11

Zjechaliśmy ruchomymi schodami do stacji metra w tunelu pod Szóstą Aleją. Podtrzymywałem Linde, która była bardziej niż ja pijana. Wyszła na peron bez jednego buta. Drugi – przy zejściu z ruchomych schodów – trafił w szczelinę odklejonym brzegiem podeszwy i rozleciał się, kiedy wyrywałem go z uwięzi.

Na peronie Linda zdjęła ocalały but i ze złością cisnęła go do kosza na odpadki.

– Mogłabym stracić nogę! – wybuchnęła.

– Przesadzasz.

– Oczywiście! Ciebie to nic nie obchodzi. Nigdy nie mogę liczyć na twoją pomoc, kiedy jestem czymś zagrożona.

– Czy przedwczoraj, gdy byłaś zagrożona pociągiem do swego kierownika, też miałem cię asekurować?

Spojrzała mi bystro w oczy i podeszła do najbliższej ławki, stawiając ostrożnie bose stopy między odpadkami rozrzuconymi na płytach. Usiadłem obok niej.

– Musiałeś do tego wrócić? – spytała niewinnym tonem.

– Więc wyobrażasz sobie, że w zamian za kryjówkę u ciebie na strychu, którą mi wspaniałomyślnie ofiarujesz…

– Och, przestań marudzić!

– Nie mam prawa powiedzieć, że postąpiłaś jak zwyczajna kurwa, bo pewnie nie wzięłaś od niego pieniędzy, chociaż kto wie, czy nie liczyłaś na awans.

– Jest jeszcze jedna możliwość.

– Jaka?

– Że on mi się podobał.

– I ciągniesz mnie do swego domu, zamiast go opłakiwać?

– Bo podobał mi się tylko przez jeden kwadrans.

Spojrzałem na dworcowy zegar. Zgodnie z rozkładem jazdy najbliższy pociąg w kierunku Riwazolu miał odjechać dopiero za dziesięć minut. Linda patrzyła na swoje kolana. Żadna z obelg, jakie nasuwały mi się pod wpływem jej wyznania, nie była dość ordynarna. W bezsilnej złości nie znajdowałem odpowiedniego słowa, którym mógłbym przekreślić wszystko i zaakcentować moment zerwania naszego związku.

Nasz ślub miał się odbyć za dwa tygodnie, co ustaliliśmy przed miesiącem, chociaż wcale nie byłem pewien, czy się z nią w ogóle ożenię. Zgodziłem się na proponowany przez nią termin dla świętego spokoju, planując, że potem jakoś się wykręcę. W życiu bez ograniczeń i zobowiązań znajdowałem więcej atrakcji niż w małżeństwie, które – według cynicznego Ryana Elsantosa – dla mężczyzny nie było żadnym interesem. Właśnie w poniedziałek zamierzałem skłonić Linde do przesunięcia terminu ślubu o kolejny miesiąc. Czując w sobie nieodpowiedzialną huśtawkę uczuć, żyłem z dnia na dzień – raz z gorącą myślą o Lindzie (i w takich okresach nie widziałem swej przyszłości bez niej), kiedy indziej na pierwszy plan wychodziły w mej świadomości inne sprawy, w których ona przeszkadzała mi tylko.

Jak bardzo mi na niej zależy, spostrzegłem dopiero teraz – po jej brutalnym oświadczeniu. Równocześnie wyobraziłem sobie, że spycham ją pod koła nadjeżdżającego elektrowozu, ale to był nonsens, gdyż ona musiałaby żyć jeszcze wiek i cały czas cierpieć za to, co mi tu powiedziała w chwili beznadziejnie głupiej szczerości.

– To ciebie doskonale tłumaczy – rzuciłem obojętnie.

– Głupia sprawa, Carlos, ale to fakt. Strasznie mi przykro. Uległam mu w wyjątkowych okolicznościach. Taka sytuacja nie powtórzy się już nigdy. To było coś… – zamknęła oczy, jakby chciała przywołać obraz tamtej sceny, aby opisać dokładnie, co w niej było niesamowitego.

