Granice naszego kraju, panie? Na północy graniczymy z Zorzą Polarną, na wschodzie ze wschodzącym słońcem, na południu zamyka nas Równik, a na zachodzie Dzień Sądu Ostatecznego.
Cień odsiedział w wiezieniu trzy lata. A że był dostatecznie rosły i wyglądał dostatecznie groźnie, jego największym problemem pozostawało zabijanie czasu. Ćwiczył zatem, uczył się sztuczek z monetami i wiele rozmyślał o tym, jak bardzo kocha swą żonę.
Najlepszą — i w opinii Cienia być może jedyną dobrą — stroną pobytu w więzieniu było poczucie ulgi, świadomość, że upadł już tak nisko, że niżej się nie da. Osiągnął dno. Nie obawiał się, że go złapią, bo już go złapali. Nie lękał się, co przyniesie jutro, bo zdarzyło się to już wczoraj.
Szybko uznał, że fakt, czy popełniło się dane przestępstwo, czy nie, nie miał żadnego znaczenia. Wszyscy ludzie, których poznał w więzieniu, pielęgnowali w sobie żal do władz. Zawsze coś było nie tak. Zarzucali człowiekowi coś, czego nie zrobił, albo przynajmniej nie zrobił tego dokładnie tak, jak twierdzili. Najważniejsze jednak, że cię załapali.
Zauważył to już w ciągu pierwszych kilku dni, gdy wszystko, od więziennego slangu po kiepskie żarcie, było czymś nowym. Mimo przejmującego, wszechogarniającego przerażenia i żalu czuł też, że oddycha z ulgą.
Cień starał się nie mówić zbyt wiele. Gdzieś w połowie drugiego roku wspomniał o swej teorii Lokajowi Lyesmithowi, koledze z celi. Lokaj, oszust z Minnesoty, uśmiechnął się, wykrzywiając przecięte szramą usta.
— Ano — rzekł. — To prawda. A jeszcze lepiej, kiedy skażą cię na śmierć. To wtedy przypominasz sobie dowcipy o gościach, którzy w chwili, gdy założyli im stryczek, zrzucali buty, bo kumple stale im powtarzali, że co jak co, ale umrą w butach.
— To żart? — spytał Cień.
— Ano tak. Wisielczy humor. Najlepszy, jaki istnieje.
— Kiedy ostatnio powiesili człowieka w tym stanie?
— Skąd u diabła mam wiedzieć? — Lyesmith starannie golił głowę, nie pozwalając odrosnąć jasnorudym włosom. Pod skórą widać było linie czaszki. — Ale powiem ci coś. Kiedy przestali wieszać ludzi, cały ten kraj poszedł w diabły. Koniec dowcipów. Koniec układów.
Cień wzruszył ramionami. Nie widział niczego romantycznego w karze śmierci.
Uznał, że jeśli nie ma się na głowie wyroku śmierci, więzienie w najlepszym razie stanowi jedynie czasowy urlop od życia. Z dwóch powodów: po pierwsze, życie zakrada się nawet do celi. Zawsze coś się dzieje. Życie trwa dalej. A po drugie, jeśli po prostu czekasz, któregoś dnia muszą cię wypuścić.
Na początku myśl o wolności była zbyt nikła, by mógł się na niej skupić. Potem stała się odległym promyczkiem nadziei i nauczył się powtarzać sobie: „to też minie”, gdy coś poszło nie tak, bo w więzieniu zawsze coś szło nie tak. Któregoś dnia magiczne drzwi otworzą się szeroko i przekroczy próg. Zaczął zatem skreślać dni na kalendarzu z wizerunkami ptaków śpiewających Ameryki Północnej, jedynym kalendarzu sprzedawanym w więziennym sklepiku. Słońce zachodziło, ale on tego nie widział. Wschodziło gdzieś i także tego nie dostrzegał. Ćwiczył sztuczki z monetami, czerpiąc wiedzę z książki odkrytej na pustkowiu więziennej biblioteki. Ćwiczył i sporządzał w głowie listę rzeczy, które zrobi, gdy tylko wyjdzie z więzienia.
Z czasem lista Cienia stawała się coraz krótsza. Po dwóch latach skurczyła się do trzech punktów.
Po pierwsze, zamierzał się wykąpać. Wziąć porządną, długą, prawdziwą kąpiel w wannie. W pianie. Może przeczyta też gazetę, może nie. Czasami miał na to ochotę, czasami niekoniecznie.
Po drugie, wytrze się, włoży szlafrok, może kapcie. Podobała mu się wizja kapci. Gdyby palił, w tym momencie zapaliłby fajkę. Ale nie. Chwyci w ramiona żonę, a ona krzyknie z udanym przerażeniem i prawdziwą radością: piesku, co ty wyprawiasz!; zaniesie ją do sypialni i zamknie drzwi. Jeśli zgłodnieją, zamówią pizzę.
Po trzecie, potem, gdy wyjdą już z Laurą z sypialni, jakieś dwa dni później, będzie siedział cicho i przez resztę życia trzymał się z dała od kłopotów.
— I wtedy będziesz szczęśliwy? — spytał Lokaj Lyesmith. Pracowali razem w więziennym warsztacie, montując karmniki dla ptaków. Było to zajęcie tylko odrobinę ciekawsze od przebijania tablic samochodowych.
— Nie nazywaj człowieka szczęśliwym, póki żyje — odparł Cień.
— Herodot — mruknął Lokaj. — Hej, uczysz się!
— Kto to, kurwa, jest Herodot? — spytał Sopel, składając ścianki karmnika i podając je Cieniowi, który mocno dokręcał śruby.
— Martwy Grek — odparł Cień.
— Moja ostatnia dziewczyna była Greczynką — rzucił Sopel. — Nie uwierzylibyście, jakie gówniane rzeczy jadała jej rodzina. Ryż zawinięty w liście i takie różne.
Sopel sylwetką i wzrostem przypominał automat do coca-coli. Miał niebieskie oczy i włosy tak jasne, że wydawały się niemal białe. Porządnie pobił faceta, który popełnił błąd i zaczął obmacywać jego dziewczynę w barze, gdzie tańczyła, a Sopel stał na bramce. Przyjaciele tamtego wezwali policję, która zaaresztowała Sopla, sprawdziła jego dane i odkryła, że osiemnaście miesięcy wcześniej urwał się z programu resocjalizacyjnego.
— To co miałem zrobić? — spytał ze złością Sopel, gdy po raz pierwszy opowiadał Cieniowi całą swą smutną historię. — Mówiłem, że to moja dziewczyna. Miałem pozwolić na taki brak szacunku? Widziałem na niej jego łapska!
— Dobrze powiedziane — odparł jedynie Cień i zostawił ten temat. Bardzo wcześnie nauczył się, że w więzieniu każdy odsiaduje własny wyrok. Nie należy przejmować się innymi.
Nie wychylać się. Dbać o własne sprawy.
Kilka miesięcy wcześniej Lyesmith pożyczył Cieniowi sfatygowany egzemplarz „Historii” Herodota.
— To nie jest wcale nudne. Bardzo fajna rzecz — rzekł, gdy Cień zaprotestował, że nie czytuje książek. — Najpierw sam zobacz, a potem też przyznasz, że fajna.
Cień wykrzywił się, ale zaczął czytać. I odkrył, że wbrew jego woli lektura go wciągnęła.
— Grecy — rzucił z niesmakiem Sopel. — A do tego to nieprawda, co o nich mówią. Próbowałem wsadzić go mojej panience w tyłek i mało nie wydrapała mi oczu.
Któregoś dnia Lyesmitha przeniesiono bez ostrzeżenia. Zostawił Cieniowi swój egzemplarz Herodota; między kartkami ukrył pięciocentówkę. W więzieniu monety były zakazane — można wyostrzyć je o kamień i w walce rozciąć komuś twarz. Cień jednak nie chciał broni. Potrzebował czegoś, by zająć ręce.
Nie był przesądny. Nie wierzył w nic, czego nie mógł zobaczyć, lecz przez ostatnich kilka tygodni wyczuwał wiszącą w powietrzu katastrofę. Tak samo czuł się w dniach przed napadem. Żołądek ściskał mu się z lęku i choć Cień powtarzał sobie, że to jedynie obawa przed powrotem do świata zewnętrznego, nie miał pewności. Ogarnęła go paranoja, jeszcze większa niż zwykle — a w więzieniu jej zwykły poziom jest bardzo wysoki. To pozwala przetrwać. Cień stał się cichszy, spokojniejszy. Odkrył, że starannie śledzi język ciała strażników i innych więźniów, szukając czegoś, co mogłoby stanowić znak, zapowiedź czekających go złych wydarzeń. Był pewien, że nadejdą.
Miesiąc przed datą zwolnienia Cień usiadł w zimnym gabinecie naprzeciwko niskiego mężczyzny, na którego czole widniało duże ciemnoczerwone znamię. Rozdzielało ich biurko. Mężczyzna miał przed sobą otwarte akta Cienia. W dłoni trzymał długopis o paskudnie przygryzionej końcówce.
— Zimno ci, Cień?
— Tak — odparł Cień. — Odrobinę.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Witaj w krainie biurokracji. Piece włącza się pierwszego grudnia i wyłącza pierwszego marca. Nie ja ustalam zasady. — Przesunął palcem po kartce przypiętej zszywaczem do wewnętrznej części teczki. — Masz trzydzieści dwa lata?
— Tak.
— Wyglądasz młodziej.
— Zdrowe życie.
— Piszą tu, że byłeś wzorowym więźniem.
— Dostałem już nauczkę.
— Naprawdę? — Rozmówca spojrzał uważnie na Cienia. Znamię na czole obniżyło się lekko.
Cień miał ochotę zdradzić mężczyźnie część swych teorii dotyczących więzienia. Nie odezwał się jednak. Zamiast tego przytaknął i skupił się na utrzymaniu skruszonej miny.
— Piszą też, że masz żonę.
— Nazywa się Laura.
— Co u niej?
— Mmm. Nieźle. Odwiedza mnie, kiedy tylko może. To długa podróż. Pisujemy do siebie. Jeśli się da, dzwonię.
— Czym zajmuje się twoja żona?
— Pracuje w biurze podróży. Rozsyła ludzi po całym świecie.
— Jak się poznaliście?
Cień nie wiedział, czemu tamten o to pyta. Miał ochotę odpowiedzieć, że to nie jego sprawa, ale…
— Była najlepszą przyjaciółką żony mojego najbliższego kumpla. Urządzili nam randkę w ciemno. Zaskoczyło.
— I czeka na ciebie praca?
— Tak, proszę pana. Mój kumpel, Robbie, ten o którym mówiłem, ma swoją własną siłownię. Byłem tam trenerem. Mówi, że ma dla mnie dawną posadę.
Uniesienie brwi.
— Tak?
— Twierdzi, że powinienem przyciągnąć klientów. Tych z dawnych czasów. I nowych. Twardzieli, którzy chcą stać się jeszcze twardsi.
Mężczyzna wydawał się usatysfakcjonowany. Przygryzł końcówkę długopisu i przewrócił kartkę.
— Co myślisz o swoim wybryku?
Cień wzruszył ramionami.
— Byłem głupi — odparł. I mówił szczerze.
Mężczyzna ze znamieniem westchnął ciężko. Odhaczył kilka punktów na liście. Potem przerzucił papiery w teczce Cienia.
— Jak chcesz się dostać do domu? Autobusem?
— Samolotem. Dobrze mieć żonę pracującą w biurze podróży.
Jego rozmówca zmarszczył czoło. Znamię zafalowało.
— Przysłała ci bilet?
— Nie musiała. Tylko numer potwierdzenia. Bilet elektroniczny. Wystarczy, że za miesiąc zjawię się na lotnisku, pokażę dokumenty i już.
Mężczyzna skinął głową, zapisał coś jeszcze, po czym zatrzasnął teczkę i odłożył długopis. Dwie dłonie spoczęły na szarym biurku niczym małe różowe zwierzątka. Po chwili uniósł je, splótł palce i spojrzał wprost na Cienia wodnistymi, brązowymi oczami.
— Szczęściarz z ciebie — rzekł. — Masz do kogo wrócić. Czeka na ciebie praca. Możesz zostawić to wszystko za sobą. Dano ci drugą szansę. Nie zmarnuj jej.
Kiedy Cień wstał, mężczyzna nie podał mu ręki. Cień zresztą wcale tego nie oczekiwał.
Ostatni tydzień był najgorszy. Pod pewnymi względami był gorszy niż całe poprzednie trzy lata. Cień zastanawiał się, czy nie wpływa na to pogoda: ciężka, nieruchoma, mroźna. Zupełnie jakby zbierało się na burzę, która jedna nie nadchodziła. Aż go nosiło. Trzęsło. Ściskało w żołądku. Czuł, że coś jest nie tak. Na podwórzu powiał wiatr i Cieniowi wydało się, że wyczuwa w powietrzu nadchodzący śnieg.
Zadzwonił do żony na jej koszt. Wiedział, że firmy telefoniczne doliczają dodatkowe trzy dolary do każdej rozmowy z więziennego telefonu. To dlatego operatorzy są tacy uprzejmi dla ludzi dzwoniących z więzienia — uznał. Wiedzą, kto im płaci.
— Mam wrażenie, że coś jest nie tak — powiedział Laurze. Nie były to jego pierwsze słowa. Pierwsze brzmiały: „kocham cię”, ponieważ dobrze się to mówi, zwłaszcza gdy mówi się szczerze, tak jak Cień.
— Cześć — odparła Laura. — Ja też cię kocham. Co jest nie tak?
— Nie wiem. Może pogoda. Gdyby tylko w końcu nadeszła burza, może wszystko wróciłoby do normy.
— Tu jest ładnie — odparła. — Ostatnie liście jeszcze nie spadły. Jeśli nie będzie burzy, zobaczysz je po powrocie.
— Za pięć dni — mruknął Cień.
— Sto dwadzieścia godzin i jesteś w domu.
— U was wszystko w porządku? Nic się nie dzieje?
— Wszystko super. Dziś wieczór będę widziała się z Robbiem. Planujemy urządzić ci przyjęcie-niespodziankę.
— Niespodziankę?
— Oczywiście. Nic o nim nie wiesz.
— Absolutnie nic.
— Grzeczny mąż. — Zaśmiała się i Cień uświadomił sobie, że także się uśmiecha. Trzy lata siedział w więzieniu, lecz ona wciąż potrafiła wywołać u niego radość.
— Kocham cię, skarbie — rzekł.
— Kocham cię, piesku — odparła Laura.
Cień odłożył słuchawkę.
Gdy się pobrali, Laura wyznała Cieniowi, że chciałaby mieć pieska, lecz właściciel domu przypomniał, że umowa najmu nie pozwala na trzymanie w mieszkaniu zwierząt.
— Hej — rzucił wówczas Cień — ja będę twoim pieskiem. Co mam robić? Gryźć ci kapcie? Sikać na podłogę w kuchni? Lizać cię po nosie? Obwąchiwać pupę? Założę się, że potrafię to robić równie dobrze, jak każdy psiak.
Podniósł ją, jakby nic nie ważyła, i zaczął lizać po nosie, nie zważając na chichoty i okrzyki, a potem zaniósł do łóżka.
W jadalni Cień ujrzał drepczącego ku niemu Sama Fetishera, który uśmiechnął się, ukazując stare zęby. Usiadł obok niego i zaczął pałaszować makaron z serem.
— Musimy pogadać — oznajmił.
Sam Fetisher był jednym z najczarniejszych Murzynów, jakich Cieniowi zdarzyło się oglądać. Na oko sądząc, mógł mieć równie dobrze sześćdziesiąt, jak osiemdziesiąt lat. Z drugiej strony Cień spotykał już trzydziestoletnich ćpunów wyglądających starzej niż Sam.
— Uhmm — mruknął teraz.
— Nadciąga burza — oznajmił Sam.
— Też to czuję — powiedział Cień. — Może wkrótce spadnie śnieg.
— Nie taka burza. Znacznie większa. Mówię ci, chłopcze. Kiedy nadejdzie, lepiej ci będzie tutaj niż tam, na ulicach.
— Odsiedziałem już swoje, w piątek wychodzę.
Sam Fetisher spojrzał na niego z ukosa.
— Skąd jesteś? — spytał.
— Eagle Point w Indianie.
— Pieprzony kłamca. Tak w ogóle? Skąd są twoi rodzice?
— Z Chicago — mruknął Cień. — Matka mieszkała tam, będąc dzieckiem i umarła pół życia temu.
