3

Gmach Temalu, podobnie jak większość mijanych po drodze domów, swym zewnętrznym wyglądem nie wywoływał podejrzenia o mistyfikację. Również zajmowana przez centralę handlową wysokościowa część budynku na przechodniu patrzącym z dołu robiła wrażenie konstrukcji wzniesionej z prawdziwego szkła, betonu i aluminium.

Wjechałem windą niemal na sam szczyt wieżowca – na sześćdziesiąte drugie piętro, gdzie znajdowała się sekcja Lindy. Nie zastałem jej tam. Powiedziano mi, że pani Tinazana została wezwana przez kierownika działu i przebywa w jego gabinecie. Informacji tej udzieliła mi koleżanka Lindy, zapewniając jednocześnie, że moja dziewczyna zaraz wróci. Biuro to odwiedziłem już kilka razy, toteż znałem z widzenia cztery osoby pracujące tutaj. Usiadłem na wskazanym krześle i przez kilka minut udawałem kamienny spokój.

Miałem powody do zdenerwowania, ponieważ wszyscy współpracownicy Lindy w jej pozorowanym biurze byli sztuczni. Na tej podstawie mogłem się obawiać, że zaraz zobaczę plastykową Linde. Czekałem na nią pod papierową ścianą, pomiędzy dwoma tekturowymi pudłami, które imitowały biurka. Przy pudle z prawej strony zainstalowany był manekin ładnej dziewczyny. Jej biurko zajmowała prawdziwa maszyna do pisania. Kukła stukała w klawisze wszystkimi palcami z prędkością karabinu maszynowego. Zajrzałem jej przez ramię. Na papierze nie znalazłem ani jednego sensownego słowa: były tam tylko szeregi liter zestawionych przypadkowo. W poszczególnych wierszach częste przerwy grupowały litery w jakieś niby – wyrazy, dzięki czemu ktoś żywy, kto by tu na chwilę zajrzał, mógłby ten rekwizyt pomylić z prawdziwym dokumentem. Sztuczna urzędniczka tłukła w klawisze na chybił trafił, byleby robić wrażenie biegłej maszynistki.

Również dwie pozostałe referentki tego działu, w którym Linda zajmowała kierownicze stanowisko, imitowane były przez manekiny zrobione z gumy i plastyku. Wyglądały jak dwie bliźniacze siostry. Dekorator umocował je przy biurkach w jednakowych pozach: obydwie podpierały brody lewymi rękoma pozbawionymi palców. Poruszać mogły tylko prawymi dłońmi. Jedna brała ze stosu różowe kartoniki i kreśliła na nich długopisem zgrabne spirale. Druga rozmieszczała te fiszki w przegródkach obszernego segregatora.

O buchalterze, jedynym mężczyźnie pracującym tu między sympatycznymi kobietami, Linda wspominała niechętnie: starzec miał opinię roztargnionego mruka, wiecznie poszukującego w papierach jakiejś zaginionej asygnaty. Teraz kopia jego stała pod regałem w pozie wyrażającej dalszy ciąg tych anegdotycznych poszukiwań. Nie miał na sobie nawet prawdziwego ubrania. Papierowa koszula i spodnie oblekały jego sztywne ciało. Poruszał tylko szyją i gumowymi palcami. Próbował wyciągnąć z szafy jakiś rejestr. Obecność dokumentów pozorowały same grzbiety teczek, które dekorator nakleił rzędami na ramach imitujących półki. Po kilkunastu minutach księgowy mógł zdenerwować każdego: miał pewnie jakiś mechanizm zegarowy w swym pustym korpusie, bo w równych odstępach czasu powtarzał w kółko jedno zdanie: “Słodka moja, gdzieś ty się podziała?"

Na makietach biurek stały odlane z gipsu aparaty telefoniczne. Wszystkie przybory biurowe były porozstawiane przed manekinami w pedantycznym porządku. Miały one uproszczone kształty dziecinnych zabawek i zostały przytwierdzone do desek zardzewiałym drutem. Pudło imitujące stanowisko pracy Lindy wyglądało nieco lepiej od innych. Stał na nim prawdziwy telefon. Uniosłem się ze swego krzesła (jedynego solidnego mebla w tym pokoju), aby zobaczyć z bliska, czym zajmowała się Linda dzisiaj do południa, zanim wezwano ją do kierownika.