Wstałem.

– Nie wysilaj się. Cokolwiek to było, musiało być wspaniałe, skoro zapomniałaś o moim istnieniu.

– Złościsz się jeszcze?

– Przeciwnie. Teraz kocham cię bardziej niż kiedykolwiek.

– Więc czemu jęczysz?

Ze świeżego plakatu naklejonego na pobliskim filarze spoglądały w dal te same, osadzone w plastykowej twarzy szklane oczy. Drukarnia reprodukowała stare zdjęcie. Zabrano je z mojego mieszkania w Tawedzie.

– Carlos, co ci jest?

Pewnie teraz wyglądałem bardziej groźnie, niż to wynikało z treści ogłoszenia. Ironizując na temat wzrostu mej miłości, niechcący powiedziałem prawdę. Lecz po pytaniu “Więc czemu jęczysz?", poczułem, że lada chwila ostatecznie stracę panowanie nad sobą i zabiję Linde natychmiast, zamiast udawać kamienny spokój, ożenić się i torturować ją przez wiele lat, co sobie uroczyście ślubowałem. Stałem pod listem gończym i planowałem zemstę w długotrwałym życiu, które ten list w całości przekreślał.

Na szczęście w ostatniej chwili Linda powiedziała coś bardzo zastanawiającego:

– Wreszcie muszę ci to wytłumaczyć. – Wstała i otoczyła mi szyję ramieniem. – Posłuchaj, wariacie. Kłamałam dotąd, ponieważ bałam się, że doprowadzę cię do drugiego ataku furii, kiedy opowiem całą prawdę.

– Mów!

– Na pewno nie uwierzysz.

– Spróbuję.

– On mnie zgwałcił.

– Jasne.

Odwróciłem się spokojnie, aby odejść.

– Poczekaj!

– Dlaczego tej wersji nie wymyśliłaś w pierwszej kolejności? Przecież każdy żyje jakimś kłamstwem i może wśród oszukiwanych ja potrzebowałem go najbardziej.

– To była przemoc. Wierz mi! Wtedy ja również nie panowałam nad sytuacją. Uległam pod naciskiem tej samej konieczności, która ciebie zmusiła do zabijania tamtych ludzi.

Ostatnie słowa wymówiła ściszonym głosem i umilkła.

– Nawijaj dalej – szepnąłem ironicznie.

– Powiedziałam wszystko.

– Zataiłaś coś najciekawszego.

– Co?

– Że dałaś się zgwałcić w całkowitym milczeniu!

Drgnęła i szybko podniosła głowę. Ze zmiennym wyrazem twarzy wpatrywała się we mnie dopóty, aż oczy jej wypełniły się łzami.

– No! – mruknąłem gniewnie.

– A ty dlaczego milczałeś przy swych kolejnych morderstwach? Twojego wrzasku też nikt ani razu nie usłyszał, chociaż przysięgasz, że ulegałeś przemocy własnych ofiar. Czy to, co mi o sobie opowiedziałeś, brzmi bardziej prawdopodobnie?

Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się na dobre. Posadziłem ją na ławce.

– Zaraz wracam – powiedziałem twardym tonem.

Poszedłem na koniec peronu, gdzie znajdowała się toaleta.

Musiałem tam wejść natychmiast, aby raz jeszcze obejrzeć swoją twarz w lustrze. Wpatrywałem się w siebie nieufnie przez kilka minut. Kręciłem głową i stroiłem do lustra różne miny, sprawdzając, czy wszystkie części twarzy pozostały na właściwych miejscach. Poza dwudniowym zarostem i brudem nie dostrzegłem niczego nowego. Wyglądałem zwyczajnie, jak wczoraj: nadal byłem prawdziwy. Lecz babka klozetowa, którą poprosiłem o mydło i ręcznik, również miała autentyczne ciało.

