Zatrzymali się w mrocznym korytarzu jak sparaliżowani. Gwen była tylko niewyraźną, niebieską sylwetką, a jej oczy wyglądały jak czarne jamy. Kącik jej ust zadrżał nagle, przypominając Dirkowi w straszliwy sposób Bretana i jego tik.
— Znaleźli nas — stwierdziła.
— Tak — zgodził się Dirk. Oboje mówili szeptem, ze strachu, że Bretan Braith — podobnie jak obalony przezeń Głos Wyzwania — usłyszy ich, jeśli będą rozmawiali głośno. Dirk zdawał sobie z całą wyrazistością sprawę, że otaczają go głośniki, a także uszy i być może również oczy — wszystkie schowane w pokrytych wykładziną ścianach.
— Ale jak? — zapytała kobieta. — To niemożliwe.
— Udało im się, więc to musi być możliwe. Ale co zrobimy teraz? Czy mam do nich zejść? Co właściwie znajduje się na pięćdziesiątym drugim poziomie podziemi?
Gwen zmarszczyła brwi.
— Nie mam pojęcia. Wyzwanie nie było moim miastem. Wiem jednak, że podziemne poziomy nie były mieszkalne.
— Maszyny — zasugerował Dirk. — Moc. Systemy podtrzymywania życia.
— Komputery — dodała głuchym szeptem Gwen.
Dirk postawił torby na podłodze. W takiej chwili kurczowe trzymanie się ubrań i reszty mienia wydawało się głupotą.
— Zabili Głos — wskazał.
— Być może. O ile w ogóle można go zabić. Myślałam, że to cała sieć komputerów, rozproszona po wieży, ale nie jestem tego pewna. Niewykluczone, że to tylko jedno wielkie urządzenie.
— W każdym razie załatwili centralny mózg, ośrodek nerwowy czy jak to tam zwał. Nie usłyszymy już przyjaznych porad od ścian. Do tego Bretan zapewne nas teraz widzi.
— Nie widzi — zaprzeczyła Gwen.
— Niby dlaczego? Głos nas widział.
— Tak, być może, chociaż wcale nie jestem pewna, czy wśród jego urządzeń były czujniki optyczne. On ich właściwie nie potrzebował. Dysponował innymi zmysłami, których nie mają ludzie. Ale nie w tym rzecz. Głos był superkomputerem, zdolnym poradzić sobie z miliardami bitów informacji. Bretan nie potrafi tego. Ani on, ani żaden człowiek. Poza tym nie będzie w stanie zinterpretować napływających danych. My również nie umielibyśmy tego zrobić. Tylko Głos to potrafił. Nawet jeśli Bretan ma w tej chwili dostęp do wszystkich napływających do Głosu danych, będą one dla niego pozbawionym sensu bełkotem albo zaleją go strumieniem tak szybkim, że staną się bezużyteczne. Być może wykwalifikowany cybernetyk potrafiłby coś z nich odczytać, choć i w to raczej wątpię. Ale nie Bretan, chyba że zna jakąś tajemnicę, której my nie znamy.
— Wiedział, gdzie nas znaleźć — wskazał Dirk. — A także to, gdzie jest mózg Wyzwania i jak spowodować w nim krótkie spięcie.
— Nie wiem, w jaki sposób nas znalazł — przyznała Gwen — ale odszukanie Głosu nie było zbyt wielką sztuką. Najniższy poziom podziemi, Dirk! On to po prostu zgadł, jestem tego pewna. Kavalarzy budują głęboko wykute w skale schronienia, a ich najniższy poziom zawsze jest najlepiej zabezpieczony. Tam właśnie trzymają kobiety i inne skarby.
Dirk zamyślił się głęboko.
— Chwileczkę. Nie może wiedzieć, gdzie dokładnie jesteśmy. W przeciwnym razie po co wzywałby nas do zejścia do podziemi, po co groziłby, że na nas zapoluje? — Gwen kiwnęła głową. — Ale jeśli jest w centrum komputerowym — ciągnął Dirk — musimy być ostrożni. Może nas znaleźć.
— Niektóre z komputerów z pewnością jeszcze funkcjonują — zauważyła Gwen, spoglądając na świecącą słabym niebieskim światłem kulę, która wisiała w odległości kilku metrów od nich. — Miasto żyje nadal, przynajmniej w części.
— A czy będzie mógł zapytać Głos, gdzie jesteśmy? Jeśli uruchomi go ponownie?
— Zapytać może, ale czy Głos mu odpowie? Wątpię. Jesteśmy legalnymi lokatorami i nie mamy broni, a on jest niebezpiecznym intruzem który pogwałcił wszystkie normy obowiązujące na Emerelu p.i.
— On? Chyba raczej oni. Jest z nim Chell. Być może również inni.
— A więc to grupa intruzów.
— Ale nie może być ich więcej niż… właściwie ilu? Dwudziestu? Mniej? Jak mogą zapanować nad tak wielkim miastem?
— Emerel p.i. jest światem w wyjątkowym stopniu wolnym od przemocy, Dirk. W dodatku Wyzwanie zbudowano na świecie festiwalowym. Wątpię, by miało wiele systemów obronnych. Nadzorcy…
Dirk rozejrzał się nagle wokół.
— Tak, nadzorcy. Głos o nich wspominał. Miał wysłać jednego po nas.
Niemal oczekiwał, że z poprzecznego korytarza, jak na dany sygnał, wyjedzie nagle coś wielkiego i groźnego. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zewsząd otaczały ich cienie, kobaltowe kule i błękitna cisza.
— Nie możemy tak tu stać — stwierdziła Gwen. Nie szeptała już więcej. Dirk również nie. Oboje uświadomili sobie, że jeśli Bretan Braith i jego towarzysze słyszą każde wypowiedziane przez nich słowo, mogą ich zlokalizować również na kilkanaście innych sposobów. W takim przypadku nie mieliby szans, a szeptanie byłoby jedynie pustym gestem. — Autolot jest tylko dwa piętra stąd — dodała.
— Braithowie też mogą być dwa piętra stąd — zasugerował Dirk. — A nawet jeśli tak nie jest, i tak musimy unikać autolotu. Z pewnością wiedzą, że go mamy, i spodziewają się, że pobiegniemy prosto do niego. Być może Bretan właśnie w tym celu wygłosił swą małą przemowę. Może chce nas wywabić na zewnątrz, gdzie będziemy łatwym łupem. Jego bracia ze schronienia na pewno tam czekają, gotowi strącić nas laserami. — Przerwał, by się zastanowić. — Ale tutaj też nie możemy zostać.
— Nie w pobliżu naszego mieszkania — zgodziła się Gwen. — Głos wiedział, gdzie się zatrzymaliśmy, i Bretanowi Braithowi może się udać wyciągnąć z niego tę informację. Masz jednak rację. Nie możemy opuścić miasta.
— Ukryjmy się więc — zdecydował Dirk. — Ale gdzie?
Gwen wzruszyła ramionami.
— Tu i tam. To wielkie miasto, jak powiedział Bretan Braith.
Uklękła nagle i przeszukała swą torbę, wyrzucając ciężkie ubrania, ale zostawiając zestaw polowy i pakiet czujników. Dirk włożył gruby szynel, który dał mu Ruark, i zostawił całą resztę. Ruszyli w kierunku zewnętrznego bulwaru. Gwen chciała jak najszybciej oddalić się od ich mieszkania, a oboje woleli nie ryzykować korzystania z kabin.
Nad szerokim bulwarem nadal paliły się jasne, białe światła, a ruchome chodniki brzęczały miarowo. Wyglądało na to, że śrubowata droga ma niezależne źródło mocy.
— W górę czy w dół? — zapytał Dirk.
Wydawało się, że Gwen go nie słyszy. Wsłuchała się w coś innego.