Biurko mojej dziewczyny zaścielały różnego rodzaju kolorowe teczki i luźne papiery pokryte jej normalnym pismem.

– Czy gabinet kierownika znajduje się na tym piętrze? – zapytałem maszynistkę, kiedy na chwilę przestała terkotać.

– Ostatni pokój na lewo – odpowiedziała normalnym głosem. – Ale nie radzę tam wchodzić. Pewnych spraw lepiej nie dostrzegać.

Ostrzeżenie to zawierało jakąś podejrzaną zachętę. Po drugim kwadransie oczekiwania wyraziłem zwątpienie, czy Linda tu wróci przed końcem pracy. Nikt minie odpowiedział. Referentki chichotały głosami nakręcanych lalek. Maszynistka szlifowała sobie paznokcie. Kiedy księgowy po kolejnej minucie milczenia znowu puścił płytę ze słowami: “Słodka moja, gdzieś ty się podziała?", opuściłem pokój. Poszedłem na koniec korytarza pod drzwi opatrzone napisem, w którym tylko słowo “kierownik" było zrozumiałe.

W pierwszym pokoju zastałem mechaniczną sekretarkę kierownika.

– Czym mogę panu służyć? – zapytała głosem zegarynki.

Siedziała na obrotowym stołku obok wystruganej z arkusza dykty pionowej tarczy o barwie i konturach eleganckiego biurka. Miała na sobie papierową spódniczkę mini i perukę ufarbowaną na fioletowa. Trzepotała zlepionymi czarnym tuszem długimi rzęsami, ukazując na przemian to perłowe powieki, to wielkie szklane oczy. Nogi miała wytłoczone zgrabnie z masy plastycznej i ułożone trwale w pozycji jedna na drugiej. Mogła jednak poruszać rękami.

– Nie mam pewności, czy trafiłem do właściwego pokoju. Czy tu – wskazałem na drzwi obite grubą warstwą dźwiękochłonnej tkaniny – znajduje się gabinet kierownika działu, w którym pracuje Linda Tinazana?

– Tak.

– Mogłaby pani poprosić ją na chwilę?

– Tinazany nie ma tutaj.

– Powiedziano mi, że jest teraz u waszego kierownika.

– Szef dziś nie przyjmuje.

– Ale jest u siebie?

Odpowiedziała po kilku sekundach:

– Wyszedł przed godziną.

– Nie wierzę. Można tam wejść?

– Nie można!

– Pani coś ukrywa!

– Nie wejdzie pan do gabinetu po prostu dlatego, że szef zaniknął drzwi na klucz i zabrał go ze sobą.

Pochyliła się nad krawędzią makiety biurka, na której sterczały barwne rysunki szklanki napełnionej herbatą i wazonu z kwiatami. Obrazki te wycięto z brystolu. Razem z innymi dekoracjami rozstawionymi w lokalach centrali handlowej mogłyby one wprowadzić w błąd jedynie widza patrzącego na nie z okna sąsiedniego wieżowca. Sztuczna sekretarka przesunęła gumowy palec po brzegu tarczy i położyła go na guziku sygnalizacyjnym.

Skoczyłem ku drzwiom gabinetu. Lalka miała dobry refleks: ze swego obrotowego łożyska mogła sięgnąć do klamki i chwyciła za nią sekundę wcześniej. Nacisnąłem na drzwi ciężarem całego ciała.

– Kierownik zabronił! – wrzasnęła nieludzkim głosem.

Jej krzyk zlał się w jedno z chrzęstem rozdzieranego plastyku. Przez szparę utworzoną przy futrynie zobaczyłem spódnicę Lindy porzuconą na oparciu krzesła. Coś jeszcze blokowało drzwi: zanim ostatecznie ustąpiły, usłyszałem ostry zgrzyt, który dobiegł z miejsca zajmowanego przez sekretarkę. Po chwili drzwi trzasnęły o ścianę gabinetu i wpadłem do środka.

Linda była prawdziwa. Miała na sobie tylko bluzkę i pończochy. Siedziała przy wykrojonej z dykty sylwetce biurka na kolanach plastykowego mężczyzny. Patrzyła z przerażeniem to na mnie, to na coś obok, co jeszcze bardziej przyciągało jej uwagę i paraliżowało ją do tego stopnia, że nie uświadamiała sobie wcale, w jakiej ją widzę sytuacji. Manekin również tam patrzył. Odwróciłem się za siebie.

