Z początku czekanie było dla niego czystym piekłem.
Kiedy się przekonali, że Ironjade’owie są nieobecni, zaprowadzili go na parking na szczycie pustej wieży i kazali usiąść w rogu wietrznego dachu. Narastała w nim panika. Czuł bolesny ucisk w żołądku.
— Bretan — zaczął głosem, w którym pobrzmiewała nuta histerii, lecz Kavalar zwrócił się tylko w jego stronę i uderzył go boleśnie otwartą dłonią w twarz.
— Nie jestem dla ciebie Bretanem — warknął. — Jeśli już musisz się do mnie zwracać, mów do mnie „Bretanie Braith”, niby-człowieku.
Od tej chwili Dirk już się więcej nie odezwał. Zdekompletowany Krąg Ognia kuśtykał powoli przez niebo Worlornu. Obserwując jego ruch, Dirk poczuł, że jest bliski załamania. Wszystko, co go spotkało, wydawało się nierzeczywiste, szczególnie Braithowie i popołudniowe spotkanie z nimi. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby zerwał się nagle, przeskoczył otaczający dach murek i skoczył na ulicę. Pomyślał, że spadałby bez końca, jak we śnie, a gdy wreszcie uderzyłby o czarne bloki świecika na dole, nie poczułby bólu, a jedynie wstrząs towarzyszący raptownemu przebudzeniu. Ocknąłby się w swoim łóżku na Braque, zlany potem, i mógłby się spokojnie śmiać ze swych niedorzecznych koszmarów.
Bawił się tą myślą oraz innymi podobnymi do niej przez pewien czas. Wydawało mu się, że trwało to całe godziny, lecz gdy uniósł wreszcie wzrok, Tłusty Szatan nie przesunął się prawie wcale. Dirk zaczął dygotać. Powtarzał sobie, że to z zimna, od przenikliwego worlorńskiego wiatru, wiedział jednak, że to nieprawda. Im bardziej starał się stłumić drżenie, tym silniejsze się stawało, aż wreszcie Kavalarzy zaczęli spoglądać na niego ze zdziwieniem. Oczekiwanie trwało nadal.
Wreszcie jednak drżenie ustąpiło, podobnie jak przedtem myśli o samobójstwie oraz panika. Dirka ogarnął dziwny spokój. Ponownie pogrążył się w myślach, lecz tym razem myślał o absurdalnych sprawach: czy najpierw pojawi się szara manta czy wojskowy autolot, jak Jaan albo Garse poradziliby sobie w pojedynku z jednookim Bretanem albo co stało się z dziećmi galarety w odległym czarnowińskim mieście, zupełnie jakby miał się o to wszystko zakładać. Rzeczy te wydały mu się nagle bardzo ważne, choć nie wiedział dlaczego.
Potem zaczął obserwować swych strażników. To była najbardziej interesująca z dostępnych rozrywek i pomagała mu zabić czas równie dobrze jak inne. Jego uwagę przyciągnęło wiele szczegółów.
Od chwili, gdy dotarli na dach, nie odzywali się niemal w ogóle. Chell, ten wysoki, usiadł na otaczającym parking murku w odległości zaledwie metra od Dirka. Gdy ten przyjrzał mu się uważniej, zauważył, że Kavalar jest już bardzo stary. Podobieństwo do Lorimaara high-Braitha wprowadzało w błąd. Choć Chell poruszał się i ubierał podobnie jak tamten, był, według oceny Dirka, co najmniej dwadzieścia lat starszy. Gdy usiadł, jego wiek uwidocznił się jeszcze bardziej. Pod lśniącym łagodnym blaskiem pasem ze stalowej siatki uwydatniał się brzuszek, a ogorzałą twarz naznaczyły bardzo głębokie zmarszczki. Dirk widział też sine żyłki oraz szaraworóżowe plamki na grzbiecie spoczywających na kolanach dłoni Chella. Długie, bezproduktywne czekanie na Ironjade’ów nie pozostało bez wpływu również na Kavalara. Jego policzki obwisły, a szerokie ramiona opadły nieświadomie ze znużenia.
Poruszył się tylko raz, przeciągając się z głośnym westchnieniem. Uniósł wtedy ręce z kolan i splótł je razem. Dirk zobaczył wówczas jego bransolety. Na prawej ręce Chell miał żelazo i świecik, takie same jak te, które dumnie prezentował jednooki Bretan, na lewej zaś srebro. Nie było w nim jednak nefrytów. Wyrwano je z oprawy i teraz w srebrnej bransolecie ziały dziury.
Podczas gdy stary, znużony Chell — Dirk poczuł nagle, że trudno mu już uważać go za groźnego wojownika, którym wydawał się jeszcze przed chwilą — siedział i czekał, aż coś się wydarzy, Bretan — czy Bretan Braith, jak kazał się do siebie zwracać — spędzał godziny oczekiwania na spacerowaniu po dachu. Przepełniała go niespokojna energia. Nikt, kogo Dirk znał, nie mógłby pod tym względem dorównać młodemu Kavalarowi, nawet Jenny, która w swoim czasie również nie potrafiła usiedzieć na miejscu. Wepchnął dłonie głęboko w wąskie kieszenie krótkiej, białej kurtki i chodził w tę i z powrotem tą samą trasą. Mniej więcej co trzeci obrót unosił niecierpliwie wzrok, jakby oskarżał ciemne niebo o to, że nie chce mu wydać Jaana Vikary’ego.
Obserwując tych dwóch, Dirk doszedł do wniosku, że są dziwną parą. Chell był bardzo stary, a Bretan bardzo młody — z pewnością nie starszy od Garse’a Janacka, a zapewne młodszy od Gwen, Jaana i Dirka. Jak to się stało, że został teynem Kavalara, który był znacznie od niego starszy? Nie nosił też przydomka „high”, nie dał swemu schronieniu betheyn. Na jego lewym ramieniu, porośniętym delikatnymi, rudymi włoskami, które połyskiwały w świetle słońc, gdy Bretan przechodził bardzo blisko, nie zauważył bransolety z nefrytu i srebra.
Jego twarz, jego dziwna, w połowie zniszczona twarz, była brzydsza niż wszystko, co Dirk w życiu widział, ale złapał się na tym, że w miarę jak dzień się kończył i fałszywy zmierzch przechodził w prawdziwy, przyzwyczaja się do jej widoku. Gdy Bretan Braith szedł w jedną stronę, wyglądał zupełnie normalnie: chudy jak szczapa młodzieniec, pełen nerwowej energii, którą trzymał w garści tak mocno, że wydawało się, że aż od niej iskrzy. Twarz z tej strony miał gładką i pogodną. Krótkie, czarne loki okalały ciasno jego ucho, a kilka kosmyków opadało na ramiona, nie było jednak widać ani śladu zarostu. Nawet brew była tylko wąską linią nad wielkim, zielonym okiem. Bretan wyglądał wtedy niemal niewinnie.
