ROZDZIAŁ 18

– Lucas, ty bestio! – jęknęła Keshia, przewracając się na drugi bok. – Na miłość boską, jest środek nocy!

– To nie noc, tylko pochmurny ranek. A śniadanie podają w tym przybytku o siódmej.

– Obejdę się bez śniadania.

– Wykluczone. Mamy dziś bardzo bogaty harmonogram.

– Luke… błagam!

Lucas popatrzy! z uśmiechem, jak zmaga się ze snem. On był już umyty, uczesany i zupełnie przytomny. Nie spał od piątej. Miał sporo do przemyślenia.

– Jeśli w tej chwili nie wstaniesz z łóżka, przetrzymam cię w nim aż do wieczora. A wtedy pożałujesz, że nie chciałaś mnie słuchać!

– Kto powiedział, że będę żałować? – zachichotała.

– Nie prowokuj mnie. Wstawaj. Chcę ci pokazać miasto.

– O tej porze? Nie możesz zaczekać do rana?

– Jest piętnaście po siódmej.

– Boże! Chyba wyzionę ducha!

Luke parsknął śmiechem, wywlókł ją z pościeli i zaniósł do wanny pełnej ciepłej wody.

– Jesteś cudowny – wymruczała sennie.

– Doszedłem do wniosku, że o tej godzinie nie zdołasz docenić uroków natrysku.

– Rozpieszczasz mnie. – Ciepła woda kołysała ją miękko. – Nic dziwnego, że tak cię kocham.

– Od razu czułem, że musi być jakiś powód. Nie wyleguj się zbyt długo. Kuchnię zamykają o ósmej, a chciałbym wrzucić coś na ruszt, zanim zacznę cię ciągać po mieście.

– Będziesz mnie ciągał? Fe! – Keshia przymknęła oczy i zanurzyła się głębiej. Potężna staroświecka wanna na mosiężnych lwich łapach pomieściłaby ich oboje.

Na śniadanie zjedli naleśniki i jajka sadzone na boczku. Po raz pierwszy od wielu lat Keshia zignorowała poranną prasę.

Była na wakacjach i guzik ją to obchodziło, co świat ma do powiedzenia. „Świat” zresztą zwykle tylko narzekał, a ona nie była w nastroju do wysłuchiwania skarg. Czuła się zbyt szczęśliwa, by psuć sobie humor.

– Gdzie chcesz mnie zabrać? – zapytała.

– Najchętniej do łóżka.

– Co?! Zrywasz mnie tylko po to, żeby zaraz znów iść do łóżka? – zapłonęła świętym oburzeniem, na co Luke parsknął śmiechem.

– To później. Najpierw zrobimy sobie wycieczkę po mieście.

Oprowadził ją po parku Golden Gate; przechadzali się brzegami stawów i całowali pod baldachimami kwiecia, którym wciąż jeszcze okryte były drzewa. San Francisco tonęło w zieleni, choć zaczął się listopad. Wyrudziały krajobraz Wschodniego Wybrzeża był tak odmienny, a tyle mniej romantyczny! Wypili herbatę w Ogrodzie Japońskim, pojechali na plażę, a potem wrócili przez Presidio, skąd rozciągał się cudowny widok na zatokę.

Dla Keshii była to czarodziejska podróż: jedli świeże krewetki przy straganach na Nabrzeżu Rybnym, otoczeni zgiełkliwymi nawoływaniami włoskich przekupniów; potem zahaczyli o Aquatic Park, gdzie starsi panowie grali w kule, a Keshia zafascynowana przyglądała się, jak dziadkowie uczą tej sztuki małoletnich wnuków. Zawsze miała silne poczucie tradycji, więzi minionych i przyszłych pokoleń. Luke nigdy nie zaprzątał sobie głowy podobnymi sprawami. Żył mocno zakorzeniony w czasie teraźniejszym. Uzupełniali się wzajemnie: ona uczyła go szanować przeszłość, on pokazywał jej, jak żyć chwilą obecną.