— Cicho — powiedziała. Jej usta zadrżały nerwowo.
Przez ciche brzęczenie ruchomych chodników przebijał się inny odgłos, odległy, lecz łatwy do rozpoznania.
Wycie.
Dobiegało z korytarza za ich plecami. Dirk był tego pewien. Brzmiało jak lodowate tchnienie dobiegające z ciepłego, nieruchomego błękitu i wydawało się, że unosi się w powietrzu dłużej, niż powinno. Tuż za nim podążały słabe, odległe krzyki.
Na chwilę zapadła cisza. Gwen i Dirk spoglądali na siebie bez ruchu, wytężając słuch. Wycie rozległo się ponownie, głośniejsze i wyraźniejsze. Tym razem poniosło się lekkim echem. Było pełne wściekłości, wysokie i przeciągłe.
— Psy Braithów — stwierdziła Gwen głosem znacznie spokojniejszym, niż należałoby się tego spodziewać.
Dirk przypomniał sobie bestię, którą widział, gdy szedł ulicami Larteynu — wielkiego jak koń psa, który warknął na jego widok, stwora o bezwłosym, szczurzym pysku i małych, czerwonych ślepiach. Spojrzał z lękiem w głąb korytarza za nimi, lecz w kobaltowych cieniach nic się nie poruszało.
Dźwięki były coraz głośniejsze i coraz bliższe.
— W dół — zdecydowała Gwen. — I to szybko.
Dirka nie trzeba było do tego przekonywać. Pobiegli na centralne pasmo szerokiego bulwaru i weszli na pierwszy, najwolniejszy pas ruchomego chodnika. Potem zaczęli się przesuwać ku środkowi, przeskakując z pasa na pas, aż wreszcie jechali najszybszym z tych, które prowadziły w dół. Gwen zdjęła torbę i otworzyła zestaw polowy, grzebiąc w jego zawartości. Dirk stał obok kobiety, z jedną ręką wspartą na jej ramieniu, i obserwował mijane numery pięter, czarnych wartowników pełniących straż nad mrocznymi jamami wiodącymi w głąb wewnętrznych korytarzy Wyzwania. Migające w regularnych odstępach przed jego oczyma cyfry były coraz niższe.
Gdy zjechali poniżej pięćsetnego piętra, Gwen podniosła się nagle, trzymając w prawej ręce niebiesko-czarny metalowy pręt długości jej dłoni.
— Zdejmuj ubranie — poleciła.
— Słucham?
— Zdejmuj ubranie — powtórzyła. Gdy Dirk wpatrywał się w nią ze zdziwieniem, potrząsnęła niecierpliwie głową i stuknęła go w pierś czubkiem pręta. — To antyzapach — wyjaśniła. — Używamy go z Arkinem w terenie. Spryskujemy się nim przed pójściem do lasu. Ta substancja zabija woń ciała na jakieś cztery godziny. Mam nadzieję, że dzięki niemu psy stracą trop.
Dirk kiwnął głową i zaczął się rozbierać. Kiedy był już nagi, Gwen kazała mu stanąć z szeroko rozstawionymi nogami i rękami uniesionymi nad głową. Dotknęła jednego końca metalowego pręta i z drugiego trysnęła delikatna, szara mgiełka. Jej dotyk wywoływał mrowienie na jego nagiej skórze. Było mu zimno, czuł się głupi i bezbronny. Gwen opryskała go od stóp do głów, z przodu i z tyłu. Potem uklękła i spryskała również jego ubranie, na zewnątrz i od środka, wszystko oprócz grubego szynela, który dał mu Arkin. Ten odłożyła ostrożnie na bok. Kiedy skończyła, Dirk ubrał się z powrotem. Jego ubranie było suche i wypełniał je delikatny jak popiół proszek. Potem Gwen się rozebrała i pozwoliła, żeby on ją spryskał.
— A co z szynelem? — zapytał Dirk, gdy już się ubrała. Spryskała wszystko: pakiet czujników, zestaw polowy, bransoletę z nefrytu i srebra. Wszystko poza brązowym patchworkowym szynelem Arkina. Dirk trącił go czubkiem buta.
Gwen podniosła płaszcz i przerzuciła go przez poręcz, na szybki pas jadącego w górę chodnika. Śledzili go spojrzeniem, aż po chwili zniknął im z oczu.
— Nie potrzebujesz go — stwierdziła wtedy. — Może zmyli sforze trop. Z pewnością dotarli za nami na bulwar.
Dirk miał niepewną minę.
— Być może — przyznał, zerkając na wewnętrzną ścianę. Mignął na niej numer 472. — Chyba powinniśmy zejść z tego chodnika — stwierdził nagle.
Spojrzała na niego z pytaniem w oczach.
— Sama to powiedziałaś — wyjaśnił. — Ci, którzy są za nami, z pewnością dotarli przynajmniej na bulwar. Jeśli już ruszyli w dół, ten szynel ich nie oszuka. Kiedy zobaczą, jak przelatuje obok nich, tylko się roześmieją.
— Masz rację — przyznała z uśmiechem. — Ale warto było spróbować.
— Zakładając, że schodzą za nami…
— Mamy nad nimi sporą przewagę — przerwała mu. — Nie uda im się wprowadzić sfory psów na ruchomy chodnik, a to znaczy, że muszą iść na piechotę.
— I co z tego? Na bulwarze i tak nie jest bezpiecznie, Gwen. Posłuchaj, tam na górze to nie może być Bretan. On jest na dole, w podziemiu. To zapewne nie jest również Chell, mam rację?
— Masz. Kavalar poluje razem z teynem. Nigdy się nie rozdzielają.
— Tak też myślałem. To znaczy, że jedna para dobrała się do źródeł mocy na dole, a druga jest za naszymi plecami. Ilu jeszcze nas ściga? Potrafisz mi odpowiedzieć na to pytanie?
— Nie.
— Podejrzewam, że jest ich przynajmniej kilku, a gdyby nawet tak nie było, lepiej jest założyć najgorsze. Jeśli w mieście grasuje większa grupa Braithów i jeśli są w kontakcie z myśliwymi za nami, ci na górze powiedzą innym, żeby zamknęli bulwar.
Przymrużyła powieki.
— Może tego nie zrobią. Pary myśliwych rzadko ze sobą współpracują. Każda z nich chce pierwsza dopaść zwierzynę. Cholera, gdybym tylko miała broń!
Dirk zignorował jej ostatnie słowa.
— Nie powinniśmy podejmować ryzyka — stwierdził. W tej samej jednak chwili jasne światła zaczęły migotać. Ich blask przeszedł nagle w szary półmrok. Chodnik pod nimi szarpnął gwałtownie i zaczął zwalniać. Gwen potknęła się. Dirk złapał ją i objął ramionami. Najpierw zatrzymał się najwolniejszy pas, potem sąsiedni, a na końcu ten, którym jechali.
Gwen zadrżała, spoglądając na Dirka. Mężczyzna objął ją mocniej, czerpiąc z ciepła i bliskości jej ciała pociechę, której rozpaczliwie potrzebował.
W dole — Dirk przysiągłby, że dźwięk dobiegał z dołu, z kierunku, w którym wiózł ich ruchomy chodnik — rozległ się krótki, przenikliwy krzyk. Niezbyt daleko.
Gwen odsunęła się od niego. Nie odezwali się ani słowem. Przechodzili z pasa na pas, mijając puste, pogrążone w cieniu pasma ruchu, aż wreszcie weszli do przejścia, które zaprowadziło ich z niebezpiecznego bulwaru z powrotem w labirynt korytarzy. Gdy przeszli z szarego półmroku w niebieski, Dirk zerknął na numer piętra. 468. Kiedy dywany ponownie pochłonęły odgłos ich kroków, zerwali się do biegu. Przemknęli pośpiesznie pierwszym długim korytarzem, a potem skręcali raz po raz — to w lewo, to w prawo — na oślep wybierając kierunki. Biegli tak długo, aż zabrakło im tchu, a potem zatrzymali się i opadli na dywan w bladym świetle niebieskawej kuli.