Potem jednak docierał do końca dachu i wracał tą samą drogą. Wtedy wszystko się zmieniało. Lewa połowa jego twarzy wyglądała nieludzko. Pokrywał ją krajobraz wypaczonych równin i wzniesień, których nie powinno być na żadnym obliczu. Ciało zostało przypalone w kilku różnych miejscach, a między nimi pozostało gładkie i lśniące niczym emalia. Z tej strony na twarzy Bretana nie było włosów, a także ucha — została po nim tylko dziura. Lewą połowę jego nosa tworzył kawałek plastiku cielistej barwy. Usta były pozbawioną warg szramą i — co najgorsze — poruszały się. Dręczył go groteskowy tik, od którego lewy kącik ust unosił się od czasu do czasu, a po nagiej, zbliznowaciałej skórze przebiegało drżenie.
W świetle dnia świecik w oku Braitha był ciemny jak kawałek obsydianu. Powoli zapadała już jednak noc i w miarę jak Oko Piekieł kryło się za horyzontem, w oczodole Kavalara budziły się ognie. Gdy zrobi się zupełnie ciemno, to Bretan będzie Okiem Piekieł, a nie znużony nadolbrzym świecący nad Worlornem. Świecik zapłonie równym, czerwonym blaskiem, a otaczająca go zniszczona twarz przerodzi się w czarną karykaturę czaszki, odpowiedni dom dla takiego oka.
Wszystko to wydawało się bardzo przerażające do chwili, gdy Dirk uzmysłowił sobie, że to zamierzony efekt. Bretan Braith nie musiał używać świecikowego oka. Wybrał ten kamień z własnych powodów, które nie tak trudno było zrozumieć.
Dirk cofnął się w myślach do wcześniejszych wydarzeń, do rozmowy przy wilczym wehikule. Nie ulegało wątpliwości, że Bretan jest bystry, ale Chell zapewne padł już ofiarą sklerozy. Bardzo trudno mu było zrozumieć cokolwiek i młody teyn cały czas musiał go prowadzić za rękę. Obaj Braithowie nagle wydali się Dirkowi znacznie mniej groźni. Mógł się tylko dziwić temu, że bał się ich aż tak bardzo. Właściwie byli niemal zabawni. Bez względu na to, co powie Jaan Vikary po powrocie z Miasta w Bezgwiezdnym Jeziorze, z pewnością nic złego się nie stanie. Ci ludzie nie mogli stanowić prawdziwego zagrożenia.
Jakby na potwierdzenie jego myśli Chell zaczął coś mamrotać pod nosem. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że mówi do siebie. Dirk zerknął na niego i wytężył słuch. Starzec kołysał się lekko i wpatrywał się w pustkę. Jego słowa nie miały sensu. Dirk potrzebował kilku minut, by przemyśleć sprawę, w końcu jednak uświadomił sobie, że Chell mówi po starokavalarsku. Język ten powstał na Dumnym Kavalaanie w czasie długich stuleci interregnum, gdy pozostali przy życiu Kavalarzy nie mieli kontaktu z innymi ludzkimi światami, a teraz szybko wchłaniał go standardowy terrański, choć jednocześnie starokavalarski wzbogacał go w słowa, które nie miały w nim odpowiedników. Garse Janacek wspominał mu, że prawie nikt już nie mówi po starokavalarsku, ale teraz Dirk miał przed sobą Chella, starego człowieka z najbardziej konserwatywnej koalicji schronień, mamroczącego pod nosem słowa, które z pewnością usłyszał w latach młodości.
Podobnie Bretan, który uderzył Dirka z całej siły w twarz za to, że zwrócił się do niego w niewłaściwy sposób, zarezerwowany dla kethi. Garse mówił mu, że to również jest umierający zwyczaj i nawet związani dumą stają się niedbali w mowie. Ale nie Bretan Braith, który był młody i wcale nie był związanym dumą, a mimo to uparcie trzymał się tradycji, którą mężczyźni o pokolenia starsi od niego odrzucili już jako niepraktyczną.
Dirkowi niemal było ich żal. Doszedł do wniosku, że ma przed sobą nieprzystosowanych wyrzutków, bardziej samotnych od niego, w pewnym sensie pozbawionych ojczyzny, gdyż Dumny Kavalaan zmienił się i nie był już ich światem. Nic dziwnego, że przybyli na Worlorn. To właśnie było miejsce dla nich. Ich zwyczaje ginęły, a oni umierali razem z nimi.
Szczególnie godny politowania wydawał się Bretan, który tak bardzo starał się budzić strach. Z uwagi na młody wiek mógł być ostatnim prawdziwym wiernym i miał szansę dożyć czasów, gdy nikt już nie będzie podzielał jego przekonań. Czy właśnie dlatego został teynem Chella? Dlatego że rówieśnicy go odrzucili, a ten starzec cenił wysoko? Zapewne tak, skonkludował Dirk. To było smutne i przygnębiające.
Jedno żółte słońce nadal lśniło na zachodzie, lecz Piasta była już tylko bladoczerwonym wspomnieniem na linii horyzontu. Dirk pogrążył się w myślach. Gdy usłyszeli nadlatujące autoloty, w pełni już panował nad sobą i zapomniał o strachu.
Bretan Braith zamarł i uniósł wzrok. Wyjął ręce z kieszeni. Jedną dłoń niemal odruchowo zatrzymał na kaburze laserowego pistoletu. Chell zamrugał i wstał powoli. Wydawało się, że nagle odmłodniał o dziesięć lat. Dirk również się podniósł.
Autoloty były już blisko. Oba — szary i oliwkowy — przybyły równocześnie, lecąc obok siebie z niemal wojskową precyzją.
— Chodź tu — wychrypiał Bretan i Dirk podszedł do niego. Chell podążył w jego ślady i wszyscy trzej stanęli obok siebie, Dirk pośrodku, niczym więzień. Przenikliwy wiatr smagał go chłodem. Wszędzie wokół świeciki Larteynu gorzały krwawym blaskiem. Oko Bretana — tak bardzo bliskie — lśniło okrutnie w swym gnieździe z blizn. Tiki z jakiegoś powodu ustały i jego twarz była teraz zupełnie nieruchoma.
Jaan Vikary obniżył lot, opuścił delikatnie szarą mantę na dach, wyskoczył z pojazdu i podszedł do nich zamaszystym krokiem. Brzydka, kanciasta, wojskowa maszyna, nakryta dachem i opancerzona, co sprawiało, że nie było widać pilota, wylądowała niemal w tej samej chwili. Grube metalowe drzwi otworzyły się i ze środka wyszedł Garse Janacek, który pochylił nieco głowę i rozejrzał się wokół, by ocenić sytuację. Potem wyprostował się, zatrzasnął drzwi z głośnym brzękiem, podszedł do Vikary’ego i stanął u jego prawego boku.
Vikary przywitał najpierw Dirka krótkim kiwnięciem głowy oraz bladym uśmieszkiem, po czym spojrzał na Chella.
— Chellu Nim Coldwind fre-Braith Daveson — rzekł oficjalnym tonem. — Cześć twemu schronieniu, cześć twemu teynowi.
— I twoim — odparł stary Braith. — Mego boku strzeże nowy teyn, którego nie znasz.
Jaan odwrócił się i omiótł pośpiesznym spojrzeniem naznaczonego bliznami młodzieńca.
— Jestem Jaan Vikary ze Zgromadzenia Ironjade — oznajmił.
