17 Mecz

Gdy skręciliśmy w moją ulicę, akurat zaczęło mżyć. Do tej chwili nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Edward będzie mi towarzyszył przez te kilka godzin, jakie miałam spędzić w bardziej rzeczywistym otoczeniu.

Tymczasem na podjeździe przed domem Charliego zastaliśmy ni mniej, ni więcej tylko znajomego podniszczonego czarnego forda. Edward wymamrotał coś gniewnie pod nosem.

Na wąskim ganku, z trudem kryjąc się przed deszczem, za wózkiem inwalidzkim swojego ojca stał Jacob Black. Gdy zaparowaliśmy przy krawężniku, Billy ani drgnął, za to chłopak wyraźnie się zawstydził.

– To już przesada – warknął mój towarzysz.

– Przyjechał ostrzec Charliego? – odgadłam, bardziej przestraszona niż zagniewana.

– Edward pokiwał tylko głową. Z hardą miną patrzył teraz Billemu prosto w oczy.

Byłam wdzięczna Bogu, że Charlie jeszcze nie wrócił. Na myśl o tym, że mogło być inaczej, robiło mi się słabo.

– Pozwól, że ja się tym zajmę – zaproponowałam. Edward nie wydawał się zdolny do negocjacji.

Ku mojemu zdziwieniu, nie zgłosił żadnych obiekcji.

– Tak chyba będzie najlepiej – zgodził się od razu. – Tylko ostrożnie z dzieciakiem, on o niczym nie wie.

Ten „dzieciak” nie za bardzo przypadł mi do gustu.

– Jacob jest tylko trochę młodszy ode mnie – przypomniałam.

Edward zerknął na mnie, błyskawicznie się rozchmurzając.

– Wiem o tym doskonale – zapewnił mnie z uśmiechem.

Westchnęłam tylko i położyłam dłoń na klamce.

– Wpuść ich do środka – poinstruował mnie Edward. – Wrócę o zmierzchu.

– Pożyczyć ci furgonetkę? – spytałam, zachodząc jednocześnie w głowę, jak wyjaśnię Charliemu, gdzie ją podziałam.

Edward wzniósł oczy ku niebu.

– Wierz mi, pieszo dojdę do domu szybciej.

– Nie musisz sobie iść – powiedziałam ze smutkiem.

Ucieszył się, słysząc, że nie chcę się z nim rozstawać.

– Muszę, muszę. Kiedy już się ich pozbędziesz – skinął głową w stronę Blacków, a w jego oczach pojawił się złowrogi błysk – będziesz potrzebowała trochę czasu na przygotowanie Charliego. Nie co dzień poznaje się nowego chłopaka swojej córki. – Uśmiechnął się tak szeroko, że odsłonił przy tym wszystkie zęby.

– Piękne dzięki – jęknęłam.

Edward zmienił uśmiech na łobuzerski, mój ulubiony.

– Niedługo wrócę – przyrzekł. Zerknął jeszcze raz na ganek, a potem pochylił się i cmoknął mnie na pożegnanie w szyję. Serce niemal wyskoczyło mi z piersi. I ja spojrzałam w stronę Blacków. Twarz Billy'ego zdradzała wreszcie jakieś emocje, a dłonie zacisnął kurczowo na oparciach wózka.

– Niedługo – rzuciłam stanowczym tonem, wysiadając z auta.

Idąc szybkim krokiem w kierunku domu, czułam na plecach spojrzenie Edwarda.

– Dzień dobry – przywitałam się, siląc się na serdeczny ton. – Charcie wyjechał na cały dzień. Mam nadzieję, że nie czekaliście długo.

– Niedługo – odparł Billy stłumionym głosem, przeszywając mnie wzrokiem.

– Chciałem tylko wam to podrzucić.

– Wskazał trzymaną na kolanach papierową brązową torebkę.

– Super. – Nie miałam pojęcia, co też może ona zawierać. – Zapraszam do środka, wysuszycie się.

Udawałam, że nie dostrzegłam nic dziwnego w tym, jak Indianin mi się przygląda. Otworzyłam drzwi kluczem i puściłam gości przodem. Zamykając za sobą drzwi, po raz ostatni pozwoliłam sobie zerknąć na Edwarda. Siedział w furgonetce zupełnie nieruchomo, z poważną miną.

– Czy mogę? – zapytałam Billy'ego, wyciągając ręce po pakunek.

– Schowaj to lepiej do lodówki – doradził, wręczając mi torbę. – W zimnie nie rozmięknie. To specjalna panierka do ryb Harryego Clearwatera. Domowej roboty. Charlie ją uwielbia.

– Super – powtórzyłam, tym razem szczerze. – Brakuje mi już pomysłów na przyrządzanie ryb, a Charlie z pewnością przywiezie dziś nową dostawę.

– Znów na rybach? – zainteresował się Billy. – Tam, gdzie zawsze? Może odwiedzimy go w drodze do domu.

– Nie, nie – skłamałam szybko, czując, że cała się najeżam.

– To jakieś nowe miejsce, ale nie mam pojęcia, gdzie.

Moja reakcja nie umknęła jego uwadze. Postanowił zmienić strategię.

– Jake – zwrócił się do syna, wciąż bacznie mi się przyglądając. – Może byś tak skoczył do auta i przyniósł to najnowsze zdjęcie Rebeki? Też je zostawimy dla Charliego.

– A gdzie jest? – spytał Jacob ponuro. Zerknęłam na niego, ale stał ze wzrokiem wbitym w podłogę. Czoło miał zmarszczone.

– Wydaje mi się, że poniewierało się w bagażniku. Mogło się gdzieś zaplątać.

Chłopak wyszedł z powrotem na deszcz. Zostaliśmy sami. Zapadła krepująca cisza. Po kilku sekundach miałam dość, więc przeszłam do kuchni. Mokre koła wózka zaskrzypiały za mną na linoleum.

Wcisnąwszy brązową torbę na zapchaną górną półkę lodowniki, odwróciłam się w stronę gościa gotowa na przyjęcie ataku. Twarz Billy'ego była nieprzenikniona.