Przy drzwiach wisiała proteza całej ręki. Była wyrwana ze sztucznego stawu razem z kauczukową łopatką i dyndała na klamce, trzymając się jej kurczowo gumowymi palcami.

Sekretarka zwróciła się do nas na obrotowym stołku. Była do niego przymocowana tak silnie, że nie spadła na podłogę w momencie wstrząsu. Prawy jej bok otwierała niekształtna jama. Zamiast żywej twarzy miała nadal tę samą nieruchomą maskę woskowej figury o rysach zakrzepłych w półuśmiechu.

– A mówiłeś, że tylko mnie kochasz – powiedziała zgaszonym głosem. – Miałeś jej to dzisiaj wreszcie oświadczyć. Czy nie obiecałeś? Przecież właśnie dlatego przywołałeś ją do siebie i kazałeś mi pilnować, aby nikt ci nie przeszkodził.

Poprawiła sobie perukę ocalałą ręką. Palce jej zdobiły druciane obrączki z kolorowymi szkiełkami. Naraz oderwała tę dłoń od peruki i przeniosła ją do prawego boku. Zamarła w bezruchu. Najbardziej nieznośne było zestawienie uśmiechu raz na zawsze utrwalonego na masce jej twarzy z niekłamanym zdumieniem, które zabrzmiało w okrzyku, jaki z siebie wydała po odkryciu sztucznej rany.

– Gdzie ja to mam?

Nie zapytała o rękę, jak gdyby możliwość jej utraty nie wchodziła tu w ogóle w rachubę.

Słońce świeciło mi w oczy przez wysokie okno. Podłogę przy. progu zalewała czerwona farba. Unosił się z niej intensywny zapach rozpuszczalnika nitro. Sekretarka szukała czegoś wzrokiem dookoła stołka. By przysłonić jej sobą makabryczny obraz przy drzwiach, wstąpiłem w kałużę farby. W zamęcie dziwnych zdarzeń nie wyobrażałem sobie reakcji uszkodzonej kukły na widok jej własnej ręki urwanej i zawieszonej na klamce. Linda ubierała się w kącie pokoju.

Myśl o perwersyjnej zdradzie z manekinem, jakiej dopuściła się moja dziewczyna w okolicznościach przepełniających mnie trwogą, pomieszana z równoczesnym uczuciem winy i nieokreślonego zagrożenia ze strony okaleczonej lalki, obezwładniła mnie do tego stopnia, że nie byłem zdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Temu stanowi ducha towarzyszyła wcześniej już ustalona niemożność przeprowadzenia granicy miedzy autentyzmem i programową symulacją w postawach sztucznych ludzi.

Czułem na plecach spojrzenie szklanych oczu. Pod jego wpływem wyobraziłem sobie, że muszę natychmiast ukryć gdzieś tę urwaną protezę lub przymocować ją do boku mechanicznej sekretarki. Próbowałem rozgiąć gumowe palce. Nie mogłem ich jednak oderwać od klamki. W trakcie tych szalonych zmagań poczułem nagle na swej szyi inne lodowate palce, które zacisnęły się na niej z taką samą mocą, jak tamte na klamce. Już traciłem oddech, gdy manekin atakujący z tyłu poślizgnął się w kałuży farby i rozluźnił nieco swój chwyt. Miał gorszy refleks. Odepchnąłem go od siebie na odległość ciosu i trzasnąłem z całej siły pięścią w środek jego plastykowej maski. Zachwiał się na nogach. Nim runął na podłogę, w ciszy gabinetu rozległ się donośny krzyk Lindy. Nie wyrażał on żadnej treści poza panicznym strachem. Ponieważ wyglądało to na atak histerii, podbiegłem do niej i zatkałem jej usta ręką. Obawiałem się zbiegowiska.

– Jak mogłaś! – syknąłem przez zaciśnięte zęby.

– To ty? Carlos! Czy to ty jesteś? – mamrotała niewyraźnie.

– Jak mogłaś tak postąpić akurat dzisiaj? – zaakcentowałem ostatnie słowo.

– Dzisiaj?