Bretan wydał z siebie swój odgłos, swój szczególny odgłos. Zapadła krępująca cisza.
— Mówiąc poprawniej — odezwał się Janacek — mój teyn nazywa się Jaantony Riv Wolf high-Ironjade Vikary. A ja jestem Garse Ironjade Janacek.
Tym razem Bretan odpowiedział.
— Cześć twemu schronieniu, cześć twemu teynowi. Jestem Bretan Braith Lantry.
— Nigdy bym się nie domyślił — odparł Janacek z bledziutkim cieniem uśmiechu. — Słyszeliśmy o tobie.
Jaan Vikary obrzucił go ostrzegawczym spojrzeniem. Dirkowi wydawało się, że z jego twarzą coś jest nie w porządku. W pierwszej chwili myślał, że to przez słabe światło — ciemność zapadała już bardzo szybko — potem jednak zauważył, że szczęka Kavalara jest lekko obrzmiała, co nadawało jego profilowi dziwny wygląd.
— Przybywamy do was z honorową skargą — oznajmił Bretan Braith Lantry.
Vikary spojrzał na Chella.
— Czy to prawda?
— Prawda, Jaantony high-Ironjade.
— Przykro mi, że musimy się kłócić — odparł Vikary. — W czym problem?
— Musimy ci zadać pytanie — stwierdził Bretan. Uniósł rękę i położył ją na ramieniu Dirka. — Chodzi o tego tutaj, Jaantony high-Ironjade. Powiedz mi, czy jest korarielem Ironjade, czy nie?
Garse Janacek uśmiechnął się szeroko. Skierował na Dirka twarde spojrzenie niebieskich oczu. W ich lodowatej głębi zalśniły iskierki wesołości jakby chciał powiedzieć: „No, no, co tym razem narozrabiałeś?”.
Jaan Vikary zmarszczył brwi.
— Dlaczego o to pytasz?
— Czy prawda zależy od naszych powodów, związany dumą? — warknął ochrypłym tonem Bretan. Jego pokryty bliznami policzek zadrżał gwałtownie.
Vikary popatrzył na Dirka. Był wyraźnie niezadowolony.
— Nie masz powodu zwlekać z odpowiedzią, Jaantony high-Ironjade — odezwał się Chell Daveson. — Prawda brzmi „tak” albo prawda brzmi „nie”. Nie może być w tym nic więcej.
Głos starca brzmiał spokojnie. Chell nie musiał skrywać nerwowości, a jego kodeks dyktował mu każde słowo.
— Kiedyś miałbyś rację, Chellu fre-Braith — zaczął Vikary. — W dawnych czasach schronień prawda była prosta, teraz jednak nastały nowe czasy, pełne nowych rzeczy. Jesteśmy obecnie ludźmi z wielu światów, nie tylko z jednego. Dlatego nasze prawdy nie są już tak oczywiste.
— Nie — zaprzeczył Chell. — Ten niby-człowiek jest korarielem albo ten niby-człowiek nie jest korarielem. To nie jest skomplikowane.
— Mój teyn Chell mówi prawdę — poparł go Bretan. — Pytanie, które ci zadałem, jest proste, związany dumą. Żądam odpowiedzi.
Vikary nie pozwolił się zastraszyć.
— Dirk t’Larien jest człowiekiem z odległego świata zwanego Avalonem, który leży głęboko w Welonie Kusicielki. To ludzki świat, na którym ongiś prowadziłem badania. Nazwałem go korarielem, by udzielić mu ochrony Ironjade przed wszystkimi, którzy chcieliby wyrządzić mu krzywdę. Ale chronię go jak przyjaciela, tak jak chroniłbym brata z Ironjade, jak teyn ochrania teyna. Nie jest moją własnością i nie roszczę sobie do niego żadnych praw. Zrozumiałeś?
Chell nie zrozumiał. Zacisnął mocno wargi, nastroszył małe, sztywne wąsiki i wymamrotał coś po starokavalarsku. Potem przemówił głośno. Właściwie nawet za głośno, niemal krzycząc:
— Cóż to za nonsensy? Twoim teynem jest Garse Ironjade, a nie ten obcy. Jak możesz go ochraniać jak teynal Czy on jest z Ironjade? Nawet nie nosi broni! Czy w ogóle jest człowiekiem? Jeśli nim jest, nie może być korarielem, a jeśli nim nie jest i jest korarielem, musi być twoją własnością. W twoich niby-ludzkich słowach nie ma śladu sensu.
— Przykro mi, że nie potrafisz go w nich usłyszeć, Chellu fre-Braith odparł Vikary — ale wina tkwi w twoich uszach, nie w moich słowach. Próbuję traktować cię honorowo, ale nie ułatwiasz mi zadania.
— Szydzisz ze mnie! — oskarżył go Chell.
— Nie.
— Szydzisz!
Nagle odezwał się Bretan Braith. W jego głosie nie było słychać nawet śladu gniewu Chella, lecz mimo to brzmiał on bardzo twardo.
— Ten Dirk t’Larien, jak każe na siebie mówić i jak ty go nazywasz, wyrządził nam krzywdę. To jest sedno sprawy, Jaantony high-Ironjade. Dotknął własności Braithu bez słowa pozwolenia. Kto za to zapłaci? Jeśli jest niby-człowiekiem i waszym korarielem, w takim razie tu i teraz rzucam wyzwanie. Ironjade wyrządziło krzywdę Braithowi. A jeśli nie jest korarielem, to, cóż…
Przerwał.
— Rozumiem — stwierdził Vikary. — Dirk?
— Po pierwsze, ja tylko usiadłem na chwilkę w tym cholernym autolocie — zaczął skrępowany Dirk. — Szukałem jakiegoś wraku, porzuconej maszyny, która nadawałaby się jeszcze do użytku. Znaleźliśmy z Gwen taką w Kryne Lamiya i pomyślałem sobie, że może tutaj też mi się uda.
Vikary wzruszył ramionami i spojrzał na obu Braithów.
— Mam wrażenie, że szkoda była niewielka albo wręcz żadna. Nic nie zabrano.
— On dotknął naszego autolotu! — ryknął stary Chell. — Niby-człowiek! Nie miał prawa! Nazywasz to małą szkodą? Mógł nim odlecieć. Mam zamknąć oczy jak niby-człowiek i cieszyć się, że zrobił tylko to? — Zwrócił się w stronę Bretana, swego teyna. — Ironjade’owie z nas szydzą, znieważają nas — stwierdził. — Być może oni również nie są prawdziwymi ludźmi, a niby-ludźmi. W ich ustach pełno jest niby-ludzkich słów.
Garse Janacek zareagował natychmiast.
— Jestem teynem Jaantony’ego Riv Wolfa high-Ironjade’a Vikary’ego i ręczę za niego. On nie jest niby-człowiekiem.
Wypowiedział te słowa szybko, jak wyuczoną formułę.
Janacek spojrzał znacząco na Vikary’ego. Dirk pomyślał, że z pewnością oczekuje on po swoim teynie, że powtórzy te same słowa. Jaan jednak potrząsnął tylko głową i powiedział:
— Ach, Chell. Nie ma żadnych niby-ludzi.
