ROZDZIAŁ 21

– Chcesz, żebym poszedł z tobą?

Keshia potrząsnęła głową, zaciągając suwak czarnej sukienki, i sięgnęła po czarne czółenka ze skóry aligatora, które kupiła zeszłego lata w Madrycie.

– Nie, kochanie, nie trzeba. Dam sobie radę.

– Na pewno?

Uśmiechnęła się, narzucając na ramiona futro z norek.

– Oczywiście.

Spojrzał na nią z uznaniem, co sprawiło, że jej uśmiech przybrał cieplejszą barwę.

– Ładnie wyglądasz. Obiecaj mi, że jeśli w pewnej chwili poczujesz, że masz dość, wrócisz prosto do domu, dobrze?

– Zobaczę.

– Nie o to prosiłem. – Luke ujął ją za ramiona i obrócił do siebie, zmuszając, by spojrzała mu w oczy. – Nie każ sobie znosić zbyt wiele, bo jak mi Bóg miły, pójdę z tobą.

Wiedział, że to wykluczone. Pogrzeb Tiffany miał stać się jednym z najgłośniejszych wydarzeń towarzyskich w tym sezonie, Luke powątpiewał jednak, czy Keshia wróciła do równowagi. Tłumaczył jej, że nie ona zabiła Tiffany, podobnie jak nie ona zabiła swoją matkę. Omawiali to do znudzenia zeszłej nocy, ale nadal nie wiedział, czy Keshia się nie załamie. Wtuliła się w jego ramiona i mocniej niż zwykle ścisnęła go za rękę.

– Cieszę się, że jesteś przy mnie.

– Ja też. A zatem: obiecujesz?

Keshia w milczeniu skinęła głową i uniosła twarz do pocałunku. Chętnie uczynił zadość jej oczekiwaniom.

– Na litość boską, panie Johns, skończy się na tym, że w ogóle nie wyjdę z mieszkania.

– Wcale bym się tym nie zmartwił. – Wsunął dłoń w wycięcie jej dekoltu.

Keshia cofnęła się z nerwowym uśmieszkiem.

– Lucas!

– Do usług, madame.

– Jesteś okropny!

– Okropnie napalony.

Patrzył z uśmiechem, jak wkłada małe klipsy z perłami. Zdawał sobie sprawę, że jego zachowanie jest niezbyt wyszukane, lecz za wszelką cenę chciał wprowadzić trochę lżejszy nastrój.

– Jedziesz z Edwardem? – spytał, starając się, by zabrzmiało to naturalnie.

Potrząsnęła głową, sięgając po torebkę z czarnego aligatora i skórkowe rękawiczki. Mięsisty jedwabny szal od Diora w biało-czarny deseń stanowił jedyny jaśniejszy element jej stroju.

– Spotkamy się w kościele. Przestań się o mnie martwić, nie jestem już dzieckiem, i chociaż bardzo lubię, kiedy się tak o mnie troszczysz, sama chyba też nie zginę.

Widząc jej zdecydowaną minę, i on zaczął w to wierzyć.

– Wyglądasz bardzo seksownie – stwierdził. – Gdybyś się tak nie śpieszyła…

– E, tam, bajubaju – rzuciła przez ramię. Luke podkradł się za nią i złapał ją w pasie.

– Bajubaju, powiadasz? Zaraz ci pokażę…

– Luke, przestań! Luke, do cholery, postaw mnie!

Luke ryzykownie przerzucił ją przez plecy i złapał pod pachę. Wpadła mu w ramiona zdyszana, zarumieniona, chętna.

– Jesteś obrzydliwym, jurnym, pozbawionym wszelkich manier… – nie dokończyła, bo zamknął jej usta pocałunkiem. Po chwili delikatnie, lecz stanowczo odsunęła go od siebie. – Muszę iść – powiedziała.

– Wiem – on także spoważniał. Podał jej futro, które spadło na ziemię. – Głowa do góry.

Kościół był prawie pełen. Edward dyskretnie czekał na nią przy drzwiach. Podeszła do niego i wsunęła mu dłoń pod ramię.

– Ładnie wyglądasz – zauważył szeptem, delikatnie ściskając jej rękę.

