeszcze. Nie potrafiłem przeniknąć jego myśli, ponieważ w mojej obecności zwracał się tylko do statystów, w najlepszym razie pierwszoplanowych, do jakich zaliczałem siebie. Czy aktorom pozostawiał wolną rękę, by szli za wskazówkami wewnętrznego głosu wyrażającego Wolę Scenariusza, czy również nauczał ich gestem i słowem – nie miałem pojęcia. Ale miałem pewność, że w widowisku, które dla nas wszystkich – zgromadzonych na zdjęciowym planie świata – było jedyną realną rzeczywistością, ja sam nie odgrywałem żadnej istotnej roli. Bo jaką satysfakcję mogłem czerpać z żałosnego faktu, że w kolejce do wiecznego życia stałem przed słynnym (ponoć) profesorem uniwersytetu, który okazał się ledwie trzeciorzędnym statystą, jeśli równocześnie kreowałem rolę mniej ważną od skromnej pisuardessy?

Rankami szczególnie dotkliwie dawała mi się we znaki samotność. Tego przedpołudnia, jak bezpański pies za napotkanym wozem, wlokłem się leniwie w tłumie manekinów prowadzonych przez Płowego Jacka. Myślałem o kobietach poznanych w życiu: nie wiodło mi się z nimi, bo Linda już dawniej pewnie puszczała się przy każdej okazji, nocna znajoma była sztuczna, a Muriel – nieosiągalna.


Zanim Płowy Jack pociągnął za sobą rzeszę gromadzących się w obozie sztucznych ludzi, leżałem jeszcze przez jakiś czas przy wozie Cyganów. Nauczyciela zasłaniały mi kaktusy, za którymi od rana dźwięczał jego melodyjny głos:

– I powiadam wam, iż ktokolwiek opuściłby swoją żonę i inną pojął – cudzołoży.

– Jeśli tak wygląda sprawa męża i żony, ten głupi, kto się żenić chce – zauważył jakiś głos.

– Dotyczy to tych, którym wskazano głosem sumienia, by dotrzymali wierności. Dlatego powiadam wam: wszelki grzech człowiekowi odpuszczony będzie, tylko bluźnierstwo przeciwko Duchowi Scenariusza nie będzie darowane.

Wyjrzałem na plażę. Do mistrza podszedł uczeń i po dłuższej chwili wahania zapytał go:

– Kto jest największy w królestwie ekranu?

Płowy Jack wskazał na plastykowe dzieci, które pozorowały zabawę w piasku, po czym zwrócił się do swoich uczniów:

– Jeżeli nie upodobnicie się do tych dzieci, nie wejdziecie do królestwa. Bo kto się uniży jako one, ten ci jest największy na ekranie świata.

Na drodze pojawił się osobowy samochód. Ciągnął za sobą wielki obłok białego pyłu, aż zatrzymał się przy gromadzie słuchaczy. W wozie siedziały trzy porządnie ubrane manekiny. Czwarty, zmontowany za kierownicą, miał na sobie papierowy uniform szofera.

Płowy Jack rzucił im przelotne spojrzenie i zaraz nachmurzył się, lecz wrócił do przerwanego wątku:

– Zaprawdę tedy powiadam ci: Lepiej jest tobie wejść do żywota małym, chromym lub ułomnym, aniżeli dwie ręce i nogi mając, być odtrąconym. Patrzcie pilnie, abyście nie gardzili żadnym z tych maluczkich. Albowiem gdzie są dwaj albo trzej zgromadzeni w imię moje, tamem jest w pośrodku nich.

Dwa manekiny wysiadły z samochodu i podeszły do Płowego Jacka.

– Gdzie są dwaj albo trzej, tam możesz trąbić swoje, ale nie ogłupiaj całego tłumu – rzekł jeden z nich.

– Panie magistrze, czy ja mam dobrą wizję? – spytał drugi. Zdjął druciane okulary i udał, że przeciera nieobecne szkiełka. – Jak to! Więc ten osobnik nie siedzi jeszcze?

– Zapewniam pana, szanowny rektorze, że wkrótce go posadzimy – odpowiedział pierwszy typ.