— Co to było? — zapytał Dirk, gdy już odzyskał dech w piersiach.
Gwen nadal dyszała ciężko, zmęczona biegiem. Pokonali długą drogę i trudno jej było zapanować nad oddechem. Przelane w milczeniu łzy zostawiły na policzkach kobiety wilgotne ślady, lśniące w błękitnym blasku.
— A jak ci się zdaje? — odrzekła po chwili ostrym tonem. — To był krzyk niby-człowieka.
Dirk otworzył usta i poczuł w nich smak soli. Dotknął wilgoci na własnych policzkach i zadał sobie pytanie, jak długo już płacze.
— A więc to kolejni Braithowie — stwierdził.
— Pod nami — zgodziła się. — I udało im się znaleźć ofiarę. Cholera, cholera, cholera! Przyprowadziliśmy ich tutaj, to nasza wina. Jak mogliśmy być tak głupi? Jaan zawsze się obawiał, że zaczną polować w miastach.
— Zaczęli już wczoraj — wskazał Dirk. — Polowali na czarnowińskie dzieci galarety. To była tylko kwestia czasu, nim dotrą tutaj. Nie oskarżaj o wszystko…
Spojrzała na niego z twarzą pełną gniewu. Po jej policzkach spływały kolejne łzy.
— Tak? — warknęła. — Uważasz, że nie jesteśmy za to odpowiedzialni? Jeśli nie my, to kto? Bretan Braith szuka ciebie, Dirk. Dlaczego przylecieliśmy tutaj? Mogliśmy polecieć do Dwunastego Snu, do Musquel, do Esvoch. To są puste miasta. Nikomu byśmy nie zaszkodzili. A teraz Emerelczycy… o ilu lokatorach mówił Głos?
— Nie pamiętam. Chyba o czterystu. Coś w tym rodzaju.
Spróbował objąć ją ramieniem i przyciągnąć do siebie, ale strąciła jego rękę i spojrzała na niego ze złością.
— To nasza wina — upierała się. — Musimy coś zrobić.
— Możemy tylko ratować samych siebie — sprzeciwił się. — Im chodzi również o nas, pamiętasz? Nie możemy martwić się o innych.
Spojrzała na niego z twarzą pełną… czego? Być może pogardy, pomyślał Dirk. Zaskoczył go ten widok.
— Nie wierzę własnym uszom — zaczęła. — Czy nie potrafisz myśleć o nikim oprócz siebie? Do cholery, Dirk, my mamy przynajmniej antyzapach. Emerelczycy nie mają absolutnie nic. Żadnej broni, żadnej osłony. Są niby-ludźmi, zwierzyną. Musimy coś zrobić!
— Niby co? Popełnić samobójstwo? O to ci chodzi? Nie chciałaś, żebym rano walczył z Bretanem, a teraz masz zamiar…
— Tak! Teraz musimy to zrobić. Na Avalonie tak byś nie mówił — ciągnęła głosem przechodzącym niemal w krzyk. — Byłeś wtedy inny. Jaan nigdy by nie…
Przerwała, zdając sobie sprawę, co powiedziała. Odwróciła wzrok i rozpłakała się rozpaczliwie. Dirk siedział bez ruchu.
— A więc o to chodzi — odezwał się po pewnym czasie. Jego głos brzmiał bardzo spokojnie. — Jaan nie myślałby o sobie, tak? Jaan odgrywałby bohatera.
Spojrzała na niego.
— Wiesz, że tak by zrobił.
Kiwnął głową.
— To prawda. Może ja też bym kiedyś tak zrobił. Może masz rację. Może się zmieniłem. Nic już nie wiem.
Czuł się zniesmaczony i znużony, pokonany i bardzo zawstydzony. Jego bezładne myśli krążyły wciąż w kółko. Doszedł do wniosku, że oboje mają rację. Faktycznie ściągnęli Braithów do Wyzwania, narażając w ten sposób setki niewinnych ofiar. Gwen słusznie ich o to oskarżała. Ale z drugiej strony on również miał rację. Nie mogli zrobić nic absolutnie nic. Ta ocena mogła być samolubna, lecz nie czyniło to jej mniej prawdziwą.
Gwen nie próbowała już ukrywać łez. Ponownie wyciągnął do niej ręce i tym razem pozwoliła, by ją przytulił i spróbował pocieszyć dotykiem swych dłoni. Gdy jednak głaskał jej długie, czarne włosy, próbując powstrzymać własne łzy, zdał sobie sprawę, że to nic nie da. Braithowie zabijali mieszkańców Wyzwania, a on nie mógł ich powstrzymać. Mógł co najwyżej ratować sam siebie. Okazało się, że jednak nie jest już tym dawnym Dirkiem, Dirkiem z Avalonu, nie. A kobieta, którą trzymał w ramionach, nie była Jenny. Oboje byli tylko zwierzyną.
I nagle znalazł rozwiązanie.
— Tak — powiedział głośno.
Gwen popatrzyła na niego i Dirk wstał chwiejnie, pociągając ją za sobą.
— Dirk? — zapytała.
— Możemy coś zrobić — oznajmił, prowadząc ją do drzwi najbliższego apartamentu. Otworzyły się bez oporu. Dirk podszedł do umieszczonego obok łóżka ekranu. Wszystkie światła w pomieszczeniu były zgaszone. Oświetlał je jedynie podłużny prostokąt wyblakłego błękitu padający z korytarza. Gwen zatrzymała się niepewnie w drzwiach, wypełniając je swą ciemną, posępną sylwetką.
Dirk włączył ekran, pełen nadziei, bo nie zostało mu nic więcej. Gdy urządzenie ożyło pod jego dotykiem, odetchnął swobodniej. Spojrzał na Gwen.
— Co chcesz zrobić?
— Podaj mi numer do siebie — zażądał.
Zrozumiała. Kiwnęła powoli głową i podała mu numer. Dirk nacisnął kolejne guziki i czekał. Po chwili pokój rozjaśnił pulsujący blask sygnału. Kiedy zgasł, plamy świetlne skupiły się w cechującą się wydatną żuchwą twarz Jaana Vikary’ego.
Nikt się nie odezwał. Gwen podeszła bliżej i zatrzymała się za Dirkiem, kładąc dłoń na jego ramieniu. Vikary spoglądał na nich w milczeniu. Przez długą chwilę Dirk obawiał się, że Kavalar wyłączy ekran i zostawi ich własnemu losowi.
Nie zrobił tego jednak.
— Byłeś bratem ze schronienia — powiedział do Dirka. — Ufałem ci — Przeniósł spojrzenie na Gwen. — A ciebie kochałem.
— Jaan — odezwała się szybko, głosem tak cichym, że Dirk wątpił, by Vikary ją usłyszał. Potem coś w niej pękło. Odwróciła się i wyszła pośpiesznie z pokoju.
Vikary nie wyłączył jednak ekranu.
— Widzę, że jesteście w Wyzwaniu. Dlaczego się ze mną połączyłeś, t’Larien? Wiesz, co musimy zrobić, ja i mój teyn?
— Wiem — odparł Dirk. — Zaryzykuję. Musiałem ci powiedzieć. Braithowie trafili tu za nami. Nie wiem, w jaki sposób. Nawet nie przyszło nam do głowy, że mogą nas wytropić. Ale tak się stało. Bretan Braith Lantry wyłączył miejski komputer i wygląda na to, że kontroluje większą część źródeł mocy. Pozostali… mają sfory psów. Są w korytarzach.