— Jak już mówiłem, nadciąga wielka burza. Nie wychylaj się, mój chłopcze. To jak… Jak się nazywają te rzeczy, na których spoczywają kontynenty? Jakieś płyty?
— Tektoniczne? — zaryzykował Cień.
— Zgadza się. Płyty tektoniczne. To zupełnie jak wtedy, gdy się zderzają. Kiedy Ameryka Północna uderza w Południową. Nie chcesz wtedy być w środku. Kapujesz?
— Ani trochę.
Brązowe oko zamknęło się w powolnym mrugnięciu.
— Nie mów tylko, że cię nie ostrzegałem — oznajmił Sam Fetisher, unosząc do ust łyżkę trzęsącej się pomarańczowej galaretki.
— Nie powiem.
Tej nocy Cień półdrzemał, co chwila budząc się i osuwając w mrok, słuchając pomruków i pochrapywań nowego współlokatora, śpiącego na dolnej pryczy. Kilka cel dalej jakiś człowiek zawodził, skowyczał i szlochał jak zwierzę. Od czasu do czasu ktoś wrzeszczał, by się do kurwy nędzy zamknął. Cień usiłował nie słuchać. Pozwalał, by puste minuty opływały go: powolne, samotne.
Jeszcze dwa dni. Czterdzieści osiem godzin. Począwszy od owsianki i więziennej kawy, oraz strażnika nazwiskiem Wilson, który stuknął Cienia w ramię mocniej niż trzeba i rzekł:
— Cień? Tędy.
Cień pospiesznie przyjrzał się swemu sumieniu. Było czyste. Co oczywiście nie znaczyło, że nie mógł znaleźć się po uszy w gównie. Tak już bywa w więzieniu. Obaj szli obok siebie. Ich kroki odbijały się echem wśród metalu i betonu.
Cień czuł w głębi gardła strach, gorzki niczym stara kawa. Nadeszło to, czego się lękał.
Gdzieś w jego głowie odezwał się głos. Szeptał, że dołożą mu rok do wyroku. Wsadzą do karceru. Odetną ręce. Odrąbią głowę. Powtarzał sobie, że to głupie, ale serce waliło mu tak mocno, jakby lada moment miało rozsadzić pierś.
— Nie rozumiem cię, Cień — powiedział Wilson.
— Czego pan nie rozumie?
— Ciebie. Jesteś za cichy, za grzeczny. Czaisz się jak starzy, a ile masz lat? Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia osiem?
— Trzydzieści dwa.
— I kim jesteś? Latino? Cyganem?
— Nic mi o tym nie wiadomo. Może.
— Może częściowo czarnuchem? Masz w sobie czarną krew, Cień?
— Możliwe, proszę pana. — Cień szedł naprzód, patrząc wprost przed siebie. Całą uwagę skupił na tym, by nie dać się podpuścić.
— Ach, tak. Ja wiem tylko, że coś mi się w tobie nie podoba. — Wilson miał wyblakłe jasne włosy, wyblakłą jasną twarz i wyblakły jasny uśmiech. — Wkrótce nas opuszczasz?
— Taką mam nadzieję.
Przeszli przez kilka bramek. Za każdym razem Wilson pokazywał swoją kartę. Jeszcze schody i stanęli przed gabinetem naczelnika więzienia. Na drzwiach czarnymi literami wypisano jego nazwisko — G. Patterson. Obok wisiała miniaturka drogowych świateł.
Górne światło płonęło czerwienią.
Wilson nacisnął guzik.
Kilka chwil czekali w milczeniu. Cień powtarzał sobie, że wszystko będzie dobrze, że w piątek rano będzie już siedział w samolocie do Eagle Point, ale sam w to nie wierzył.
Czerwone światło zgasło. Zapłonęło zielone. Wilson otworzył drzwi. Weszli do środka.
W ciągu ostatnich lat Cień kilka razy widział naczelnika. Raz, kiedy tamten oprowadzał po zakładzie jakiegoś polityka, raz, gdy podczas Dni Zamkniętych przemawiał do nich, stojących w grupach po sto osób, mówiąc, że więzienie jest przepełnione i, że ponieważ zostanie przepełnione, lepiej by do tego przywykli.
Z bliska Patterson wyglądał gorzej. Miał owalną twarz i siwe włosy przystrzyżone krótko po wojskowemu. Pachniał Old Spi-cem. Za jego plecami Cień widział półkę pełną książek. Każda z nich miała w tytule słowo „wiezienie”. Na idealnie czystym biurku stał tylko telefon i kalendarz Far Side ze zrywanymi kartkami. W uchu mężczyzny widniał aparat słuchowy.
— Usiądź, proszę.
Cień usiadł. Wilson stanął tuż za nim.
Naczelnik otworzył szufladę biurka, wyjął teczkę i położył ją na blacie.
— Piszą tu, że zostałeś skazany na sześć lat za napaść i pobicie. Odsiedziałeś trzy lata. Miałeś zostać zwolniony w piątek.
„Miałeś?”. Cień poczuł, jak ściska mu się żołądek. Zastanawiał się, ile jeszcze będzie musiał odsiedzieć — kolejny rok? Dwa? Całe trzy? Głośno jednak powiedział tylko:
— Tak, proszę pana.
Naczelnik oblizał wargi.
— Co powiedziałeś?
— Powiedziałem tak, proszę pana.
— Cień, wypuścimy cię dziś po południu. Zostaniesz zwolniony parę dni wcześniej. — Cień skinął głową, czekając na resztę. Naczelnik spojrzał na leżącą przed nim kartkę. — Dostaliśmy wiadomość ze szpitala Johnsona w Eagle Point. Twoja żona zmarła dziś nad ranem. Zginęła w wypadku samochodowym. Bardzo mi przykro.
Cień ponownie skinął głową.
Wilson w milczeniu odprowadził go do celi. Otworzył drzwi i wpuścił Cienia. Dopiero wtedy rzekł:
— Zupełnie jak ten dowcip z dobrą i złą wiadomością, co? Dobra wiadomość: wychodzisz wcześniej. Zła wiadomość: twoja żona nie żyje…
Zaśmiał się, jakby powiedział coś zabawnego.
Cień milczał.
Jak odrętwiały spakował swoje rzeczy. Większość rozdał. Zostawił w celi Herodota Lokaja i książkę o sztuczkach z monetami, a także, mimo chwilowego żalu, gładkie metalowe dyski, przemycone z warsztatu, służące mu za monety. Na zewnątrz będzie miał mnóstwo prawdziwych monet. Ogolił się i przebrał. Przechodził przez kolejne drzwi, wiedząc, że nigdy więcej w nich nie stanie. Czuł tylko pustkę.
Zaczęło padać. Z szarego nieba lał się zamarzający deszcz. Grudki lodu kłuły twarz Cienia. Cienki płaszcz przemókł błyskawicznie podczas krótkiego marszu do żółtego, dawniej szkolnego autobusu, który zawiezie ich do najbliższego miasta.
Nim do niego dotarli, byli kompletnie przemoczeni. Ośmiu odjeżdżało, półtora tysiąca zostało w środku. Cień usiadł w autobusie, dygocząc, póki nie zadziałało ogrzewanie. Zastanawiał się, co teraz zrobi, dokąd pójdzie.
Jego głowę wypełniły widmowe obrazy. W wyobraźni dawno temu opuszczał inne więzienie.
Bardzo długo tkwił w pozbawionym światła pomieszczeniu: brodę miał bujną, włosy zmierzwione. Strażnicy sprowadzili go szarymi kamiennymi stopniami na plac pełen barw i kształtów, ludzi i przedmiotów. Był dzień targowy. Oszołomił go hałas i kolory. Mrużył oczy w zalewającym plac blasku słońca. W nozdrzach czuł słoną wilgoć, którą było przesycone powietrze, zapach towarów z targu. Po lewej stronie woda migotała w słońcu…
Autobus trząsł się cały podczas jazdy.
Wokół nich zawodził wiatr. Wycieraczki poruszały się ciężko tam i z powrotem na szybie, rozmazując obraz miasta, zmieniając go w plamy żółci i neonowej czerwieni. Było wczesne popołudnie, zza szyby jednak wydawało się, że zapadła noc.
— Niech to szlag — rzekł mężczyzna siedzący za Cieniem, przecierając zaparowane okno i przyglądając się mokrej postaci spieszącej chodnikiem. — Widzę tu cipki.
Cień przełknął ślinę. Nagle przyszło mu do głowy, że jeszcze się nie rozpłakał — w ogóle niczego nie czuł. Ani łez, ani żalu. Niczego.
Przypomniał sobie o znajomym gościu, Johnniem Larchu. Mieszkał z nim w jednej celi. Johnnie opowiedział Cieniowi, jak kiedyś wyszedł po pięciu latach za kratami z setką dolarów w kieszeni i biletem do Seattle, gdzie mieszkała jego siostra.
Johnnie Larch dotarł na lotnisko, wręczył kobiecie za ladą bilet, a ona poprosiła o pokazanie prawa jazdy.
Zrobił to. Ważność prawa wygasła parę lat wcześniej. Kobieta oznajmiła, że nie jest to ważny dokument. Odparł, że może nie jako prawo jazdy, ale pozostaje dokumentem, a zresztą kim innym niby jest, jeśli nie gościem ze zdjęcia, do diabła.
Poprosiła, by zniżył ton głosu.
Odparł, żeby dała mu pieprzoną kartę pokładową, bo pożałuje. Powinna potraktować go z szacunkiem. W więzieniu nie pozwala się innym na okazywanie braku szacunku.
Wtedy kobieta nacisnęła przycisk. Kilka chwil później zjawili się ludzie z ochrony, próbując przekonać Johnniego Larcha, by spokojnie opuścił lotnisko. On jednak nie chciał i doszło do utarczki.
W rezultacie Johnnie Larch nie dotarł do Chicago. Następnych kilka dni spędził w miejskich barach, a gdy wydał już sto dolarów, napadł na stację benzynową z plastikowym pistoletem-zabawką, żeby zdobyć pieniądze na dalsze picie. W końcu został aresztowany za sikanie na ulicy. Wkrótce znów trafił za kraty, odsiadując resztę wyroku plus niewielki dodatek za napad na stację.
A morał całej tej historii, według Johnniego Larcha, brzmiał: nie należy wkurzać ludzi pracujących na lotnisku.
— Jesteś pewien, że nie chodzi raczej o to, iż „zachowanie sprawdzające się w niezwykłym otoczeniu, takim jak więzienie, nie sprawdza się, a nawet więcej, może szkodzić, gdy znajdziemy się poza podobnym środowiskiem”? — spytał Cień, gdy Johnnie Larch opowiedział mu swoją historię.
— Nie. Słuchaj mnie. Słuchaj tego, co mówię, stary — odparł Johnnie Larch. — Nie wkurzaj suk z lotniska.
Cień uśmiechnął się lekko na to wspomnienie. Jego własne prawo jazdy będzie ważne jeszcze przez kilkanaście miesięcy.
— Dworzec autobusowy! Wszyscy wysiadać!
Budynek cuchnął moczem i spleśniałym piwem. Cień wgramolił się do taksówki i kazał kierowcy zawieźć się na lotnisko. Powiedział, że dorzuci pięć dolarów napiwku, jeśli tamten będzie milczał. Po dwudziestu minutach znaleźli się na miejscu. Kierowca nie odezwał się ani słowem.
A potem Cień, potykając się, wędrował już przez jasno oświetlony terminal. Martwił się trochę, co będzie z elektronicznym biletem. Wiedział, że ma miejsce na lot w piątek, ale czy uda mu się odlecieć dzisiaj? Cieniowi wszystko, co elektroniczne, przypominało magię. Obawiał się, że w każdej chwili może zniknąć.
Miał jednak swój portfel — po raz pierwszy od trzech lat trzymał go w ręku — a w środku kilka nieważnych kart kredytowych i jedną Vise, której ważność, co odkrył z miłym zdumieniem, kończyła się dopiero w styczniu. Miał też numer rezerwacji. Nagle uświadomił sobie też, iż jest dziwnie pewien, że jeśli tylko dotrze do domu, wszystko jakoś się ułoży: Laura wróci. Może to podstęp, aby wyciągnąć go kilka dni wcześniej? Albo nastąpiła pomyłka: z wraku na autostradzie wyciągnięto ciało jakiejś innej Laury Moon.
Na zewnątrz, za oszklonymi ścianami lotniska zajaśniała błyskawica. Cień odkrył, że wstrzymuje oddech, czeka na coś. Odległy grzmot. Odetchnął głęboko. Zza lady spojrzała na niego zmęczona biała kobieta.
— Dzień dobry — powiedział Cień. Jesteś pierwszą kobietą, z którą rozmawiam od trzech lat. — Mam numer biletu elektronicznego. Miałem lecieć w piątek, ale muszę dzisiaj — śmierć w rodzinie.
— Mmm, bardzo mi przykro. — Wystukała coś na klawiaturze, spojrzała na ekran, znów zaczęła pisać. — Nie ma problemu. Wpisałam pana na trzecią trzydzieści. Lot może się opóźnić z powodu burzy, więc proszę uważać. Jakiś bagaż?
Uniósł torbę.
— Nie muszę tego zdawać, prawda?
— Nie — rzekła. — Nie musi pan. Ma pan dokument ze zdjęciem?
Cień pokazał jej prawo jazdy.
Lotnisko nie było duże, lecz zdumiało go, ile kręciło się po nim ludzi. Patrzył, jak od niechcenia odkładają torby, wsuwają niedbale portfele do tylnych kieszeni, zostawiają torebki pod krzesłami. I wtedy na dobre pojął, że już nie jest w więzieniu.
Zostało pół godziny do otwarcia bramki. Cień kupił sobie kawałek pizzy i oparzył wargę gorącym serem. Odebrał resztę, podszedł do telefonu. Zadzwonił do Robbiego, do siłowni. Odebrała jednak automatyczna sekretarka.
— Cześć, Robbie. Powiedzieli, że Laura nie żyje. Wypuścili mnie wcześniej. Wracam do domu.
A potem, ponieważ ludzie popełniają błędy — sam często to widywał — zadzwonił do domu i wysłuchał głosu Laury.
— Cześć — rzekła. — Nie ma mnie albo nie mogę podejść do telefonu. Zostaw wiadomość, a ja oddzwonię. Miłego dnia.
Nie mógł się zmusić, by cokolwiek powiedzieć.
Usiadł na plastikowym krześle obok bramki, ściskając torbę tak mocno, że rozbolała go dłoń.
Myślał o swym pierwszym spotkaniu z Laurą. Wtedy nie znał nawet jej imienia. Była przyjaciółką Audrey Burton. Siedzieli z Robbiem w kabinie w Chi-Chi. Laura wmaszerowała tam tuż za Audrey i Cień nie mógł oderwać od niej wzroku. Miała długie kasztanowe włosy i oczy tak niebieskie, iż z początku sądził, że założyła barwne szkła kontaktowe. Zamówiła truskawkowe daiquiri i uparła się, by go spróbował. A kiedy to zrobił, zaśmiała się radośnie.
Laura uwielbiała, gdy ludzie kosztowali tego, co ona.
Tego wieczoru pocałował ją na dobranoc. Smakowała truskawkowym daiquiri. Już nigdy nie miał ochoty pocałować kogoś innego.
Kobiecy głos oznajmił, że rozpoczyna się przyjmowanie na pokład pasażerów, i Cień znalazł się wśród pierwszych wywołanych nazwisk. Siedział na samym końcu obok pustego miejsca. Deszcz bębnił o ścianę samolotu. Cień wyobrażał sobie małe dzieci, ciskające z nieba garściami wysuszony groszek.
Tuż po starcie zasnął.
Był w mrocznym miejscu. Patrząca na niego istota miała głowę bawołu, paskudną, włochatą, o wielkich wilgotnych oczach. Głowa tkwiła na ciele mężczyzny: szczupłym i naoliwionym.
— Zbliżają się zmiany — oznajmił bawół, nie poruszając ustami. — Trzeba podjąć pewne ‘decyzje.
Na wilgotnych ścianach jaskini zalśniło odbicie błyskawicy.
— Gdzie jestem? — spytał Cień.
— W ziemi i pod ziemią — odparł człowiek-bawół. — Tam gdzie czekają zapomniani. — Jego czarne oczy lśniły niczym szklane kulki. Głos przypominał grzmot z głębin świata. Pachniał mokrym zwierzęciem. — Uwierz — rzekł bawół. — Jeśli masz przeżyć, musisz wierzyć.
— Wierzyć? W co? — spytał Cień. — W co mam uwierzyć?