Szeroko rozwartymi oczami patrzyła przed siebie ponad moim ramieniem. Usłyszałem łoskot wywracanego krzesła. Plastykowy kierownik leżał na wznak z twarzą wgniecioną do środka pustej czaszki. Jego sztuczne ciało prężyło się konwulsyjnie, naśladując agonalne drgawki. Zakrzywionymi palcami darł na strzępy makietę biurka. Raz jeszcze kopnął krzesło bosymi stopami o wyglądzie drewnianych prawideł do prostowania butów i znieruchomiał ostatecznie.

Linda pochyliła się nad manekinem.

– On nie żyje – szepnęła.

– Co ty pleciesz, głupia!

– Ona nie jest taka głupia – powiedziała sekretarka. – To jest doświadczona kurwa.

Miałem jeszcze w oczach obraz nieprzyzwoitej pozy, w jakiej zobaczyłem Linde po otwarciu drzwi gabinetu. Teraz położyła dłoń na zdeformowanej masce. Poruszyła głową sztucznego kierownika. Byłem zdenerwowany do granic wytrzymałości, ale nie myślałem o niej w kategoriach zwykłej zdrady. Odezwała się w momencie, gdy jakiś manekin stanął w drzwiach sekretariatu:

– Zabiłeś go!

– Zwariowałaś czy żartujesz sobie ze mnie?

– Ledwie cię poznałam, Carlos. Co się z tobą stało?

Odciągnąłem ją za pasek od makiety trupa.

– Linda, błagam, przestań się wygłupiać. Przecież to jest plastykowa kukła!

– Puść ją! – ryknął groźnie sztuczny typ za moimi plecami. Linda ominęła go w drzwiach i wybiegła na korytarz.

– Poczekaj! – zawołałem. – Tak nie możemy się rozstać.

Zniknęła na klatce schodowej. Pognałbym za nią na górę, lecz przywołany hałasami świadek awantury zdecydowanie zagrodził mi drogę.

– Nie ruszaj się z miejsca! – warknął ostrzegawczo. Trzymał w ręku nóż z długim ostrzem przygotowany do ciosu. – Już więcej nikogo nie zamordujesz.

Ubrany był w papierową koszulę i spodnie o tak idealnych kantach, jak gdyby nigdy w nich jeszcze nie usiadł. Może przeznaczono go do odegrania tylko jednego epizodu. Swym ciałem uformowanym byle jak ze sztucznego tworzywa kopiował nieprzeciętnego grubasa. Gumowym brzuchem zatarasował wyjście na korytarz.

Jego wzorową postawę spontanicznego obrońcy pracowników biura zlekceważyłem całkowitym milczeniem: nie miałem czasu ani ochoty tłumaczyć, jak doszło do pozorowanej śmierci ich przełożonego. Zależało mi wyłącznie na porozumieniu z Linda. Lecz kiedy bezceremonialnie wypychałem go z przejścia, cofnął się nagle w głąb korytarza i z niespodziewaną zręcznością zadał mi silny cios nożem w okolicę serca.

Długi stalowy nóż zanurzył się w moim ciele po samą rękojeść. Po chwili szarpnięty tą samą plastykową dłonią, która go wbiła w moją pierś, wyleciał z rany i zadzwonił na marmurowej posadzce. Przez sekundę jak cała wieczność długą trwaliśmy w śmiertelnym uścisku. Wpatrzony w jego tłustą twarz wytłoczoną z masy, na której gruba warstwa błyszczącego lakieru naśladowała perlisty pot, poczułem na piersi zimny strumień krwi. Zalewała koszulę. Rozdarłem ją i podniosłem do oczu ręce: były lepkie, czerwone, straszne.

Wtedy dopiero nogi ugięły się pode mną. Zadrżałem ze strachu, ale nie na widok krwi, która zapachniała rozpuszczalnikiem nitro: przeraziła mnie myśl, że jestem jednym z nich – plastykowym manekinem. Nie czułem najlżejszego bólu.

Sztuczny napastnik, pewny swej przewagi, podtrzymywał mnie za ramiona, jak przeciwnika niezdolnego do walki, bo już konającego. Dostrzegłem przy jego bucie zakrwawiony nóż. Sięgnąłem po tę dziwną broń jedynie w tym celu, aby zobaczyć z bliska, na czym polega jej tajemnica, gdyż na piersiach umazanych czerwoną farbą nie znalazłem śladu najmniejszej rany.