— Rozumiem — stwierdził Vikary. Przez jego twarz przemknęło jakieś dziwne, niemożliwe do rozpoznania uczucie. — Lokatorzy?
Dirk kiwnął głową.
— Przylecicie?
Vikary uśmiechnął się bardzo blado, bez śladu wesołości.
— Prosisz mnie o pomoc, Dirku t’Larien? — Potrząsnął głową. — Nie, nie powinienem z ciebie szydzić. Nie prosisz o pomoc dla siebie. Rozumiem to dla nich, dla Emerelczyków, tak, przylecimy z Garse’em. Przywieziemy nasze nadajniki i tych, których znajdziemy przed łowcami, zrobimy korarielami Ironjade. Ale potrzebujemy czasu, być może zbyt dużo. Wielu zginie. Wczoraj w Mieście w Bezgwiezdnym Jeziorze nagle zakończyło życie stworzenie zwane matką. Dzieci galarety… słyszałeś o czarnowińskich dzieciach galarety, t’Larien?
— Tak. Wiem na ten temat wystarczająco dużo.
— Wypadły z matki, żeby poszukać następnej, ale żadnej nie znalazły. Żyły wewnątrz swego olbrzymiego żywiciela długie dziesięciolecia. W tym czasie inni mieszkańcy ich świata złapali go i przywieźli tu ze Świata Oceanu Czarnego Wina, a potem porzucili. Nie będący członkami kultu Czarnowinowie raczej nie darzą miłością dzieci galarety. Co najmniej setka dzieci zalała miasto, wypełniając je nagłym życiem. Nie wiedziały, gdzie są i skąd się tu wzięły. Większość z nich to starzy ludzie. Wpadli w panikę i zaczęli budzić swe umarłe miasto. W ten sposób znalazł ich Roseph high-Braith. Zrobiłem, co mogłem, i część z nich udało mi się uratować. Wielu innych dopadli jednak Braithowie, ponieważ potrzebowałem na to czasu. W Wyzwaniu będzie tak samo. Ci, którzy spróbują uciekać korytarzami, padną ofiarą łowców na długo przed tym, nim mój teyn i ja zdążymy przyjść im z pomocą. Rozumiesz? Dirk kiwnął głową.
— Nie wystarczy, że mnie wezwałeś — ciągnął Vikary. — Musisz sam coś zrobić. Bretan Braith Lantry bardzo chce cię dopaść. Ciebie i nikogo innego. Może nawet będzie się z tobą pojedynkował. Pozostali chcą tylko zapolować na ciebie jako niby-człowieka, ale i tak cenią cię znacznie wyżej niż jakąkolwiek inną zwierzynę. Pokaż się im, t’Larien, a zaczną cię ścigać. Dla ukrywających się wokół was Emerelczyków czas będzie miał kluczowe znaczenie.
— Rozumiem — stwierdził Dirk. — Chcesz, żebyśmy wyszli z Gwen…
Vikary wzdrygnął się wyraźnie.
— Nie, nie z Gwen.
— A więc tylko ja. Chcesz, żebym ściągnął na siebie ich uwagę. Nie mając broni?
— Masz broń — sprostował Vikary. — Ukradłeś ją, znieważając Ironjade. Tylko ty możesz zdecydować, czy jej użyć. Nie liczę na to, że podejmiesz właściwą decyzję. Raz już ci zaufałem. Po prostu mówię ci, jak jest. I jeszcze jedno, t’Larien. Bez względu na to, co zrobisz, czy czego nie zrobisz, to niczego między nami nie zmienia. Wiesz, co musimy zrobić.
— Już to mówiłeś — odparł Dirk.
— A teraz mówię to jeszcze raz. Chcę, żebyś dobrze to zapamiętał. — Vikary zmarszczył brwi. — Pora kończyć. Czeka nas długi lot do Wyzwania. Długi, zimny lot.
Ekran zgasł, nim Dirk zdążył sformułować odpowiedź.
Gwen czekała tuż za drzwiami, opierając się o pokrytą wykładziną ścianę. Skryła twarz w dłoniach, ale wyprostowała się, gdy Dirk wyszedł na korytarz.
— Przylecą? — zapytała.
— Tak.
— Przepraszam, że… wyszłam. Nie mogłam mu spojrzeć w oczy.
— To nieważne.
— Ważne.
— Nie — zaprzeczył ostrym tonem. Dręczył go ból żołądka. Wciąż wyobrażał sobie, że słyszy odległe krzyki. — Nieważne. Już przedtem jasno okazałaś, co czujesz.
— Naprawdę? — zapytała ze śmiechem. — Jeśli wiesz, co czuję, to wiesz więcej ode mnie, Dirk.
— Gwen, ja… nie, posłuchaj, to nieważne. Musimy… Jaan powiedział, że mamy broń.
Zmarszczyła brwi.
— Naprawdę? Czy myśli, że zabrałam pistolet na strzałki albo coś podobnego?
— Nie, nie sądzę. Powiedział, że mamy broń. Że ukradliśmy ją, znieważając Ironjade.
Zamknęła oczy.
— Co takiego? Ach, oczywiście. — Ponownie rozchyliła powieki. — Autolot. Ma działka laserowe. Na pewno o to mu chodziło. Ale one nie są naładowane. Podejrzewam, że nie są nawet podłączone. To ja najczęściej latałam tym autolotem i Garse…
— Rozumiem. Ale może da się jakoś uruchomić te lasery?
— Możliwe. Nie mam pojęcia. O co innego mogłoby chodzić Jaanowi?
— Oczywiście, Braithowie mogli już znaleźć autolot — stwierdził Dirk spokojnym, chłodnym głosem. — Musimy podjąć to ryzyko. Ukrywanie się nic nie da. Znajdą nas. Bretan może już być w drodze, jeśli połączenie z Larteynem zostało zarejestrowane na dole. Nie, wracajmy do autolotu. Nie będą się tego spodziewali, jeśli wiedzą, że szliśmy w dół bulwarem.
— Autolot jest pięćdziesiąt dwa piętra nad nami — powiedziała Gwen. — Jak się do niego dostaniemy? Jeśli Bretan kontroluje źródła mocy w takim stopniu, jak sądzimy, z pewnością wyłączył kabiny. W końcu unieruchomił chodniki.
— Wiedział, że z nich korzystamy — skontrował Dirk. — A przynajmniej, że jesteśmy na bulwarze. Zawiadomili go o tym ci, którzy nas tropili. Oni są z sobą w kontakcie, Gwen. Braithowie. Muszą być. Chodniki zatrzymały się w zbyt dogodnej dla nich chwili. Ale to nam tylko ułatwia zadanie.
— Ułatwia? W jaki sposób?
— Łatwiej nam będzie przyciągnąć ich uwagę — wyjaśnił. — Skłonić do pościgu za nami i uratować tych cholernych Emerelczyków. Tego właśnie chce od nas Jaan. Myślałem, że o to ci chodziło — zakończył ostrym tonem.
Gwen pobladła lekko.
— Tak — zgodziła się. — O to.
— W takim razie wygrałaś. Zrobimy to.
— A więc do kabin? — zapytała z zamyśloną miną. — Jeśli jeszcze działają?
— Nie możemy skorzystać z kabin — sprzeciwił się Dirk. — Nawet jeśli działają, Bretan mógłby je wyłączyć, kiedy będziemy w środku.
— Nie wiem, czy są tu jakieś schody — zauważyła. — A nawet jeśli są, nie uda nam się ich odnaleźć bez pomocy Głosu. Musimy pójść w górę bulwarem, ale…
— Wiemy, że grasują na nim przynajmniej dwie pary Braithów. Zapewne więcej. Nie.
— To co zrobimy?
— A co nam zostało? — Zmarszczył brwi. — Centralny szyb.