Człowiek-bawół patrzył na Cienia. Wyprostował się i jakby nagle urósł. W jego oczach zapłonął ogień. Otworzył zaśliniony pysk. Jego wnętrze także było czerwone. Płonęło ogniem wnętrza ciała spod ziemi.
— We wszystko! — ryknął człowiek-bawół.
Świat pochylił się i zawirował — i Cień znów siedział w samolocie. Lecz wszystko wokół wciąż się kołysało. Na przedzie samolotu jakaś kobieta krzyknęła.
Wokół nich zajaśniały błyskawice. Przez interkom usłyszeli głos kapitana, który informował, że spróbuje nabrać wysokości, by uwolnić się od burzy.
Samolot kołysał się i dygotał. Cień zastanowił się przelotnie, czy wkrótce zginie. Uznał, że to możliwe, lecz mało prawdopodobne. Wyglądał przez okno, patrząc na horyzont rozświetlony jasnymi błyskawicami.
A potem znów zasnął. Śniło mu się, że wrócił do więzienia, a Lokaj szepcze w kolejce po żarcie, że ktoś wykupił kontrakt na jego życie. Cień jednak nie mógł się dowiedzieć kto ani dlaczego. A kiedy się obudził, podchodzili do lądowania.
Wygramolił się z samolotu, mrugając w oszołomieniu.
Wszystkie lotniska w gruncie rzeczy wyglądają tak samo — nieważne gdzie jesteś, jesteś na lotnisku. Kafelki, korytarze, toalety, bramki, kioski z gazetami, jarzeniówki. To lotnisko także wyglądało typowo; niestety, jednak nie było miejscem, do którego zmierzał. Było stanowczo za duże. Zbyt wiele ludzi, zdecydowanie zbyt wiele bramek.
— Przepraszam panią?
Kobieta spojrzała na niego znad papierów.
— Słucham?
— Co to za lotnisko?
Przyjrzała mu się, zaskoczona, jakby próbując stwierdzić, czy z niej żartuje.
— St. Louis — odparła w końcu.
— Myślałem, że samolot leci do Eagle Point.
— Bo leciał. Skierowali go tutaj z powodu burzy. Nie ogłosili tego?
— Pewnie tak. Spałem.
— Musi pan porozmawiać z tamtym człowiekiem w czerwonej kurtce.
Mężczyzna niemal dorównywał mu wzrostem. Wyglądał jak ojciec z sitkomu z lat siedemdziesiątych. Wpisał coś w komputer i kazał Cieniowi ruszyć — biegiem! — do bramki po drugiej stronie terminalu.
Cień przebiegł przez lotnisko. Gdy jednak dotarł na miejsce, drzwi już się zamykały. Patrzył przez szybę na startujący samolot.
Kobieta na stanowisku pomocy (niska, brązowoskóra, z pieprzykiem na nosie) naradziła się z jeszcze jedną kobietą, gdzieś zatelefonowała („Nie, to niemożliwe. Właśnie go odwołali”.), po czym wydrukowała kolejną kartę pokładową.
— To dla pana — oznajmiła. — Zadzwonimy na bramkę i uprzedzimy, że już pan idzie.
Cień czuł się jak groszek przerzucany między trzema kupkami. Jak karta wtasowywana w talię. Znów biegł przez lotnisko, by trafić w pobliże miejsca, w którym wysiadł.
Drobny mężczyzna przy bramce odebrał od niego kartę pokładową.
— Czekaliśmy na pana — powiedział, oddzierając pasek z numerem miejsca 17D. Cień wbiegł do samolotu. Drzwi zamknęły się tuż za nim.
Przeszedł przez przedział pierwszej klasy — zaledwie cztery fotele, trzy z nich zajęte. Brodaty człowiek w jasnym garniturze, siedzący przy pustym miejscu z przodu, uśmiechnął się szeroko, po czym uniósł rękę i gdy Cień przechodził obok, postukał w zegarek.
Tak, tak, przeze mnie się spóźnisz — pomyślał Cień. — Obyś nie miał większych zmartwień.
Wędrował między fotelami. Uznał, że samolot jest prawie pełny, kiedy jednak dotarł na koniec, odkrył jak bardzo — na miejscu 17D siedziała już kobieta w średnim wieku. Cień pokazał jej kupon z karty. Ona wyjęła swój. Były identyczne.
— Zechce pan zająć miejsce — poprosiła stewardesa.
— Niestety — odparł. — Nie mogę.
Stewardesa mlasnęła językiem, sprawdziła karty pokładowe, potem poprowadziła go na przód samolotu i wskazała pusty fotel w pierwszej klasie.
— Chyba ma pan dziś szczęście — powiedziała. — Życzy pan sobie coś do picia? Mamy dość czasu przed startem. Jestem pewna, że po tym wszystkim ma pan ochotę na drinka.
— Poproszę piwo — powiedział Cień. — Jakie państwo mają.
Stewardesa odeszła.
Mężczyzna w jasnym garniturze, siedzący obok Cienia, postu-kał paznokciem w zegarek — czarny Rolex.
— Spóźniłeś się — oznajmił i uśmiechnął się szeroko. W tym uśmiechu nie było ani krzty ciepła.
— Słucham?
— Powiedziałem, że się spóźniłeś.
Stewardesa wręczyła Cieniowi szklankę piwa.
Przez chwilę zastanawiał się, czy jego sąsiad przypadkiem nie oszalał. Potem uznał, że zapewne chodzi mu o samolot czekający na ostatniego pasażera.
— Przepraszam, że was zatrzymałem — rzekł uprzejmie. — Spieszy się pan?
Samolot cofnął się od bramki. Stewardesa wróciła i odebrała Cieniowi piwo. Mężczyzna w jasnym garniturze uśmiechnął się do niej, mówiąc: „Nie martw się, moja droga, będę jej pilnował”, a ona pozwoliła mu zatrzymać szklankę Jacka Danielsa, protestując bez przekonania, że stanowi to naruszenie przepisów. (Pozwól, że ja to osądzę, moja droga).
— Czas jest tu niewątpliwie istotny — oznajmił mężczyzna. — Ale nie, martwiłem się po prostu, że nie zdążysz na samolot.
— To bardzo uprzejme z pańskiej strony.
Samolot tkwił niespokojnie na ziemi, drżąc z niecierpliwości. Silniki ryczały, gotowe do startu.
— Uprzejme, akurat — mruknął mężczyzna w jasnym garniturze. — Mam dla ciebie pracę, Cień.
Głośniejszy ryk silników. Mały samolot szarpnął się naprzód, wciskając Cienia w siedzenie — a potem byli już w powietrzu. Światła lotniska gasły w dole. Cień przyjrzał się uważnie siedzącemu obok człowiekowi.
Mężczyzna miał rudosiwe włosy, brodę bardzo krótką, siwo-rudą. Kanciasta, kwadratowa twarz, jasnoszare oczy. Garnitur wyglądał na kosztowny. Miał barwę stopionych lodów waniliowych. Do tego krawat z ciemnoszarego jedwabiu i spinka w kształcie srebrnego drzewa: pień, gałęzie, głębokie korzenie.
Podczas startu trzymał szklankę Jacka Danielsa. Nie uronił ani kropli.
— Nie spytasz, jaką pracę? — rzekł.
— Skąd pan wie, kim jestem?
Mężczyzna zaśmiał się.
— Odkrycie tego, jak nazywają się ludzie, to najłatwiejsza rzecz pod słońcem. Trochę wiedzy, trochę szczęścia, odrobina pamięci. Spytaj, jaką pracę.
— Nie — odparł Cień. Stewardesa przyniosła mu kolejną szklankę piwa. Pociągnął łyk.
— Czemu nie?
— Wracam do domu. Czeka tam już na mnie praca. Nie chcę innej.
Szeroki uśmiech mężczyzny w zasadzie się nie zmienił. Teraz jednak Cień dostrzegł w nim rozbawienie.
— W domu nie czeka na ciebie żadna praca. Nic tam na ciebie nie czeka. Ja tymczasem proponuję ci całkowicie legalne zajęcie — niezłą płacę, niezłe zabezpieczenie, imponujące premie. Jeśli pożyjesz dość długo, dorzucę nawet plan emerytalny. Masz na to ochotę?
— Pewnie przeczytał pan moje imię na nalepce na torbie — powiedział Cień.
Tamten milczał.
— Kimkolwiek pan jest, nie mógł pan wiedzieć, że polecę tym samolotem. Sam tego nie wiedziałem. I gdyby mój lot nie został skierowany do St. Louis, w ogóle by mnie tu nie było. Podejrzewam, że robi pan sobie dowcip. Może to jakiś numer, ale będzie lepiej, jeśli zakończymy naszą rozmowę.
Cień wziął magazyn lotniczy. Mały samolocik podskakiwał na niebie, utrudniając koncentrację. Słowa pływały w jego umyśle niczym mydlane bańki, gdy je czytał, by po sekundzie zniknąć bez śladu.
Sąsiad pił w milczeniu swojego Jacka Danielsa. Miał zamknięte oczy. Cień odczytał listę kanałów muzycznych dostępnych na pokładzie samolotów transatlantyckich. Potem obejrzał mapę świata, pokreśloną czerwonymi liniami tras linii lotniczej. Przejrzał do końca magazyn, zamknął go z wahaniem i wsunął do kieszeni.
Nieznajomy mężczyzna otworzył oczy. Jest w nich coś dziwnego — pomyślał Cień. Jedno wydawało mu się ciemniejsze niż drugie. Spojrzał na Cienia.
— A przy okazji — rzekł — przykro mi z powodu twojej żony, Cień. To wielka strata.
W tym momencie Cień o mało go nie uderzył. Zamiast tego odetchnął głęboko (gdzieś w jego umyśle odezwał się głos John-niego Larcha: „Jak już mówiłem, nie wkurzaj tych suk z lotniska, bo wrócisz tu szybciej niż zdążyłbyś splunąć”). Policzył do pięciu.
— Mnie także — odparł.
Mężczyzna pokręcił głową.
— Gdyby tylko dało się coś zrobić — westchnął.
— Zginęła w wypadku samochodowym — powiedział Cień. — Istnieją gorsze rodzaje śmierci.
Tamten znów pokręcił głową. Przez chwilę Cień miał wrażenie, jakby jego sąsiad stał się niematerialny, jakby samolot nabrał rzeczywistości, podczas gdy mężczyzna ją utracił.
— Posłuchaj, Cień, to nie jest żart ani dowcip. Mogę zapłacić ci lepiej niż ktokolwiek inny. Jesteś byłym więźniem. Nie sądzisz chyba, że ustawi się do ciebie długa kolejka pracodawców?
— Panie, kimkolwiek pan jest, do diabła! — odparł Cień dostatecznie głośno, by było go słychać ponad rykiem silników. — Na całym świecie nie istnieje dość forsy.
Uśmiech tamtego stał się jeszcze szerszy. Cień przypomniał sobie oglądany kiedyś dokument o szympansach. Mówiono w nim, że małpy i szympansy uśmiechają się tylko po to, by zademonstrować zęby w grymasie agresji, przerażenia bądź nienawiści. Kiedy szympans się uśmiecha, oznacza to groźbę.
— Pracuj dla mnie. Oczywiście, istnieje pewne ryzyko, ale jeśli przeżyjesz, dostaniesz wszystko, czego tylko zapragniesz. Możesz zostać nowym królem Ameryki. Kto inny zapłaci aż tyle? Hmm?
— Kim pan jest? — spytał Cień.
— A, tak. Era informacji. Młoda damo, zechcesz nalać mi kolejną szklaneczkę Jacka Danielsa? Nie za dużo lodu. Nie, żeby oczywiście kiedykolwiek istniała inna era. Informacja i wiedza: oto dwie waluty, które nigdy nie wyjdą z mody.
— Pytałem, kim pan jest?
— Pomyślmy. Dziś mamy środę, a że to mój dzień, nazywaj mnie Wednesday, Panem Wednesday. Choć, zważywszy na pogodę, równie dobrze mógłbym nazywać się Thursday.
— A jak nazywa się pan naprawdę?
— Popracuj dla mnie dość długo i dość dobrze — odparł mężczyzna — a może nawet ci powiem. Proszę. Propozycja pracy. Zastanów się nad nią. Nie oczekuję, że zgodzisz się natychmiast. Nie wiesz w końcu, czy nie wskakujesz właśnie do zbiornika z piraniami albo klatki pełnej niedźwiedzi. Mam czas. — Zamknął oczy i odchylił się w fotelu.
— Raczej nie — powiedział Cień. — Nie podoba mi się pan. Nie chcę dla pana pracować.
— Jak już mówiłem — odparł tamten, nie otwierając oczu — nie spiesz się. Przemyśl sprawę.
Samolot wylądował z lekkim podskokiem i kilkoro pasażerów zeń wysiadło. Cień ujrzał niewielkie lotnisko na pustkowiu. Od Eagle Point dzieliły go jeszcze dwa lądowania. Zerknął na mężczyznę w jasnym garniturze — pana Wednesdaya? Zdawało się, że śpi.
Wiedziony nagłym impulsem Cień wstał, złapał torbę i zbiegł po stopniach samolotu na śliski mokry asfalt. Miarowym krokiem ruszył w stronę świateł terminalu. Na twarzy czuł krople deszczu.
Już na progu zatrzymał się i obrócił. Nikt więcej nie wysiadł z samolotu. Obsługa lotniska odsunęła już schodki, drzwi zamknęły się i samolot wystartował. Cień wszedł do środka i wynajął samochód. Na parkingu okazało się, że to mała czerwona toyota.
Rozłożył na fotelu obok mapę, którą dostał w punkcie wynajmu. Od Eagle Point dzieliło go około dwieście pięćdziesiąt mil.
Burze minęły, jeśli w ogóle dotarły tak daleko. Było zimno i jasno. Obłoki przemykały przed tarczą księżyca; przez moment Cień nie wiedział, czy to one się poruszają, czy też księżyc.
Przez półtorej godziny jechał na północ.
Robiło się późno. Poczuł głód i gdy uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny, skręcił na następnym zjeździe do miasteczka Nottamun (1301 mieszkańców). Napełnił bak na stacji Amoco i spytał znudzoną kobietę za kasą, gdzie mógłby dostać coś do zjedzenia.
— Krokodylowy bar Jacka — oznajmiła. — Na zachód od drogi N.
— Krokodylowy bar?
— Tak. Jack twierdzi, że krokodyle dodają charakteru. — Narysowała mu mapkę na odwrocie liliowej broszurki, reklamującej zabawę z pieczeniem kurczaków i zbiórkę pieniędzy dla dziewczynki oczekującej na przeszczep nerki. — Hoduje kilka krokodyli, węża i jedną z tych wielkich jaszczurek.
— Iguanę?
— Właśnie.
Przejechał przez miasto, most, pokonał parę mil i w końcu zatrzymał się przy niskim prostokątnym budynku ze świecącym neonem Pabsta.
Parking był pusty.
Wewnątrz baru wisiał w powietrzu gęsty dym. Z szafy grającej dobiegały dźwięki „Walking After Midnight”. Cień rozejrzał się w poszukiwaniu krokodyli, ale ich nie dostrzegł. Zastanowił się przelotnie, czy kobieta ze stacji benzynowej przypadkiem go nie nabrała.
— Co pan sobie życzył — spytał barman.
— Piwo i hamburgera ze wszystkimi dodatkami. Frytki.
— Talerz chili na początek? Mamy najlepsze w stanie.
— Brzmi nieźle — rzekł Cień. — Gdzie jest toaleta?
Mężczyzna wskazał drzwi w kącie baru. Na ich środku powieszono głowę wypchanego aligatora. Cień nacisnął klamkę.
Był w jasnej czystej łazience. Najpierw rozejrzał się wiedziony przyzwyczajeniem (Pamiętaj, Cień, kiedy sikasz, nie możesz się bić”, odezwał się w jego głowie Lokaj, jak zwykle cicho). Zajął pisuar po lewej, rozpiął rozporek i z ogromną ulgą sikał całą wieczność. Odczytał oprawiony w ramkę pożółkły wycinek z gazety, wiszący na ścianie na poziomie oczu, okraszony zdjęciem Jacka i dwóch aligatorów.
Znad pisuaru tuż obok rozległo się uprzejme chrząknięcie, choć Cień nie widział, by ktokolwiek wchodził do toalety.
Mężczyzna w jasnym garniturze był wyższy, niż myślał Cień, widząc go siedzącego w fotelu obok. Prawie dorównywał mu wzrostem, a Cień był naprawdę wysoki. Patrzył wprost przed siebie. Skończył sikać, strząsnął ostatnie kilka kropel i zapiął rozporek.