W jego głosie pobrzmiewało przytłaczające znużenie. Przygarbił też szerokie ramiona.
Stary, wysoki Braith wyglądał, jakby Jaan go uderzył. Ponownie wymamrotał cichym, ochrypłym głosem kilka słów po starokavalarsku.
— Tak dalej być nie może — odezwał się Bretan Braith. — W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Czy nazwałeś tego człowieka korarielem, Jaantony high-Ironjade?
— Nazwałem.
— Odrzuciłem tę nazwę — oznajmił cicho Dirk. Czuł, że musi to zrobić, i ta chwila wydawała się odpowiednia. Bretan odwrócił się lekko i przeszył go złowrogim spojrzeniem. Wydawało się, że w zielonym oku Braitha jest tyle samo ognia co w tym drugim, świecikowym.
— Odrzucił jedynie sugestię, że jest własnością — wyjaśnił bardzo szybko Vikary. — Mój przyjaciel potwierdza w ten sposób, że jest człowiekiem, ale nadal podlega mojej opiece.
Garse Janacek potrząsnął z uśmiechem głową.
— Nie, Jaan. Nie było cię dziś rano w domu. T’Larien nie życzy sobie żadnej opieki. Tak mi powiedział.
Vikary spojrzał na niego z wściekłością.
— Garse! To nie czas na żarty!
— Nie żartuję — odparł Janacek.
— To prawda — przyznał Dirk. — Powiedziałem, że sam sobie poradzę.
— Dirk, nie wiesz, co mówisz! — zawołał Vikary.
— Tym razem dla odmiany sądzę, że wiem.
Bretan Braith Lantry ponownie wydał z siebie swój odgłos, donośnie i niespodziewanie. Dirk nadal spierał się z dwoma Ironjade’ami, a stary Chell stał nieruchomo, zesztywniały z wściekłości.
— Cisza — zażądał szorstki jak papier ścierny głos i spotkał się z posłuchem. — To nie ma znaczenia. Sytuacja pozostaje taka sama. Twierdzisz, że on jest człowiekiem, Ironjade. W takim razie nie może być korarielem i nie możesz go ochraniać. Nie możesz tego robić, czy tego chce, czy nie. Moi kethi już tego dopilnują. — Odwrócił się na pięcie i spojrzał prosto na Dirka. — Wyzywam cię, Dirku t’Larien.
Wszyscy umilkli. Wokół tliły się ognie Larteynu. Dął bardzo zimny wiatr.
— Nie chciałem cię urazić — powiedział Dirk, przypominając sobie słowa, które słyszał przy innych okazjach od Ironjade’ów. — Czy mogę cię przeprosić albo coś?
Uniósł otwarte dłonie, zwracając je wewnętrznymi powierzchniami w stronę Bretana Braitha.
Naznaczona bliznami twarz wykrzywiła się w kolejnym tiku.
— Czuję się urażony.
— Musisz się z nim pojedynkować — oznajmił Janacek.
Dirk opuścił powoli dłonie. Gdy znalazły się u jego boków, zacisnął je w pięści, ale nic nie powiedział.
Jaan Vikary wpatrywał się w ziemię z rozżaloną miną, lecz Janacek nadal był ożywiony.
— Dirk t’Larien nic nie wie o naszych zwyczajach pojedynkowych — wyjaśnił obu Braithom. — Na Avalonie podobne zwyczaje nie są znane. Czy pozwolicie, bym udzielił mu instrukcji?
Bretan Braith kiwnął głową w takim samym niezgrabnym — będącym raczej ruchem barków — geście, który Dirk widział już po południu w garażu. Chell najwyraźniej w ogóle nie słyszał tych słów. Starzec nadal wpatrywał się wilkiem w Vikary’ego, mamrocząc coś pod nosem.
— Trzeba dokonać czterech wyborów, t’Larien — wyjaśnił Dirkowi Janacek. — Jako wyzwany, ty wybierasz pierwszy. Radzę ci, byś zdecydował się na wybór broni i wybrał miecze.
— Miecze — zgodził się cicho Dirk.
— Wybór trybu — wychrypiał Bretan. — Wybieram kwadrat śmierci.
Janacek kiwnął głową.
— Trzeci wybór również należy do ciebie, t’Larien. Ponieważ nie masz teyna, wybór liczby jest z góry określony. Będziecie walczyć w pojedynkę. Musisz to oznajmić albo dokonać wyboru miejsca.
— Stara Ziemia? — zapytał z nadzieją w głosie Dirk.
Janacek wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Nie. Obawiam się, że to musi być ten świat. Inne wybory nie są dozwolone.
Dirk wzruszył ramionami.
— Niech będzie tutaj.
— Mnie został wybór liczby — stwierdził Bretan. Zrobiło się już zupełnie ciemno. Na czarnym niebie świeciła tylko garstka gwiazd światów zewnętrznych. Oko Braitha gorzało jasnym blaskiem, odbijającym się w jego bliznach wilgotną poświatą. — Z konieczności wybieram walkę w pojedynkę.
— A więc wszystko ustalone — skwitował Janacek. — Musicie się jeszcze zgodzić co do arbitra i…
Jaan Vikary uniósł wzrok. Jego skryta w cieniu twarz połyskiwała słabo w blasku świecików. Obrzmiała żuchwa nadawała jej dziwny wygląd.
— Chell — odezwał się bardzo cicho i spokojnie.
— Słucham — odparł stary Braith.
— Jesteś głupcem, że wierzysz w niby-ludzi — oznajmił Vikary. — Wszyscy, którzy w nich wierzą, są głupcami.
Gdy Vikary wypowiedział te słowa, Dirk nadal patrzył na Bretana Braitha. Naznaczona bliznami twarz zadrżała raz, drugi i trzeci.
— Czuję się urażony, Jaantony high-Ironjade, fałszywy Kavalarze, niby-człowieku. — Chell wypowiadał te słowa jak w transie. — Wyzywam cię.
Bretan odwrócił się błyskawicznie i spróbował krzyknąć. Jego głos odmówił mu jednak posłuszeństwa. Jednooki Kavalar zaciął się i zaczął krztusić.
— Ty… zdrajco kodeksu! Ironjade…
— Kodeks na to pozwala — odparł bez głębszego przekonania Vikary. — Choć jeśli Bretan Braith zechciałby wybaczyć nieświadomemu pozaświatowcowi jego drobne przewinienie, być może zdobyłbym się na to, by błagać Chella fre-Braitha o wybaczenie.
— Nie — sprzeciwił się złowrogim tonem Janacek. — W błaganiu nie ma honoru.
— Nie — powtórzył echem Bretan. Jego twarz przypominała teraz czaszkę. Osadzony w oczodole klejnot gorzał jasno, a policzek wykrzywił się w grymasie furii. — Ugiąłem się już dla ciebie tak daleko, jak tylko mogłem, fałszywy Kavalarze. Nie będę szydził z całej mądrości swego schronienia. Mój teyn miał więcej racji ode mnie. Prawdę mówiąc, popełniłem straszliwy błąd, starając się uniknąć pojedynku z tobą, kłamco. Niby-człowieku. To okryło mnie wielkim wstydem. Ale teraz się oczyszczę. Zabijemy was, Chell i ja. Zabijemy wszystkich trzech.