Fałszywy rektor odziany był w togę wytwornie ułożoną i bogato nakropioną różnego rodzaju świecidełkami. Namiastki głównych odznaczeń zgromadził na szerokiej wstędze pod złotym napisem “Moja Magnificencja". Przy okazałym wdzianku rektora szary worek Płowego Jacka wyglądał bardzo żałośnie.

Z tłumu wyszła prawdziwa dziewczyna, której poprzedniego dnia mistrz przywrócił życie.

– To jest nasz Reżyser – przedstawiła Płowego Jacka uroczystym tonem, jakby chciała podkreślić, że przybysze mają tu pewnie kogo innego na myśli.

– Taki on Reżyser, jak ja dziewica – roześmiał się podrobiony magister.

– Zapytaj go o coś – polecił rektor.

– A co waszą magnificencję rozerwałoby nieco?

– Może legenda o początku świata?

– Służę uprzejmie…

– Ale niech wie, że wysłucham go wyłącznie z obowiązku uczestniczenia w kulturze narodowej. Gadek ludowych lubię słuchać po każdej intelektualnej uczcie, jaką przeżywam licząc grzbiety opasłych tomów zgromadzone w mojej bibliotece, ponieważ dopiero wtedy ogrom utrwalonej na papierze myśli w zestawieniu z tymi poczciwymi bajaniami daje mi właściwe pojęcie o różnicy między tytanem a baranem.

– Ja też mam słabość do tych rzewnych gadek.

– Więc na co czekamy?

Magister zwrócił się do Płowego Jacka:

– Jego magnificencja nie ma zaszczytu sam ciebie zapytać, czy twierdzisz, że wszystko, co dziś na planie stoi i co się na nim – jak mówisz – rucha, Pan twój stworzył w czasie zaledwie jednego tygodnia?

Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Rektor (wiedziałem coś o nim z notatek zamieszczonych w prasie) pozował na osobistość, która każdą chwilę wolną od celebrowania naukowych uroczystości poświęciłaby chętnie samej nauce. Nie miał on jednak czasu na samodzielną pracę. Nawet napis “Teoryja tytułmajców wyższych, a praktyczna sztuka dźwigania tychże" (umieszczony na grzbiecie cegły złożonej godnie w Sanktuarium Dzieł Stałych) musiał wyryć pod własnym nazwiskiem spracowaną protezą swego kolegi.

– Panie rektorze! – odezwał się z samochodu trzeci elegancko ubrany manekin.

– Słucham.

– Proszę do środka na małą pogawędkę.

Kukły uczonych wsiadły do wozu. W czasie niezgrabnie przeprowadzonego manewru zawracania szofer zjechał z drogi i zatrzymał się pod kaktusami, poza którymi znajdowało się moje legowisko. Przez otwarte okienko usłyszałem ściszony głos trzeciego manekina:

– Przykro mi, ale ja pana przestałem rozumieć.

– Tam do licha! Czy przez właściwe nam roztargnienie zwróciłem się może do tych pastuchów w jakimś obcym języku?

– Nie. Mówił pan naszym językiem.

– Więc nie dość jasno wypowiedziałem się za racjonalizmem?

– Zdumiewa mnie pan swoją lekkomyślnością. Szydząc otwarcie z nauki tego człowieka w tak licznym gronie słuchaczy, zamiast pokonać go, zjednał mu pan tylko nowych zwolenników. Trzeba nam najpierw pozyskać stado i przeciwstawić je pasterzowi, aby oddać go w ręce prokuratora bez żadnego ryzyka. Obrana przez was linia postępowania prowadzi do niebezpiecznych rozruchów.

– Ależ kochany dziekanie! Często okazuje pan trwogę na widok nawiedzonego proroka?

– Wybaczy pan, lecz ja nie znajduję folkloru w malowanej przez niego szalonej wizji świata. To skandal, żeby analfabeta, osobnik bez elementarnego wykształcenia, jakiś zarozumiały błazen chodził po całym Kroywenie i bezkarnie buntował nam mieszkańców miasta. Adolf?