Potem uśmiechnął się szeroko, niczym lis wyżerający przynętę ze zwoju kolczastego drutu.
— Miałeś czas, żeby się zastanowić, Cień — powiedział pan Wednesday. — Chcesz tę pracę?
W ciemnoczerwonym pokoju — barwa ścian przywodzi na myśl surową wątróbkę — stoi wysoka kobieta ubrana w karykaturalne, zbyt ciasne jedwabne szorty. Żółta, wiązana pod piersiami bluzka, unosi je i ściska. Kobieta ma czarne włosy, zaczesane do góry i spięte w węzeł. Obok niej czeka niski mężczyzna w oliwkowym podkoszulku i drogich niebieskich dżinsach. W prawej dłoni trzyma portfel i telefon komórkowy Nokia w czerwono-biało-niebieskiej obudowie.
Głównym meblem w czerwonym pokoju jest łóżko, zasłane białą pościelą ze sztucznej satyny i krwistoczerwoną kapą. U stóp łóżka stoi mały drewniany stolik, na nim niewielki kamienny posążek kobiety o potwornie szerokich biodrach i świecznik.
Kobieta wręcza mężczyźnie wielką czerwoną świecę.
— Proszę, zapal ją.
— Ja?
— Tak. Jeśli chcesz mnie mieć.
— Trzeba było kazać ci obciągnąć w wozie.
— Może. Nie chcesz mnie? — Kobieta przesuwa dłonią po ciele, od ud po piersi, jakby demonstrowała nowy produkt.
Czerwony jedwabny szalik zarzucony na lampę w rogu nadaje barwę światłu.
Mężczyzna patrzy na nią głodnym wzrokiem, bierze świecę i wsuwa do świecznika.
— Masz czym zapalić?
Wręcza mu pudełko zapałek, a on wyjmuje jedną i zapala knot. Przez moment płomyk mruga, potem rozjarza się i uspokaja. Jego migotanie sprawia, że pozbawiona twarzy figurka, złożona z bioder i piersi, sprawia wrażenie, jakby zaczynała się poruszać.
— Wsuń pieniądze pod posążek.
— Pięćdziesiąt dolców.
— Tak. A teraz chodź, kochaj się ze mną.
Mężczyzna rozpina dżinsy i zdejmuje koszulkę, a ona masuje brązowymi palcami jego białe ramiona, po czym obraca go i zaczyna pieścić rękami, palcami i językiem.
Mężczyzna ma wrażenie, że światła w czerwonym pokoju przygasły. Jedyny blask daje płonąca jasno świeca.
— Jak się nazywasz? — pyta.
— Bilquis — odpowiada kobieta, unosząc głowę. — Przez q.
— Jak?
— Nieważne.
Mężczyzna zaczyna dyszeć.
— Chcę cię pieprzyć — mówi. — Muszę cię pieprzyć.
— W porządku, złotko, zrobimy to. Ale czy ty zechcesz przy okazji coś dla mnie zrobić?
— Hej — rzuca on z nagłą irytacją. — To ja ci płacę!
Kobieta dosiada go jednym płynnym ruchem.
— Wiem, kochanie — szepce — wiem, że mi płacisz, a przecież popatrz tylko na siebie. To ja powinnam ci zapłacić, mam takie szczęście…
On ściąga wargi, próbując pokazać, że kurewskie gadanie na niego nie działa, nie da się nabrać. Na miłość boską, to w końcu tylko uliczna dziwka, a on jest producentem filmowym. Doskonale zna się na naciąganiu. Ona jednak nie prosi o pieniądze, zamiast tego mówi:
— Złotko, kiedy mi go dasz, kiedy wsadzisz mi swego wielkiego i twardego, czy mógłbyś mnie wielbić?
— Co takiego?
Teraz podskakuje na nim; napuchnięta główka penisa trze coraz mocniej o jej mokry srom.
— Czy zechcesz nazwać mnie boginią? Modlić się do mnie? Oddawać mi cześć całym swym ciałem?
Mężczyzna uśmiecha się. Tylko tego jej potrzeba? W końcu każdy ma swoje odchylenia.
— Jasne — mówi.
Ona sięga dłonią między nogi i wsuwa go do środka.
— Dobrze ci, moja bogini? — wystękuje.
— Oddawaj mi cześć, złotko — mówi Bilquis, dziwka.
— Tak — szepcze mężczyzna. — Wielbię twoje piersi, włosy i cipę. Wielbię twoje uda, oczy i wiśniowe usta…
— Tak… — jęczy kobieta.
— Wielbię twoje sutki, z których wypływa mleko życia. Twój pocałunek to miód, twój dotyk pali niczym ogień, a ja go wielbię. — Jego słowa stają się coraz bardziej rytmiczne, podkreślają tempo, w którym kołyszą się i podskakują ich ciała. — Rankiem daj mi swą żądzę, a wieczorem ulgę i błogosławieństwo. Pozwól, bym nietknięty wędrował przez ciemność i znów przybył do ciebie, by spać u twego boku i kochać się z tobą. Wielbię cię wszystkim, co mam w sobie, wszystkim wewnątrz mego umysłu, tym gdzie byłem, czym śniłem… — Urywa, dysząc, gwałtownie. — Co ty ze mną robisz? To zdumiewające, wspaniałe… — Patrzy w dół ku biodrom miejscu, w którym są złączeni, lecz jej palec wskazujący sięga do jego brody i unosi głowę. Znów widzi wyłącznie jej twarz i sufit.
— Mów dalej, złotko. Nie przestawaj. Czy nie jest ci dobrze?
— Lepiej niż kiedykolwiek w życiu — odpowiada mężczyzna szczerze. — Twoje oczy są jak gwiazdy płonące — o żesz! — na firmamencie, twoje wargi to łagodne fale, liżące piasek, a ja je wielbię. — Teraz wchodzi w nią coraz głębiej, czuje się jak naelektryzowany, jakby całą dolną połowę jego ciała przepełniała energia seksualna; olbrzymi, napuchnięty, zachwycony.
— Obdarz mnie swym darem — mruczy, nie wiedząc już sam, co mówi — twym prawdziwym darem. I spraw, by zawsze było tak… Zawsze… Modlę się o to… Ja…
I wtedy rozkosz osiąga szczyt i przechodzi w orgazm. Jego umysł osuwa się w otchłań, głowa, myśli, cała istota pogrążają się w pustce, a on wnika coraz głębiej i głębiej, i głębiej…
Z zamkniętymi oczami, wstrząsany dreszczem, napawa się tą chwilą, a potem czuje szarpnięcie. Ma wrażenie, jakby wisiał głową w dół, choć rozkosz nie ustaje.
Otwiera oczy.
Przez sekundę rozpaczliwie poszukując logiki, myśli o narodzinach, a potem, w chwili idealnego postkoitalnego olśnienia zastanawia się, czy to, co widzi, nie jest przypadkiem złudzeniem.
Oto co widzi:
Tkwi w niej aż po pierś i gdy tak patrzy ze zdumieniem i niedowierzaniem, kobieta kładzie dłonie na jego ramionach i zaczyna popychać łagodnie.
Wsuwa się w nią głębiej.
— Jak mi to robisz? — pyta, albo przynajmniej tak mu się zdaje; być może słowa dźwięczą tylko w jego głowie.
— To ty to robisz, złotko — odpowiada szeptem kobieta.
Mężczyzna czuje wargi i pochwę zaciskające się wokół piersi i pleców, obejmujące go, pochłaniające. Zastanawia się, jaki przedstawiają sobą widok, i czemu on się nie boi. A potem już wie.
— Wielbię cię moim ciałem — szepcze w chwili, gdy ona wsuwa go w głąb siebie. Śliskie wargi sromowe przesuwają się po twarzy mężczyzny, jego oczy pochłania ciemność.
Kobieta przeciąga się na łóżku niczym wielki kot, a potem ziewa.
— Tak — mówi. — Wielbisz.
Nokia zaczyna odgrywać wysoką elektroniczną wersję „Ody do radości”. Kobieta podnosi telefon, naciska przycisk i unosi aparat do ucha.
Brzuch ma płaski, pochwę małą i zamkniętą. Jej czoło i górną wargę pokrywa lśniąca warstewka potu.
— Tak? — mówi. — Nie, złotko, nie ma go tutaj. Poszedł.
Kobieta wyłącza telefon, po czym pada na łóżko w ciemnoczerwonym pokoju. Raz jeszcze się przeciąga, zamyka oczy i zasypia.
Zabrali ją na cmentarz
Z paradą i łoskotem
Zabrali ją na cmentarz
Ale już nie z powrotem.
— Pozwoliłem sobie — oznajmił pan Wednesday myjąc ręce w męskiej toalecie Krokodylowego Baru Jacka — zamówić swoje jedzenie do twojego stolika. W końcu mamy o czym pomówić.
— Nie sądzę — odparł Cień, wycierając dłonie w papierowy ręcznik. Zgniótł go i wrzucił do kosza.
— Potrzebujesz pracy — oznajmił Wednesday. — Ludzie nie zatrudniają byłych więźniów. Czują się wobec was niezręcznie.
— Czeka już na mnie praca. Dobra praca.
— Masz na myśli posadę na Farmie Siły?
— Może — rzekł Cień.
— Nie. Nie czeka. Robbie Burton nie żyje. Bez niego Farma Siły także jest martwa.
— Kłamca!
— Oczywiście. I to doskonały. Najlepszy, jakiego poznasz. Obawiam się jednak, że w tej kwestii nie kłamię. — Sięgnął do kieszeni, wyjął złożoną gazetę i wręczył ją Cieniowi. — Strona siódma. — dodał. — Chodź do baru, przeczytasz to przy stole.
Cień pchnięciem otworzył drzwi i wrócił do lokalu. Powietrze było sine od dymu. Z szafy grającej dobiegały głosy Dixie Cups śpiewających „Iko Iko”. Cień uśmiechnął się lekko, poznając starą dziecięcą piosenkę.
Barman wskazał mu stolik w rogu. Po jednej stronie stał talerz pełen chili i hamburger, po drugiej krwisty stek oraz talerz frytek.
Spójrz na króla, króla czerwonego,
Iko, Iko caly dzień,
Zakład, że wkrótce z ręki zginiesz jego,
Jockamo-Feena-Deni.
Cień zajął swoje miejsce. Odłożył gazetę.
— To mój pierwszy posiłek na wolności. Przeczytam twoją stronę siódmą, gdy skończę.
Wbił zęby w hamburgera. Był dużo lepszy niż hamburgery więzienne. Chili także jest niezłe, uznał po kilku łyżkach, choć z pewnością nie najlepsze w stanie.
Laura robiła pyszne chili. Używała do tego chudego mięsa, czerwonej fasoli, drobno posiekanej marchewki, butelki ciemnego piwa i świeżej, ostrej papryki. Jakiś czas gotowała to wszystko, po czym dodawała czerwone wino, sok z cytryny, szczyptę świeżego szczypiorku i wreszcie odmierzała własne przyprawy. Kilka razy Cień próbował namówić ją, by pokazała mu dokładnie, co robi. Obserwował każdy gest, od krojenia cebuli i wrzucania jej na oliwę, i zapisywał składnik po składniku. Kiedyś, gdy Laura wyjechała, przyrządził sobie jej chili. Smakowało nieźle — z pewnością nadawało się do jedzenia — ale to nie było chili Laury.
Notka na stronie siódmej stanowiła pierwszą relację ze śmierci żony, jaką przeczytał. Laura Moon — gazeta podała jej wiek: 27 lat — i Robbie Burton, 35, jechali autostradą samochodem Robbiego. Nagle skręcili wprost przed trzydziestodwukołową ciężarówkę, która otarła się o wóz Robbiego i zepchnęła go z drogi.
Ekipa ratunkowa wydobyła oboje z wraku. W chwili przybycia do szpitala już nie żyli.
Cień ponownie złożył gazetę i przesunął ja po blacie w stronę Wednesdaya, który zajadał się stekiem tak krwistym i ciemnym, iż było wątpliwe, żeby w ogóle tknął go kuchenny ogień.
— Proszę, zabierz ją — rzekł Cień.
Robbie prowadził. Musiał być pijany, choć w gazecie o tym nie wspominano. Cień wyobraził sobie twarz Laury, gdy ta zrozumiała, że Robbie za dużo wypił i nie może prowadzić. W jego umyśle pojawił się cały scenariusz. Cień nie mógł uwolnić się od obrazów: Laura krzycząca na Robbiego — krzycząca, by zjechał z drogi, a potem ogłuszające uderzenie. Kierownica wyrwana z rąk…
…samochód na poboczu. Stłuczone szkło połyskujące niczym odłamki lodu i brylanty w blasku reflektorów: rubiny krwi na asfalcie. Dwa ciała wyciągane z wraku, ułożone obok siebie na poboczu.
— I co? — spytał pan Wednesday. Skończył swój stek, pałaszując, jakby umierał z głodu. Teraz chrupał frytki. Kolejno nabijał je na widelec.
— Racja — odparł Cień. — Nie mam pracy.
Wyjął z kieszeni ćwierćdolarówkę, reszką do góry. Podrzucił ją, natychmiast strącił palcem, udał, że obraca, złapał i przycisnął do wierzchu dłoni.
— Orzeł czy reszką? — spytał.
— Czemu?
— Nie chcę pracować dla kogoś, kto ma większego pecha niż ja. Mów.
— Orzeł — oznajmił pan Wednesday.
— Przykro mi — odparł Cień, nie zerkając nawet na monetę. — Reszką, oszukałem.
— Oszukane gierki najłatwiej przejrzeć. — Wednesday skinął masywnym palcem na Cienia. — Sam zobacz.
Cień zerknął w dół i ujrzał orła.
— Musiałem się pomylić — rzekł zdumiony.
— Nie obwiniaj się. — Wednesday uśmiechnął się szeroko. — Ja po prostu mam ogromne szczęście. Uniósł wzrok. — A niech mnie, Szalony Sweeney. Napijesz się z nami?
— Southern Comfort z colą bez lodu — odparł ktoś zza pleców Cienia.
— Pójdę, pogadam z barmanem. — Wednesday wstał i zaczął przepychać się w stronę baru.
— Mnie nie spytasz, co piję? — zawołał za nim Cień.
— Już wiem, co pijesz — odparł Wednesday, stając przy barze. Z szafy grającej znów dobiegł głos Patsy Cline, śpiewającej „Walking after Midnight”. Facet od Southern Comfort z colą, usiadł obok Cienia. Miał krótką rudą brodę, dżinsową kurtkę pokrytą kolorowymi łatami a pod nią poplamioną białą koszulę z napisem:
JEŚLI NIE MOŻESZ TEGO ZJEŚĆ, WYPIĆ, WYPALIĆ ALBO WCIĄGNĄĆ… TO PIEPRZ TO!
Na głowię nosił czapeczkę z hasłem:
KOCHAŁEM W ŻYCIU TYLKO JEDNĄ KOBIETĘ, ŻONĘ INNEGO — MOJA MATKĘ!
Brudnym paznokciem otworzył miękką paczkę Lucky Strike’ów. Wyjął papierosa, podsunął Cieniowi. Cień już miał odruchowo przyjąć — nie palił, lecz papierosy stanowiły doskonały towar wymienny — gdy uświadomił sobie, że przecież wyszedł z więzienia. Pokręcił głową.
— A zatem pracujesz dla niego? — spytał brodacz. Nie był trzeźwy, choć też i nie pijany.
— Na to wygląda — odparł Cień. — A ty co robisz?
— Jestem leprechaunem — oznajmił tamten z szerokim uśmiechem.
Cień nie uśmiechnął się w odpowiedzi.
— Naprawdę? Nie powinieneś pić Guinessa?
— Stereotypy. Musisz nauczyć się wykraczać poza nie. Irlandia to znacznie więcej niż Guiness.
— Nie masz irlandzkiego akcentu.
— Zbyt długo tu już siedzę.
— Więc jednak pochodzisz z Irlandii?
— Mówiłem już, jestem leprechaunem, kurwa. My nie pochodzimy z Moskwy.
— Chyba nie.
Wednesday wrócił do stolika, niosąc w potężnych dłoniach trzy szklanki.
— Southern Comfort dla ciebie, Szalony Sweeney, mój stary. Dla mnie Jack Daniels, a to dla ciebie, Cień.
— Co to?
— Skosztuj.
Napój miał barwę ciemnego złota. Cień pociągnął łyk i poczuł na języku osobliwe połączenie kwasu i słodyczy. W głębi wyczuwał nutkę alkoholu i dziwne połączenie smaków. Przypominało to nieco więziennego bełta, robionego w worku na śmieci ze zgniłych owoców, chleba, cukru i wody, było jednak słodsze i znacznie dziwniejsze.