— Być może tak się stanie — odparł Vikary. — Wkrótce się przekonamy.
— I twoją sukę-betheyn też — dodał Bretan. Nie mógł krzyczeć. Kiedy próbował, głos mu się załamywał. Dlatego mówił tak samo cicho jak zawsze. Ochrypły głos wiązł mu w gardle i Kavalar nie mógł nad nim zapanować. — Kiedy już z wami skończymy, obudzimy nasze psy i zapolujemy na nią i na jej grubego Kimdissianina w lasach, które tak dobrze znają.
Jaan Vikary zignorował go.
— Słyszałem twoje wyzwanie — rzekł do Chella fre-Braitha. — Pierwszy z czterech wyborów należy do mnie. To będzie wybór liczby. Będziemy walczyć parami teynów.
— Ja dokonam wyboru broni — oznajmił Chell. — Wybieram pistolety.
— Wybór trybu — kontynuował Vikary. — Kwadrat śmierci.
— Został wybór miejsca — zakończył Chell. — Niech będzie tutaj.
— Arbiter nakreśli tylko jeden kwadrat — zdecydował Janacek. Z pięciu obecnych na dachu mężczyzn on jeden nadal się uśmiechał. — Nadal potrzebujemy arbitra. Ten sam dla obu pojedynków?
— Jeden wystarczy — zgodził się Chell. — Sugeruję Lorimaara high-Braitha.
— Nie — zaprotestował Janacek. — Nie dalej jak wczoraj przyszedł do nas z honorową skargą. Kirak Redsteel Cavis.
— Nie — sprzeciwił się Bretan. — On pisze piękną poezję, ale zbytnio za nim nie przepadam.
— Jest tu dwóch mężczyzn ze Związku Shanagate — zasugerował Janacek. — Nie jestem pewien, jak się nazywają.
— Wolelibyśmy Braitha — zaoponował Bretan. Jego twarzą szarpnął kolejny tik. — Braith będzie sądził sprawiedliwie i w pełni zachowa honor kodeksu.
Janacek zerknął na Vikary’ego, który wzruszył ramionami.
— Zgoda — rzekł Janacek. — Niech będzie Braith. Pyr Braith Oryan.
— Nie Pyr Braith — zaprotestował Bretan.
— Niełatwo cię zadowolić — zauważył z przekąsem teyn Jaana Vikary’ego. — To jeden z twoich kethi.
— Miałem nieporozumienia z Pyrem Braithem — odparł Bretan.
— Lepszym wyborem byłby związany dumą — wtrącił stary Chell. — Ktoś mądry i z pozycją. Roseph Lant Banshee high-Braith Kelcek.
Janacek wzruszył ramionami.
— Zgoda.
— Poproszę go — oznajmił Chell. Pozostali kiwnęli głowami.
— A więc jutro — stwierdził Janacek.
— Wszystko uzgodnione — zakończył Chell.
Dirk patrzył, czując się zagubiony i nie na miejscu, jak czterej Kavalarzy żegnają się ze sobą. Co dziwne, przed rozstaniem każdy z nich pocałował lekko w usta obu przeciwników.
A Bretan Braith Lantry, naznaczony bliznami, jednooki i pozbawiony z jednej strony warg — Bretan Braith Lantry pocałował Dirka.
Po odejściu Braithów pozostali zeszli na dół. Vikary otworzył drzwi do swego mieszkania i zapalił światło. Potem, bez słowa, metodycznie, przystąpił do rozpalania ognia w wielkim kominku, przynosząc czarne, powykręcane kłody ze schowka ukrytego w pobliskiej ścianie. Dirk usiadł na końcu kanapy z zasępioną miną, a Garse Janacek zajął miejsce na jej przeciwległym końcu, uśmiechając się niewyraźnie. Palcami pociągał się machinalnie za pomarańczoworudą brodę. Nikt się nie odzywał.
Ogień zapłonął jasno. Jego pomarańczowe języki o niebieskich koniuszkach zatańczyły na kłodach i Dirk poczuł nagle ciepło na twarzy i dłoniach. Pokój wypełniła woń przypominająca zapach cynamonu. Vikary wstał i wyszedł.
Po chwili wrócił, trzymając w rękach trzy szklanki do brandy, czarne jak obsydian. Pod pachą ściskał butelkę. Jedną szklankę wręczył Dirkowi, drugą Garse’owi, trzecią postawił na pobliskim stole i wyciągnął korek zębami. Wino miało ciemnoczerwony kolor i bardzo ostry zapach. Vikary wypełnił wszystkie trzy szklanki aż po brzegi. Dirk przesunął sobie swoją pod nosem. Opary go paliły, lecz ich woń wydała mu się dziwnie przyjemna.
— A teraz — zaczął Vikary, nim któryś z nich zdążył spróbować wina. Postawił butelkę na stole i uniósł własną szklankę. — Teraz poproszę was obu o coś bardzo trudnego. O to, byście wyszli na pewien czas poza ciasne granice własnej kultury, stali się czymś, czym przedtem nie byliście, czymś, co jest dla was nowe. Garse, proszę cię, dla dobra nas wszystkich, byś stał się przyjacielem Dirka t’Lariena. Wiem, że po starokavalarsku nie ma na to słowa. Na Dumnym Kavalaanie nie potrzeba takich określeń, bo mężczyzna ma tam schronienie, kethi, a przede wszystkim teyna. My jednak jesteśmy na Worlornie, a jutro mamy się pojedynkować. Być może nie będziemy walczyć razem, niemniej jednak mamy wspólnych wrogów. Dlatego proszę cię jako mojego teyna, byś przyjął nazwę i więzy przyjaciela Dirka t’Lariena.
— Prosisz mnie o wiele — stwierdził Janacek. Uniósł szklankę przed twarzą i przyglądał się, jak płomienie tańczą w czarnym szkle. — T’Larien nas szpiegował, próbował ukraść moją cro-betheyn i twoje imię, a teraz jeszcze wplątał nas w swój spór z Bretanem Braithem. Kusi mnie, by również wyzwać go za wszystko, co uczynił. A ty, mój teynie, prosisz mnie, bym przyjął więzy przyjaciela.
— Proszę — potwierdził Vikary.
Janacek popatrzył na Dirka, po czym pociągnął łyk wina.
— Jesteś moim teynem — stwierdził — i spełnię twoje życzenie. Jakie zobowiązania muszę na siebie przyjąć w imię więzów przyjaciela?
— Traktuj przyjaciela tak, jakbyś traktował ketha — odpowiedział Vikary, po czym zwrócił się lekko w stronę Dirka. — Teraz ty, t’Larien. Stałeś się przyczyną wielkich kłopotów, ale nie jestem pewien, jak wiele z tego jest twoją winą. Ciebie również będę o coś prosił. O to, byś na pewien czas stał się dla Garse’a Ironjade’a Janacka bratem ze schronienia.
Dirk nie miał szansy odpowiedzieć. Janacek okazał się szybszy.
— Nie możesz tego zrobić. Kim on jest, ten t’Larien? Jak możesz myśleć, że jest godny tego, by zaprosić go do Ironjade? On nie dochowa wiary, Jaan. Nie będzie przestrzegał więzów, nie będzie bronił schronienia, nie wróci z nami do Zgromadzenia. Protestuję.