Odkręciłem kurek nad porcelanowym zlewem. Wszystkie drobiazgi w wyposażeniu całej stacji razem z instalacjami toalety zostały tu zmontowane z odpowiednich materiałów właściwych dla tego rodzaju urządzeń. Zapatrzony w strumień gorącej wody próbowałem przebić się przez natrętny obraz Lindy płaczącej na ławce. Myślałem o tajemniczej fabule, o znanej tylko Płowemu Jackowi treści reżyserowanego nieustannie widowiska, w którym pisuardessa z klozetu na wstydliwym zapleczu stacji metra odgrywała znacznie bardziej doniosłą rolę niż powszechnie szanowany i przekonany o swej wyższości profesor uniwersytetu. W inscenizacji Kroywenu ona była statystką pierwszoplanową, on – trzeciorzędnym statystą tła, mało istotnym elementem w tłumie gadających i poruszających się dekoracji.

Lecz czy w otaczającej mnie rzeczywistości, którą Płowy Jack opisywał w podobieństwach przy pomocy bliskoznacznych określeń zrozumiałych nam współcześnie, ja sam miałem kiedyś wygłosić ważniejszą kwestię od tej, jaką wypowiedziała pisuardessa, mówiąc: “Oto papier, czwarta kabina na lewo jest wolna"?

W jaśniejącym świetle kontury przedmiotów zaostrzyły się, barwy stały się bardziej intensywne. Umyłem twarz i ręce. Coś niedobrego działo się z moim wzrokiem. Mrużyłem oczy oślepiony nienaturalną bielą ręcznika. Krany rozbłysły czystością polerowanego srebra. W blasku padającym z niewidzialnego źródła pokryte glazurą ściany lśniły świeżym błękitem. Przez kontrast z nowym oświetleniem przygasły pozornie wszystkie żarówki.

Przemyłem oczy jeszcze raz i zwróciłem ręcznik klozetowej babce. Siedziała przy stoliku ustawionym w przejściu między damską i męską częścią toalety. Z drugiej strony stolika przeszła ładna dziewczyna. Miała długie jasne włosy i była ubrana w wytarte spodnie i niebieską kurtkę z zawiniętym wysoko lewym rękawem. Widziałem ją przez kilkanaście sekund. Położyła monetę na talerzyku. Po chwili rzuciła do blaszanego kubła na odpadki jakiś drobiazg. Usłyszałem brzęk charakterystyczny dla pękającego szkiełka. Kiedy wyciągała rękę do stolika, dostrzegłem na jej skórze pod brzegiem zawiniętego rękawa małą kroplę krwi. Świeży ślad ukłucia czerwienił się w miejscu zgięcia ręki na sinej żyle. Narkomanka – pomyślałem.

Dziewczyna, stojąc poza otwartymi drzwiami w głębi damskiej części toalety, zwróciła się tyłem do rozdzielającego nas stolika i zatrzymała się przed lustrem. Wyszedłem na peron w momencie, gdy następny pociąg wjeżdżał na stację. Zastanawiałem się nad przyczyną doznawanych sensacji wzrokowych.

Linda czekała na ławce w tym samym miejscu, gdzie ją zostawiłem. Nawet nie zmieniła pozycji: siedziała z nisko pochyloną głową i wpatrywała się w podłogę. Ucieszyłem się na jej widok. Dzieliła nas odległość około pięćdziesięciu metrów. Pobiegłem w jej stronę. W miarę jak oddalałem się od końca peronu, natężenie sztucznego światła malało. Wbiegłem do strefy pogrążonej "w półmroku. Pociąg stał już na torze. Omijając wysiadających pasażerów dotarłem do Lindy i trąciłem ją w ramię. Nie powiedziałem ani słowa. Ona też milczała. Wytarła chusteczką tusz rozmazany na policzkach.