— W porządku — rzekł. — Skosztowałem. Co to?
— Miód — wyjaśnił Wednesday. — Miód z winem. Napój bohaterów. Napój bogów.
Cień pociągnął kolejny nieśmiały łyk. Owszem, wyczuwał w tym miód. To był jeden ze smaków.
— Trochę przypomina sos z marynaty — rzekł. — Słodki sos z marynaty z winem.
— Smakuje jak siki pijanego cukrzyka — zgodził się Wednesday. — Nienawidzę go.
— Czemu więc mi go przyniosłeś? — spytał rozsądnie Cień.
Wednesday spojrzał na niego swymi różnymi oczami. Cień pomyślał, że jedno z nich musi być szklane, ale nie potrafił zdecydować które.
— Przyniosłem ci miód, bo tak każe tradycja, a w tej chwili potrzebna nam każda szczypta tradycji. W ten sposób zapieczętujemy umowę.
— Nie zawarliśmy żadnej umowy.
— Oczywiście, że zawarliśmy. Teraz pracujesz dla mnie. Chronisz mnie. Przewozisz z miejsca na miejsce. Wykonujesz moje polecenia. W razie zagrożenia, ale tylko w wyjątkowym przypadku, robisz krzywdę ludziom, których należy skrzywdzić. Na wypadek mojej śmierci, co mało prawdopodobne, będziesz nade mną czuwał. W zamian dopilnuję zaspokojenia wszystkich twoich potrzeb.
— Oszuka cię — wtrącił Szalony Sweeney, drapiąc się po zjeżonej rudej brodzie. — To oszust.
— Jasne, że jestem oszustem — odparł Wednesday. — Dlatego potrzebuję kogoś, kto się mną zajmie.
Piosenka dobiegła końca. Na chwilę w barze zapadła cisza. Nawet rozmowy umilkły.
— Ktoś kiedyś mi powiedział, że takie chwile ciszy następują jedynie dwadzieścia po albo za dwadzieścia. Nigdy inaczej — mruknął Cień.
Sweeney wskazał zegar na barze, tkwiący w masywnych, obojętnych szczękach głowy wypchanego aligatora. Wskazywał jedenastą dwadzieścia.
— O, proszę — dodał Cień. — Niech mnie diabli, jeśli wiem dlaczego.
— Ja wiem — odparł Wednesday. — Wypij miód.
Cień opróżnił szklankę jednym długim haustem.
— Z lodem byłby chyba lepszy — uznał.
— Albo nie — dodał Wednesday. — To paskudztwo.
— Rzeczywiście — zgodził się Szalony Sweeney. — Przepraszam na chwilę, panowie, poczułem jednak gwałtowną, naglącą potrzebę odlania się.
Wstał i odszedł — niewiarygodnie wysoki mężczyzna. Cień pomyślał, że musi mieć ponad dwa metry wzrostu.
— W każdym razie — podjął Wednesday — oto, czego oczekuję.
— Chciałbyś wiedzieć, czego ja oczekuję? — spytał Cień.
— Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej.
Kelnerka przyniosła szklankę. Lód nie pomógł — gorzej, wyostrzył jeszcze kwaśny posmak i sprawił, że dłużej pozostawał w ustach. Cień pocieszył się jednak myślą, że nie wyczuwa w trunku zbyt wiele alkoholu. Nie był jeszcze gotów, by się upić. Jeszcze nie.
Odetchnął głęboko.
— W porządku — rzekł. — Moje życie, któremu od trzech lat daleko było do najwspanialszego na świecie, właśnie gwałtownie się pogorszyło. Muszę załatwić kilka spraw. Chcę pojechać na pogrzeb Laury. Chcę się pożegnać. Powinienem uporządkować jej rzeczy. Jeśli nadal będziesz mnie potrzebował, zacznę od pięciuset dolarów tygodniowo. — Rzucił tę liczbę ot tak, z głowy. Oczy Wednesdaya pozostały nieprzeniknione. — Jeśli dobrze nam się będzie razem pracować, po sześciu miesiącach podniesiesz mi pensję do tysiąca tygodniowo. — Urwał. Od lat nie wygłosił równie długiej przemowy. — Mówisz, że może będę musiał zrobić komuś krzywdę. Zrobię to, jeśli spróbują skrzywdzić ciebie. Ale nie dla zysku bądź zabawy. Nie wrócę do więzienia. Jeden raz mi wystarczy.
— Nie będziesz musiał — wtrącił Wednesday.
— Nie — zgodził się Cień. — Nie będę.
Wysączył resztkę miodu. Gdzieś w głębi umysłu zakiełkowało podejrzenie, czy to aby nie miód tak na niego wpłynął, rozluźnił mu język. Słowa tryskały zeń niczym woda z zepsutego hydrantu i nie mógł ich powstrzymać.
— Nie lubię pana, panie Wednesday, czy jak tam się nazywasz. Nie jesteśmy przyjaciółmi. Nie wiem, jak udało ci się wysiąść z samolotu i jak mnie znalazłeś, ale w tej chwili jestem na rozstajach. Kiedy skończymy, odejdę. Jeśli mnie wkurzysz, też odejdę. Do tego czasu pracuję dla ciebie.
— Doskonale — powiedział Wednesday. — Zawarliśmy zatem przymierze. I zgodziliśmy się.
— A co mi tam.
Po drugiej stronie sali Szalony Sweeney wpychał monety do szafy grającej. Wednesday splunął na dłoń i wyciągnął rękę. Cień wzruszył ramionami i także splunął. Uścisnęli sobie dłonie. Wednesday zaczął zaciskać palce. Cień odpowiedział tym samym. Po kilku sekundach zabolała go ręka. Tamten jeszcze przez moment ściskał mu dłoń. Potem ją wypuścił.
— Dobrze — rzekł. — Dobrze. Bardzo dobrze. Jeszcze jedna szklanka paskudnego, ohydnego, pieprzonego miodu do przypieczętowania umowy i załatwione.
— Dla mnie Southern Comfort z colą — wtrącił Sweeney, wracając na miejsce rozkołysanym krokiem.
Z szafy grającej dobiegły dźwięki Velvet Underground śpiewających „Who Loves the Sun”. Cień pomyślał, że to dziwna piosenka, jak na takie miejsce, mało prawdopodobna, ale też cały ten wieczór stawał się z każdą chwilą coraz mniej prawdopodobny.
Zabrał ze stołu monetę, którą wcześniej rzucił w powietrze. Napawał się dotykiem nowiutkiej, błyszczącej ćwierćdolarówki. Wziął ją w prawą dłoń pomiędzy kciuk i palec wskazujący, udał, że przekłada do lewej jednym szybkim gestem, a tymczasem przycisnął palcem do wnętrza dłoni. Zacisnął lewą rękę wokół nieistniejącej ćwierćdolarówki. Potem wziął w prawą rękę drugą, pomiędzy palec i kciuk, i udając, że wrzucają do lewej dłoni, pozwolił, by uderzyła o poprzednią. Brzęk wzmocnił tylko złudzenie, że obie monety tkwią w lewej ręce, podczas gdy bezpiecznie trzymał je w prawej.
— Sztuczki z monetami, co? — spytał Sweeney, unosząc głowę. Rozczochrana broda zjeżyła się. — Jeśli lubisz sztuczki z monetami, to popatrz.
Wziął ze stołu pustą szklankę. Następnie wyciągnął rękę i wyjął z powietrza wielką monetę, złotą i błyszczącą. Wrzucił ją do szklanki, wyciągnął z powietrza kolejny pieniążek i posłał w ślady pierwszego. Zderzyły się z brzękiem. A potem zaczął zbierać monety z płomienia świecy w świeczniku na ścianie, z własnej brody, z pustej lewej dłoni Cienia. Kolejno wrzucał je do szklanki. W końcu uniósł nad nią dłoń, dmuchnął mocno i kilka kolejnych monet posypało się z jego ręki. Przechylił szklankę nad kieszenią kurtki, wsypał do niej lepkie monety, a potem poklepał się po kieszeni, demonstrując, że jest pusta.
— Proszę — rzekł. — Oto prawdziwa sztuczka.
Cień, który obserwował wszystko uważnie, przechylił głowę.
— Muszę wiedzieć, jak to zrobiłeś.
— Zrobiłem to — odparł Sweeney, jakby zwierzał się z wielkiego sekretu — z klasą i wdziękiem. Oto, jak to zrobiłem. — Zaśmiał się bezgłośnie, odsłaniając szczerbate zęby, i zakołysał na piętach.
— Owszem — odparł Cień. — Tak właśnie to zrobiłeś. Musisz mnie tego nauczyć. Z tego, co czytałem o Marzeniu Biedaka, ukryłeś pewnie monety w ręce trzymającej szklankę i wrzucałeś je w chwili, gdy teoretycznie moneta była w prawej ręce.
— Brzmi strasznie skomplikowanie — rzekł Szalony Sweeney. — Łatwiej wyciągać je z powietrza.
— Dla ciebie, Cień, miód — oznajmił Wednesday. — Ja zostanę przy panu Jacku Danielsie. A dla naszego irlandzkiego amatora darmochy…
— Butelkę piwa, najlepiej ciemnego — dokończył Sweeney. — Amator darmochy, tak? — Wziął szklankę z resztką drinka i uniósł w toaście. — Oby burza przeszła bokiem, pozostawiając nas całych i zdrowych — rzekł i wypił.
— Piękny toast — mruknął Wednesday. — Ale tak nie będzie.
Przed Cieniem stanęła kolejna szklanka miodu.
— Muszę to wypić?
— Obawiam się, że tak. To przypieczętuje umowę. Do trzech razy sztuka.
— Cholera — westchnął Cień. Wysączył miód dwoma długimi łykami. Jego usta wypełnił kwaśnosłodki smak.
— Już — rzekł pan Wednesday. — Teraz jesteś mój.
— A zatem chcesz wiedzieć, jak to się robi?
— Tak — odparł Cień. — Trzymałeś je w rękawie?
— W ogóle nie były w moim rękawie. — Sweeney zachichotał pod nosem, kołysząc się i podskakując niczym chudy, brodaty wulkan, gotów wybuchnąć radością z powodu własnego geniuszu. — To najprostsza sztuczka na świecie. Będę się z tobą o nią bił.
Cień potrząsnął głową.
— Dzięki, nie skorzystam.
— To dopiero niezłe — powiedział Sweeney. — Stary Wednesday zatrudnił sobie ochroniarza, który boi się nawet podnieść pięści.
— Nie będę się z tobą bił — zgodził się Cień.
Sweeney kołysał się i pocił, bawiąc się czubkiem czapki. W końcu wyciągnął z powietrza jedną ze swych monet i położył ją na stole.
— Jeśli jesteś ciekaw, to prawdziwe złoto — oznajmił. — Wygrasz czy przegrasz — a przegrasz — będzie twoje. Tylko walcz. Duży z ciebie gość. Kto by pomyślał, że taki tchórz.
— Powiedział już, że nie będzie się z tobą bił — powiedział Wednesday. — Idź sobie, Szalony Sweeneyu. Zabierz piwo i zostaw nas w spokoju.
Sweeney zbliżył się o krok do Wednesdaya.
— Nazywasz mnie amatorem darmochy? Ty staruchu skazany na śmierć, zimnokrwisty stworze bez serca. Najlepiej, byś znów zawisł na swoim drzewie! — Jego twarz przybrała kolor głębokiej, gniewnej czerwieni.
Wednesday w uspokajającym geście uniósł dłonie przed sobą.
— Nie bądź głupi, Sweeney. Uważaj na to, co mówisz.
Sweeney posłał mu gniewne spojrzenie, a potem z powagą właściwą pijakom rzekł:
— Zatrudniłeś tchórza. Jak sądzisz, co by zrobił, gdybym cię zaatakował?
Wednesday odwrócił się do Cienia.
— Mam tego dosyć — oznajmił. — Załatw sprawę.
Cień wstał. Spojrzał prosto w twarz Szalonego Sweeneya. Jak wysoki jest ten człowiek? — zastanowił się przelotnie.
— Przeszkadzasz nam — oznajmił. — Jesteś pijany. Chyba powinieneś już iść.
Twarz tamtego rozjaśnił powolny uśmiech.
— No proszę. — Zamachnął się na Cienia wielką pięścią. Cień odskoczył. Ręka Sweeneya trafiła go pod prawe oko. Ujrzał rozbłyski światła i poczuł ból.
I tak zaczęła się bójka.
Sweeney walczył bez stylu, wiedzy, wyłącznie z entuzjazmem i energią: wielkie, zamaszyste, prymitywne ciosy, które chybiały równie często, jak trafiały.
Cień walczył defensywnie, ostrożnie, blokując ciosy Sweeneya bądź ich unikając. Doskonale zdawał sobie sprawę z obecności widzów. Goście w pośpiechu odciągali stoły, nie zważając na protesty, robiąc walczącym miejsce. Cień przez cały czas wyczuwał na sobie spojrzenie Wednesdaya, jego pozbawiony rozbawienia uśmiech. Niewątpliwie była to próba. Ale jaka?
W więzieniu Cień nauczył się, że istnieją dwa rodzaje walk: walki typu „nie podskakuj”, demonstracyjne popisówki, i walki prywatne, prawdziwe, szybkie, mocne i paskudne, które zawsze kończyły się w ciągu kilku sekund.
— Hej, Sweeney — wydyszał Cień. — Czemu właściwie się bijemy?
— Dla czystej radości — odparł Sweeney, trzeźwy, a przynajmniej nie zdradzający objawów upojenia. — Dla czystej, pieprzonej, ożywczej radości. Nie czujesz jej w swych żyłach? Upajającej jak wiosenne soki. — Krwawiła mu warga. Podobnie kostki Cienia.
— Skąd więc bierzesz te monety? — spytał Cień. Cofnął się i obrócił. Cios wymierzony w twarz trafił go w ramię.
— Powiedziałem za pierwszym razem — mruknął Sweeney — ale ślepy jest ten — auu, dobry! — kto nie chce słuchać.
Cień zaatakował Sweeneya, zmuszając go do wskoczenia na stół. Na ziemię posypały się popielniczki i puste szklanki.
W tym momencie mógł skończyć walkę.
Zerknął na Wednesdaya, który skinął głową. Cień spojrzał w dół na Szalonego Sweeneya.
— Skończyliśmy? — spytał.
Sweeney zawahał się, potem skinął głową. Cień puścił go i cofnął się kilka kroków. Tamten, zdyszany, dźwignął się na nogi.
— Nigdy w życiu! — wrzasnął. — Nie skończy się, póki ja tak nie powiem.
A potem uśmiechnął się szeroko i rzucił naprzód, zamierzając się na Cienia. Po drodze nadepnął na kostkę lodu. Uśmiech na jego twarzy zamienił się w rozpaczliwy grymas, gdy stracił równowagę i poleciał na plecy. Jego głowa z głośnym łoskotem uderzyła o podłogę.
Cień przycisnął go kolanem do desek.
— Pytam po raz drugi: skończyliśmy walczyć?
— Równie dobrze możemy to zrobić — odparł Sweeney, unosząc głowę — bo radość wypłynęła ze mnie, tak jak siki z chłopczyka na basenie w gorący dzień. — Splunął wypełniającą usta krwią, zamknął oczy i zachrapał: głęboko, z godnością.
Ktoś klepną Cienia w ramię. Wednesday wsunął mu do ręki butelkę piwa.
Smakowało lepiej niż miód.
Cień obudził się wyciągnięty na tylnym siedzeniu samochodu. Poranne słońce świeciło oślepiająco. Bolała go głowa. Podniósł się z trudem, przecierając oczy. Wednesday prowadził. Cały czas nucił coś pod nosem. W uchwycie obok kierownicy tkwił kubek pełen kawy. Jechali autostradą międzystanową. Fotel pasażera był pusty.
— Jak się czujesz tego pięknego ranka? — spytał Wednesday, nie odwracając głowy.
— Co się stało z moim wozem? — spytał Cień. — Wynająłem go.
— Szalony Sweeney go odstawi. To część umowy, jaką ze sobą zawarliście po bójce.
W głowie Cienia pojawiły się nieprzyjemne urywki rozmów z poprzedniego wieczoru.
— Masz więcej kawy?
Mężczyzna sięgnął pod fotel obok i wyciągnął zamkniętą butelkę wody.
— Odwodniłeś się. Na razie to pomoże bardziej niż kawa. Na następnej stacji benzynowej zatrzymamy się i zjemy śniadanie. Musisz się też umyć. Wyglądasz jak coś, co kozioł przywlókł do domu z dworu.