– Charlie wróci dopiero za ładnych parę godzin. – Zabrzmiało to niegrzecznie, jakbym ich wyganiała.

Indianin przyjął ten fakt do wiadomości skinięciem głowy, ale nadal milczał.

– Jeszcze raz dziękuję za panierkę – spróbowałam z innej beczki.

Znów skinął głową. Westchnęłam ciężko i splotłam ręce na piersi.

Billy wyczuł widocznie, że zrezygnowałam na dobre z gadki – szmatki, bo odezwał się wreszcie:

– Bello…

Czekałam, co ma do powiedzenia.

– Bello, Charlie jest jednym z moich najbliższych znajomych.

– Wiem.

– Zauważyłem – ważył każde słowo – że ostatnio spędzasz sporo czasu z jednym z Cullenów.

– Zgadza się – odparłam cierpko.

Zmrużył oczy.

– Może wpycham nos w nie swoje sprawy, ale uważam, że to nie najlepszy pomysł.

– Masz rację. To wpychanie nosa w nie swoje sprawy.

Zaskoczył go mój hardy ton.

– Pewnie nie wiesz, że rodzina Cullenów ma u nas w rezerwacie bardzo złą reputację.

– Tak się składa, że wiem – Ponownie go zaskoczyłam. – Nie sądzę jednak, by sobie na nią zasłużyli. Przecież żadne z nich nigdy się tam nie zapuszcza, nieprawdaż?

– Ta niezbyt subtelna aluzja do zawartego niegdyś paktu dała Billy'emu sporo do myślenia.

– To prawda – przyznał. Miał się na baczności. – Wydajesz się być dobrze poinformowana. Lepiej, niż się spodziewałem.

Rzuciłam mu wyzywające spojrzenie.

– Może nawet lepiej od pana. Zamyślił się na moment, zacisnąwszy usta.

– Możliwe – odpowiedział z przebiegłą miną. – Pytanie tylko, czy Charlie jest równie dobrze poinformowany, co ty.

Bingo. Znalazł słaby punkt w mojej linii obrony. Zrobiłam unik.

– Charlie bardzo lubi Cullenów – przypomniałam. Indianin zrozumiał moją taktykę doskonale. Nie wyglądał na uszczęśliwionego takim obrotem sprawy, ale i nie był zaskoczony.

– Może to i nie mój interes – oświadczył – ale Charliego tak.

– Ale będzie i mój, bez względu na to, czy uważam, że to jego interes, czy nie, prawda?

Miałam nadzieję, że Billy zrozumie tę chaotyczną wypowiedź. Starałam się jak mogłam, by nie powiedzieć niczego, co wskazywałoby na to, że jestem skłonna iść na kompromis.

I zrozumiał widocznie, bo zamyślił się tylko. Bębnienie deszczu o dach było jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę.

– Masz rację – poddał się w końcu. – To twoja sprawa.

Odetchnęłam z ulgą.

– Dzięki, Billy.

– Ale przemyśl to sobie jeszcze, Bello – doradził.

– Jasne.

Spojrzał na mnie z powagą.

– Po prostu daj sobie z tym spokój.

Trudno było się z nim kłócić. Znał mnie od dziecka i martwił się o mnie.

Trzasnęły frontowe drzwi. Drgnęłam nerwowo.

– Wszędzie szukałem – dobiegł nas z przedsionka głos Jacoba. – W aucie nie ma żadnego zdjęcia.

Wszedł do kuchni. Całą górę koszuli miał przemoczoną, a z włosów kapała mu woda.

– Hm? – Billy obrócił wózek w stronę syna. – Pewnie zostawiłem je jednak w domu.

– No to świetnie. – Jacob teatralnie wywrócił oczami.

– No cóż, Bello, proszę, powiedz Charliemu – Billy zrobił krótką pauzę – że wpadliśmy przejazdem.

– Okej – mruknęłam.

– To już się zbieramy? – zdziwił się Jacob.

– Charlie wróci dopiero wieczorem – wyjaśnił mu ojciec, wyjeżdżając z kuchni.

– Och. No to do zobaczenia.

– Do zobaczenia.

– Uważaj na siebie – rzucił Billy. Nic nie odpowiedziałam.

Jacob pomógł ojcu przejechać przez próg. Upewniwszy się, że moja furgonetka jest już pusta, pomachałam im na pożegnanie i zamknęłam drzwi, zanim odjechali, choć nie miałam zamiaru opuszczać przedsionka. Usłyszałam odgłos zapuszczanego silnika. Gdy hałas ucichł, odczekałam jeszcze dobrą minutę, by zelżały nieco dręczące mnie niepokój i poirytowanie, a potem poszłam na górę, żeby się przebrać w coś mniej wyzywającego.

Przymierzyłam bez przekonania kilka bluz i bluzek – nie byłam pewna, czego się spodziewać po nadchodzącym wieczorze. Kiedy wybiegałam myślami w przyszłość, wszystko to, co się niedawno wydarzyło, zaczynało wydawać się nieistotne. Poza tym, uwolniona spod wpływu uroku Jaspera i Edwarda, zaczęłam nadrabiać poranne godziny, kiedy to jeszcze nic a nic się nie bałam – Ze strachem przyszło otrzeźwienie. Przypomniało mi się, że tak czy siak cały wieczór spędzę w wiatrówce, więc zrezygnowawszy ze strojenia się, włożyłam starą flanelową koszulę i dżinsy.

Zadzwonił telefon. Rzuciłam się biegiem do słuchawki. Tylko jeden głos chciałam teraz usłyszeć, każdy inny byłby rozczarowaniem. Wiedziałam jednak, że gdyby Edward naprawdę miał mi coś do zakomunikowania zmaterializowałby się po prostu w mojej sypialni. – Hallo? – spytałam zadyszanym głosem.

– Bella? To ja. – Dzwoniła Jessica.

– A, cześć. – Dziwnie było powrócić tak nagle do rzeczywistości. Miałam wrażenie, że znałam Jessicę w innym życiu, a przynajmniej, że od naszego ostatniego spotkania minęło ładnych parę miesięcy.

– I jak tam było na balu? – spytałam przytomnie.