— Jeśli się zgodzi, to sądzę, że przez pewien czas będzie przestrzegał więzów — odparł Vikary.
— Przez pewien czas? Kethi są złączeni na zawsze!
— W takim razie to będzie nowość, nowy rodzaj ketha, przyjaciel na pewien czas.
— To coś więcej niż nowość — sprzeciwił się Janacek. — Nie pozwolę na to.
— Garse — odezwał się Jaan Vikary. — Dirk t’Larien jest teraz twoim przyjacielem. Czyżbyś tak szybko o tym zapomniał? Postępując niesłusznie, starając się nie przyjąć mojej propozycji, łamiesz więzy, które przed chwilą zgodziłeś się przyjąć. Ketha byś tak nie potraktował.
— Ketha nie musiałbyś prosić o to, żeby był kethem — skontrował Janacek. — On by już nim był. To wszystko nie ma sensu. On jest bezwięzowcem. Rada związanych dumą udzieli ci nagany, Jaan. To oczywiste złamanie zasad.
— Rada związanych dumą rezyduje na Dumnym Kavalaanie, a my jesteśmy na Worlornie — wskazał Vikary. — Tylko ty reprezentujesz tu Ironjade. Czy chcesz skrzywdzić swego przyjaciela?
Janacek nie odpowiedział.
Vikary ponownie zwrócił się w stronę Dirka.
— Słucham, t’Larien?
— No, nie wiem. Chyba rozumiem, co to znaczy być bratem ze schronienia, i doceniam ten zaszczyt, czy jak to tam zwał. Ale dzieli nas wiele spraw, Jaan.
— Mówisz o Gwen — stwierdził Vikary — i ona rzeczywiście nas dzieli. Ale, Dirk, proszę cię o to, byś został nowym, szczególnym rodzajem brata ze schronienia. Tylko na okres pobytu na Worlornie i tylko dla Garse’a, nie dla mnie ani nie dla żadnego innego Ironjade’a. Rozumiesz?
— Tak. To ułatwia sprawę. — Zerknął na Janacka. — Ale nawet z Garse’em mam problemy. To on chciał uczynić mnie własnością, a przed chwilą raczej nie pomagał mi wybrnąć z tego pojedynku.
— Mówiłem tylko prawdę — zaprotestował Janacek, lecz Vikary uciszył go machnięciem ręki.
— To wszystko pewnie mógłbym mu wybaczyć — ciągnął Dirk. — Ale nie sprawę z Gwen.
— Ten problem rozstrzygniemy we troje. Ja, ty i Gwen Delvano oznajmił spokojnie Vikary. — Garse nie ma tu prawa głosu, choć może ci powiedzieć, że jest inaczej.
— Ona jest moją cro-betheyn — poskarżył się Garse. — Mam prawo głosu i działania. A nawet obowiązek.
— Mówię o ostatniej nocy — wyjaśnił Dirk. — Byłem pod drzwiami. Słyszałem, jak Janacek ją uderzył, a potem obaj ją zamknęliście i nie pozwalacie jej się ze mną spotkać.
— Uderzył ją? — zapytał z uśmiechem Vikary.
Dirk kiwnął głową.
— Słyszałem to.
— Słyszałeś kłótnię i cios, w to nie wątpię — przyznał Vikary. Dotknął opuchniętej szczęki. — Jak ci się zdaje, skąd to się wzięło?
Dirk wytrzeszczył oczy. Nagle poczuł się niewiarygodnie głupio.
— Myślałem… nie… nie wiedziałem. Dzieci galarety…
— Garse uderzył mnie, nie Gwen — wyjaśnił Vikary.
— I zrobiłbym to jeszcze raz — burknął Janacek.
— Ale — zaczął Dirk — w takim razie co się stało w nocy? I rano?
Janacek wstał, podszedł do siedzącego na drugim końcu kanapy Dirka i pochylił się nad nim.
— Mój przyjacielu Dirku — zaczął lekko jadowitym tonem — dziś rano powiedziałem ci prawdę. Gwen poleciała z Arkinem Ruarkiem, aby popracować. Wczoraj Kimdissianin szukał jej przez cały dzień. Był bardzo rozgorączkowany. Opowiadał mi, że kolumna pancernych żuków rozpoczęła migrację, zapewne w reakcji na chłód. Na Eshellinie to podobno bardzo rzadkie wydarzenie, a na Worlornie oczywiście byłoby zupełnie niepowtarzalne. Ruark uważał, że powinni natychmiast tam lecieć, bo drugi raz może się to już nie powtórzyć. Czy teraz rozumiesz, mój przyjacielu t’Larien?
— Hm — odparł Dirk. — Na pewno coś by mi powiedziała.
Janacek wrócił na miejsce. Jego szczupła twarz o ostrych rysach zastygła w srogim grymasie.
— Mój przyjaciel nazywa mnie kłamcą — oświadczył.
— Garse mówi prawdę — zapewnił Vikary. — Powiedziała, że zostawi ci wiadomość, na kartce albo na taśmie. Być może zapomniała o tym w natłoku przygotowań. Takie rzeczy się zdarzają. Gwen jest bardzo zaangażowana w swoją pracę, Dirk. Jest dobrym ekologiem.
Dirk popatrzył na Garse’a Janacka.
— Chwileczkę — zaprotestował. — Rano powiedziałeś, że nie pozwolisz jej się ze mną spotkać. Sam to przyznałeś.
Vikary zrobił zdziwioną minę.
— Garse?
— Tak było — potwierdził z niechęcią Janacek. — Przyszedł tu i naciskał na mnie. Uciekł się do oczywistego kłamstwa, by wejść do środka. Co więcej, wyraźnie pragnął uwierzyć, że podli Ironjade’owie więżą Gwen. Wątpię, by zaakceptował inne wyjaśnienie.
Pociągnął ostrożnie łyk wina.
— To nie było rozsądne, Garse — skarcił go Jaan Vikary.
— Nieprawda w zamian za nieprawdę — odparł Janacek z zadowoloną miną.
— Nie jesteś dobrym przyjacielem.
— Od tej pory postaram się być lepszym.
— To mnie cieszy — odparł Vikary. — A więc, t’Larien, czy będziesz kethem dla Garse’a?
Dirk zastanawiał się nad tym pytaniem przez długą chwilę.
— Pewnie tak — zgodził się wreszcie.
— Wypijmy więc — zaproponował Vikary. Wszyscy mężczyźni unieśli jednocześnie szklanki — przy czym Janacek opróżnił już swoją do połowy — i po języku Dirka spłynęło palące, nieco gorzkie wino. Nie był to najlepszy trunek, jakiego w życiu kosztował, niemniej jednak całkiem niezły.
Janacek opróżnił szklankę i wstał.
— Musimy porozmawiać o pojedynkach.
— Tak — zgodził się Vikary. — To był gorzki dzień. Obaj zachowaliście się nierozsądnie.
Janacek oparł się o gzyms kominka pod jednym ze szczerzących zęby maszkaronów.