— Kot — poprawił Cień.
— Kozioł — odparł Wednesday. — Wielki, cuchnący kozioł o ogromnych zębiskach.
Cień odkręcił butelkę z wodą mineralną i zaczął pić. Coś brzęknęło w kieszeni jego kurtki. Wsunął do niej dłoń i wyciągnął monetę wielkości półdolarówki: ciężką, ciemnozłotą.
Na stacji benzynowej Cień kupił zestaw podróżny, składający się z maszynki, miniopakowania pasty do golenia, grzebienia i jednorazowej szczoteczki do zębów wraz z maleńką tubką pasty. Poszedł do męskiej toalety i uważnie spojrzał w lustro.
Jedno oko miał podbite — gdy eksperymentalnie nacisnął powiekę palcem, odkrył, że bardzo boli — dolną wargę mocno spuchniętą.
Cień umył twarz mydłem w płynie, potem namydlił policzki i ogolił się. Umył zęby. Zmoczył włosy i zaczesał do tyłu. Nadal wyglądał kiepsko.
Zastanawiał się, co by powiedziała Laura, gdyby go teraz zobaczyła. Nagle przypomniał sobie, że Laura już nigdy nic nie powie, i ujrzał w lustrze, jak jego twarz przez moment zadrżała. Ale tylko przez chwilę.
Wyszedł.
— Wyglądam koszmarnie — oznajmił.
— Oczywiście, że tak — zgodził się Wednesday.
Wednesday zaniósł do kasy stos przekąsek. Zapłacił za nie i za benzynę, ku irytacji żującej gumę dziewczyny za ladą dwukrotnie zmieniając zdanie co do tego, czy będzie płacił kartą, czy gotówką. Cień patrzył, jak Wednesday coraz bardziej denerwuje się i tłumaczy. Nagle wydał się niezwykle stary. Dziewczyna oddała mu gotówkę i wzięła kartę, potem oddała kwitek z karty i wzięła gotówkę. W końcu zwróciła gotówkę i zabrała inną kartę. Wednesday miał już za moment się rozpłakać: oto starzec, bezradny w obliczu nieubłaganego plastikowego postępu współczesnego świata.
W końcu wyszli z ciepłego budynku stacji. Ich oddechy zaczęły parować w mroźnym powietrzu.
Znów byli na drodze. Za sobą pozostawiali brązowiejące łąki, bezlistne, martwe drzewa. Z przewodu telegraficznego spoglądały na nich dwa czarne ptaki.
— Hej, Wednesday!
— Co?
— O ile się orientuję, w ogóle nie zapłaciłeś za benzynę.
— Ach tak?
— Tak jak ja to widzę, ta dziewczyna zapłaciła ci za przywilej goszczenia twojej osoby na stacji benzynowej. Myślisz, że już się domyśliła?
— Nigdy tego nie odgadnie.
— Kim zatem jesteś? Drobnym oszustem?
Wednesday skinął głową.
— Tak. Chyba tak. Między innymi.
Skręcił w lewo, mijając ciężarówkę. Niebo miało barwę ponurej, jednostajnej szarości.
— Zbiera się na śnieg — oznajmił Cień.
— Tak.
— Sweeney. Czy naprawdę pokazał mi, jak się robi sztuczkę ze złotymi monetami?
— O tak.
— Nie pamiętam.
— Przypomnisz sobie. To była długa noc.
Kilka małych płatków śniegu musnęło przednią szybę samochodu i roztopiło się po sekundzie.
— Ciało twojej żony wystawiono w domu pogrzebowym Wendella — oznajmił Wednesday. — Po lunchu zabiorą ją stamtąd do kaplicy cmentarnej.
— Skąd wiesz?
— Zadzwoniłem, kiedy byłeś w kiblu. Wiesz, gdzie jest dom pogrzebowy Wendella?
Cień skinął głową. Śnieżne płatki wirowały i tańczyły przed nimi.
— To nasz zjazd — rzucił Cień. Samochód zjechał z autostrady i wyminął grupkę moteli, na północ od Eagle Point.
Minęły trzy lata. O, tak. Nowe światła uliczne, nieznane witryny. Cień poprosił Wednesdaya, by zwolnił, gdy mijali Farmę Siły. ZAMKNIĘTE NA CZAS NIEOKREŚLONY, głosił ręcznie wypisany napis na drzwiach. Z POWODU ŻAŁOBY.
W lewo, główną ulicą, obok nowego salonu tatuażu i biura rekrutacyjnego sił zbrojnych, potem Burger King i znajomy, niezmieniony sklep spożywczy Olsena. W końcu żółta ceglana fasada domu pogrzebowego Wendella. Neon w oknie głosił: DOM SPOCZYNKU. Pod nim ustawiono puste kamienie nagrobne, nie naruszone, nie ochrzczone.
Wednesday wjechał na parking.
— Chcesz, żebym poszedł z tobą? — spytał.
— Nieszczególnie.
— To dobrze. — Błysk pozbawionego rozbawienia uśmiechu. — Kiedy ty będziesz się żegnał, ja mogę załatwić kilka spraw. Wynajmę nam pokoje w motelu America. Znajdziesz mnie tam, gdy skończysz.
Cień wysiadł z samochodu, odprowadził go wzrokiem. Potem wszedł do domu pogrzebowego. Pogrążony w półmroku korytarz pachniał kwiatami i pastą do mebli, z lekką nutą formaldehydu. Na jego końcu czekała Kaplica Spoczynku.
Nagle Cień uświadomił sobie, że trzyma w dłoni złotą monetę, przekładając ją, przesuwając, raz po raz, bez końca. Jej ciężar dodawał mu otuchy.
Imię i nazwisko jego żony wypisano na kartce papieru obok drzwi, na końcu korytarza. Wszedł do Kaplicy Spoczynku. Cień znał większość zebranych tu ludzi: koledzy z pracy Laury, kilkoro przyjaciół.
Wszyscy go poznali. Widział to po ich twarzach. Nie dostrzegł jednak ani śladu uśmiechów czy powitań.
Pod ścianą stał niewielki katafalk, a na nim kremowa trumna, otoczona kilkoma bukietami kwiatów: szkarłatnych, żółtych, białych i ciemnofioletowych. Postąpił krok naprzód. Z miejsca, gdzie stał, widział zwłoki Laury. Nie chciał podejść bliżej. Nie odważyłby się zawrócić.
Mężczyzna w ciemnym garniturze — Cień odgadł, że to pracownik domu pogrzebowego — rzekł:
— Proszę pana, zechciałby pan wpisać się do Księgi Wspomnień i Kondolencji? — Wskazał mu oprawny w skórę tom leżący na małym stoliku.
Swym wyraźnym pismem nakreślił imię: CIEŃ i datę. Potem powoli napisał obok (PIESEK), opóźniając chwilę, gdy będzie musiał pójść na koniec pomieszczenia, gdzie czekali ludzie zebrani wokół trumny, w której leżało coś, co już nie było Laurą.
W drzwiach stanęła drobna kobieta. Zawahała się. Włosy miała miedzianorude, ubranie kosztowne i bardzo czarne. „Wdowia żałoba”, pomyślał Cień, który doskonale ją znał. Audrey Burton — żona Robbiego.
Audrey trzymała w dłoni bukiecik fiołków, owinięty od dołu srebrną folią. Coś takiego przynoszą do domu dzieci w czerwcu, pomyślał Cień. Ale nie nastał jeszcze sezon na fiołki.
Rudowłosa przeszła przez pokój, zmierzając wprost ku trumnie Laury.
Laura leżała z zamkniętymi oczami i rękami splecionymi na piersi. Miała na sobie klasyczny niebieski kostium, którego Cień nie rozpoznał. Długie włosy odgarnięto tak, że nie zasłaniały twarzy. Była to jego Laura i jednocześnie nie. Uświadomił sobie, że najbardziej nienaturalny jest jej całkowity bezruch. Laura zawsze wierciła się we śnie.
Audrey złożyła na piersi Laury bukiecik letnich fiołków. Potem przez chwilę zaciskała wargi i wreszcie splunęła mocno prosto w martwą twarz przyjaciółki.
Ślina trafiła Laurę w policzek. Zaczęła spływać ku uchu.
Audrey szła już w stronę drzwi. Cień pospieszył za nią.
— Audrey? — spytał.
— Cień? Uciekłeś czy cię wypuścili?
Zastanowił się przelotnie, czy Audrey nie zażywa może środków uspokajających. Głos miała odległy, obojętny.
— Wypuścili mnie wczoraj. Jestem wolny — oznajmił. — O co w tym wszystkim chodzi?
Zatrzymała się w mrocznym korytarzu.
— Fiołki? Zawsze były jej ulubionymi kwiatami. W dzieciństwie zbierałyśmy je razem.
— Nie chodzi o fiołki.
— A, o to. — Przesunęła palcem po kąciku ust, usuwając zeń coś niewidocznego. — To chyba oczywiste.
— Nie dla mnie, Audrey.
— Nie powiedzieli ci? — Jej głos był spokojny, beznamiętny. — Twoja żona umarła z fiutem mojego męża w ustach.
Cień wrócił do domu pogrzebowego. Ktoś zdążył już zetrzeć ślinę.
Po lunchu — Cień zjadł go w Burger Kongu — odbył się pogrzeb. Kremowa trumna Laury czekała na małym, ekumenicznym cmentarzu na skraju miasta, pozbawionej ogrodzenia pagórkowatej łące, pełnej nagrobków z białego i czarnego marmuru.
Drogę na cmentarz pokonał karawanem Wendella, wraz z matką Laury. Pani McCabe zdaje się sądziła, że śmierć Laury nastąpiła wyłącznie z winy Cienia.
— Gdybyś tu był — rzekła — nigdy by do tego nie doszło. Nie wiem, czemu za ciebie wyszła. Mówiłam jej to. Powtarzałam raz po raz, ale one nigdy nie słuchają się matek. — Na moment umilkła, przyglądając się uważnej twarzy Cienia. — Biłeś się?
— Tak.
— Barbarzyńca.
Zacisnęła wargi, uniosła głowę, tak że aż zadrżał jej podbródek, i spojrzała wprost przed siebie.
Ku zdumienia Cienia na pogrzebie zjawiła się także Audrey Burton. Stała z tyłu. Krótka ceremonia dobiegła końca. Trumnę złożono w zimnej ziemi. Ludzie odeszli.
Cień został. Stał tam z rękami w kieszeniach, dygocząc z zimna, wpatrując się w dziurę w ziemi.
Nad nim rozciągało się stalowoszare niebo — martwe, płaskie niczym zwierciadło. Wciąż padał śnieg — wielkie widmowe płatki.
Pragnął powiedzieć coś Laurze i gotów był zaczekać, póki nie odkryje, co winien rzec. Ze świata powoli znikało światło i barwy. Cień czuł, jak drętwieją mu nogi. Ręce i twarz bolały z zimna. Wepchnął głębiej dłonie do kieszeni. Jego palce natrafiły na złotą monetę.
Podszedł do grobu.
— To dla ciebie — powiedział.
Na trumnę zrzucono już kilkanaście łopat ziemi, lecz grób me był jeszcze pełny. Cień wrzucił do grobu Laury złotą monetę, a potem posłał w jej ślady kilka kolejnych łopat błota, by ukryć pieniążek przed chciwymi grabarzami. Otrzepał ziemię z palców.
— Dobranoc, Lauro — rzekł. I dodał: — Przykro mi.
Odwrócił twarz ku światłom miasta i ruszył w stronę Eagle Point.
Od motelu dzieliły go dobre dwie mile, lecz po trzech latach spędzonych w więzieniu napawał się myślą, że może po prostu iść naprzód, bez końca, jeśli tylko tego zapragnie. Mógłby maszerować na północ i skończyć na Alasce, albo też na południe, do Meksyku i jeszcze dalej. Mógł dotrzeć nawet do Patagonii czy Ziemi Ognistej. Obok niego przyhamował samochód, szyba zjechała z cichym pomrukiem.
— Podwieźć cię, Cień? — spytała Audrey Burton.
— Nie — odparł. — A już na pewno nie ty.
Szedł dalej. Audrey jechała obok niego z prędkością trzech mil na godzinę. Płatki śniegu tańczyły w promieniach reflektorów.
— Myślałam, że była moją najlepszą przyjaciółką — powiedziała Audrey. — Co dzień rozmawiałyśmy. Kiedy kłóciliśmy się z Robbiem, dowiadywała się jako pierwsza — szłyśmy razem do Chi Chi na margheritę pogadać i poplotkować o tym, jacy parszywi są mężczyźni. I przez cały ten czas pieprzyła się z nim za moimi plecami.
— Proszę, odejdź, Audrey.
— Po prostu chcę, żebyś wiedział, że miałam powody.
Milczał.
— Hej! — krzyknęła. — Do ciebie mówię!
Cień odwrócił się.
— Chcesz, żebym ci powiedział, że miałaś rację, gdy splunęłaś Laurze w twarz? Chcesz, żebym powiedział, że mnie to nie bolało, czy że twoje słowa sprawiły, że nienawidzę jej bardziej, niż za nią tęsknię? To się nie zdarzy, Audrey.
Jeszcze minutę jechała obok niego, w milczeniu. W końcu się odezwała:
— Jak było w więzieniu, Cień?
— Świetnie — odparł. — Czułabyś się jak u siebie w domu.
W tym momencie nacisnęła pedał gazu i odjechała z rykiem silnika.
Reflektory zniknęły, świat spowiła ciemność, zmierzch zamienił się w noc. Cień oczekiwał, że rozgrzeje się w marszu, że ciepło dotrze do lodowatych dłoni i stóp, ale nie.
Jeszcze w więzieniu Lokaj Lyesmith nazwał kiedyś mały cmentarzyk obok szpitala Ogrodem Kości i wizja ta na dobre zagnieździła się w umyśle Cienia. Tamtej nocy śnił b ogrodzie skąpanym w blasku księżyca, drzewach białych niczym szkielety, gałęziach zakończonych kościstymi dłońmi, korzeniach sięgających w głąb grobów. Na drzewach w kościanym sadzie rosły owoce, przynajmniej w jego śnie, i owe senne owoce miały w sobie coś niepokojącego. Po przebudzeniu jednak nie pamiętał już, co rosło na drzewach i czemu tak bardzo go odpychało.
Inne samochody mijały go w pędzie. Cień pożałował, że na drodze nie ma chodnika. Potknął się o coś, czego nie dostrzegł w ciemności, i runął do rowu na poboczu. Prawa dłoń zanurzyła się głęboko w zimnym mule. Cień dźwignął się z ziemi, otarł dłonie o nogawkę spodni. Powoli wstał. Wystarczyło mu czasu tylko na to, by zauważyć, że ktoś zjawił się obok niego, a potem silna ręka przycisnęła mu do twarzy i nosa coś mokrego. Poczuł woń ostrych oparów chemicznych.
Tym razem rów wydał mu się ciepły i przytulny.
Skronie Cienia pulsowały, jakby ktoś przybił mu je do głowy górskimi hakami. Ręce związano mu za plecami czymś, co sprawiało wrażenie pasków. Siedział w samochodzie w skórzanym fotelu. Przez chwilę zastanawiał się, czy coś jest nie tak z głębią jego postrzegania, a potem zrozumiał, że nie: drugie siedzenie naprawdę było daleko.
Obok niego siedzieli ludzie. Nie mógł jednak odwrócić głowy, by na nich spojrzeć.
Tłusty młodzieniec z drugiej strony limuzyny wyjął z barku puszkę dietetycznej coca-coli i otworzył z psyknięciem. Miał na sobie długi, czarny płaszcz z jedwabistego materiału. Wydawało się, że ledwie przekroczył dwudziestkę. Na jednym z policzków można było dostrzec ślady trądziku. Gdy zobaczył, że Cień się ocknął, uśmiechnął się.
— Witaj, Cieniu — rzekł. — Nie podskakuj mi.
— W porządku — odparł Cień. — Nie będę. Moglibyście mnie wysadzić pod motelem America, przy autostradzie?
— Uderz go — polecił młodzieniec człowiekowi po lewej stronie Cienia. Czyjaś pięść trafiła go w splot słoneczny. Cień zgiął się w pół, nie mogąc złapać tchu. Potem wyprostował się powoli.
— Mówiłem: nie podskakuj. To było podskakiwanie. Odpowiadaj krótko i do rzeczy, albo cię, kurwa, zabiję. A może nie. Może każę dzieciom połamać ci wszystkie kości w twym pieprzonym ciele. Jest ich dwieście sześć, więc nie podskakuj.