Kiedy mgła się podniosła, zostawili wynajęty samochód na nabrzeżu i pojechali tramwajem na Union Square. Tramwaj sapiąc wspinał się na wzgórza i zjeżdżał z nich podskakując, jak gdyby zaraz miał się rozpaść. Keshia śmiała się jak szalona – po raz pierwszy w życiu była na prawdziwej wycieczce. Zwykle krążyła ściśle ustaloną trasą pomiędzy zaprzyjaźnionymi domami w znanych na pamięć miastach, wzdłuż ameboidalnych wypustek swojego świata. Teraz jednak wszystko było nowe i egzotyczne. San Francisco to wdzięczne miejsce. Naturalne dzikie piękno zatoki i otaczających ją wzgórz tworzy efektowny kontrast z architekturą miasta: wieżowcami grzecznie zgrupowanymi w śródmieściu, wiktoriańskimi domami na Pacific Heights, a także małymi, bajecznie kolorowymi sklepikami przy Union Street. Dodatkowo o tej porze roku mogli zwiedzać je bez przeszkód, bo zwykły rój turystów wrócił już do domów.

Wjechali na most Złote Wrota, bo Keshia chciała obejrzeć go „z bliska”. Była oczarowana.

– Prawdziwe dzieło sztuki! – stwierdziła zadzierając głowę, by przyjrzeć się smukłym filarom mostu ginącym w rozproszonej mgiełce.

– Podobnie jak ty – rzekł żartobliwie Lucas, patrząc na jej rozpromienioną twarz.

Wieczorem zjedli kolację w jednej z włoskich restauracji przy Grant Avenue. W niewielkim wnętrzu królowały cztery duże ośmioosobowe stoły, toteż człowiek mimo woli musiał zawierać nowe znajomości, sięgając do wazy z zupą lub dzieląc się chlebem ze współbiesiadnikami. Keshia napawała się poczuciem wspólnoty, które także było dla niej całkiem nowe. Luke przyglądał się jej z uśmiechem. Co powiedzieliby ci prości ludzie, gdyby dowiedzieli się, że siedzą przy jednym stole ze słynną Keshia Saint Martin? Omal nie parsknął śmiechem. Jej nazwisko nic by im nie powiedziało. Siedzieli tu hydraulicy, studenci, kierowcy autobusów i ich żony. Keshia SaintKto? Była tu bezpieczna; nie musiała się bać reporterów i plotek. Zauważył, jak rozkwitła w tym krótkim czasie, odkąd przyjechała do San Francisco. Potrzebowała trochę swobody i wytchnienia i Luke cieszył się, że choć tym mógł ją obdarować.

Przed powrotem do hotelu wpadli jeszcze na drinka do Perry’ego przy Union Street – odrobinę w stylu nowojorskiego baru „PJ.” – stamtąd zaś zdecydowali się wracać pieszo. Długi spacer przez porośnięte drzewami wzgórza sprawił im niewysłowioną przyjemność. Na skraju zatoki ryczały syreny przeciwmgielne, a Keshia kroczyła obok Luke’a, trzymając go za rękę.

– Chciałabym tu mieszkać – westchnęła.

– To ładne miasto. Choć właściwie wcale go jeszcze nie znasz.

– A dzisiejszy dzień to co?

– Zwyczajna trasa dla turystów. Jutro wgryziemy się w miąższ tej krainy.

Nazajutrz rano pojechali na północ wzdłuż wybrzeża. Stinson Beach, Inverness, Point Reyes, kilometry dzikich plaż, przypominających nieco położony o wiele dalej na południe Big Sur. Fale rozbijały się o urwisty brzeg, w górze skrzeczały mewy i jastrzębie, a długie łańcuchy wzgórz, rozdarte z nagła tu i ówdzie piaszczystą łachą, robiły wrażenie, jak gdyby dotknęła ich łaskawa ręka Boga. Keshia zrozumiała, co miał na myśli Luke: ta niemal bezludna ziemia różniła się od nabrzeży miasta; była prawdziwa i cudownie piękna, nie tylko zajmująca.

Obiad zjedli w chińskiej restauracji przy Grant Avenue. Keshia była w cudownym nastroju. Siedzieli w niewielkiej niszy, odgrodzonej od reszty sali parawanem, przez który słychać było głosy i śmiechy z innych nisz, a także szczęk naczyń i dźwięczną chińszczyznę kelnerów. Był to jeden z ulubionych lokali Luke’a; Keshii również bardzo się tu spodobało. Na dzień przed jej przyjazdem – o czym nie wiedziała – właśnie tu zapadły końcowe ustalenia związane ze strajkiem w San Quentin. Rozmawiali o zabitych ludziach nad smażonym wonton. Nawet Lucasowi wydało się to trochę niemoralne, kiedy się nad tym głębiej zastanowił, czego zwykle unikał. On i jego towarzysze nauczyli się akceptować realia. Dążenie do zmiany warunków w więzieniach miało swoją cenę. W niektórych przypadkach było nią ludzkie życie. Luke i jemu podobni działacze odgrywali tu role generałów, więźniowie – szeregowych żołnierzy, a strażnicy i administracja więzienna – wrogich sił. Było to całkiem proste.