Dirk wychylił się za poręcz z kutego żelaza, popatrzył w górę, a potem w dół i zakręciło mu się w głowie. Wydawało się, że centralny szyb ciągnie się w obu kierunkach bez końca. Wiedział, że od szczytu do podstawy komin ma tylko dwa kilometry wysokości, lecz mimo to stwarzał on wrażenie niemal bezkresnej dali. Ciepłe, wstępujące prądy, na których unosiły się lekkie jak piórka boje, wypełniały pełen ech szyb szarobiałą mgiełką, a niezliczone piętra okalających go balkonów powodowały złudzenie nieskończonej powtarzalności.
Gwen wyjęła coś z pakietu czujników, jakiś srebrzysty, metalowy instrument wielkości dłoni. Zatrzymała się obok Dirka i rzuciła lekko przyrząd do szybu. Oboje obserwowali, jak wiruje w powietrzu, mrugając do nich odbitym światłem. Pokonał połowę średnicy wielkiego cylindra, zanim zaczął opadać — powoli, delikatnie, podtrzymywany przez wstępujący prąd. Wyglądał jak metalowy pyłek, tańczący w świetle sztucznego słońca. Gapili się na niego przez cały eon, nim wreszcie zniknął w szarej czeluści w dole.
— W porządku — odezwała się wtedy Gwen. — Grawitory nadal działają.
— Tak. Bretan nie zna miasta. Nie w wystarczającym stopniu. — Dirk znowu zerknął w górę. — Chyba pora ruszać? Kto pójdzie pierwszy?
— Druga — odparła.
Dirk otworzył bramę balkonu i cofnął się pod ścianę. Niecierpliwym gestem odgarnął z oczu kosmyk włosów, wzruszył ramionami i pobiegł naprzód, odbijając się tak mocno, jak tylko potrafił, gdy już dotarł do krawędzi.
Poleciał w górę, wysoko w górę. Przez krótką, szaloną chwilę czuł się tak, jakby spadał. Żołądek ścisnął mu się boleśnie. Gdy jednak rozejrzał się wokół, zorientował się, że wcale nie spada, ale leci, szybuje. Roześmiał się głośno. Zakręciło mu się w głowie. Wyciągnął ręce przed siebie i zaczął poruszać nimi energicznie, płynąc coraz szybciej i coraz wyżej. Mijał szeregi pustych balkonów: jedno piętro, dwa, pięć. Wkrótce zacznie spadać, kreślić powolny łuk prowadzący w szarą otchłań, nie będzie miał jednak czasu opaść daleko. Od drugiej strony szybu dzieliło go tylko trzydzieści metrów. Dla człowieka noszącego papierowe łańcuchy śladowej grawitacji szybu to był łatwy skok.
Po chwili zbliżył się do łukowatej ściany. Odbił się od czarnej, żelaznej poręczy i pomknął, wirując, w górę, nim zdołał się złapać słupka balkonu na wyższym piętrze. Wciągnął się na niego bez trudu. Przelatując na drugą stronę szybu, pokonał jedenaście pięter. Uśmiechnął się w dziwnym uniesieniu i usiadł, by zebrać siły na następny skok, przyglądając się Gwen, która podążyła w ślad za nim. Pomknęła w górę jak jakiś niewiarygodny, pełen wdzięku ptak, a czarne włosy ciągnęły się za nią. Przeskoczyła Dirka o całe dwie kondygnacje.
Gdy dotarli do pięćset dwudziestego piętra, Dirk miał już kilka siniaków w miejscach, gdzie obił się o żelazną poręcz, lecz mimo to czuł się całkiem dobrze. Po szóstym przyprawiającym o zawrót głowy skoku nad szybem z najwyższą niechęcią wciągnął się na balkon i wrócił do normalnej grawitacji. Zrobił to jednak, gdyż Gwen czekała już na niego z pakietem czujników oraz zestawem polowym zawieszonymi na plecach między łopatkami. Podała mu rękę i pomogła przejść przez barierkę.
Weszli do szerokiego korytarza, który biegł wokół szybu, i pochłonęły ich znajome błękitne cienie. Na skrzyżowaniach świeciły bladym blaskiem niebieskie kule, długie, proste korytarze oddalały się od centralnego szybu niczym szprychy wielkiego koła. Wybrali na oślep jeden z nich i ruszyli pośpiesznie w kierunku obwodu. Droga trwała dłużej, niż Dirk sądził. Mijali niezliczone, identyczne skrzyżowania — stracił rachubę przy czterdziestym — szeregi czarnych drzwi różniących się od siebie jedynie numerami. Ani on, ani Gwen nie odzywali się. Gdy szedł przez mrok, opuściło go dobre samopoczucie, którego przez chwilę zaznał. Radość wywołana bezskrzydłym lotem zniknęła tak nagle, jak nadeszła. W jej miejsce pojawiła się lekka nuta strachu. Jego uszy wyczarowywały budzące niepokój fantomy: odległe wycia, ciche kroki ścigających. Jego oczy robiły z odległych błękitnych lamp coś niezwykłego i przerażającego, znajdowały tajemnicze kształty w kobaltowych zakamarkach, gdzie była jedynie ciemność. Nie napotkali jednak nic i nikogo. To tylko jego umysł wprowadzał go w błąd.
Braithowie dotarli tu jednak przed nimi. Blisko obwodu Wyzwania, gdzie poprzeczny korytarz spotykał się z zewnętrznym bulwarem, natrafili na jeden z samochodów na balonowych oponach, którymi Głos woził gości po mieście. Wehikuł był pusty i przewrócony. Leżał w połowie na niebieskim dywanie, a w połowie na czystym, zimnym plastiku, który stanowił nawierzchnię bulwaru. Gdy podeszli do niego, zatrzymali się i Gwen spojrzała Dirkowi w oczy w bezsłownym komentarzu. Mężczyzna przypomniał sobie, że pasażerowie nie mogą kierować tymi pojazdami. Robił to sam Głos. A teraz jeden z samochodów leżał obok nich, unieruchomiony i martwy. Dirk zauważył też coś jeszcze. Obok jednego z tylnych kół na niebieskim dywanie widniała mokra, śmierdząca plama.
— Chodź — wyszeptała Gwen. Ruszyli pogrążonym w ciszy bulwarem, licząc na to, że Braithowie oddalili się już poza zasięg słuchu. Pokład parkingowy i ich autolot znajdowały się już bardzo blisko. Byłoby okrutną ironią, gdyby nie udało im się tam dotrzeć. Dirk odnosił jednak wrażenie, że ich buty uderzają straszliwie głośno o niechronioną dywanem powierzchnię bulwaru. Z pewnością słyszano ich w całym budynku, nawet Bretan Braith w swych głębokich piwnicach parę kilometrów niżej. Gdy dotarli do mostu dla pieszych, prowadzącego nad unieruchomionym teraz ruchomym chodnikiem, oboje zerwali się do biegu. Nie był pewien, kto zrobił to najpierw, Gwen czy on. W jednej chwili szli obok siebie, starając się poruszać jak najszybciej, robiąc przy tym jak najmniej hałasu, a w następnej pędzili już na łeb, na szyję.
Opuścili bulwar, przemknęli przez pozbawiony dywanów korytarz, potem dwa zakręty i szerokie drzwi, które nie chciały się otworzyć. Wreszcie Dirk uderzył w nie posiniaczonym barkiem. I on, i drzwi jęknęły na znak protestu, ale droga na lądowisko 520 piętra Wyzwania stanęła przed nimi otworem.
Noc była zimna i ciemna. Słyszeli wieczny wiatr Worlornu, który zawodził wokół emerelskiej arkologii. W długim, niskim prostokącie wylotu płonęła jedna, jasna gwiazda. Na samym pokładzie parkingowym panowała nieprzenikniona ciemność.
Gdy weszli do środka, nie zapaliły się światła.