– Fantastycznie się bawiłam! – Nie potrzebując więcej słów zachęty, dziewczyna przeszła do nadzwyczaj szczegółowego opisu wczorajszej potańcówki. Starałam się wtrącać odpowiednie partykuły w dogodnych momentach, ale miałam ogromne problemy z koncentracją. Jessica, Mike, szkoła – to wszystko było takie nierealne, takie błahe. Zerkałam co chwila przez okno na zachmurzone niebo, próbując ocenić, ile jeszcze do zachodu słońca.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Bello? – spytała less z irytacją.

– Przepraszam, co mówiłaś?

– Że Mike mnie pocałował! Uwierzysz?

– Gratulacje.

– A co ty wczoraj porabiałaś? – spytała, podkreślając, że jeśli o nią chodzi, jest gotowa słuchać. A może miała mi za złe, że nie chciałam wyciągnąć od niej szczegółów?

– Nic takiego. Głównie kręciłam się wkoło domu, żeby złapać trochę słońca.

Usłyszałam, że Charlie wjeżdża do garażu.

– Edward Cullen się z tobą nie kontaktował?

Trzasnęły frontowe drzwi, a potem słychać było, jak ojciec chowa sprzęt w skrytce pod schodami.

– Ehm – zawahałam się, nie wiedząc, której trzymać się wersji.

– Cześć, maleńka! – zawołał Charlie, wchodząc do kuchni. Po machałam mu na powitanie.

– Rozumiem, twój taka słucha 0 powiedziała Jess – Nie ma sprawy, pogadamy jutro. Do zobaczenia na trygonometrii!

– Do jutra – Odwiesiłam słuchawkę. – Cześć tato. – Szorował właśnie ręce w zlewie. – Gdzie ryby?

– Włożyłem do zamrażarki.

– Wyjmę kilka sztuk, zanim stwardnieją na kamień. Billy wpadł dziś po południu i podrzucił ci trochę panierki Harry'ego Clearwatera – dodałam z celowo przerysowanym entuzjazmem.

– Naprawdę? – Oczy Charliego rozbłysły. – To moja ulubiona. Dokończył toaletę, a ja przygotowałam obiad. Jedliśmy w milczeniu. Charlie rozkoszował się każdym kęsem, ja zaś łamałam sobie głowę, jak dotrzymać danego Edwardowi słowa i przekazać ojcu radosną nowinę. Nie miałam pojęcia, od czego zacząć.

– Jak ci minął dzień? – Charlie przerwał raptownie moje rozważania.

– Po południu kręciłam się po prostu po domu… – Właściwie to tylko przez jakieś piętnaście minut. Starałam się, żeby mój glos nie zdradzał, jak bardzo jestem spięta, i może nawet mi to wychodziło, ale mój żołądek był jednym wielkim supłem. – A rano odwiedziłam Cullenów.

Charlie opuścił widelec.

– Byłaś w domu doktora Cullena? – spytał zszokowany.

– Tak. – Udałam, że nie dostrzegłam nic dziwnego w jego gwałtownej reakcji.

– I co tam robiłaś? – Charlie przerwał na dobre posiłek.

– Widzisz, umówiłam się na coś w rodzaju randki z Edwardem Cullenem na dziś wieczór i chciał mnie przedstawić swoim rodzicom… Tato?

Charlie wyglądał tak, jakby miał zaraz dostać zawału.

– Tato, nic ci nie jest?

– Chodzisz z Edwardem Cullenem? – zagrzmiał.

Oj.

– Myślałam, że lubisz Cullenów.

– Jest dla ciebie za stary! – zaprotestował Charlie.

Nawet nie wiedział, jak trafna jest jego uwaga.

– Oboje jesteśmy z tego samego rocznika. – Czekaj… – Charlie zamyślił się. – To który jest Edwin?

– Edward, nie Edwin, jest najmłodszy z całego rodzeństwa. To ten rudy.

Ten miedzianowłosy młody bóg…

– Aha. No… to… – Walczył sam ze sobą. – Chyba nie tak źle. Ale ten wielki mi się nie podoba. Z pewnością to bardzo miły chłopak, ale wygląda na zbyt… dojrzałego, jak na ciebie. Czyli ten Edwin to twój chłopak?

– Edward, tato.

– To twój chłopak, tak?

– Można tak powiedzieć.

– A kto mi mówił wczoraj wieczorem, że w Forks nie ma nikogo godnego uwagi? Podniósł widelec, wiedziałam więc, że najgorsze minęło.

– Edward mieszka poza Forks, tato.

Rzucił mi spojrzenie, które miało mówić: „Ech, te nastolatki”.

– Tyle że, tato, zrozum, dopiero zaczęliśmy się spotykać, więc, błagam, nic wyskakuj czasem z tym „chłopakiem”, dobrze?

– Kiedy ma po ciebie przyjść?

– Och, lada chwila.

– Dokąd cię zabiera? jęknęłam głośno.

– Mam nadzieję, że to już koniec przesłuchania, panie inkwizytorze. Będziemy grać w baseball z jego rodziną.

Charlie zdziwił się, a potem zachichotał.

– Ty i baseball?

– Wiem, wiem. Sądzę, że będę głównie kibicem.

– Musi ci naprawdę zależeć na tym chłopaku – zauważył podejrzliwym tonem.

Westchnęłam i wywróciłam oczami, jak przystało na nastoletnią córkę.

Nagle usłyszeliśmy parkujące pod domem auto. Zerwałam się na równe nogi i rzuciłam zmywać naczynia.

– Zostaw to, ja się tym zajmę. Za bardzo mnie rozpieszczasz.

Zadzwonił dzwonek do drzwi i Charlie poszedł otworzyć.

Trzymałam się tuż za nim.

Nie zdawałam sobie sprawy, że zaczęło lać jak z cebra. Edward stał na ganku w aureoli rzucanego przez lampę światła. Wyglądał jak model z reklamy drogich prochowców.

– Ach, to Edward. Zapraszamy do środka.

Odetchnęłam z ulgą, usłyszawszy, że tym razem nie pomylił imienia.

– Dzień dobry, panie komendancie.

– Wchodź, wchodź. Możesz mi mówić po imieniu. Daj no płaszcz, to powieszę.