– Słucham posłusznie – odpowiedział szofer.

– Zakopałeś się w piasku?

– Już ruszam.

– Wjedź na drogę i jeszcze raz zatrzymaj się przy proroku. Pokażę panom, jak należy osłabiać wiarę fanatyków.

– W tej sprawie dziś jeszcze zwołam zebranie członków naszego prezydium – zdecydował rektor.

Samochód stanął przy Płowym Jacku.

– Mistrzu! – Dziekan wyjrzał przez okienko. – Jeżeli jesteś nadprzyrodzoną postacią, Synem Widza żywego, który cię posłał na plan, abyś tutaj nauczał, jak grać i jak zasłużyć sobie na wieczne życie, przekonaj wszystkich o tym, że jesteś mesjaszem, uczyń jakiś cud w naszej obecności.

Na plaży zapanowała głęboka cisza. Nauczyciel wolno obrócił głowę do fałszywych kapłanów myśli.

Wam nie okażę znamienia.

– Bo nie potrafisz!

– Słyszeliście? Kamień odrzucony przez budowniczych stał się głową węgielną. A kto by padł na ten kamień – roztrąci się, a na kogo by on upadł – zetrze go!

– Czy to samo powiesz gubernatorowi Kroywenu, gdy przyjdzie pora płacenia podatku? Jak myślisz, godzi się dawać władzom czynsz czy nie?

– Czemu mnie wciąż kusicie, obłudnicy? Pokażcie mi monetę, to wam powiem.

Gdy podali mu grosz, zapytał:

– Czyjże to obraz i napis?

– Gubernatora.

– Oddajcie tedy gubernatorowi, co do niego należy, a Widzowi, co Jego jest. Ślepi wodzowie, którzy przecedzacie komara, a wielbłąda połykacie!

W gromadzie odezwał się groźny szmer. Samochód przejechał wolno między stłoczonymi na drodze manekinami. Kiedy zniknął za parawanem sztucznych palm, do Płowego Jacka podszedł jeden z jego uczniów i zapytał:

– Wiesz, że uczeni w piśmie usłyszawszy tę mowę zgorszyli się?

A on rzekł:

– Wszelki rodzaj, którego nie szczepił Ojciec mój niebieski, wykorzeniony będzie. Ślepi niewidomych prowadzą w dół. Zaniechajcie ich, bo powiadam wam, iż z każdego słowa próżnego, wypowiedzianego na planie, zdacie sprawę w sądny dzień.

Przed południem Płowy Jack zaprowadził swój lud w inne strony. Przez kilka godzin towarzyszyłem mu w obchodzie zdjęciowego planu. Najpierw, omijając Parayo, poszliśmy brzegiem Vota Nufo na plaże zajmowane przez bogatych mieszkańców Aiwa Paz. Za wylotem mostu przy Trzydziestej Ulicy, gdzie znowu otoczyły nas dekoracje, minęliśmy makietę luksusowego campingu, w którym sztuczna służba ubrana w papierowe liberie kręciła się wokół młodego pana.

Młodzieniec ów miał ciało wykonane z najlepszego gatunku tworzywa sztucznego i – co okazało się wkrótce – trzymał w ręku trzecią część akcji wszystkich przedsiębiorstw zlokalizowanych na Dolnym Riwazolu (gdzie stały same dekoracje) oraz był właścicielem ośmiu bardzo drogich hoteli wypoczynkowych, których malownicze, wyniosłe tarcze wysuwały się na czoło sztucznego Aiwa Paz.

Kiedy kolumna statystów tratowała zielone wióry imitujące trawę przed jego campingiem, młodzieniec zawołał do Płowego Jacka:

– Nauczycielu dobry! Co mam czynić, aby dostać się do nieba i żyć w nim wiecznie?

Dlaczego nazywasz mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Widz, bowiem od jego łaski zależy wszystko. A jeśli sam nie wiesz, co czynić, lecz chcesz wejść do żywota, przestrzegaj przykazań.

– Jakich?

– Nie zabijaj i nie kradnij. Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu i miłuj każdego, jak siebie samego.