— Ale najbardziej nierozsądny byłeś ty, Jaan. Zrozum mnie, nie obawiam się pojedynku z Bretanem Braithem i Chellem Pustorękim, ale można go było uniknąć. To była celowa prowokacja. Po tym, co powiedziałeś, Braith musiał rzucić wyzwanie. Inaczej nawet jego własny teyn miałby prawo na niego splunąć.
— Nie wyszło to tak, jak liczyłem — przyznał Vikary. — Myślałem, że Bretan się nas boi i zrezygnuje z pojedynku z t’Larienem, żeby uniknąć starcia z nami. Nie zrobił tego.
— To prawda — potwierdził Janacek. — Nie zrobił. Powiedziałbym ci że tak będzie, gdybyś tylko mnie zapytał. Naciskałeś na niego zbyt mocno i niebezpiecznie zbliżyłeś się do złamania kodeksu.
— Kodeks na to pozwala.
— Być może. Ale Bretan miał rację. To byłby dla niego wielki wstyd, gdyby zignorował przewinienie t’Lariena ze strachu przed tobą.
— Nie — sprzeciwił się Vikary. — Tu właśnie się mylisz, a wraz z tobą cały nasz lud. Unikanie pojedynku nie powinno być wstydem. Jeśli mamy kiedykolwiek zrealizować swe przeznaczenie, musimy się tego nauczyć. W pewnym sensie masz jednak rację. Biorąc pod uwagę, kim jest Bretan Braith, nie mógł zareagować inaczej. Błędnie go oceniłem.
— To był poważny błąd — stwierdził Janacek, uśmiechając się przez rudą brodę. — Lepiej było pozwolić t’Larienowi się pojedynkować. Dopilnowałem, żeby walczyli na miecze, czyż nie tak? Braith nie zabiłby go za tak drobną zniewagę. Kogoś takiego jak Dirk, ach, w tym nie byłoby honoru. Sądzę, że skończyłoby się na jednym cięciu. To by wyszło t’Larienowi na dobre. Stałoby się dla niego nauczką, nauczką na temat błędów. Mała blizna dodałaby jego twarzy charakteru. — Popatrzył na Dirka. — Teraz oczywiście Bretan Braith cię zabije.
Nadal się uśmiechał i wypowiedział tę ostatnią uwagę z niedbałą werwą. Dirk omal się nie zakrztusił winem.
— Co takiego? — zapytał.
Janacek wzruszył ramionami.
— Wyzwano cię najpierw, więc będziesz musiał bić się pierwszy. Nie możesz liczyć na to, że Jaan i ja załatwimy się z nimi, zanim dobiorą się do ciebie. Bretan Braith Lantry słynie ze swych umiejętności pojedynkowych równie szeroko, jak z uderzającej urody. Prawdę mówiąc, znają go wszędzie. Przypuszczam, że przyleciał tu z Chellem, by polować na niby-ludzi, ale polowania niezbyt go interesują. Sądząc z tego, co o nim słyszałem, lepiej czuje się w kwadracie śmierci niż w głuszy. Nawet jego kethi uważają, że trudno go przełknąć. Nie dosyć, że jest brzydki, to jeszcze wziął sobie za teyna Chella fre-Braitha. Chell był ongiś wpływowym związanym dumą, otaczanym powszechnym szacunkiem. Przeżył swą betheyn oraz pierwszego teyna i teraz jest przesądnym sklerotykiem o ciasnym umyśle i wielkim majątku. Po schronieniach krążą plotki, że to właśnie bogactwo Chella jest powodem, dla którego Bretan Braith nosi jego żelazo i ogień. Rzecz jasna, nikt nie powie tego Bretanowi prosto w twarz. Podobno jest dosyć drażliwy. Do tego Jaan go teraz rozgniewał i być może również trochę przestraszył. Nie będzie miał dla ciebie litości. Mam nadzieję, że zdołasz go choć lekko skaleczyć, zanim zginiesz. To ułatwi nam zadanie w następnym pojedynku.
Dirk przypomniał sobie pewność siebie, jaka ogarnęła go na dachu. Był wówczas przekonany, że żaden z Braithów nie jest poważnym zagrożeniem. Rozumiał ich i było mu ich żal. Teraz zaczynał żałować samego siebie.
— Czy on mówi prawdę? — zapytał Vikary’ego.
— Garse żartuje i przesadza — odparł Kavalar — ale faktycznie jesteś w niebezpieczeństwie. Z pewnością Bretan spróbuje cię zabić, jeśli mu na to pozwolisz. Ale nie musi się tak stać. Zasady twojego trybu i broni są proste. Arbiter narysuje kredą na ulicy kwadrat, pięć metrów na pięć. Ty i twój przeciwnik staniecie w przeciwległych narożnikach i na słowo arbitra ruszycie ku środkowi, trzymając miecze. Kiedy się spotkacie, zaczniecie walczyć. By zaspokoić wymogi honoru, musisz zadać i odebrać po jednym uderzeniu. Radzę, byś celował w stopę albo w inną część nogi. To będzie świadczyło, że nie pragniesz pojedynku na śmierć i życie. Potem, kiedy już odbierzesz pierwsze uderzenie, spróbuj odbić je mieczem, jeśli zdołasz, będziesz mógł wrócić do granicy kwadratu. Nie biegnij. W ucieczce nie ma honoru. W takim przypadku arbiter ogłosi śmiertelne zwycięstwo Bretana i Braithowie będą mogli cię zabić. Musisz się oddalić spokojnym krokiem. Gdy już przekroczysz granicę kwadratu, będziesz bezpieczny.
— Ale w tym celu musiałbyś najpierw do niej dotrzeć — wskazał Janacek. — Bretan wcześniej cię zabije.
— A czy jeśli zadam jeden cios i odbiorę jeden, będę mógł odrzucić miecz i odejść? — zapytał Dirk.
— W takim przypadku Bretan zabije cię z bardzo zdziwioną miną na twarzy albo na tym, co z niej zostało — odpowiedział Janacek.
— Nie radziłbym tego robić — ostrzegł Vikary.
— Sugestie Jaana to szaleństwo — dorzucił Janacek. Wrócił powoli do kanapy, wziął szklankę i nalał sobie jeszcze wina. — Powinieneś zatrzymać miecz i walczyć. Pomyśl, on jest ślepy na jedno oko. Z pewnością powinieneś go atakować z tej właśnie strony! Może zauważyłeś też, jak niezgrabnie porusza głową?
Szklanka Dirka również była już pusta. Uniósł naczynie i Janacek napełnił je winem.
— A jak wy będziecie się z nimi pojedynkować? — zapytał.
— Zasady naszego trybu i broni są inne — zaczął Vikary. — Musimy we czterech stanąć w czterech rogach kwadratu śmierci, uzbrojeni w lasery pojedynkowe albo pistolety innego rodzaju. Nie wolno nam się ruszać. Możemy tylko cofnąć się o krok i wyjść za kwadrat, w bezpieczne miejsce, a i to jest dozwolone dopiero wtedy, gdy każdy ze stojących w kwadracie odda już po jednym strzale. Wtedy wybór należy do nas. Ci, którzy zostaną w kwadracie, jeśli nadal trzymają się na nogach, mogą strzelać dalej. Ten tryb może być nieszkodliwy albo śmiercionośny, zależnie od intencji walczących.