– Proszę. Dziękuję. – Edward był wcieleniem dobrych manier. Przeszliśmy do saloniku.

– Siadaj, Edward.

Skrzywiłam się, bo usiadł w jedynym fotelu, zmuszając mnie do zajęcia miejsca koło Charliego na kanapie. Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Odpowiedział mrugnięciem, gdy Charlie nie patrzył.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, udało ci się przekonać moją córkę do baseballu? – Fakt, że Cullenowie planują mecz, gdy za oknem szaleje ulewa, nie wzbudził jego podejrzeń. Tylko w stanie Waszyngton coś takiego było możliwe.

– Zgadza się, proszę pana. – Nie wyglądał na zaskoczonego tym, że powiedziałam ojcu prawdę. Najprawdopodobniej podsłuchiwał wcześniej jego myśli.

– Cóż, musisz mieć jakiś dar.

Obaj wybuchnęli śmiechem.

– No dobra. – Wstałam. – Dość tych dowcipów moim kosztem. Zbierajmy się. – Przeszłam do przedsionka i włożyłam kurtkę. Podążyli za mną.

– Tylko nie wróć za późno, Bello.

– Nie martw się, Charlie – obiecał Edward. – Odstawię ją o przyzwoitej porze.

– Zaopiekujesz się moją dziewczynką jak należy?

Wydalam z siebie jęk protestu, ale mnie zignorowali.

– Tak jest. Przyrzekam, że będzie przy mnie bezpieczna.

Od Edwarda aż biły szczerość i uczciwość. Charlie nie miał innego wyboru, jak tylko mu zaufać. Wyszli za mną z domu, śmiejąc się z mojego poirytowania. Na ganku stanęłam jak wryta. Za moją furgonetką stal gigantyczny lśniący czerwienią jeep – jego opony sięgały mi niemal do pachy. Tylne i przednie reflektory otaczały metalowe ochraniacze, a do zderzaka przyczepione były cztery wielkie światła punktowe. Charlie gwizdnął z wrażenia.

– Zapnijcie pasy – wydusił z siebie.

Podszedłszy do auta od strony pasażera, Edward otworzył przede mną szarmancko drzwi. Kiedy zobaczyłam, jaka odległość dzieli mnie od siedzenia, zaczęłam gotować się do rozpaczliwego podskoku. Edward tylko westchnął i podsadził mnie jedną ręką. Miałam nadzieję, że ten pokaz siły uszedł uwadze Charliego.

Chciałam zapiąć pas, ale okazało się, że wokół fotela zwisa ich kilka. Nie miałam pojęcia, co gdzie wpiąć.

– Co to ma być? – spytałam Edwarda, gdy już obszedł jeepa powolnym ludzkim tempie.

– To specjalne szelki do jazdy po wertepach.

– Och.

Zaczęłam się zapinać. Szło mi to opornie. Edward znów westchnął i pochylił się, żeby mi pomóc. Dzięki Bogu, rzęsisty deszcz uniemożliwiał ojcu podglądanie z ganku. Dłonie Edwarda zatrzymywały się na dłużej przy mojej szyi, ocierały o moje obojczyki…

Zrezygnowałam z manipulowania przy pasach, skupiając się na kontrolowaniu swojego chorobliwie przyspieszonego oddechu.

– Eee… Duży ten jeep – wybąkałam, kiedy ruszyliśmy.

– Emmetta. Stwierdziłem, że pewnie wolałabyś nie biec całą drogę.

– Gdzie go trzymacie?

– Przerobiliśmy jeden z budynków gospodarczych na garaż.

– A ty nie zapniesz pasów? Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

Dopiero wtedy coś do mnie dotarło.

– Nie biec całą drogę? – Mój głos zrobił się piskliwy. – Całą. – Czy dobrze rozumiem, że kawałek drogi mimo wszystko przebiegniemy?

– Ty nie będziesz biec. – Edward uśmiechnął się cierpko.

– Za to będę wymiotować.

– Nie, jeśli zamkniesz oczy.

Przygryzłam wargi, próbując opanować narastający we mnie lęk. Edward pocałował mnie w czubek głowy i znienacka głośno jęknął. Zdziwiona podniosłam wzrok.

– Przy deszczowej pogodzie pachniesz intensywniej – wyjaśnił.

– I jest ci z tym przyjemniej czy trudniej? Westchnął.

– I tak, i tak. Jak zawsze.

Przez ulewę panowały takie ciemności, że nie wiem, jakim cudem udało mu się wypatrzyć drogę, w którą miał skręcić. Właściwie nie przypominało to drogi, tylko jakiś górski szlak. O prowadzeniu konwersacji nie było mowy, bo rzucało mną rytmicznie niczym kozłowaną piłką do koszykówki. Edward tymczasem świetnie się bawił – przez całą drogę z jego twarzy nie znikał szeroki uśmiech.

Nagle szlak się urwał. Z trzech stron otoczył nas las. Deszcz przeszedł w mżawkę i słabł z każdą minutą. Spoza chmur zaczęło nieśmiało przezierać niebo.

– Przykro mi, Bello, ale od tego miejsca trzeba już iść pieszo.

– Wiesz co? Chyba sobie tu poczekam.

– Gdzie się podziała twoja odwaga? Rano byłaś gotowa na wszystko.

– Nie zapomniałam jeszcze, jak to było ostatnim razem.

Trudno mi było uwierzyć, że od tamtego wydarzenia minął ledwie jeden dzień.

Edward obszedł jeepa w ułamek sekundy i zanim się obejrzałam, wypinał mnie z szelek.

– Sama sobie poradzę. Idź już, idź.

– Hm – Zamyślił się na chwilę. – Coś mi się wydaje, że będę musiał popracować nad twoimi wspomnieniami.

W okamgnieniu wyciągnął mnie z wozu i postawił na ziemi. Deszcz był już tylko wilgotną mgiełką.

– Alice miała rację.

– Popracować nad moimi wspomnieniami? – Nie podobało mi się to wyrażenie.