Kierowano ich do ławek główną nawą. Keshia usiłowała nie patrzeć na prostokątną skrzynię okrytą płaszczem białych róż. W pierwszej ławce siedziała nabożnie pani Benjamin w towarzystwie syna i dwóch wnuczków. Widząc ją, Keshia poczuła gwałtowny skurcz krtani. Miała ochotę krzyknąć: „To wyście ją zabili! Zabiliście ją pogróżkami, zlą wolą i nieczułością! To wy macie na sumieniu jej samobójczą śmierć!”

Edward przyciszonym głosem podziękował rozprowadzającemu i w tej samej chwili Keshia spostrzegła Whita. Stał trzy ławki przed nią, odwrócony plecami.

Zeszczuplał, a w nazbyt wciętym garniturze od Cardina wyglądał jakby bardziej zniewieściale. Keshia podejrzewała, że dostał go w prezencie od Armanda. Whit nigdy nie kupował sobie ubrań w tym stylu.

Marina i Halpern, zważywszy na okoliczności, prezentowali żenująco rozradowane miny. Podobno mieli się pobrać w Nowy Rok w Palm Beach. Keshia zauważyła, że Martin Hallam wycisnął na niej swe piętno. Wciąż dopatrywała się we wszystkim pikantnych szczegółów. A przecież on także był już martwy, ona zaś miała odtąd patrzeć na świat własnymi oczami. Była Keshią Saint Martin, pogrążoną w żałobie po śmierci przyjaciółki.

Gdy trumnę niesiono do oczekującej limuzyny, łzy już swobodnie spływały jej po twarzy. Na zewnątrz czekało dwóch policjantów mających kierować ruchem długiego szeregu eleganckich wozów, z których żaden nie był wynajęty. No i, jak można się było spodziewać, drzwi kościoła oblegał zwarty tłum pismaków.

Nie mogła uwierzyć, że to koniec. Koniec przyjaźni, trwającej nieprzerwanie od dzieciństwa. Koniec wspólnych wygłupów w szkole, długich listów pisanych do siebie z college’^ drużbowania na weselu, dobrodusznych żarcików, gdy Tiffany zaszła w ciążę… Kiedy zaczął się dramat? Kiedy popijanie przerodziło się w nałóg? Zaraz po pierwszym dziecku? Po drugim? A może jeszcze później? Najgorsze było uporczywe wrażenie, że Tiffany zawsze zataczała się pod ścianami salonów, wodziła dookoła nieprzytomnym wzrokiem i zostawiała za sobą słówka „boskie!” niczym kozie bobki. Taka właśnie wracała na myśl – zagubiona pijaczka, nie owa błyskotliwa, obdarzona fantastycznym poczuciem humoru dziewczyna, której ironiczny salut: „No to cześć!” z tamtego feralnego dnia wciąż jeszcze rozbrzmiewał w uszach Keshii. „No to cześć… No to cześć… No to cześć…”

Uświadomiła sobie, że porusza nogami, wokół niej płynie potok ludzi, a Edward troskliwie wyprowadza ją z ławki. Musieli ustawić się w długim ogonku, żeby złożyć kondolencje rodzinie. Bill wyglądał poważnie i oficjalnie; rozdzielał blade uśmiechy i wyrozumiałe skinienia głowy, zupełnie jakby był przedsiębiorcą pogrzebowym, a nie mężem zmarłej. Dzieci były oszołomione i zdaje się, że niewiele rozumiały. Żałobnicy rozglądali się wokół sprawdzając, kto dziś jest, a kogo nie ma, i co kto ma na sobie, kiwali głowami i trajkotali o Tiffany – pijaczce i… przyjaciółce. Wszystko to aż nazbyt boleśnie przypominało pogrzeb matki Keshii. Odczuł to także Edward: kiedy wreszcie wydostali się z kościoła, był szary na twarzy.

Keshia zaczerpnęła tchu, poklepała go po ręce i zadarła głowę, by spojrzeć na niebo.

– Edwardzie, obiecaj, że kiedy umrę, zaoszczędzisz mi tych jasełek. Najlepiej wrzuć mnie od razu do Hudsonu i po krzyku.

Właściwie nie żartowała, w każdym razie nie całkiem. Edward jednak obrzucił ją urażonym spojrzeniem.

– Mam nadzieję, że to nie ja będę się musiał tym martwić. Jedziesz na cmentarz?