Nie planowałem żadnego chwytu samoobronnego. Jednak schylając się po nóż przysiadłem tak gwałtownie, że manekin pozbawiony podpory zwalił się na moje plecy, a kiedy – po ułamku sekundy, już z nożem w garści – wyprostowałem się równie nagle i z podejrzaną łatwością, grubas wywinął kozła w powietrzu i runął na poręcz schodów.

Był bardziej lekki, niżby to wynikało z rozmiarów jego tuszy. I dlatego tylko przypadkiem podrzuciłem go na taką wysokość. Spadając na kruchą makietę poręczy, roztrzaskał ją na drobne kawałki. Jedna z listewek przeszyła mu na wylot brzuch nadmuchany powietrzem i pękła; zawisł na drugiej, rozłupanej na dwie ostre drzazgi, które utkwiły w jego gumowym gardle. Wnętrzem klatki schodowej powróciło echo łoskotu. Towarzyszył mu syk uchodzącego powietrza. Manekin kurczył się. Wkrótce atrapa grubasa przybrała wygląd chorobliwie szczupłego mężczyzny.

Słyszałem za sobą jakieś głosy. Spoza uchylonych drzwi wyglądały nieśmiało głowy sztucznych urzędników. Śledzili mnie. Obserwowali przebieg walki, więc spodziewałem się, że w razie potrzeby mogliby złożyć zeznania na moją korzyść. Może wśród nich był ktoś prawdziwy, przed kim należało się usprawiedliwić.

– Widzieliście, kto pierwszy uderzył! – zawołałem w głąb korytarza, za głośno, jakbym wzywał na świadka cały gmach.

Wskazałem nożem na swoją czerwoną pierś. Wszystkie drzwi zatrzasnęły się, gdy podszedłem kilka kroków. Na widok zakrwawionej postaci z bronią w ręku manekiny odegrały scenę strachu.

Obejrzałem nóż. Pod naciskiem palca, którym pokonałem opór słabej sprężyny, cały brzeszczot wsunął się gładko do rękojeści. Z czubka, tępego i zakończonego okrągłym otworem – jak z lekarskiej strzykawki – trysnęła reszta czerwonej farby. Brzeszczot wyskoczył z ukrycia po zwolnieniu nacisku. Z daleka wyglądał groźnie. Tłoczek schowany w rękojeści napełnionej farbą wypchnął ją przez rurkę na zewnątrz w chwili uderzenia nożem.

Pobiegłem po schodach za Lindą, aby pokazać jej ten teatralny rekwizyt. Ostatnie odkrycie rzucało nowe światło na wydarzenia całego dnia. Mogłem sobie teraz wiele wyobrażać, ale w dalszym ciągu nie rozumiałem zachowania Lindy, która zdradzając mnie z kopią swego kierownika, o co ja na nią powinienem się obrazić, sugerowała mi stanowczo, że zabiłem człowieka.

Na sześćdziesiątym trzecim piętrze nie znalazłem nikogo żywego: ani Lindy, ani nawet żadnej ruchomej i gadającej atrapy. W zaśmieconych ruderach, których nie otynkowane, betonowe sufity i tekturowe ściany działowe żłobiły głębokie bruzdy wieloletnich zacieków (było to ostatnie piętro wieżowca), między prowizorycznymi makietami biurowych mebli siedziały lub stały szare ze starości gipsowe odlewy postaci mężczyzn i kobiet. Odlewom tym nadano wygląd ludzi pogrążonych w pracy. Potrąciłem niechcący jeden z nich. Upadł i rozbił się na twardej posadzce.

Linda mogła wejść jeszcze wyżej. Po metalowej drabince wspiąłem się na otoczony balustradą płaski dach Temalu. Pod gołym niebem usłyszałem ryk syreny alarmowej. Przechyliłem się nad balustradą i wyjrzałem. Daleko w dole, pod wejściem do centrali handlowej, zatrzymały się z piskiem hamulców dwa samochody: biały i czarny. Syrena umilkła. Alarmowe sygnały świetlne na dachach samochodów mrugały nadal. Z obu wozów wyskoczyły na chodnik małe, poruszające się szybko postacie. Trudno je było rozpoznać ze znacznej odległości. Nosiły białe i czarne ubrania.

Lecz o karetce pogotowia ratunkowego i wozie karabinierów pomyślałem dokładnie w tej samej chwili, w której ujrzałem panoramę całego miasta. A wtedy zapomniałem o tym, co się działo pod wejściem do biurowca.

Загрузка...