Autolot stał jednak na miejscu, przycupnięty w mroku niczym żywe stworzenie, niczym banshee, na którego podobieństwo go ukształtowano. Braithowie tu jeszcze nie dotarli.
Podeszli do maszyny. Gwen zdjęła pakiet czujników oraz zestaw polowy i położyła to wszystko na tylnym siedzeniu, gdzie leżały już powietrzne ślizgi. Dirk przyglądał się jej, drżąc z chłodu. Stracił szynel Ruarka, a noc była straszliwie zimna.
Gwen dotknęła przycisku na tablicy rozdzielczej i pośrodku maski manty pojawiła się ciemna szczelina. Metalowe płyty uniosły się w górę, odsłaniając wnętrzności kavalarskiej maszyny. Kobieta okrążyła autolot i włączyła światło wbudowane w spód jednej z płyt. Dirk zauważył, że pod drugą z nich wiszą szeregi umocowanych metalowych narzędzi.
Gwen zatrzymała się w niewielkiej plamie żółtego światła, przyglądając się skomplikowanej maszynerii. Dirk podszedł bliżej.
Po chwili kobieta potrząsnęła głową.
— Nie — odezwała się pełnym znużenia głosem. — To się nie uda.
— Możemy doprowadzić moc z grawitorów — zasugerował Dirk. — Mamy narzędzia — dodał, wyciągając rękę.
— Za mało o tym wiem — sprzeciwiła się. — Mam tylko nikłe pojęcie. Liczyłam na to, że może coś wykombinuję… no wiesz. Ale nie potrafię. Nie chodzi tylko o moc. Lasery pod skrzydłami nie są nawet podłączone. Nie będzie z nich żadnego pożytku. Równie dobrze mogłyby być ozdobami. — Popatrzyła na Dirka. — Ty pewnie też nie umiesz…
— Nie umiem — przyznał.
Kiwnęła głową.
— To znaczy, że nie mamy broni.
Dirk popatrzył na puste niebo Worlornu.
— Moglibyśmy stąd odlecieć.
Gwen ujęła płyty maski w obie dłonie i zamknęła je. Czarne banshee znowu wyglądało groźnie.
— Nie — sprzeciwiła się głuchym głosem. — Pamiętasz, co powiedziałeś? Na zewnątrz będą Braithowie. Ich autoloty są uzbrojone. Nie mielibyśmy szans. Nie.
Ominęła Dirka i weszła do autolotu.
Po chwili podążył za jej przykładem. Usiadł na fotelu i odwrócił głowę, by móc obserwować samotną gwiazdę widoczną na zimnym, nocnym niebie. Czuł, że jest bardzo zmęczony, i zdawał sobie sprawę, że to coś więcej niż tylko fizyczne znużenie. Od chwili przybycia do Wyzwania emocje napływały do niego niczym fale uderzające o brzeg, jedna po drugiej, lecz nagle wydało mu się, że ocean wysechł. Nie czuł już więcej fal.
— Pewnie miałaś rację, wtedy w korytarzu — odezwał się pełnym zamyślenia głosem. Nie patrzył na Gwen.
— Rację? — zapytała.
— Że jestem samolubny. Że… no wiesz… że nie jestem rycerzem w białej zbroi.
— Rycerzem w białej zbroi?
— Jak Jaan. Nigdy nie byłem takim rycerzem, ale na Avalonie lubiłem sobie wyobrażać, że nim jestem. Wierzyłem wtedy w różne rzeczy. Teraz nie bardzo nawet pamiętam, w jakie. Oprócz ciebie, Jenny. Ciebie pamiętam. Dlatego właśnie… no, wiesz, te siedem lat. Robiłem różne rzeczy, nic strasznego, ale rzeczy, których na Avalonie bym nie zrobił. Stałem się cyniczny, samolubny. Ale do tej chwili nie byłem winny niczyjej śmierci.
— Nie biczuj się, Dirk — zganiła go. W jej głosie również pobrzmiewało znużenie. — To nie jest atrakcyjne.
— Chcę coś zrobić — upierał się. — Muszę. Nie mogę po prostu… no wiesz. Miałaś rację.
— Nie możemy nic zrobić. Co najwyżej spróbować ucieczki i zginąć, a to w niczym nie pomoże. Nie mamy broni.
Dirk roześmiał się z goryczą.
— A więc zaczekamy, aż Jaan i Garse przybędą nas uratować, a potem… Byliśmy razem strasznie krótko, nieprawdaż?
Nie odpowiedziała mu. Pochyliła się i położyła głowę na przedramieniu, wspartym na tablicy rozdzielczej. Dirk zerknął na nią, po czym ponownie skierował spojrzenie w noc. Nadal marzł w cienkim ubraniu, lecz z jakiegoś powodu przestało mu się to wydawać ważne.
Przez pewien czas siedzieli w mancie bez słowa.
Wreszcie Dirk odwrócił się i dotknął dłonią ramienia Gwen.
— Broń — odezwał się dziwnie ożywionym głosem. — Jaan powiedział, że mamy broń.
— Lasery w autolocie — odparła Gwen. — Ale…
— Nie — zaprzeczył Dirk z nagłym uśmiechem. — Nie, nie, nie!
— O co innego mogło mu chodzić?
W odpowiedzi Dirk wyciągnął rękę i włączył grawitory. Szare, metalowe banshee ożyło, unosząc się lekko nad płytami podłogi.
— O autolot — odparł. — O sam autolot.
— Braithowie na zewnątrz też mają autoloty — sprzeciwiła się. — I to uzbrojone.
— Tak — zgodził się Dirk — ale Jaan i ja nie mówiliśmy o Braithach na zewnątrz. Mówiliśmy o tych, którzy polują w środku. Którzy krążą po bulwarze, zabijając ludzi!
Zrozumienie zapłonęło na jej twarzy jak słońce.
— Tak — powtórzyła gwałtownie. Dotknęła dłonią tablicy rozdzielczej i manta warknęła głucho. Spod maski maszyny trysnęły jasne kolumny białego światła, które przegnały ciemność przed nimi.
Gdy pojazd zawisł pół metra nad podłogą, Dirk wyskoczył z niego, podbiegł do sfatygowanych drzwi i uderzył w ich drugie skrzydło swym drugim, równie sfatygowanym barkiem, by zrobić miejsce dla autolotu. Gwen podleciała manta do niego i wdrapał się z powrotem do środka.
Po krótkiej chwili znaleźli się na bulwarze, unosząc się nad nim niedaleko od miejsca, gdzie leżał przewrócony samochód. Jasne snopy światła reflektorów omiotły pogrążone w bezruchu chodniki oraz od dawna opuszczone sklepy, kierując się do przodu, ku wijącej się wokół wysokiej wieży Wyzwania drodze.
— Czy wiesz — odezwała się Gwen, nim ruszyli naprzód — że jesteśmy na pasie przeznaczonym do ruchu w górę? Ci, którzy przemieszczają się w dół, powinni trzymać się drugiej strony.
Wyciągnęła rękę.
— Normy obowiązujące na Emerelu p.i. z pewnością tego zabraniają — zgodził się z uśmiechem Dirk. — Ale nie sądzę, by Głos wyraził sprzeciw.
Gwen uśmiechnęła się do niego blado. Potem dotknęła instrumentów i manta ruszyła nagle przed siebie, nabierając prędkości. Przez długi czas tu również owiewał ich wiatr, gdy mknęli coraz szybciej przez półmrok. Gwen siedziała pobladła za sterami, zaciskając usta, a Dirk obserwował machinalnie numery mijanych pięter.
Usłyszeli Braithów na długo przed tym, nim ich zobaczyli. Do ich uszu znowu dobiegło wycie i szaleńcze, urywane ujadanie, niepodobne do głosów żadnych znanych Dirkowi psów. Jeszcze bardziej przeraźliwym czyniło je echo, niosące się w górę i w dół spiralnego korytarza. Usłyszawszy sforę, Dirk natychmiast wyciągnął rękę i wyłączył reflektory.