Zawahała się, po czym potrząsnęła głową, pamiętając o obietnicy złożonej Lucasowi. Miała już serdecznie dosyć.

– Nie. A ty?

Potwierdził z nieszczęśliwą miną.

– Trzeba…

Nie słuchała do końca.

– Wiem, Edwardzie. Trzymaj się. – Cmoknęła go w policzek i zaczęła schodzić ze schodów. Oto co zabijało ludzi takich jak Tiffany, oto co życie takich jak Edward zamieniało w mękę. Przeróżne „trzeba”.

Nie dała Edwardowi okazji do pytań, a i on wolał dziś nie drążyć. Ten nieszczęsny pogrzeb wiele go kosztował. Tak bardzo przypominał ów dzień, gdy Lianę…

Otarł łzę patrząc, jak Keshia z gracją wsiada do taksówki. Gdy się odwróciła, by pomachać mu przez tylną szybę, miał już na twarzy blady, stosowny do okoliczności uśmiech.

– Jak było? – spytał Luke, podając jej filiżankę gorącej herbaty.

– Okropnie. Dzięki, kochanie – podniosła herbatę do ust, wolną ręką zdejmując kapelusz. – Doprawdy upiornie. Teściowa Tiffany miała nawet na tyle złego smaku, by przyprowadzić dzieci.

Keshia również była na pogrzebie swojej matki. Może tak właśnie „trzeba”. Może wszystko musiało sprawiać tyle bólu, ile tylko możliwe – i przez to było bardziej rzeczywiste.

– Chcesz wyjść na kolację czy zjemy w domu? Wzruszyła ramionami. W gruncie rzeczy było jej wszystko jedno.

Luke spojrzał na nią zatroskany.

– Co ci jest, dziecino? Aż tak cię to poruszyło? Przecież ci mówiłem…

– Wiem, ale to boli… choć może nie tyle to, ile widok wszystkich tych żywych trupów, które wciąż roszczą sobie do mnie prawa. A może to ból dojrzewania?… Nie przejmuj się mną. Przypuszczalnie po prostu żal mi Tiffany.

– Jesteś pewna, że nic poza tym? – martwił się o nią bardziej, niż chciał okazać.

– Mówiłam ci, nie wiem. To zresztą nieważne. Ostatnio w moim życiu zaszło sporo zmian… Dorastanie nigdy nie jest łatwe – próbowała się uśmiechnąć, lecz bez rezultatu.

– Keshia, czy ja cię nie unieszczęśliwiam?

– Kochany, skąd ten pomysł? – wykrzyknęła ze zgrozą. Wyglądał nie najlepiej; ciekawe, czym zamartwiał się przez całe popołudnie. Pochyliła się, żeby go pocałować. W oczach miał smutek. Może tylko jej współczuł, odniosła jednak wrażenie, że chodzi o coś więcej.

– Nie jest ci przykro, że zrezygnowałaś z rubryki?

– Naturalnie, że nie. Przeciwnie, bardzo się cieszę. Muszę się tylko oswoić z nową sytuacją.

– Rozumiem – skinął głową i milczał do chwili, gdy skończyła herbatę.

Kiedy się znów odezwał, w jego głosie zabrzmiała dziwna, kolidująca z ich dawną beztroską huta.

– Keshia… muszę ci coś powiedzieć.

– O co chodzi, kochanie? Czyżbyś chciał wyznać, że zataiłeś przede mną żonę i piątkę dzieci? – zażartowała z brawurą właściwą tym kobietom, które mają pewność, że ich mężczyzna nie ma przed nimi absolutnie żadnych tajemnic.

– Nie, głuptasku, nie jestem żonaty. Chodzi o coś innego.

– Wobec tego mów, bo sama nie zgadnę – rzuciła, przybierając zaniepokojoną minę. Musiało to być coś ważnego, inaczej Luke nie kłopotałby jej w takim dniu. Wiedział, że jest zupełnie rozbita z powodu Tiffany.

– Kochanie, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale też nie mogę tego dłużej taić. Dostałem wezwanie do sądu. Grozi mi uchylenie zwolnienia warunkowego.

Słowa te padły pomiędzy nich niczym bomba. Wszystko zatrzęsło się i znieruchomiało.

– Co takiego? – Keshia była pewna, że się przesłyszała. Nie wierzyła własnym uszom. To nie mogła być prawda, to był senny koszmar, z którego zaraz się obudzi.