– Nie słuchasz mnie, Luke.

– Hm? – ocknął się z zadumy. Keshia patrzyła na niego z uśmiechem.

– Czy coś się stało, kochanie?

– Skądże znowu! – zaprzeczył pośpiesznie, odsuwając z myśli San Quentin, co nie udało mu się w pełni. Gryzło go złe przeczucie, którego nie potrafił sprecyzować.

– Mam wrażenie, że jesteś już zmęczony.

– W nocy się wyśpimy – puścił do niej oko i pochylił się, żeby dostać buziaka.

Dopiero gdy wychodzili, zauważył tajniaka, który prześladował go od chwili przyjazdu do San Francisco. Mężczyzna prędko cofnął się do jednej z nisz, wtykając pod ramię gazetę. Luke uznał nagle, że tego już za wiele.

– Zaczekaj na mnie przed wejściem – powiedział.

– Co?

– Idź. Mam tu jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Była zdumiona wyrazem jego twarzy. Coś się stało, pękła jakaś tama. Keshia poczuła na plecach zimny dreszcz. Miała wrażenie, że obserwuje wulkan na pięć minut przed erupcją.

– Idź już, do licha! – popchnął ją w stronę drzwi i ruszył wprost do niszy, w której schował się tajniak. Szarpnął stary parawan z takim impetem, że tkanina pękła.

– Starczy tego dobrego – syknął.

– Słucham pana? – mężczyzna podniósł wzrok znad gazety. Skronie miał lekko przyprószone siwizną, lecz budowę niemal równie atletyczną jak Luke. Uniósł się nieco w krześle niczym tygrys przyczajony do skoku. W skupionych zimnych oczach malowała się czujność.

– Wstawaj.

– Co takiego? Proszę pana…

– Powiedziałem: wstawaj, draniu. Masz kłopoty ze słuchem? – głos Luke’a był jedwabisty i słodki jak miód, lecz wyraz twarzy całkowicie mu przeczył. Obiema rękami chwycił tajniaka za klapy brzydkiej sportowej marynarki i pociągnął go do pozycji stojącej. – Gadaj, czego chcesz – warknął.

– Przyszedłem tu na obiad, durniu. Spieprzaj, bo wezwę gliny – dłonie mężczyzny zaczęły pełznąć w górę z wytrenowaną precyzją.

– Gliny? Co masz w tej kieszeni, pieprzony gnojku, radio? Posłuchaj, fagasie: jestem tu z kobietą i nie podoba mi się, że depczesz mi po piętach. Dostaję wysypki od waszego 13 Zwiastun miłości smrodu. Więc odczepcie się, bo inaczej… – urwał i zgiął się w pół. Tajniak błyskawicznie odtrącił jego ręce i wymierzył mu silny cios w żołądek.

– Po tym nie dostaniesz wysypki – rzekł sucho. – A teraz pożegnaj się grzecznie i zmykaj do domu, bo każę cię zatrzymać za próbę pobicia. Komisja do spraw zwolnień warunkowych na pewno się ucieszy. I tak masz cholerne szczęście, że jeszcze nie wlepili ci sprawy o morderstwo.

Luke złapał oddech i spojrzał mu w oczy.

– Morderstwo? Dosyć trudno byłoby mnie w to wrobić. Nigdy w życiu nie zabiłem człowieka.

– A strażnicy w Quentin to dla ciebie nie ludzie, co? Fakt, całą robotę odwalili twoi chłopcy, żebyś przypadkiem nie zbrudził sobie rączek – w głosie mężczyzny brzmiała jawna nienawiść.

Luke wyprostował się, unosząc z niedowierzaniem jedną brew.

– I temu zawdzięczam niewątpliwy zaszczyt, jakim jest twoje towarzystwo? Chcecie przylepić mi klawiszy z San Quentin?

– To nie moja działka. A wierz mi, chłoptasiu: łażenie za tobą nie sprawia mi wcale większej przyjemności.