– Przykazania te szanowałem od wczesnej młodości, więc czego mi brakuje?

– Jeśli chcesz być doskonałym, idź, sprzedaj swoje majętności, rozdaj pieniądze ubogim i przyszedłszy na pierwszy plan, naśladuj mnie. Porzuć wszystko, co tu masz, dla skarbu w niebie.

Po wysłuchaniu tej dobrej rady młodzieniec bardzo się zasmucił. Ciężko mu było wstać z fotela, w którego siedzeniu ukrył wszystkie papiery wartościowe pozorujące jego znaczny majątek.

– Zaprawdę powiadam wam – rzekł mistrz do statystów – iż z trudnością ten wejdzie do królestwa.

A gdy wprowadził swych uczniów w głąb Aiwa Paz, gdzie namalowane na płótnach tandetne obrazy kosztownych domów imitowały wille arystokracji miejskiej, zatrzymał się przy makiecie okazałej siedziby i dodał:

– Bo na tym planie łatwiej wielbłądowi przez ucho igielne przejść, niż bogatemu pozyskać łaskę Widza. Tedy wielu pierwszych będzie ostatnimi, zaś ostatnich pierwszymi. A z mnóstwa wezwanych niewielu wybranych spodoba się Panu i przed innymi wejdzie do królestwa.


I stało się, że gdy Płowy Jack chodził po dzielnicy pozornego dostatku, podszedł doń jakiś plastykowy sługa.

– Pan mój siedzi nad pustą butelką i wielce się trapi – rzekł. – Lecz jeśli możesz, wstąp do naszego domu, połóż swą rękę na wszystkich kieliszkach i z próżnego napełnij je.

Nauczyciel nie zgromił zuchwałego szydercy.

– Chcę – powiedział. – Przyjdę i pocieszę go.

Lecz kiedy wszedł do makiety domu ponurego pana i usiadł za stołem w towarzystwie swoich uczniów i kilku kapłanów, przez drugie drzwi do izby wtłoczyła się zgraja ciemnych typów z nieuchwytnym gangsterem Dawidem Martinezem na czele. Wszyscy zaraz wyciągnęli ręce z pustymi szklankami, zaś Płowy Jack ujął w dłoń butelkę po whisky i uważnie przechylił ją nad każdym naczyniem. Większość szklanek nadal pozostała pusta – sobie tylko i mnie oraz kilku żywym uczniom nauczyciel nalał z pustej butelki prawdziwego alkoholu.

Sztuczni opilcy chwalili mistrza, a on kazał im w podobieństwach, dolewał i sam zaglądał do szklanki. W tym czasie szpiegujący go kapłani szemrali między sobą po kątach:

– Czyż to nie Carlos Ontena tam siedzi?

– To on.

– A ten drugi, w czarnym sombrero na głowie? czy nie nazywają go Dawidem Martinezem?

– Tak go wołają.

– Więc z bandytami pije nauczyciel ich! Płowy Jack zaraz uciszył te gadki:

– Zdrowi nie potrzebują lekarza, ale ci, co się źle mają – rzekł.

Po tej uwadze Płowy Jack opuścił dom Martineza. Pociągnął wszystkich z powrotem do Parayo, gdzie był jego rodzinny dom. Ale tam – w oczach bliskich sąsiadów, którzy znali go od wczesnego dzieciństwa – nie uzyskał uznania ani szacunku.

Na jego widok ludzie wzruszali ramionami i szeptali między sobą:

– Czyż to nie jest syn owego cieśli, co ma warsztat za piekarnią? Przecież ten chłopak wychowywał się na ulicy razem z naszymi synami i córkami. Obserwowaliśmy go przez całe życie i wiemy o nim zbyt wiele, by sądzić, że przerósł nas.

W Parayo Płowy Jack nie dokonał cudu. Rozpuścił lud i wyszedł z osiedla. Na polu zatrzymał uczniów, jakby się gotował do dłuższego kazania. Ale uśmiechnął się tylko, machnął ręką i zgarnął nią z ust długie włosy, by rzec:

– Nikt nie jest prorokiem w swym domu ani w rodzinnym kraju.

Загрузка...