– Mam się stawić na rozprawie, podczas której sąd zadecyduje, czy zamknąć mnie do więzienia za działalność wywrotową w zakładach karnych. Innymi słowy, za agitację.

– O Boże, Luke… Powiedz, że to żart… – Keshia zamknęła oczy i mocno zacisnęła dłonie na kolanach.

– Niestety, dziecino. Żałuję bardzo, ale to wszystko prawda. – Lucas objął dłonią jej piąstki. Oczy Keshii napełniły się łzami.

– Od jak dawna wiesz?

– Właściwie sprawa wisiała już w powietrzu, zanim cię poznałem. W gruncie rzeczy nigdy jednak nie wierzyłem, że mnie to spotka. Podejrzewałem, że kroplą, która przepełniła czarę, był strajk w San Quentin.

Przeciągnąłem strunę, pomyślał. Dobrze, że nie wykończyli mnie jak Morrisseya.

– Jezu… – jęknęła głucho Keshia. – I co my teraz zrobimy? – Jej mokra twarz zdawała się obrzmiała z bólu. – Czy będą ci potrafili cokolwiek dowieść?

Luke potrząsnął głową, lecz minę miał nietęgą.

– Nie, i chyba dlatego tak się wściekli. Działają na oślep. Będę się bronił, mam dobrego adwokata. To znaczny postęp, bo jeszcze parę lat temu na takiej rozprawie byłeś tylko ty i ława. Więc rozchmurz się, mogło być gorzej. Najważniejsze, że jesteśmy razem i możemy się nawzajem wspierać. Zaczekamy do rozprawy, a potem będziemy walczyć.

Oboje wiedzieli jednak, że stawiane mu zarzuty są prawdziwe i dlatego walka będzie ciężka.

– Nie pękaj, staruszko. – Nachylił się i wziął ją w ramiona, ale ciało Keshii było sztywne i oporne, a wzrok wbity w ziemię. Miał wrażenie, że obejmuje trupa.

– Kiedy jest ta rozprawa? – Keshia bała się, że nazajutrz.

– Za półtora miesiąca. Ósmego stycznia, w San Francisco.

– A potem?

Kiedy spojrzał w jej twarz, przestraszył się.

– Co masz na myśli?

– Co będzie, jeśli znów cię wsadzą?

– Do tego nie dojdzie – rzekł głucho.

– A jeżeli dojdzie, to co? – krzyknęła rozdzierająco.

– Nie! – wybuchnął i w jednej chwili opanował się; za wszelką cenę musiał ją uspokoić. Poszło gorzej, niż liczył, choć właściwie czego mógł się spodziewać? Zachował się jak drań, który wywabia kobietę z rodzinnego domu, aby go następnie podpalić. Keshia wyglądała, jakby po raz drugi w życiu została sierotą. A jej cierpienie nieznośnie ciążyło mu na sercu. – Kochana, nie dojdzie do tego – podjął ciszej. – A jeżeli… jeżeli tak, wówczas postaramy się z tym żyć. Oboje mamy dość odwagi.

Wiedział, że sam ma jej dostatecznie dużo. Ale Keshia? Dość było na nią spojrzeć, by domyślić się, że jest jej o wiele ciężej.

– Nie… – wyszeptała. Musiał natężyć słuch, by pochwycić ten zamierający szept.

– Tak mi przykro…

Cóż więcej mógł jej powiedzieć? Miecz wiszący mu od dawna nad głową wreszcie spadł. Cóż za ironia: dawniej nie miał nic do stracenia, teraz mógł stracić wszystko… A Keshia wraz z nim.

Powinien był ją uprzedzić o wiele wcześniej. Alejandro nie darmo go ponaglał. Lucas jednak zwlekał, robił uniki i sam się okłamywał. Teraz na biurku leżało zmięte zawiadomienie. Wymiar sprawiedliwości sam wziął sprawę w swoje ręce. I proszę, jaki efekt…

Delikatnie uniósł jej brodę i złożył na wargach czuły pocałunek. Tylko taką pewność mógł jej dać: pewność, że ją kocha. Mieli przed sobą jeszcze sześć tygodni – jeśli nikt wcześniej nie wykończy go w ciemnym zaułku.

Загрузка...