– Zaraz zobaczysz. – Oparłszy dłonie o karoserię samochodu, pochylił się nade mną, przyglądając mi się z uwagą. Przywarłam do auta. Nie miałam jak uciec. Edward pochylił się jeszcze bardziej, nasze twarze dzieliło teraz zaledwie kilka centymetrów. Głęboko w jego oczach żarzyły się iskierki wesołości.

– Powiedz, czego dokładnie się boisz? – zapytał, oszałamiając mnie po raz kolejny samą wonią swojego oddechu.

– Tego, że uderzę o drzewo. – Przełknęłam głośno ślinę. – I zginę na miejscu. I że jeszcze potem zwymiotuję.

Nie pozwolił sobie na to, żeby się roześmiać – pocałował mnie za to we wgłębienie między obojczykami.

– Nadal się boisz? – zamruczał, nie odsuwając chłodnych warg od mojej skóry.

– Tak. – Miałam trudności z koncentracją. – Że uderzę w drzewo. I, że zrobi mi się niedobrze.

Przejechał mi powolutku nosem po szyi, od miejsca, w którym mnie pocałował, aż po brodę. Jego oddech był tak lodowaty, że szczypał niczym powietrze w mroźny dzień.

– A teraz? – szepnął wtulony w mój policzek.

– Bez zmian – wymamrotałam. – Drzewa. Wymioty. Edward złożył delikatne pocałunki na moich powiekach.

– Bello, chyba nie myślisz, że mógłbym uderzyć w drzewo?

– Ty nie, ale ja tak – odparłam, ale już bez większego przekonania.

Zwęszywszy rychłe zwycięstwo, Edward pocałował mnie kilkakrotnie w policzek, zatrzymując się tuz przed kącikiem ust.

– Sądzisz, że pozwoliłbym na to żebyś się przy mnie zraniła?

– Musnął moją rozedrganą dolną wargę swoją górną.

– Nie. – Wiedziałam, że oprócz drzew miałam jeszcze jeden argument, ale zupełnie wyleciał mi on z głowy.

– Sama widzisz. – Nasze wargi dotykały się co chwila – Nie ma się czego bać, prawda?

Poddałam się.

– Nie, nie ma.

Słysząc to, Edward ujął moją twarz w obie dłonie i pocałował mnie nareszcie tak zupełnie na serio, namiętnie, niemal brutalnie.

Tym razem nie dało się w żaden sposób usprawiedliwić mojego zachowania – wiedziałam już przecież doskonale, jakie będą jego konsekwencje, a mimo to nie potrafiłam się powstrzymać i postąpiłam dokładnie tak samo. Zamiast, dla własnego bezpieczeństwa, zastygnąć nieruchomo, przycisnęłam Edwarda mocniej do siebie, rozwierając przy tym wargi i wydając z siebie głośne westchnienie.

Natychmiast bez najmniejszego wysiłku wyrwał się z moich objęć.

– A niech cię, dziewczyno! Wpędzisz mnie do grobu.

Pochyliłam się do przodu, opierając dłonie o kolana.

– Jesteś niezniszczalny – wydusiłam, starając się złapać oddech.

– Może i w to nawet wierzyłem, ale później poznałem ciebie! – warknął. – Ruszmy się stąd lepiej, zanim zrobimy coś naprawdę głupiego. Podobnie jak wczoraj, wziął mnie na barana. Zauważałam teraz, i doceniałam to, jak bardzo musi się starać, żeby opanować gwałtowność swoich gestów i nie zrobić mi krzywdy. Objęłam go z całych sił nogami w pasie, ręce zamknęłam zaś w mocnym uścisku wokół jego szyi.

– I nie zapomnij zamknąć oczu! – przypomniał mi srogim tonem.

Przyciskając twarz do łopatki Edwarda, wsadziłam sobie głowę niemal pod pachę i zacisnęłam powieki.

Podziałało. Ledwie czułam, że się przemieszczamy. Oczywiście mięśnie poruszały się pode mną delikatnie, ale równie dobrze mógłby spacerować właśnie po chodniku. Kusiło mnie, żeby podejrzeć, czy naprawdę dziko pędzi przez las, powstrzymałam się jednak pamiętając wczorajsze potworne zawroty głowy. Pozostało mi tylko wsłuchiwać się w jego równy oddech.

Nie byłam pewna, czy to już koniec, dopóki nie pogłaskał mnie po głowie.

– Jesteśmy na miejscu, Bello.

Odważyłam się otworzyć oczy. Rzeczywiście, staliśmy. Rozluźniając odrętwiałe mięśnie, zaczęłam ześlizgiwać się na ziemię, wylądowałam jednak na plecach i jęknęłam z bólu i zaskoczenia.

Z początku Edward nic zareagował, uznając najwyraźniej, że jest jeszcze na mnie zły, a zatem powinien mnie wyniośle ignorować. Musiałam jednak wyglądać wyjątkowo komicznie, bo po krótkiej chwili nie wytrzymał i wybuchł głośnym śmiechem.

Podniosłam się i nie zwracając na niego uwagi, zabrałam do ścierania z kurtki listków paproci i błota. Jeszcze bardziej go to rozśmieszyło. Zirytowana odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w las.

– Dokąd to? – Schwycił mnie w talii.

– Na mecz baseballu. Ty, jak widzę, znalazłeś sobie inne zajęte, ale jestem pewna, że inni zdołają się bez ciebie świetnie bawić.

– Idziesz w złą stronę.

Zawróciłam, nie patrząc nawet w jego kierunku. Znów mnie przytrzymał.

– Nie wściekaj się, nie mogłem się opanować. Żałuj, że nie widziałaś swojej zdezorientowanej miny.

– Ach tak? – spytałam, unosząc brew. – To tylko tobie wolno się wściekać?

– Wcale nie byłem na ciebie zły.

– „Do grobu mnie wpędzisz”? – zacytowałam oschle. – To było tylko stwierdzenie faktu.

Próbowałam się odwrócić i odejść, ale trzymał mnie mocno.

– Byłeś wściekły.

– Byłem.

– A dopiero co powiedziałeś…

– Że nie byłem zły na ciebie. Nie widzisz tego, Bello? – Spoważniał. – Naprawdę nie rozumiesz?

– Czego znowu nie rozumiem? – Zaskoczyła mnie ta nagła zmiana nastroju.