Weszliśmy do wagonu. Tutaj – pośrodku stacji – jarzeniówki i reklamowe neony świeciły już zwyczajnie, chociaż przez kontrast z tamtym blaskiem wysyłały światło znacznie przyćmione. Niezależnie od olśnienia wywołanego łuną, coś innego jeszcze nie dawało mi spokoju. Począwszy od pewnej chwili w całym moim otoczeniu dokonywały się stopniowo jakieś bliżej nie określone zmiany. Nie potrafiłem sprecyzować, na czym one polegają – czułem jednak, że celem ich jest dopełnienie niepokojącego obrazu całości.

Dopiero gdy usiedliśmy obok siebie, znalazłem czas, by wyjrzeć przez okno na pustoszejący peron i objąć wzrokiem pasażerów rozlokowanych w głębi wagonu. Wtedy – z ostrym wstrząsem rozpoznania – zrozumiałem w jednej chwili, ku jakiemu dopełnieniu dążyły zmiany obserwowane wcześniej.

Kiedy przebiegałem ze strefy wypełnione j łuną do pogrążonej w półmroku części stacji, widziałem jeszcze tu i ówdzie postacie manekinów, które kręciły się pomiędzy żywymi przechodniami. To one właśnie najbardziej spieszyły się do wyjścia na ruchome schody. Teraz – w ostatniej fazie tej systematycznej wymiany – wszyscy pozostali na peronie podróżni oraz pasażerowie zajmujący cały nasz przedział w wagonie metra – już bez żadnego wyjątku byli prawdziwymi ludźmi. W tej samej chwili, kiedy to spostrzegłem, łuna z końca peronu przesunęła się i objęła centralną cześć stacji. Rozległą okolicę wagonu razem z całym jego wnętrzem wypełnił taki sam blask, jaki poprzednio olśnił mnie w toalecie.

Pociąg stał na przystanku nieco dłużej niż zwykle. Zdawało się, że maszynista zwleka z odjazdem, czekając na kogoś, kto waha się jeszcze, czy wsiąść do wagonu, czy pozostać na stacji. W czasie tego uroczystego oczekiwania na coś niezwykłego, czego nawet nie ośmieliłem się przewidywać, barwy przedmiotów wypełniały się głębszymi tonami i uzyskały pełną skalę odcieni, zaś ich rysunek – ostrość nieosiągalną na doskonałych zdjęciach, aż w momencie maksymalnego rozjaśnienia w wagonie pojawiła się postać poprzedzona tamtymi przygotowaniami: na pomost naszego przedziału weszła dziewczyna, którą już raz – w myśli – nazwałem narkomanką.

Weszła i rozejrzała się sennie. Drzwi zasunęły się za nią. Dostrzegła wolne miejsce przy oknie naprzeciwko ławki zajmowanej przez nas, podeszła i zajęła je.

Nikt z obecnych nie zwrócił na dziewczynę najmniejszej uwagi. Pociąg opuścił oświetloną stację i wjechał do mrocznego tunelu. Nadal żadne oczy nie patrzyły w stronę Pasażerki metra. W czarnych szybach jaśniały odbicia obojętnych twarzy, których nie poruszył ani otaczający nas blask, ani emocja wywołana Jej obecnością.

Wbiłem wzrok w swoje splecione kurczowo na kolanach ręce. Linda znowu sięgnęła po chusteczkę. Zasłoniła twarz pokrywką torebki i zerkając w lusterko poprawiała sobie rozmazane oczy. Mówiła coś. Jej głos dobiegał jakby spoza dźwiękochłonnej ściany. Nie słyszałem nawet łoskotu kół ani ryku echa uwięzionego w tunelu. Siedziałem w komorze ciszy, która obejmowała cały świat i falowała w rytm uderzeń serca rozrywającego mi piersi.