— Zrozumiałem — powiedział Cień.
Światło w limuzynie zmieniało barwę: z fioletu na błękit, potem zieleń i żółć.
— Pracujesz dla Wednesdaya — oznajmił młody człowiek.
— Tak — odparł Cień.
— O co mu, kurwa, chodzi? Musi mieć jakiś plan. Jaki jest jego plan gry?
— Pan Wednesday zatrudnił mnie dopiero dziś rano — odparł Cień. — Jestem jego chłopcem na posyłki.
— Twierdzisz, że nie wiesz?
— Twierdzę, że nie wiem.
Chłopak rozpiął marynarkę i wyjął z wewnętrznej kieszeni srebrną papierośnicę. Otworzył ją i podsunął Cieniowi.
— Zapalisz?
Cień zastanawiał cię, czy nie poprosić, by rozwiązano mu ręce. Zdecydował, że lepiej nie.
— Nie, dziękuję — powiedział.
Papieros wyglądał jak skręt, a gdy chłopak zapalił go matową, czarną zapalniczką Zippo, w powietrzu rozeszła się woń palących się urządzeń elektrycznych.
Młodzian odetchnął głęboko, po czym wstrzymał oddech. Pozwolił, by dym wysączył mu się z ust, i znów wciągnął go w nozdrza. Cień podejrzewał, że tamten dłuższy czas ćwiczył to przed lustrem, nim zdecydował się publicznie zademonstrować swoje umiejętności.
— Jeśli mnie okłamałeś — oznajmił z bardzo daleka chłopak — to cię, kurwa, zabiję. — Zaciągnął się lekko papierosem. — Mówisz, że mieszkasz w motelu America. — Postukał w okienko kierowcy. Szklana przegroda opuściła się. — Hej, motel America, przy autostradzie. Musimy podwieźć gościa.
Kierowca kiwnął głową. Szyba znów się uniosła.
Migotliwy światłowodowy blask wewnątrz limuzyny wciąż ulegał zmianom, przechodząc kolejne fazy ciemnych barw. Cień odniósł wrażenie, że oczy chłopaka także połyskują zielenią starych monitorów komputerowych.
— Powtórz to Wednesdayowi, stary. Powiedz mu, że przeszedł do historii. Został zapomniany. Jest stary. Powiedz, że my jesteśmy przyszłością i nie obchodzi nas ani on, ani ktokolwiek jemu podobny, Skazano go na śmietnik historii, podczas gdy ludzie tacy jak ja jeżdżą limuzynami po superautostradach jutra.
— Przekażę — zgodził się Cień. Zaczynało mu się kręcić w głowie. Miał nadzieję, że nie zwymiotuje.
— Powiedz mu, że przeprogramowaliśmy rzeczywistość, że język to wirus, religia — system operacyjny, a modlitwy to jedynie wkurzający spam. Powtórz mu to albo każę cię, kurwa, zabić — powiedział łagodnie młodzieniec, spowity w obłok dymu.
— Zrozumiałem — powiedział Cień. — Tu możecie mnie wysadzić. Resztę przejdę na piechotę.
Młody człowiek przytaknął.
— Miło się z tobą gadało — rzekł. Dym sprawił, że chłopak złagodniał. — Powinniście wiedzieć, że jeśli zdecydujemy się was, kurwa, zabić, to po prostu was skasujemy. Zrozumiałeś? Wystarczy szczęk spustu i twoje miejsce zapisują losowo zera i jedynki. Odkasowanie nie wchodzi w grę. — Postukał w szybę za plecami. — On tu wysiada — oznajmił. Potem odwrócił się do Cienia, wskazując na papierosa. — Syntetyczne skórki ropuch — rzekł. — Wiedziałeś, że potrafią już syntetyzować bufoteninę?
Samochód przystanął. Drzwi się otworzyły. Cień niezręcznie wygramolił się na zewnątrz. Przecięto mu więzy. Odwrócił się. Wnętrze samochodu stało się rozedrganą chmurą dymu, w której połyskiwały dwa światełka, miedziane niczym piękne oczy żaby.
— Chodzi o pieprzony dominujący paradygmat, Cień. Nic innego nie ma znaczenia. A przy okazji, przykro mi z powodu twojej starej.
Drzwi zatrzasnęły się, limuzyna odjechała cicho. Cienia od hotelu dzieliło zaledwie kilkaset metrów. Ruszył w tamtą stronę, wciągając w płuca zimne powietrze, mijając czerwone, żółte i niebieskie neony, reklamujące wszelkie rodzaje jedzenia znane człowiekowi, to znaczy hamburgery. Bez dalszych przygód dotarł do motelu America.
Każda godzina rani. Ostatnia zabija.
W recepcji motelu America siedziała szczupła młoda kobieta, która poinformowała Cienia, że przyjaciel już go zameldował, i wręczyła mu prostokątny plastikowy klucz. Miała bardzo jasne włosy i nieco szczurze rysy; cecha ta stawała się wyraźniejsza, gdy patrzyła podejrzliwie, i niemal znikała przy uśmiechu. Recepcjonistka odmówiła podania numeru pokoju Wednesdaya, upierając się, że musi zatelefonować i oznajmić przybycie gościa.
Wednesday wynurzył się z pokoju na końcu korytarza i gestem wezwał Cienia.
— Jak pogrzeb? — spytał.
— Skończony — odparł Cień.
— Chcesz o tym pogadać?
— Nie.
— To dobrze. — Wednesday uśmiechnął się szeroko. — W dzisiejszych czasach zbyt wiele się gada. Rozmowy, rozmowy, rozmowy. Wszystko w tym kraju układałoby się znacznie lepiej, gdyby ludzie nauczyli się cierpieć w milczeniu.
Wednesday poprowadził go do pokoju znajdującego się naprzeciwko pokoju Cienia. Wszędzie walały się mapy: rozwinięte, rozłożone na łóżku, przyklejone do ścian, pokryte śladami jaskrawych markerów — fluorescencyjnej zieleni, raniącego oczy różu i odblaskowego pomarańczowego.
— Zostałem porwany przez grubego dzieciaka — oznajmił Cień. — Kazał ci powtórzyć, że zostałeś skazany na wyrzucenie na gnojówkę historii, podczas gdy ludzie tacy jak on jeżdżą po superautostradach życia. Coś w tym stylu.
— Mały dupek — mruknął Wednesday.
— Znasz go?
Wednesday wzruszył ramionami.
— Wiem, kim jest.
Usiadł ciężko na jedynym krześle w pokoju.
— Nie wiedzą, o co chodzi — dodał. — Oni w ogóle nie wiedzą, o co chodzi. Jak długo musisz jeszcze zostać w tym mieście?
— Nie wiem. Może tydzień. Powinienem chyba pozałatwiać sprawy Laury. Załatwić kwestię mieszkania. Pozbyć się jej ubrań. Doprowadzi to do szału jej matkę, ale zasłużyła na to.
Wednesday kiwnął swą olbrzymią głową.
— Cóż, im szybciej to zrobisz, tym szybciej wyniesiemy się z Eagle Point. Dobrej nocy.
Cień przeszedł przez korytarz. Jego pokój był kalką pokoju Wednesdaya, łącznie z oleodrukiem nad łóżkiem, przedstawiającym krwawy zachód słońca. Zamówił pizzę z serem i klopsikami, a potem napełnił wannę, wlewając do wody zawartość wszystkich małych plastikowych buteleczek z szamponem. Pragnął piany.
Był zbyt wysoki, żeby wyciągnąć się w wannie. Usiadł jednak, napawając się tym uczuciem. Obiecał sobie, że kiedy wyjdzie z więzienia, weźmie kąpiel, a Cień zawsze dotrzymywał obietnic.
Pizza zjawiła się wkrótce potem, gdy wyszedł z łazienki. Zjadł, popijając puszką korzennego piwa.
Potem położył się, myśląc: pierwszy raz leżę w łóżku jako wolny człowiek. Myśl ta jednak sprawiała mu mniejszą przyjemność niż przypuszczał. Nie zaciągał zasłon. Patrzył na światła samochodów i fast foody, pocieszając się świadomością, że tam na zewnątrz jest inny świat, który on w każdej chwili może odwiedzić.
Mógł teraz leżeć w swym własnym łóżku, w domu, w mieszkaniu, które dzielił z Laurą, w ich wspólnym łóżku, lecz myśl, że miałby tam być bez niej, otoczony przez jej rzeczy, jej zapach, jej życie, zbyt bolała.
Nie myśl o tym — upomniał się w duchu. Postanowił skupić się na czymś innym. Zaczął rozmyślać o sztuczkach z monetami. Wiedział, że nie ma odpowiedniej osobowości, by zostać iluzjonistą. Nie potrafił snuć historii niezbędnych do tego, by widz uwierzył. Nie chciał robić sztuczek z kartami i papierowymi kwiatami. Pragnął po prostu manipulować monetami. Lubił to. Zaczął wymieniać w myślach sztuczki ze znikaniem monet, co przypomniało mu o monecie, którą wrzucił do grobu Laury, a potem w jego głowie odezwała się Audrey, mówiąc, że Laura umarła z fiutem Robbie-go w ustach. I znów serce ścisnął mu ból.
Każda godzina rani. Ostatnia zabija. Gdzie to słyszał? Pomyślał o komentarzu Wednesdaya i uśmiechnął się mimo woli: zbyt często słyszał, jak ludzie powtarzają, by nie tłumić uczuć, wyrażać emocje, uwolnić ból. On sam uważał, że tłumienie uczuć ma wiele zalet. Jeśli robi się to dostatecznie długo i dostatecznie głęboko, wkrótce przestaje się cokolwiek czuć.
W tym momencie ogarnął go sen, choć Cień w ogóle tego nie zauważył.
Wędrował…
Wędrował przez salę większą niż miasto i wszędzie wokół stały posągi, rzeźby, prymitywne wizerunki. Zatrzymał się obok figury istoty przypominającej kobietę. Nagie piersi, wielkie i spłaszczone, sięgały niemal pasa. Wokół talii miała pas z odciętych dłoni. We własnych rękach trzymała ostre noże, a zamiast głowy z jej szyi wyrastały bliźniacze węże o wygiętych ciałach, patrzące na siebie, gotowe do ataku. W posągu było coś głęboko niepokojącego, absolutna, poruszająca obcość. Cień cofnął się przed nim. Ruszył naprzód przez salę. Rzeźbione oczy posągów — przynajmniej tych, które miały oczy — zdawały się śledzić każdy jego krok.
We śnie uświadomił sobie, że przed każdym posągiem na podłodze płonie imię. Mężczyzna o białych włosach z naszyjnikiem z zębów wokół szyi, trzymający w dłoni bęben, nazywał się Leucotios. Kobieta z szerokimi biodrami — z szerokiej szczeliny między jej nogami wypadały potwory — to Hubur. Mężczyzna ze złotą kulą w ręku — Hershef.
We śnie słyszał wyraźny głos — wyniosły, dokładny. Cień jednak nikogo nie widział.
— Oto bogowie, którzy zostali zapomniani. Choć kiedyś potężni, teraz są martwi. Znaleźć ich można tylko w bezdusznych kronikach. Odeszli, całkiem odeszli, lecz ich imiona i wizerunki pozostają z nami.
Cień skręcił i odkrył, że jest w innej sali, jeszcze większej niż poprzednia. Ciągnęła się dalej, niż sięgał wzrok. Tuż obok ujrzał czaszkę mamuta — brązową, wypolerowaną — i włochaty ochrowy płaszcz na ramionach drobnej kobiety o zniekształconej dłoni. Obok stały trzy kobiety, wyrzeźbione z tego samego granitowego głazu, połączone w pasie. Ich twarze wydawały się prymitywne, niedokończone, piersi i genitalia natomiast zostały wyrzeźbione starannie, z uczuciem. Dalej stał wielki ptak, którego Cień nie rozpoznał, z dziobem niczym sęp, lecz z ludzkimi rękami, i tak dalej i dalej.
Znów usłyszał głos — jakby mówił doń nauczyciel zwracający się do klasy:
— Oto bogowie, którzy odeszli z pamięci. Nawet ich imiona zaginęły. Ludzie, którzy oddawali im cześć, także zostali zapomniani. Ich totemy od dawna porzucono i zniszczono. Ostatni kapłani zmarli, nie przekazując swych tajemnic.
Bogowie umierają. A kiedy umierają naprawdę, nikt ich nie pamięta, nikt nie opłakuje. Idee trudniej zabić niż ludzi, ale w końcu daje się to zrobić.
W tym momencie w sali rozległ się szept, cichy szmer, który sprawił, że Cień poczuł we śnie nagły chłód i niewytłumaczalny strach. Ogarnęła go panika — tam, w sali bogów, o których istnieniu zapomniano, bogów o twarzach ośmiornic i tych będących jedynie zmumifikowanymi rękami, kamieniami, pożarami lasów…
Ocknął się z walącym sercem i spoconym czołem. Natychmiast powrócił do rzeczywistości. Czerwone cyfry na budziku informowały, że nadeszła godzina pierwsza zero trzy. Przez okno wpadał do pokoju blask neonu motelu America. Zdezorientowany Cień wstał i poszedł do maleńkiej łazienki. Wysikał się po ciemku, po czym wrócił do sypialni. W jego umyśle wciąż tkwiły obrazy ze snu. Nie potrafił jednak wyjaśnić, czemu tak bardzo go przeraziły.
Światło padające z zewnątrz nie było zbyt jasne, lecz jego oczy przywykły do ciemności. Natychmiast dostrzegł, że na łóżku siedzi kobieta. Znał ją. Rozpoznałby w tłumie liczącym tysiące, setki tysięcy osób. Wciąż miała na sobie granatowy kostium, w którym ją pochowano. Jej głos, zwykły szept, także był znajomy.
— Przypuszczam — rzekła Laura — że spytasz, co tu robię?
Cień milczał.
Usiadł na jedynym krześle w pokoju. Wreszcie zapytał:
— To ty?
— Tak — odparła. — Zimno mi, piesku.
— Ty nie żyjesz, skarbie.
— Owszem, nie żyję. — Poklepała łóżko obok siebie. — Chodź, usiądź koło mnie.
— Nie — powiedział Cień. — Na razie wolę zostać tutaj. Mamy do omówienia kilka spraw.
— Na przykład to, że nie żyję.
— Może. Ale w tej chwili myślę głównie o tym, jak umarłaś. o tobie i Robbiem.
— Ach — rzekła — to.
Cień wyczuwał w powietrzu — a może, po prostu to sobie wyobraził — smród zgnilizny, woń kwiatów i środków konserwujących. Jego żona — była żona… nie, poprawił się: nieżyjąca żona — siedziała na łóżku i patrzyła na niego niemrugającymi oczami.
— Piesku, czy zechciałbyś dać mi papierosa?
— Zdawało mi się, że rzuciłaś?
— Owszem — powiedziała. — Ale nie przejmuję się już zagrożeniami dla zdrowia, a papieros mógłby mnie uspokoić. W holu stoi automat.
Cień naciągnął dżinsy i koszulkę i wyszedł do holu na bosaka. W recepcji dyżurował mężczyzna w średnim wieku, czytając powieść Johna Grishama. Cień kupił w automacie paczkę Virginia Slims.
— Jest pan w pokoju dla niepalących — powiedział tamten — więc proszę szeroko otworzyć okno. — Podał Cieniowi zapałki i popielniczkę z logo motelu America.
— Jasne — odparł Cień. Wrócił do sypialni. Laura wyciągnęła się wygodnie na pomiętej pościeli. Cień otworzył okno, po czym podał jej papierosy i zapałki. Miała zimne palce. W blasku zapałki ujrzał, że jej paznokcie, zwykle nieskazitelnie czyste, są pogryzione i połamane, ze śladami błota.
Laura zapaliła papierosa, wciągnęła dym, zdmuchnęła zapałkę, zaciągnęła się mocno.
— Nie czuję smaku. To chyba na nic.
— Przykro mi — rzekł.
— Mnie także. — Gdy wciągała dym w płuca, czubek papierosa zapłonął jaśniej i Cień ujrzał jej twarz.
— A zatem, wypuścili cię?
— Tak.
Czubek papierosa rozjarzył się lekko.
— Wciąż jestem wdzięczna. Nie powinnam była pozwolić, żebyś się do tego mieszał.
— Cóż — odparł — sam się zgodziłem. Mogłem odmówić.
Zastanawiał się, czemu się jej nie boi, czemu sen o muzeum wprawił go w panikę, podczas gdy bez lęku radzi sobie z żywym trupem.
— Owszem — potwierdziła. — Mogłeś, ty wielki frajerze. — Jej twarz spowijał wieniec dymu. W półmroku była bardzo piękna.