– No, no, nie wzruszaj mnie tak, bo się rozpłaczę. – Luke wziął ze stołu szklankę wody i pociągnął spory łyk, zastanawiając się, dlaczego właściwie nie rozkwasił łba temu facetowi. Cholera, robi się miękki… przez nią. Keshia zmieniła wszystko, a to go mogło zaiste drogo kosztować.

– Może trudno będzie ci w to uwierzyć, Johns, ale mam zapewnić ci ochronę.

Lucas parsknął szyderczym śmiechem. Co za brednie, pomyślał. Mogli sobie znaleźć lepszy pretekst.

– Mnie? To doprawdy urocze z waszej strony. A kto, waszym zdaniem, zamierza mnie skrzywdzić?

– Nie robimy tego z sympatii. Fakt jednak pozostaje faktem: kazano nam nie spuszczać cię z oka i wypatrywać ewentualnych zamachowców.

– Bzdury.

– Doprawdy?

– Jasne. Zresztą co mnie to obchodzi?

W rzeczywistości obeszło go, i to bardzo. Tylko tego mu brakowało, kiedy była tu Keshia. Niech to diabli!

– Podobno jakiejś grupie lewackich reformistów nie podoba się twoje triumfalne tournee, a jeszcze mniej to, że zgrywasz się na bohatera narodowego. Chcą ci się dobrać do tyłka, człowieku.

– Tak? Wobec tego umówmy się: w razie potrzeby dam wam znać. Do tego czasu obejdę się bez pomocy.

– Ja też chętnie obszedłbym się bez ciebie, Johns, ale nie mam wyboru. A propos: dobra knajpa. Mają świetne wypieki.

– Cieszę się, że ci smakowało. – Luke zatrzymał się z ręką opartą o futrynę i dodał: – Masz cholerne szczęście. Gdybyś kiedy indziej podniósł na mnie rękę, z rozkoszą zrobiłbym z ciebie miazgę.

Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Tajniak złożył gazetę i wzruszył ramionami.

– Proszę bardzo, nie krępuj się. Zarobisz na bilet w jedną stronę do Quentin. Zaoszczędziłbyś nam w ten sposób wielu kłopotów. Ale pilnuj się, Johns, bo ktoś cię namierza. Nie powiedzieli mi, kto to, ale musi być strasznie zawzięty, bo w godzinę po tym, jak wyszedł za bramę, posłali mnie za tobą.

Luke skinął głową i już miał odejść, kiedy nagle uderzyła go pewna myśl.

– Śledzicie jeszcze kogoś oprócz mnie?

– Możliwe.

– Daj że spokój, człowieku, skoro już karmisz mnie bajeczkami, to przynajmniej dopowiadaj je do końca!

Tajniak przyjrzał mu się, po czym kiwnął głową.

– W sumie masz rację. Tak.

– Kogo?

Mężczyzna westchnął i odwrócił wzrok. Nie chciało mu się robić uników, tym bardziej że struna i tak była już napięta do ostatnich granic. Lucas Johns nie był człowiekiem, z którym można bezkarnie bawić się w kotka i myszkę.

– Morrisseya, Washingtona, Greenfielda, Falkesa i ciebie – beznamiętnie wyrecytował nazwiska.

– Jezu – powiedział Luke.

W piątkę stanowili trzon ruchu na rzecz reformy więziennictwa. Wszyscy byli radykałami, ale żaden nie miał lewicowych poglądów ani fantastycznych złudzeń, że naprawi cały \ świat. Chcieli po prostu zmienić przestarzały system, który od I lat umierał naturalną śmiercią, a wciąż nie mógł skonać. i Najbardziej zajadłe ataki musiał znosić Washington, jedyny Murzyn w grupie. Zwłaszcza frakcje czarnych aktywistów zarzucały mu zdradę; prócz tego dla nich był nie dość radykalny. Luke jednak uważał, że Washington łączy w sobie najlepsze cechy obu ras.

– Radzę wam dobrze pilnować Franka Washingtona – warknął.

Tajniak domyślnie pokiwał głową, Luke zaś odwrócił się na pięcie i odszedł.

Keshia czekała przy frontowych drzwiach.

– Wszystko w porządku? – spytała nerwowo.

– W jak najlepszym. Dlaczego pytasz? – bał się, że mogła coś usłyszeć lub, co gorsza, zauważyć. Na szczęście w trakcie rozmowy nikt nie zaglądał do niszy, a kelnerzy byli zbyt zajęci, aby zwrócić uwagę na ich wymianę zdań.

– Tak długo cię nie było. Masz jakieś problemy?