Gwen obrzuciła go pytającym spojrzeniem.
— Nie robimy zbyt wiele hałasu — wyjaśnił. — Nie mają szans nas usłyszeć wśród tego całego wycia i własnych krzyków. Ale mogliby zobaczyć zbliżające się z tyłu światła. Mam rację?
— Masz — przyznała. Nie powiedziała nic więcej. Skupiła się na prowadzeniu autolotu. Dirk przyglądał się jej w bladym, szarym świetle, które im zostało. Jej oczy znowu przypominały nefryty, twarde i gładkie, pełne gniewu, jak niekiedy oczy Garse’a Janacka. Wreszcie miała swój pistolet, a kavalarscy łowcy byli gdzieś przed nimi.
Obok 497 piętra minęli obszar pokryty strzępami podartej tkaniny, które wzbiły się w powietrze pod wpływem wywołanego ich przelotem podmuchu. Jeden kawałek, większy od pozostałych, prawie w ogóle nie uniósł się ze swego miejsca pośrodku bulwaru. To były resztki brązowego, patchworkowego szynela, który rozdarto na strzępy.
Przed nimi znowu rozległo się wycie, głośniejsze niż przedtem.
Usta Gwen rozciągnęły się w przelotnym uśmiechu. Dirk zdumiał się na ten widok, wspominając swą łagodną Jenny z Avalonu.
Potem ujrzeli postacie, niewielkie czarne sylwetki na mrocznym bulwarze, małe plamki, które szybko rosły, zmieniając się w ludzi i psy, w miarę jak manta była coraz bliżej. Pięć wielkich bestii biegało swobodnie po bulwarze, podążając tuż za szóstą, największą, która ciągnęła za sobą dwa długie, czarne łańcuchy. Na końcach tych łańcuchów było dwóch mężczyzn, którzy szli za psami, holowani przez potężnego przewodnika sfory.
Rośli. Jakże szybko rośli!
Psy pierwsze usłyszały autolot. Przewodnik spróbował się odwrócić, wyrywając jeden z łańcuchów z rąk łowcy. Trzy puszczone luzem zwierzęta również się odwróciły, warcząc groźnie, a czwarte pobiegło w kierunku szybko nadlatującej maszyny. Ludzie przez moment sprawiali wrażenie zdezorientowanych. Jeden z nich zaplątał się w łańcuch, który trzymał w chwili, gdy pies przewodnik zmienił kierunek. Drugi, który miał wolne ręce, sięgnął po coś, co wisiało mu u pasa.
Gwen włączyła reflektory. W półmroku oczy manty świeciły oślepiającym blaskiem.
Autolot uderzył w łowców.
Wrażenia zalały Dirka gwałtownym strumieniem. Przeciągłe wycie przeszło nagle w skowyt bólu, manta zadrżała na skutek wstrząsu. Straszliwe, czerwone ślepia lśniące przerażająco blisko, szczurzy pysk, żółte, ociekające śliną zębiska. Potem kolejny wstrząs i drugie drżenie. Coś złamało się z trzaskiem. Kolejne uderzenia i miękkie, przyprawiające o mdłości łoskoty, pierwszy, drugi i trzeci. Krzyk, niewątpliwie ludzki, a potem sylwetka mężczyzny rysująca się w blasku reflektorów. Wydawało się, że minęła godzina, nim do niego dotarli. Był wysoki i szeroki w barach. Dirk go nie znał. Miał na sobie grube spodnie i kurtkę z kameleonowej tkaniny, które zdawały się zmieniać kolor, w miarę jak się zbliżali. Osłaniał rękami oczy, w jednej z nich ściskając bezużyteczny pojedynkowy laser. Dirk zobaczył przeświecający spod rękawa błysk metalu. Białe włosy opadały nieznajomemu na ramiona.
Wreszcie, po trwającej wieczność chwili bezruchu, mężczyzna zniknął. Manta zakołysała się po raz kolejny, a Dirk zadrżał wraz z nią.
Przed nimi widniała szara pustka biegnącego po łuku bulwaru.
Z tyłu — Dirk odwrócił się, by to zobaczyć — biegł ścigający ich pies, który wlókł za sobą dwa grzechoczące głośno łańcuchy. Jego sylwetka malała jednak z każdą chwilą. Na zimnej, plastikowej ulicy leżały ciemne postacie. Gdy tylko zaczął je liczyć, zniknęły mu z oczu. Nad ich głowami przemknął impuls światła, który jednak nawet nie zbliżył się do celu.
Po chwili znowu zostali z Gwen sami. Nie słyszeli nic poza świstem pędu. Twarz kobiety była całkowicie nieruchoma. Jej dłonie również. Za to ręce Dirka drżały.
— Chyba go zabiliśmy — stwierdził.
— Tak — zgodziła się. — Zabiliśmy. Kilka psów również. — Umilkła na chwilę. — O ile sobie przypominam, nazywał się Teraan Braith coś tam.
Znów oboje umilkli. Gwen ponownie wyłączyła reflektory.
— Co robisz? — zdziwił się Dirk.
— Przed nami są następni — wyjaśniła. — Pamiętasz ten krzyk?
— Pamiętam. — Zamyślił się na chwilę. — Ale czy ten autolot wytrzyma więcej wstrząsów?
Uśmiechnęła się blado.
— Kavalarski kodeks pojedynkowy przewiduje kilka powietrznych trybów walki. Autoloty są często wybieraną bronią. Dlatego muszą być solidne. Tę maszynę zbudowano tak, by wytrzymała ogień z lasera tak długo, jak to tylko możliwe. Pancerz… Czy muszę mówić dalej?
— Nie musisz. — Przerwał. — Gwen?
— Słucham?
— Nie zabijaj ich więcej.
Spojrzała na niego.
— Oni mordują Emerelczyków — przypomniała — i innych pechowców, którzy jeszcze nie opuścili Wyzwania. Z radością zapolowaliby również na nas.
— Wszystko jedno — nie ustępował. — Możemy ich odciągnąć, dać pozostałym trochę czasu. Wkrótce przybędzie tu Jaan. Nikt nie musi ginąć.
Westchnęła. Poruszyła dłońmi, zwalniając ruch autolotu.
— Dirk — zaczęła. Nagle coś zauważyła i niemal zatrzymała maszynę, kierując się bardzo powoli w tamtą stronę. — Spójrz — rozkazała, wyciągając rękę.
Było tu tak ciemno, że trudno mu było cokolwiek zobaczyć, dopóki nie podlecieli bliżej. Było to ciało, czy raczej jego szczątki. Leżało pośrodku bulwaru, nieruchome i krwawiące. Wokół walały się kawałki mięsa. Podłogę pokrywały ciemne plamy zakrzepłej krwi.
— To na pewno ta ofiara, którą słyszeliśmy wcześniej — wyjaśniła Gwen tonem swobodnej rozmowy. — No wiesz, łowcy niby-ludzi nie jedzą mięsa swych ofiar. Zapewniają, że te istoty nie są ludźmi, a tylko jakiegoś rodzaju półrozumnymi zwierzętami, i święcie w to wierzą, lecz mimo to smród kanibalizmu jest zbyt silny, nawet dla nich, i nie ważą się tego robić. Nawet w najdawniejszych czasach, w ciemnych wiekach na Dumnym Kavalaanie, myśliwi ze schronień nigdy nie jedli mięsa upolowanych niby-ludzi. Zostawiali je bogom, padlinożernym ćmom i piaskowym chrząszczom. Rzecz jasna, najpierw dawali po kawałku psom jako nagrodę. Łowcy zbierają jednak trofea. Głowy. Widzisz ten tułów? Pokaż mi, gdzie jest głowa.