– Ze nigdy nie jestem zły na ciebie. Jakże bym mógł? Jesteś taka dzielna, ufna… taka ciepła.

– To dlaczego tak się zachowujesz? – wyszeptałam. Zawsze wydawało mi się, że w takich chwilach jest sfrustrowany – i ma do tego pełne prawo. Że irytują go moja powolność, mój słaby charakter, moje spontaniczne reakcje…

Przyłożył mi dłonie do policzków.

– Wpadam w straszliwy gniew – wyjaśnił cichym głosem – bo nie potrafię cię należycie chronić. Sama moja obecność jest dla ciebie ryzykowna. Czasami czuję do siebie wstręt. Powinienem być silniejszy, powinienem móc…

Zakryłam mu usta dłonią.

– Przestań.

Odsunął ją, ale przytrzymał przy policzku.

– Kocham cię – powiedział. – To marna wymówka, ale i szczera prawda.

Po raz pierwszy wyznał wprost, co do mnie czuje, choć może sam nie zdawał sobie z tego sprawy.

– A teraz, proszę, zachowuj się jak należy – oświadczył i pocałował mnie ostrożnie w same usta.

Tym razem ani drgnęłam. Westchnęłam, gdy się wyprostował.

– Przyrzekłeś komendantowi Swanowi odstawić mnie o przyzwoitej porze, pamiętasz? Lepiej już chodźmy.

– Tak jest.

Uśmiechnąwszy się smutno, wypuścił mnie z objęć, wziął za rękę i poprowadził przez las. Przedzieraliśmy się przez wysokie wilgotne paprocie i zwisające z drzew girlandy mchu, potem minęliśmy olbrzymią choinę i znaleźliśmy się na ogromnej polanie u stóp gór Olympic. Była dwa razy większa od przeciętnego stadionu baseballowego.

Jakieś sto metrów od nas, na niewielkim nagim wypiętrzeniu skalnym, siedzieli już Esme, Emmett i Rosalie. O wiele dalej majaczyły sylwetki Jaspera i Alice. Choć dzieliło ich dobre kilkaset metrów, sądząc z ich ruchów, najwyraźniej coś między sobą przerzucali, nie byłam jednak w stanie dostrzec żadnej piłki. Carlisle z kolei obchodził właśnie polanę i wydawał się zaznaczać bazy, ale trudno było mi uwierzyć, że będą położone tak daleko od siebie.

Zauważywszy nas, trójka na skale podniosła się z miejsc. Esme ruszyła w naszym kierunku. Rosalie oddaliła się z dumnie podniesioną głową, nie obdarzywszy nas choćby jednym spojrzeniem. Emmett przez jakiś czas wpatrywał się w jej plecy, po czym podążył za swoją przyszywaną matką. Poczułam się nieswojo, widząc, że nie przez wszystkich jestem tu mile widziana.

– Czy to ciebie słyszeliśmy przed chwilą, Edwardzie? – spytała Esme, podszedłszy bliżej.

– Myśleliśmy już, że to jakiś niedźwiedź się krztusi – dodał Emmett.

– Tak, to on. – Zerknęłam na Esme z nieśmiałym uśmiechem.

– Belli udało się mnie przypadkowo rozbawić – wyjaśnił Edward, wyrównując między nami rachunki.

Alice podbiegła do nas charakterystycznym dla siebie, tanecznym krokiem. Mimo wielkiej prędkości, potrafiła wyhamować niesłychanym wdziękiem.

– Już czas – ogłosiła.

Gdy tylko wypowiedziała te słowa, rozległ się grzmot. Błyskawica uderzyła gdzieś na zachód od Forks. Rozkołysały się korony drzew.

– Aż ciarki przebiegają po plecach, prawda? – zwrócił się do Emmett z porozumiewawczym mrugnięciem.

– Chodźmy. – Alice złapała go za rękę i rzuciła się dzikim pędem ku środkowej gigantycznego boiska. W biegu przypominała rączą gazelę. Jej bratu także nie brakowało wdzięku i poruszał się z równie zawrotną szybkością, ale z pewnością nie można było obdarzyć go takim epitetem.

– Gotowa na mecz? – spytał Edward. Jego oczy błyszczały.

– Do dzieła, drużyno! – zawołałam, starając się zabrzmieć odpowiednio entuzjastycznie.

Parsknął śmiechem, zmierzwił mi pieszczotliwie włosy i ruszył w ślad za rodzeństwem. Szybko ich wyprzedził. W jego ruchach było coś z drapieżnika – wyglądał bardziej na geparda niż gazele. Bila od niego taka moc i uroda, że aż zaparło mi dech w piersiach.

– Podejdziemy bliżej? – Miękki, melodyjny glos Esme wyrwał mnie z zamyślenia. Uświadomiłam sobie, że gapię się na Edwarda z rozdziawioną buzią. Natychmiast się opanowałam i pokiwałam głową. Esme trzymała się ponad metr ode mnie – ciekawa byłam, czy nadal robi wszystko, co w jej mocy, żeby mnie nie przestraszyć. Dopasowała swoje tempo do mojego, ale nie wyglądała na zniecierpliwioną z tego powodu.

– A ty nie grasz? – wybąkałam nieśmiało.

– Nie, wolę sędziować. Lubię pilnować, żeby grali uczciwie.

– Tak często oszukują?

– O tak. Żebyś tylko słyszała, jak się przy tym wykłócają! Albo lepiej nie, pomyślisz jeszcze, że wychowali się ze stadem wilków.

– Mówisz zupełnie jak moja mama – zaśmiałam się zaskoczona. Też się roześmiała.

– No cóż, nie ma co ukrywać, że rzeczywiście często traktuję ich jak własne dzieci. Nie potrafię zapanować nad swoim instynktem macierzyńskim. Czy Edward wspominał ci, że straciłam dziecko?

– Nie – wymamrotałam zszokowana, zastanawiając się, czy doszło do tego przed czy po jej przemianie.

Tak było, moje pierwsze i jedyne dziecko. Mój syneczek, biedactwo, zmarł zaledwie kilka dni po urodzeniu. – Westchnęła Ciężko. – Złamało mi to serce. To dlatego rzuciłam się z klifu do morza – dodała bez cienia zmieszania.