– przyjrzała mu się bacznie, lecz z twarzy Luke’a nie dało się nic wyczytać.

– Naturalnie, że nie. Spotkałem znajomego.

– Interesy? – Keshia przybrała zatroskaną minę żony.

– Tak, głuptasku, interesy. Daruj, że nie będę wyjaśniał ci szczegółów. Lepiej wracajmy do hotelu. – Przygarnął ją i z uśmiechem wyprowadził w nocną mgłę.

Keshia czuła przez skórę, że coś jest nie tak, ale Luke świetnie umiał się maskować. Nigdy nie udało jej się go przyłapać; był zbyt konsekwentny.

Następnego jednak ranka przy śniadaniu trudno było już przeoczyć, że w powietrzu wisi coś bardzo niedobrego. Tym razem Keshia obudziła się pierwsza. Zamówiła śniadanie do pokoju, a gdy przyniesiono wyładowaną tacę, delikatnie potrząsnęła Luke’a za ramię.

– Dzień dobry, panie Johns. Pora wstać i przypomnieć sobie, że pana kocham.

Luke przeciągnął się z uśmiechem, otworzył jedno oko i objął ją ramieniem.

– Lubię tak zaczynać dzień – mruknął. – Co się stało, że nie śpisz?

– Byłam głodna, a zresztą sam mówiłeś, że mamy napięty harmonogram. Wstałam więc i przygotowałam się na wszystko – z uśmiechem przysiadła na brzegu łóżka.

– Może byś dla odmiany zrzuciła te łaszki i dała się zaskoczyć?

– Dopiero po śniadaniu, obleśny satyrze. Jajecznica wystygnie.

– Jezu, jaka ty jesteś nieludzko praktyczna. Wstrętne, oziębłe babsko.

– Nie oziębłe, tylko głodne jak wilk – poklepała go po pośladku, cmoknęła w ucho i zaczęła rozstawiać śniadanie na stoliku.

– Mmmm… jak pachnie… – rozpromienił się Luke.

– Przynieśli gazetę?

– Naturalnie, szanowny panie. – Keshia wzięła z tacy schludnie złożoną gazetę, rozwinęła ją i podała mu, dygnąwszy z wdziękiem.

– Staruszko, jak to możliwe, że dotychczas dawałem sobie radę bez ciebie?

– Niewątpliwie przychodziło ci to z najwyższym trudem – parsknęła śmiechem i odwróciła się, żeby nalać herbaty. Kiedy ponownie na niego spojrzała, przeraziła się. Luke siedział nago nad otwartą gazetą, a po twarzy, ściągniętej gniewem i zgrozą, toczyły się łzy. Dłonie miał zaciśnięte w pięści.

– Co się stało? – podeszła z wahaniem i przysiadła obok, zaglądając mu przez ramię.

Biegnący przez trzy szpalty nagłówek od razu rzucił jej się W oczy: MORD NA RZECZNIKU REFORMY WIĘZIENNICTWA. „Były pastor, znany działacz społeczny Joseph Morrissey otrzymał osiem strzałów w głowę, gdy wraz z żoną wychodził ze swojego domu przy… „ Zabójstwo przypisywano jednej z ultralewicowych frakcji, policja jednak nie dysponowała jeszcze żadnymi dowodami. Fotografia na pierwszej stronie pokazywała roztrzęsioną kobietę pochyloną nad zakrwawionym ciałem. Gazeta podawała, że pani Morrissey jest w siódmym miesiącu ciąży.

Keshia poczuła łzy w oczach – łzy żalu za człowiekiem, którego nie znała, i współczucia dla Luke’a. Nagle sobie uświadomiła, że zamordowanym mógł być Lucas Johns.

– Tak mi przykro, kochanie – wyświechtany frazes nie oddawał tego, co odczuwała. – Dobrze go znałeś?

– Aż za dobrze – Lucas przymknął oczy.

– Co masz na myśli?

– Był moim emisariuszem. Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś, że sam nigdy nie pojawiam się w więzieniach, aby nie dawać władzom pretekstu do pewnych działań.

Keshia pokiwała głową.

– Było to możliwe dzięki takim ludziom jak Joe Morrissey. Zanim zrzucił duchowną szatę, był kapelanem w czterech ciężkich więzieniach. Potem zaczął działać w ruchu reformatorskim. Robił to wszystko, co dla nas stanowiło zbyt duże ryzyko. A teraz nie żyje. Zabiliśmy go… ja sam go zabiłem… niech to jasny szlag! – Luke zerwał się i zaczął krążyć po pokoju, gniewnie ocierając łzy. – Keshia?…

– Tak?