Dirka dopadły mdłości.
— Ściągają też skórę — ciągnęła Gwen. — Noszą ze sobą myśliwskie noże. A przynajmniej nosili. Nie zapominaj, że polowania na niby-ludzi zabroniono na Dumnym Kavalaanie już wiele pokoleń temu. Uczyniła to nawet rada związanych dumą Braithu. Ci, którzy nadal polują, muszą to robić potajemnie. Ukrywają swe trofea przed wszystkimi, oprócz być może innych takich jak oni. Ale tutaj, no wiesz, wystarczy, że ci powiem, iż Jaan spodziewa się, że Braithowie zostaną na Worlornie tak długo, jak tylko będą mogli. Powiedział mi, że niektórzy z nich mówią o wyrzeczeniu się Braithu i sprowadzeniu tu swych betheyn ze schronień świata ojczystego. Chcą tu założyć nową koalicję, zgromadzenie, które przywróci wszystkie dawne zwyczaje, całą martwą i umierającą ohydę. Na pewien czas, rok, dwa lata albo dziesięć, tak długo, jak toberska stratotarcza zdoła utrzymać ciepło. Lorimaar high-Larteyn i inni jemu podobni. Nie będzie tu nikogo, kto mógłby ich powstrzymać.
— To byłby obłęd!
— Być może. Ale to im nie przeszkadza. Gdyby Jaantony i Garse jutro opuścili planetę, oni z pewnością tak by uczynili. Hamuje ich tylko obecność Ironjade. Obawiają się, że jeśli tradycjonaliści z Braithu przybędą na Worlorn liczną grupą, postępowa frakcja Ironjade również przyśle tu wielu ludzi. Nie mieliby wtedy na co polować, a ich i ich dzieci czekałoby krótkie, ciężkie życie na umierającym świecie, pozbawione nawet przyjemności, których pożądają, radości dumnych łowów. Nie. — Wzruszyła ramionami. — Ale w Larteynie już teraz są pokoje pełne trofeów. Tylko sam Lorimaar może się pochwalić pięcioma głowami. Podobno ma też dwie kurtki z „niby-ludzkiej” skóry. Nie nosi ich, bo Jaan by go zabił.
Ponownie ruszyła naprzód. Autolot zaczął nabierać prędkości.
— A teraz — ciągnęła — powiedz mi, czy nadal chcesz, żebym skręciła, kiedy zobaczę przed maską któregoś z nich? Teraz, kiedy już wiesz, jacy są?
Nie odpowiedział.
Po bardzo krótkiej chwili na dole znowu rozległy się przeciągłe wycia oraz krzyki niosące się echem po pustym bulwarze. Minęli kolejny przewrócony samochód. Jego wielkie, miękkie opony były rozerwane i pozbawione powietrza. Gwen musiała skręcić, żeby go ominąć. Nieco dalej drogę zablokował im wrak z czarnego metalu, wielki robot o czterech wyprężonych ramionach, które zamarły w groteskowych pozycjach nad jego głową. Górną część korpusu maszyny tworzył cylinder wysadzany szklanymi oczami, dolną połowę stanowiła zaś podstawa wielkości autolotu, poruszająca się na gąsienicach.
— Nadzorca — stwierdziła Gwen, gdy mijali milczącego, mechanicznego trupa. Dirk zauważył, że od wszystkich ramion odcięto dłonie, a korpus pełen jest wypalonych laserami dziur.
— Czy z nimi walczył? — zapytał.
— Zapewne — odpowiedziała. — To znaczy, że Głos jeszcze żyje i zachował kontrolę nad niektórymi funkcjami. Być może właśnie dlatego nie słyszeliśmy już żadnych wiadomości od Bretana Braitha. Niewykluczone, że Braithowie na dole mają kłopoty. Głos z pewnością skupił swych nadzorców tam, gdzie mogą bronić funkcji podtrzymywania życia. — Wzruszyła ramionami. — Ale to nic nie da. Emerelczycy nie uznają przemocy. Nadzorcy służą tylko do powstrzymywania. Strzelają strzałkami usypiającymi. Mam wrażenie, że mogą też wypuszczać gaz łzawiący z tej kratownicy na dole. Braithowie z nimi wygrają. To pewne.
Robot zniknął już za ich plecami i bulwar znowu był pusty. Dobiegające z przodu dźwięki zrobiły się nagle bardzo głośne.
Tym razem Dirk nie powiedział nic, gdy Gwen runęła na nich, włączając reflektory, i nastąpiła seria krzyków oraz wstrząsów. Udało się jej zahaczyć obu łowców, choć potem przyznała, że nie jest pewna, czy drugi nie żyje. Oberwał skrzydłem i zatoczył się na bok, uderzając w jednego z własnych psów.
Dirkowi zabrakło słów, gdyż kiedy mężczyzna odbił się od skrzydła pojazdu, coś wypadło mu z ręki, poleciało w górę, uderzyło w szybę sklepu i ześliznęło się na podłogę, zostawiając na szkle krwawy ślad. Dirk zauważył, że Kavalar niósł to za włosy.
Droga wiła się wokół wieży Wyzwania, schodząc powoli w dół. Przedostanie się z 388 piętra, na którym zaskoczyli drugą parę Braithów, na parter zajęło im więcej czasu, niż Dirk się spodziewał. To był długi lot w szarej ciszy. Nie spotkali już nikogo: ani Kavalarów, ani Emerelczyków.
Na sto dwudziestym piętrze drogę zastąpił im kolejny nadzorca, który skierował na nich wszystkie swe przyćmione oczy i — nadal spokojnym i serdecznym głosem Głosu Wyzwania — rozkazał im się zatrzymać. Gwen nie zwolniła jednak, a gdy się zbliżyła, nadzorca zjechał na bok. Nie wystrzelił strzałek ani nie wypuścił gazu. Jego niosące się echem rozkazy ścigały ich wzdłuż bulwaru.
Na pięćdziesiątym siódmym piętrze słabe światła nad ich głowami zamigotały i zgasły. Przez chwilę lecieli w absolutnej ciemności. Potem Gwen włączyła reflektory i zmniejszyła nieco prędkość. Żadne z nich się nie odezwało, lecz Dirk pomyślał o Bretanie Braithu i zadał sobie pytanie, czy światła się zepsuły, czy też je wyłączono. Doszedł do wniosku, że zapewne to drugie. Ocalały myśliwy z góry zdołał w końcu zaalarmować swych braci ze schronienia przebywających na dole.
Na parterze bulwar kończył się wielkim pasażem handlowym oraz rondem. Widzieli bardzo niewiele: tylko w miejscach, na które padły snopy światła z reflektorów, z otaczającego ich oceanu mroku wynurzały się nagle różne kształty. Środek pasażu zajmowało coś, co przypominało drzewo. Dirk dostrzegł przelotnie potężny, sękaty pień, prawdziwą drzewną ścianę. Słyszeli też dobiegający z góry szum liści. Droga omijała potężne drzewo, tworząc krąg. Gwen przejechała na drugą stronę.
Otwierała się tam szeroka brama, prowadząca w noc. Dirk poczuł na twarzy dotknięcie wiatru i zrozumiał, dlaczego liście szeleszczą. Gdy mijali bramę, nie opuszczając kręgu, spojrzał na zewnątrz. Od bramy oddalała się biała wstęga drogi.
Nisko nad nią mknął zbliżający się do miasta autolot. Dirk widział go tylko przez chwilę. Był ciemny — ale w słabym świetle gwiazd światów zewnętrznych wszystko wydawało się ciemne — i lśnił metalicznym blaskiem. Nadano mu kształt jakiejś pokracznej kavalarskiej bestii, której nie był w stanie zidentyfikować.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że nie jest to pojazd Ironjade’ów.