– Edward mówił tylko, że spa… spadłaś z klifu – wyjąkałam.

– Dżentelmen w każdym calu – skwitowała. – Edward był pierwszym z moich nowych synów. Zawsze tak właśnie o nim myślałam, jak o synu, chociaż poniekąd jest starszy ode mnie. – Uśmiechnęła się do mnie serdecznie. – Właśnie, dlatego tak bardzo się cieszę, że cię znalazł, skarbie. – To pieszczotliwe określenie zabrzmiało w jej ustach zupełnie naturalnie. – Zbyt długo sam chodził po tym świecie. Serce mi się krajało, że nie ma nikogo u jego boku.

– Więc nie masz nic przeciwko? – spytałam z wahaniem. – Nie uważasz, że nie pasujemy do siebie?

– Nie. – Zamyśliła się. – Taką sobie ciebie wybrał. Wszystko jakoś się ułoży. – Chciała mnie pocieszyć, ale minę miała zatroskaną. Rozległ się kolejny grzmot.

Esme zatrzymała się – doszłyśmy widocznie do skraju boiska. Wszystko wskazywało na to, że gracze podzielili się już na drużyny. Edward stał daleko od nas, po lewej stronie, Carlisle pomiędzy pierwszą a drugą bazą, a Alice miała piłkę w dłoni, musiała, więc być miotaczem.

Emmett czekał na piłkę, wymachując aluminiowym kijem. Robił to tak szybko, że niemal nie było go widać. Bijak przecinał wieczorne powietrze, wydając niesamowite, gwiżdżące odgłosy. Spodziewałam się, że chłopak lada chwila przejdzie do ostatniej bazy, ale kiedy przykucnął, gotując się do wybicia, zorientowałam się, że właśnie tam się ona znajduje. Żaden człowiek na miejscu Alice nie zdołałby dorzucić piłki na taką odległość. Jasper, jako łapacz przeciwnej drużyny, stał kilka dobrych metrów za Emmettem. Oczywiście żaden z zawodników nie miał na sobie rękawic. – Wszystko gotowe! Alice, rzucaj! – zawołała Esme. Wiedziałam, że nawet Edward ją usłyszy.

Alice stała wyprostowana jak struna, jakby wcale nie miała zamiaru się poruszyć. Jak gdyby nigdy nic, trzymała piłkę w obu dłoniach na wysokości pasa. Wolała widocznie działać przebiegle, z zaskoczenia, niż drażnić przeciwnika kąśliwymi uwagami. Nagle wygięła się niczym atakująca kobra, jej prawa ręka ledwie mignęła w powietrzu, i już piłka wbiła się z impetem w nadstawiona dłoń Jaspera.

– Czyli Emmettowi się nie udało? – szepnęłam do Esme.

– Skoro Jasper ma piłkę, to nie – odpowiedziała.

Jasper odrzucił piłkę do Alice. Pozwoliła sobie na szeroki uśmiech, po czym ponownie cisnęła ją w kierunku ostatniej bazy.

Tym razem kij jakimś cudem trafił niewidzialny pocisk, o czym powiadomił nas przeraźliwy huk, który odbił się echem od pobliskich gór. Natychmiast zrozumiałam, czemu niezbędna była im burza z piorunami.

Piłka wystrzeliła nad polaną niczym meteor, poszybowała nad drzewami i zaszyła się głęboko w lesie.

– Stracona – mruknęłam.

– Czekaj, czekaj. – Esme nasłuchiwała czegoś z podniesioną jedną ręką. Rozejrzałam się. Emmett miotał się niemal niewidoczny po boisku, chcąc zaliczyć na czas wszystkie bazy. Carlisle biegł za nim. Zorientowałam się, że brakuje Edwarda.

– Złapana! – zawołała Esme, wykonując swoje obowiązki sędziego. Spojrzałam z niedowierzaniem ku ścianie lasu. Edward wyskoczył spomiędzy drzew, trzymając piłkę wysoko w górze. Nawet z tej odległości widać było, że triumfalnie się uśmiecha.

– Emmett uderza z nas wszystkich najmocniej – wyjaśniła mi Esme – ale Edward z kolei najszybciej biega.

Przyglądałam się dalszym rundom z szeroko otwartymi oczami. Mój marny ludzki wzrok nie nadążał ani za piłką, ani za przemieszczającymi się po boisku zawodnikami.

Wkrótce poznałam drugą przyczynę, dla której grano w basebali wyłącznie podczas burzy z piorunami. Pragnąc wywieść Edwarda w pole, Jasper odbił piłkę w stronę Carlisle'a tak, żeby poleciała tuż nad ziemią, po czym Carlisle przechwycił ją i pognał za miotaczem do ostatniej bazy. Kiedy wpadli na siebie, rozległ się taki łoskot, jakby zderzyły się dwa głazy narzutowe. Przeraziłam się nie na żarty, ale wyszli z tej kolizji bez szwanku.

– Bez straty kolejki! – poinformowała Esme pozostałych. Drużyna Emmetta prowadziła o jeden punkt – po szaleńczym biegu przez bazy Rosalie zaliczyła dotknięcie, gdy Emmett stał na pozycji odbijającego – a potem Edward po raz trzeci złapał piłkę. Podbiegł do mnie zaraz z uradowaną miną.

– I jak ci się podoba?

– Jedno wiem na pewno. Już nigdy nie będę w stanie obejrzeć w całości zwykłego meczu ligowego. Umarłabym z nudów.

– Akurat uwierzę, że cię wcześniej ekscytowały – zaśmiał się.

– Muszę jednak przyznać, że jestem odrobinę rozczarowana – oświadczyłam, chcąc się nieco podroczyć.

– Co cię rozczarowało? – zdziwił się szczerze.

– Cóż, miło by było się dowiedzieć, że istnieje, choć jedna dziedzina, w której nie jesteś najlepszy na świecie.

Uśmiechnął się łobuzersko, tak jak lubiłam najbardziej. Z wrażenia zakręciło mi się w głowie.