— Jutro musi być śmiercionośny — zapowiedział Janacek, pociągając kolejny łyk.
— Wolałbym, żeby było inaczej — odparł Vikary, potrząsając ze smutkiem głową — ale obawiam się, że masz rację. Braithowie są na nas zbyt wściekli, by strzelać w powietrze.
— W rzeczy samej — zgodził się Janacek, uśmiechając się półgębkiem. — Nazbyt poważnie potraktowali tę zniewagę. Chell Pustoręki z pewnością nam jej nie wybaczy.
— A czy nie możecie spróbować tylko ich zranić? — zasugerował Dirk. — Albo rozbroić?
Te słowa z łatwością wychodziły z jego ust, ale słysząc je, czuł się dziwnie. Sytuacja całkowicie wykraczała poza jego doświadczenie, lecz mimo to akceptował ją, czuł się osobliwie swobodnie w towarzystwie obu Kavalarów z ich winem oraz cichą rozmową o śmierci i kaleczeniu. Być może to właśnie znaczyło być jednym z kethi, być może dlatego jego niepokój zanikał. Dirk wiedział tylko tyle, że czuje się spokojnie jak w domu.
— Zranić? — zapytał Vikary z zakłopotaną miną. — Też mógłbym tego pragnąć, ale to niemożliwe. Łowcy boją się nas i z uwagi na ten strach oszczędzają korarieli Ironjade. Ratujemy życie wielu ludzi. Jeśli jutro potraktujemy Braithów zbyt łagodnie, to przestanie być możliwe. Inni mogą zacząć polować, jeśli pomyślą, że wskutek tego ryzykują tylko niewielką ranę. Niestety, uważam, że musimy jutro zabić Chella i Bretana, jeśli zdołamy.
— Zdołamy — stwierdził z pewnością w głosie Janacek. — I, mój przyjacielu t’Larien, zranić przeciwnika w pojedynku nie jest tak łatwo ani tak rozsądnie, jak pewnie ci się wydaje. A jeśli chodzi o ich rozbrojenie, to chyba z nas szydzisz. To jest praktycznie niemożliwe. Używamy laserów pojedynkowych, przyjacielu, nie broni wojennej. Takie pistolety strzelają półsekundowymi impulsami, a potem potrzebują pełnych piętnastu sekund, żeby się naładować. Rozumiesz? Ten, kto pośpieszy się ze strzałem albo bez potrzeby utrudni sobie celowanie, kto strzela po to, by rozbroić przeciwnika, wkrótce zginie. Nawet z odległości kilku metrów można chybić, a przeciwnik spokojnie zdąży cię zabić, nim twój laser będzie gotowy do drugiego strzału.
— Nie da się tego zrobić? — zapytał Dirk.
— Wielu ludzi zostaje tylko rannych w pojedynkach — przyznał Vikary. — Prawdę mówiąc, znacznie więcej, niż ginie. Ale w większości przypadków nie jest to celowe. Czasami tak. Kiedy ktoś strzela w powietrze, a przeciwnik postanawia go ukarać. W ten sposób mogą powstać straszliwe blizny. Ale to nie zdarza się często.
— Moglibyśmy zranić Chella — wtrącił Janacek. — Jest stary i powolny. Nie wyciąga już pistoletu tak szybko, jak robił to kiedyś. Ale Bretan Braith to coś całkiem innego. Podobno zabił już w pojedynkach sześciu ludzi.
— Ja się nim zajmę — uspokoił go Vikary. — Dopilnuj, by laser Chella pozostał ciemny, Garse. To wystarczy.
— Być może. — Janacek spojrzał na Dirka. — Gdybyś zdołał skaleczyć Bretana choć odrobinę, t’Larien, w ramię, dłoń albo w bark, zadać mu chociaż jedną, bolesną ranę, która go trochę spowolni. To może bardzo wiele zmienić — zakończył z uśmiechem.
Dirk poczuł, że mimo woli odwzajemnił ten uśmiech.
— Mogę spróbować — odparł — ale pamiętaj, że wiem cholernie mało o pojedynkowaniu się i jeszcze mniej o mieczach. Przede wszystkim będę starał się zachować życie.
— Nie martw się o to, co jest niemożliwe — rzucił Janacek, nie przestając się uśmiechać. — Po prostu zrań go najpoważniej, jak zdołasz.
Drzwi się otworzyły. Dirk odwrócił się i uniósł wzrok. Janacek umilkł. W drzwiach stała Gwen Delvano. Jej twarz i ubranie pokrywała warstwa kurzu. Kobieta powiodła niepewnym wzrokiem po twarzach obecnych, po czym weszła powoli do środka. Przez ramię miała przewieszony pakiet czujników. Arkin Ruark wszedł do pokoju za Gwen, dźwigając pod pachami dwie ciężkie skrzynki z instrumentami. Kimdissianin dyszał ciężko i zlewał go pot. W grubych zielonych spodniach oraz kurtce z kapturem wyglądał znacznie mniej fircykowato niż zwykle.
Gwen postawiła delikatnie pakiet czujników na podłodze, lecz nie wypuściła z dłoni rzemienia.
— Zrań go? — zapytała. — O co tu chodzi? Kto ma kogo zranić?
— Gwen… — zaczął Dirk.
— Nie — przerwał mu Janacek, który zamarł w bardzo sztywnej pozycji. — Kimdissianin musi wyjść.
Ruark rozejrzał się wokół ze zdziwieniem na pobielałej twarzy. Zdjął kaptur i zaczął ocierać czoło, odgarniając białoblond włosy.
— Czysta brednia, Garsey — oznajmił. — Co to za wielki kavalarski sekret, hę? Wojna, polowanie, pojedynek, jakaś przemoc, tak? Nie będę wtykał nosa w takie sprawy, nie, nie ja. Zostawię was samych, tak, proszę bardzo.
Ruszył ku drzwiom.
— Ruark — zawołał Jaan Vikary. — Zaczekaj.
Kimdissianin zatrzymał się.
Vikary popatrzył na swego teyna.
— Trzeba mu powiedzieć. Jeśli przegramy…
— Nie przegramy!
— Powiedzieli, że jeśli przegramy, urządzą na nich polowanie. Garse, ta sprawa dotyczy również Kimdissianina. Trzeba mu powiedzieć.
— Wiesz, co się stanie. Na Toberze, na Wolfheimie, na Eshellinie, na całej Krawędzi. On i jemu podobni będą szerzyli swoje kłamstwa i wszyscy Kavalarzy staną się Braithami. To właśnie są metody manipulatorów, niby-ludzi.
W tonie Janacka nie słyszało się teraz nawet śladu gwałtownego humoru, z którym prowokował Dirka. Tym razem był śmiertelnie poważny.
— Chodzi o życie jego i Gwen — nie ustępował Vikary. — Trzeba im powiedzieć.
— Wszystko?
— Maskarada skończona — stwierdził Vikary. Ruark i Gwen przemówili jednocześnie.
— Jaan, o co…
— Maskarada, życie, polowanie, o co tu chodzi? Mów! Jaan Vikary odwrócił się do nich i opowiedział im wszystko.