– Pakuj walizki. Zabieram cię stąd, i to jak najszybciej.

– Luke… ty się boisz?

Zawahał się na moment, po czym skinął głową.

– Tak. Boję się.

– O mnie? Czy o siebie?

Omal się nie uśmiechnął. Nigdy w życiu nie bał się o siebie. Ale na pewno nie mógł wciągać w to wszystko Keshii.

– Powiedzmy, że chcę być przezorny. No, dalej, dziecino. Pośpiesz się.

– Ty też wyjeżdżasz? – zawołała za nim.

– Później.

– Chcesz tu zostać? Dlaczego? – wystraszyła się.

– Muszę zadbać o parę spraw. Wieczorem wrócę do Chicago. Ty natomiast polecisz do Nowego Jorku i będziesz tam na mnie czekać. No, nie stój jak kołek… – zaczął szorstko, lecz zerknąwszy na nią, złagodniał. Na twarzy Keshii malowała się groza. – Staruszko, daj spokój. Znowu buczysz? – spytał, obejmując ją czule.

– Och, Luke, a jeśli…

– Żadnych „jeśli” – uciął, całując ją w czubek głowy.

– Wszystko jest w porządku.

W porządku?… Czy on oszalał? Dopiero co zabito człowieka! Na dodatek człowieka, który go krył. Keshia spojrzała na niego z niedowierzaniem.

Luke ujął ją za ręce i zmusił, by wstała. W głowie mu dudniło. Być może zabójstwo Morrisseya było tylko ostrzeżeniem. Ostrzeżeniem dla niego. Tutaj zbyt łatwo mogli go namierzyć. Z Keshia… Poczuł paraliżujący przypływ paniki.

Keshia zaczęła wrzucać swoje rzeczy do otwartej walizki, co rusz zerkając na niego z ukosa. Nagle stał się taki szorstki, zaaferowany, obcy…

– Zadzwonię do ciebie z Chicago. Na litość boską, włóż cokolwiek, nie wybierasz się na przyjęcie!

– Jestem prawie gotowa.

W kilka chwil później rzeczywiście była kompletnie ubrana. Ciemne okulary przysłaniały nie umalowaną twarz. Spojrzał na nią twardo, po czym skinął głową.

– Dobra, dziecino. Nie będę cię tym razem odwoził. Zaraz wezwę taksówkę i znikam. Ty zaczekasz w recepcji. Ernestyna odwiezie cię na lotnisko.

– Ernestyna? – zdumiała się Keshia. Zarządzająca hotelem nie robiła wrażenia osoby skłonnej niańczyć dorosłych gości. Lucas też nie był pewien, czy Ernestyna się zgodzi, uznał jednak, że pięćdziesiąt dolarów powinno wpłynąć na jej decyzję.

– Pojedziesz na lotnisko i wsiądziesz w pierwszy samolot na wschód. Nieważne, ile razy będziesz się przesiadać. Masz natychmiast opuścić San Francisco. Jasne? – Keshia skinęła głową. – Mam nadzieję. Rozerwę cię na strzępy, jeśli się dowiem, że nie usłuchałaś. To nie żarty. Żałuję, że cię tu sprowadziłem.

– A ja nie żałuję. Cieszę się. Szkoda tylko twojego przyjaciela… – oczy Keshii znów zaczęły podejrzanie błyszczeć.

– Dzielna dziewczyna – Luke cmoknął ją lekko i wyprostował się. – Zabieraj się. Idę do Ernestyny. Zadzwonię, żeby sprawdzić, czy cię stąd wywiozła. Skontaktuję się z tobą wieczorem, jeśli dojadę o przyzwoitej porze. Stąd wolałbym nie dzwonić.

– Na pewno nic ci nie grozi? – ledwie zadała to pytanie, zrozumiała, że jest pozbawione sensu. Któż wiedział, co może mu grozić?

Chciała go spytać, kiedy się zobaczą, lecz zabrakło jej odwagi. Patrzyła rozszerzonymi wilgotnymi oczyma, jak drzwi cicho zamykają się za nim. W chwilę później odjechał taksówką sprzed hotelu. Po dziesięciu minutach Keshia z Ernestyną zrobiły to samo.

Podczas lotu z rozpaczy zalała się w pestkę.

Загрузка...