– Czas na mnie – rzucił i poszedł ustawić się na pozycji odbijającego.

Zagrał z rozmysłem, puścił piłkę nisko, z dala od zwinnych rąk Rosalie na polu zewnętrznym, a potem w błyskawicznym tempie zaliczył dwie bazy, zanim Emmett zdołał włączyć piłkę z powrotem do gry. Później piłkę trafił Carlisle – od huku, jaki narobił, aż zabolały mnie uszy – i wybił ją tak daleko, że obaj z Edwardem zdążyli obiec cale boisko. Alice z gracją przybiła im piątki, obie drużyny szły łeb w łeb, a strona wygrywająca naigrywała się drugiej z taką samą energią, co dzieci grające na podwórku. Od czasu do czasu Esme przywoływała ich do porządku. Nieraz jeszcze zagrzmiało, ale deszcz do nas nie docierał, dokładnie tak jak przewidziała to Alice. Carlisle trzymał akurat w ręku bijak, a Edward miał łapać, gdy dziewczyna znienacka głośno krzyknęła. Odruchowo zerknęłam na Edwarda. W mgnieniu oka poznał myśli siostry i znalazł u mojego boku, zanim inni zdążyli spytać, co się stało.

– Alice? – W glosie Esme dało się wyczuć napięcie.

– A myślałam… jak mogłam… Nie, nie byłam w stanie…

Rodzina zebrała się wkoło spanikowanej dziewczyny.

– O co chodzi, Alice? – spytał Cariisle stanowczym tonem głowy rodu.

– Przemieszczają się znacznie szybciej, niż myślałam – wyszeptała. – Teraz wiem, że źle to sobie obliczyłam.

Jasper nachylił się nad nią z troską. – Co się jeszcze zmienił? – spytał.

– Usłyszeli, że gramy, i zmienili kurs – wyznała skruszona jakby była temu winna.

Poczułam na sobie siedem par oczu, ale zaraz wszyscy odwrócili wzrok.

– Ile mamy czasu? – spytał Carlisle Edwarda.

Zanim odpowiedział, skoncentrował się na czymś intensywnie.

– Mniej niż pięć minut. – Skrzywił się. – Biegną. Nie mogą się doczekać. Chcą się włączyć do gry.

– Wyrobisz się? – Carlisle znów zerknął na mnie przelotnie.

– Nie, nie z obciążeniem – odparł Edward krótko. – Poza tym ostatnia rzecz, której nam trzeba, to to, żeby coś wywęszyli i postanowili zapolować.

– Ilu ich jest? – spytał Emmett Alice.

– Troje – odpowiedziała lakonicznie.

– Troje! – żachnął się. – To niech sobie przychodzą. – Nieświadomie napiął imponujące muskuły ramion.

Przez ułamek sekundy, który ciągnął się w nieskończoność. Carisle zastanawiał się nad tym, jakie wydać dyspozycje. Tylko Emmett zdawał się nieporuszony całym zamieszaniem – pozostali z napięciem wpatrywali się w twarz doktora.

– Po prostu grajmy dalej – oświadczył w końcu Cariisle. – Alice mówiła, że są tylko nas ciekawi.

Cala ta wymiana zdań od okrzyku dziewczyny trwała najwyżej kilkanaście sekund. Skupiona wyłapałam większość słów, nie wiedziałam tylko, co Esme starała się właśnie przekazać Edwardowi, Spojrzała na niego znacząco, a on dyskretnie pokręcił przecząco głową – Kobieta odetchnęła z ulgą.

- Zastąp mnie, dobrze? – zwrócił się do niej. – Niech ja teraz trochę posędziuję. – Nadal nie odstępował mnie ani na krok. Wszyscy prócz niego wrócili na boisko, lustrując bystrymi oczami ciemną ścianę lasu. Odniosłam wrażenie, że Alice i Esme zajmują takie pozycje, by móc mieć mnie na oku.

– Rozpuść włosy – rozkazał Edward cicho.

Ściągnąwszy posłusznie gumkę, potrząsnęłam głową, żeby się równomiernie rozłożyły.

– Obcy są coraz bliżej – powiedziałam, jakby nie wiedział.

– Tak, więc bardzo cię proszę, stój spokojnie, nie odzywaj się, nie hałasuj i trzymaj się blisko mnie. – Nie udało mu się do końca ukryć zdenerwowania. Zaczął przerzucać kosmyki moich długich włosów do przodu, przed ramiona, próbując chyba zasłonić mi twarz.

– To nic nie da – zawołała Alice. – Czułam ją nawet z drugiego końca boiska.

– Wiem – rzucił lekko spanikowanym tonem. Carlisle zajął miejsce przy ostatniej bazie. Nikomu nie było spieszno rozpocząć gry. – Co chciała wiedzieć Esme? – spytałam Edwarda szeptem. Zawahał się przez chwilę, ale zdecydował się mi to wyjawić.

– Czy są głodni – wymamrotał, patrząc gdzieś w bok.

Mijały kolejne sekundy. Gra toczyła się teraz apatycznie – nikt nie miał śmiałości wybijać piłkę poza boisko, a Emmett, Rozalie Rozalie Jasper trzymali się pola wewnętrznego. Choć byłam coraz bardziej sparaliżowana strachem, dostrzegłem, że Rosalie co jakiś zerka w moim kierunku. Wyraz jej oczu pozostawał nieprzenikniony, ale sposób, w jaki wykrzywiała usta, pozwalał mi domyśleć się, że jest rozgniewana.

Edward ignorował zupełnie to, co się działo na boisku. Wzrokiem i myślą przeczesywał las.

– Tak mi przykro, Bello – szepnął z pasją. – Tak cię narażam. Zachowałem się bezmyślnie, nieodpowiedzialnie. Mogę tylko przepraszać.

Nagle wstrzymał oddech i nie odrywając oczu od drzew po prawej stronie boiska, zrobił krok do przodu, by znaleźć się między mną a zbliżającymi się gośćmi.

Carlisle, Emmett i inni także obrócili się w tamtym kierunku. Wszyscy słyszeli to, czego mnie słyszeć nie było jeszcze dane – odgłosy przedzierania się przez chaszcze.

Загрузка...