Pierwszym realnym dźwiękiem, jaki wtargnął do mej świadomości w czasie krótkotrwałej jazdy, był zgrzyt hamulców pociągu wjeżdżającego na następną stację. Jeszcze nie zdążyłem przyjrzeć się dziewczynie i nawet nie umiałbym powiedzieć, czy miała w sobie coś niezwykłego. Ale wiedziałem już, że więcej nie podniosę oczu:

Oto ja – Carlos Ontena z Tawedy, dawniej ruchomy element dalekiego tła, a dziś żywy, szeregowy statysta pierwszego planu, siedząc przed obiektywem niewidzialnej Kamery, która utrwalała w ruchu wszystkie tkanki naszych ciał – na cztery minuty akcji, w kulminacyjnym momencie mojego życia wpadłem w centralny krąg światła ruchomej sceny i odegrałem już swoją rolę pierwszorzędnego statysty posadzonego naprzeciwko aktorki.


Tak minęły cztery minuty – jedna chwila i zarazem wiek – czas, w jakim pociąg przebywał zwykle odległość między dwoma sąsiednimi przystankami – przy Dwudziestej i przy Trzydziestej Ulicy.

Linda mieszkała przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy, więc na tym przystanku należało wyjść, ale sam o własnych siłach nie ruszyłbym się z miejsca. Nadal nie ośmielałem się podnieść oczu na aktorkę. Poczułem dłoń Lindy na swojej ręce. Paraliżowany uczuciem niewyobrażalnego kiedyś nonsensu pozwoliłem jej wyprowadzić siebie z wagonu, chociaż to ja powinienem podtrzymywać ją, gdyż była bardziej pijana.

Wysiadłem z pociągu i zatrzymałem się poza otwartymi drzwiami. Miałem pełną świadomość trwania na krawędzi sceny, pewność końca epizodu, który wieńczył życie. Równocześnie czułem, że ten niepozorny krok, którym przeniosłem ciało z pomostu wagonu na peron, jest najbardziej fałszywym krokiem mojego nowego bytu. Jeszcze stałem w powodzi światła zalewającego stację. Ale już wiedziałem, jakim torem pobiegną dalsze moje losy. Wiedziałem, że za kilka sekund świetlny krąg zagłębi się w tunelu i na zawsze przepadnie w labiryncie ulic wielkiego miasta. A kiedy to nastąpi, wszystko, co dotąd brałem za prawdę i piękno otaczającego świata – przez kontrast z tamtą tajemniczą łuną – przysłoni mgła beznadziejności, zaleje lodowaty półmrok dalekiego tła i jednostajna szarość dekoracji.

Linda stała na jednej nodze.

– Psiakość! Ofiara ze mnie: Carlos, podaj mi rękę, bo upadnę. Wlazłam na coś.

Na peronie pod drzwiami wagonu leżała rozbita butelka. Linda wyciągała z bosej stopy ostry odłamek szkła. Wypadkiem tym – co odgadłem w lot – przebiegły Scenarzysta wskazywał właściwy kierunek rozwoju marginesowej akcji w sekwencji specjalnie napisanej dla mnie.

Nie kocham jej – powiedziałem sobie. Już byłem o tym przekonany. Lecz aby wzmocnić pewność, że tak jest, raz jeszcze – w ułamku sekundy – przywołałem widmo rozkoszy odmalowanej na twarzy Lindy w chwili, gdy spoczywała w objęciach plastykowego uwodziciela – obraz bardziej wyrazisty od widoku krwi dostrzeżonej teraz na jej bosej nodze.

Drzwi zasunęły się rozdzielając nas. Znowu stałem na pomoście ruszającego wagonu. Byłem panem swojego losu – Kimś, kto zdołał zmienić scenariusz ustalonej gry, więc patrząc przez okno na Linde, która zatoczyła się i usiadła na peronie, na szczęście z dala od rekwizytu teatralnego w postaci fatalnej butelki – triumfowałem, podczas gdy wewnętrzny głos, głuchy na wszystkie argumenty, rykiem syreny alarmowej ostrzegał mnie, że wyszedłem poza ramy swej roli.

Powróciłem do przedziału na poprzednie miejsce.

Загрузка...