— Chcesz wiedzieć, jak było ze mną i Robbiem?
— Chyba tak.
Zgasiła papierosa w popielniczce.
— Siedziałeś w więzieniu, a ja potrzebowałam kogoś, z kim mogłabym pomówić. Potrzebowałam ramienia, by się wypłakać. Ciebie nie było. Denerwowałam się.
— Przykro mi. — Cień uświadomił sobie, że jej głos brzmi jakoś inaczej. Próbował wychwycić różnicę.
— Wiem. Spotykaliśmy się na kawie. Opowiadaliśmy, co zrobimy, kiedy wyjdziesz, jak dobrze będzie znów cię zobaczyć. On naprawdę cię lubił, wiesz? Nie mógł się już doczekać, żeby dać ci dawną pracę.
— Tak?
— A potem Audrey wyjechała na tydzień do siostry. To było rok, nie, trzynaście miesięcy po twoim zamknięciu. — W jej głosie brakowało emocji. Każde kolejne słowo było płaskie i monotonne, niczym kamyki kolejno wrzucane do głębokiej studni. Robbie wpadł do mnie, razem się upiliśmy i zrobiliśmy to na podłodze w sypialni. Było dobrze, naprawdę dobrze.
— Nie musiałaś mi tego mówić.
— Nie? Przepraszam. Po śmierci trudniej jest dokonywać wyborów. Coś jak na fotografii. Nam to nie przeszkadza.
— A mnie tak.
Laura zapaliła kolejnego papierosa. Poruszyła się płynnie, zręcznie, nie sztywno. Cień zastanawiał się przez moment, czy naprawdę nie żyje. Może to jakiś skomplikowany podstęp?
— Tak — rzekła. — Teraz rozumiem. Kontynuowaliśmy ten romans — choć wcale go tak nie nazywaliśmy, w ogóle go nie nazywaliśmy — przez większą część ostatnich dwóch lat.
— Zamierzałaś zostawić mnie dla niego?
— Niby czemu? Jesteś moim wielkim misiem, moim „pieskiem”. To, co zrobiłeś, zrobiłeś dla mnie. Czekałam trzy lata, żebyś do mnie wrócił. Kocham cię.
Powstrzymał się, by nie odpowiedzieć „ja też cię kocham”. Nie zamierzał wymówić tych słów. Już nie.
— Co zatem stało się tamtej nocy?
— Wtedy, kiedy zginęłam?
— Tak.
— Wybraliśmy się z Robbiem, żeby pomówić o twoim przyjęciu-niespodziance. Byłoby świetne. Oznajmiłam mu też, że kończę związek z nim, że teraz, po twoim powrocie, wszystko ułoży się tak, jak powinno.
— Hmm, dzięki, złotko.
— Bardzo proszę, kochany. — Jej twarz rozjaśnił cień uśmiechu. — Rozkleiliśmy się. Było słodko. Byliśmy tacy głupi. Bardzo się upiłam. On nie. Musiał prowadzić. Jechaliśmy do domu, gdy oznajmiłam, że zamierzam obciągnąć mu na pożegnanie, ostatni raz, z uczuciem. Rozpięłam mu spodnie i to zrobiłam.
— Duży błąd.
— Mnie to mówisz? Ramieniem trąciłam dźwignię zmiany biegów, a potem Robbie próbował mnie odepchnąć, żeby wrzucić bieg. Zboczyliśmy. Usłyszałam głośny trzask. Pamiętam, że świat wokół zawirował i pomyślałam, że zaraz zginę. Zupełnie obojętnie. Tyle pamiętani. Nie bałam się. Potem nie pamiętam już niczego.
W powietrzu rozeszła się woń przypominająca palony plastik. To był papieros. Dopalił się do filtra. Laura tego nie zauważyła.
— Co tu robisz, Lauro?
— Czy żona nie może odwiedzić męża?
— Ty nie żyjesz. Byłem dziś na twoim pogrzebie.
— Tak. — Umilkła, spoglądając w nicość.
Cień wstał i podszedł do niej. Wyjął spomiędzy jej palców resztę kopcącego się papierosa i wyrzucił go za okno.
— I co?
Poszukała go wzrokiem.
— Nie wiem więcej niż wtedy, gdy jeszcze żyłam. A większości z tego, czego dowiedziałam się tutaj, nie da się oblec w słowa.
— Zwykle ludzie po śmierci pozostają w grobach — zauważył Cień.
— Naprawdę? Naprawdę, piesku? Kiedyś też tak myślałam. Teraz nie jestem pewna. Może. — Zeskoczyła z łóżka i podeszła do okna. W blasku neonu jej twarz wyglądała równie pięknie, jak kiedyś: twarz kobiety, dla której poszedł do więzienia.
Serce bolało go, jakby ktoś zacisnął wokół niego pięść.
— Lauro…?
Nie patrzyła na niego.
— Wmieszałeś się w coś bardzo niedobrego, Cieniu. Schrzanisz sprawę, jeśli ktoś nie będzie się tobą opiekował. To moje zadanie. I dziękuję za prezent.
— Jaki prezent?
Sięgnęła do kieszeni kurtki i wyciągnęła złotą monetę, którą wcześniej wrzucił do grobu. Wciąż pokrywało ją zaschnięte błoto.
— Może każę powiesić ją na łańcuszku. To bardzo słodki gest.
— Ależ proszę.
Wówczas odwróciła się i spojrzała na niego oczami, które zdawały się widzieć i jednocześnie nie dostrzegać.
— Myślę, że nasze małżeństwo ma kilka aspektów, nad którymi musimy popracować.
— Złotko — rzekł — ty nie żyjesz.
— To jedna z owych kwestii. — Urwała. — W porządku — oznajmiła. — Teraz już odejdę. Tak będzie lepiej. — Zupełnie naturalnie, z wdziękiem odwróciła się, zarzuciła Cieniowi ręce na szyję i wspinając się na palce, pocałowała go na pożegnanie, jak zawsze.
Cień niezręcznie pochylił się, pozwalając, by ucałowała go w policzek. Ona jednak w tym samym momencie przesunęła usta. Ich wargi się zetknęły. Oddech Laury pachniał kulkami na mole.
Jej język wcisnął się do ust Cienia. Był zimny, suchy, smakował papierosami i żółcią. Jeśli Cień miał wcześniej jakieś wątpliwości co do tego, czy żona umarła, teraz ostatecznie je stracił.
Odsunął się.
— Kocham cię — powiedziała z prostotą. — Będę na ciebie uważać. — Podeszła do drzwi pokoju. Cień wciąż czuł dziwny smak w ustach. — Prześpij się, piesku — dodała — i unikaj kłopotów.
Otworzyła drzwi na korytarz. Światło jarzeniówki nie było dla niej łaskawe. W jego blasku Laura wyglądała jak trup, ale też to samo czyniło z każdym.
— Mogłeś poprosić, bym została — rzekła zimnym, kamiennym głosem.
— Raczej bym nie zdołał — odparł Cień.
— Zrobisz to jeszcze, kochany. Nim to wszystko się skończy, zrobisz to. Odwróciła się od niego i ruszyła korytarzem.
Cień odprowadził ją wzrokiem. Recepcjonista wciąż czytał powieść Johna Grishama. Prawie nie podniósł wzroku, gdy Laura przeszła obok niego. Jej buty oblepiało gęste cmentarne błoto. A potem zniknęła.
Cień odetchnął powoli, wypuszczając powietrze. Serce nierytmicznie tłukło mu się w piersi. Przeszedł przez korytarz i zapukał do drzwi Wednesdaya. Nagle odniósł wrażenie, że wokół niego uderzają czarne skrzydła, jakby olbrzymi kruk przeleciał wprost przez jego ciało na korytarz i dalej, na świat.
Wednesday otworzył. Poza białym motelowym ręcznikiem, zamotanym wokół bioder, był nagi.
— Czego chcesz, do diabła? — spytał.
— Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć — odparł Cień. — Może to sen — choć raczej nie — albo może zbyt mocno odetchnąłem dymem z syntetycznej skóry ropuchy u tego grubasa, albo po prostu zaczynam wariować…
— Tak, tak, wywal to z siebie — rzucił Wednesday. — Ja chwilowo jestem dość zajęty.
Cień zerknął do pokoju. Dostrzegł, że ktoś leży w łóżku i go obserwuje. Widział kołdrę zasłaniającą małe piersi, jasnoblond włosy, coś szczurzego w rysach twarzy. Zniżył głos.
— Właśnie widziałem moją żonę — oznajmił. — Była u mnie w pokoju.
— Chcesz powiedzieć: ducha? Widziałeś ducha?
— Nie. Nie ducha. Była cielesna. I była tutaj. Zdecydowanie nie żyje, ale to nie duch. Dotknąłem jej, a ona mnie pocałowała.
— Rozumiem. — Wednesday zerknął na kobietę w łóżku. — Zaraz wrócę, moja droga.
Wrócili do pokoju Cienia. Wednesday włączył światło. Spojrzał na niedopałek papierosa w popielniczce. Podrapał się po piersi. Sutki miał ciemne, jak u starca. Włosy na piersi posiwiały. Z jednej strony torsu widniała długa, biała szrama. Przez chwilę powęszył w powietrzu, potem wzruszył ramionami.
— W porządku — rzekł. — A zatem pokazała się tu twoja martwa żona. Boisz się?
— Odrobinę.
— Bardzo mądrze. Martwi zawsze doprowadzają mnie do szału. Coś jeszcze?
— Mogę wyjechać z Eagle Point. Matka Laury sama załatwi sprawę z mieszkaniem. I tak mnie nienawidzi. W każdej chwili jestem gotów do wyjazdu.
Wednesday uśmiechnął się.
— To dobra nowina, chłopcze. Wyjedziemy rano. A teraz powinieneś się przespać. Mam u siebie szkocką, jeśli potrzebujesz pomocy. Chcesz?
— Nie, poradzę sobie.
— Zatem nie przeszkadzaj mi więcej. Czeka mnie długa noc.
— Dobranoc — rzucił Cień.
— Właśnie — odparł Wednesday, zamykając za sobą drzwi.
Cień usiadł na łóżku. W powietrzu wciąż wisiała woń papierosów i środków konserwujących. Cień pożałował, że nie może tęsknić za Laurą: wydawało się to bardziej stosowne niż niepokój związany z jej odwiedzinami i przyznanie, że teraz, gdy odeszła, trochę się jej boi. Nadszedł czas żałoby. Zgasił światło, położył się na łóżku i zaczął myśleć o Laurze, takiej, jaką była, nim poszedł do więzienia. Przypomniał sobie ich małżeństwo. Byli młodzi i szczęśliwi, głupi, pełni entuzjazmu i namiętni.
Minęło wiele łat od dnia, gdy Cień rozpłakał się po raz ostatni. Wydawało mu się, że zapomniał, jak to się robi. Nie płakał nawet wtedy, gdy umarła matka.
Teraz jednak zapłakał, szlochając głośno, boleśnie, i po raz pierwszy od czasów dzieciństwa Cień zapadł w sen, płacząc.
Żeglowali po zielonym morzu, kierując się światłem gwiazd, kształtem brzegu, a gdy brzeg pozostał jedynie wspomnieniem, a nocne niebo zasnuły ciemne chmury, żeglowali na wiarę, wzywając Wszechojca, by bezpiecznie sprowadził ich na ląd.
Ciężka to była podróż. Palce im drętwiały, a w kościach gnieździł się chłód, którego nawet wino nie zdołało z nich przegnać. Rankiem budzili się, by ujrzeć, że szron osiadł im w brodach, i póki słońce nie wstało, wyglądali jak przedwcześnie osiwieli starcy.
Chwiały się im zęby, a oczy zapadały głęboko, gdy wreszcie ujrzeli na zachodzie zielone ziemie.
— Jesteśmy daleko — rzekli — daleko od naszych domów i ognisk domowych. Daleko od mórz, które znamy, i ziem, które kochamy. Tu, na skraju świata, zapomną o nas nawet nasi bogowie.
Przywódca wdrapał się na wielką skałę i zaczął szydzić z ich braku wiary.
— Wszechojciec stworzył ten świat! — krzyknął. — Zbudował go własnymi rękami ze strzaskanych kości i ciała Imira, jego dziada. Mózg Imira umieścił na niebie, jako chmury. Jego słona krew stała się morzem, które przepłynęliśmy. Skoro stworzył świat, czyż nie pojmujecie, że te ziemie także są jego? Jeśli umrzemy tu, jak mężczyznom przystało, zostaniemy przyjęci w jego dworze.
Ludzie zaczęli wiwatować. Z nową siłą podjęli budowę dworu z pni drzew i z błota, wewnątrz palisady z zaostrzonych pni, choć, z tego co wiedzieli, poza nimi w Nowym Świecie nie było nikogo.
W dniu, gdy skończyli budowę, rozpętała się burza. W południe niebo pociemniało niczym w nocy, a potem rozdarły je białe jęzory płomieni. Grzmoty były tak głośnie, że niemal ogłuszały. Okrętowy kot, którego przywieźli ze sobą na szczęście, ukrył się pod łodzią na plaży. Burza była tak gwałtowna i groźna, że ludzie zaśmiewali się, klepiąc się po plecach.
— Nawet tu, w odległym kraju, jest z nami Władca Piorunów.
Dziękowali zatem, radowali się i pili do upadłego.
Tej nocy w zasnutym dymem półmroku dworu bard odśpiewał stare pieśni. Śpiewał o Odynie, Wszechojcu, który oddał się sobie w ofierze, śmiało i szlachetnie, jak inni, z których ofiary mu składano. Śpiewał o dziewięciu dniach, podczas których Wszechojciec wisiał na drzewie świata, z krwawiącą raną od włóczni w boku, i o wszystkim, co poznał w swym cierpieniu: dziewięciu imionach i dziewięciu runach, i po dwakroć dziewięciu urokach. Gdy opowiadał im o włóczni przebijającej bok Odyna, bard wrzasnął z bólu, tak jak sam Wszechojciec krzyknął w męce, a ludzie zadrżeli, wyobrażając sobie jego cierpienie.
Następnego dnia, w dzień poświęcony Wszechojcu, znaleźli skraelinga. Był to drobny mężczyzna o długich włosach, czarnych niczym pióra skrzydła kruka, i skórze barwy ciemnej, czerwonej gliny. Przemawiał słowami, których nie rozumieli — nikt, nawet bard, choć żeglował na statku, który przepłynął między Kolumnami Herkulesa, i znał mowę handlarzy z Morza Śródziemnego. Obcy miał na sobie pióra i futra. W długie włosy wplótł niewielkie kości.
Zaprowadzili go do obozu, poczęstowali pieczonym mięsiwem i mocnym trunkiem. Zaśmiewali się głośno, gdy zaczął chwiać się i śpiewać, a jego głowa kołysała się bezwładnie — i wszystko to po niecałym rogu miodu. Dali mu go więcej i wkrótce zasnął pod stołem, z głową ukrytą pod ręką.
Wówczas podnieśli go — dwoje ludzi za ramiona i dwoje za nogi — i dźwigając na wysokości barków, we czwórkę, niczym ośmionogi koń, ponieśli na czele procesji do jesionu na wzgórzu, nad zatoką. Tam zarzucili mu na szyję linę i powiesili, na cześć Wszechojca, boga szubienic. Ciało skraelinga kołysało się na wietrze. Jego twarz poczerniała, język wysunął się z warg, oczy wypadły z orbit. Penis stwardniał tak, że dało się na nim powiesić skórzany hełm. A oni śmiali się i wiwatowali, dumni, że mogą posłać w niebo swą ofiarę.
Następnego dnia, gdy na ramionach trupa usiadły dwa wielkie kruki i zaczęły wydziobywać policzki i oczy, wiedzieli, że ofiara została przyjęta.
Nastała długa zima, a oni głodowali. Pocieszała ich jednak myśl, że wiosną odeślą łódź do krajów północy, by przywiozła osadników i kobiety. A gdy dni stawały się coraz zimniejsze i krótsze, niektórzy z nich zaczęli szukać wioski skraelinga, w nadziei że będzie tam jedzenie i kobiety. Niczego jednak nie znaleźli, poza miejscami, w których palono ogniska, małymi opuszczonymi obozami.
Pewnego zimowego dnia w blasku zimnego odległego słońca, bladego niczym srebrna moneta, ujrzeli, że szczątki ciała skraelinga zniknęły z jesionu. Po południu zaczął padać śnieg — wielkie leniwe płatki. Mężczyźni z północy zamknęli bramy swego obozowiska i ukryli się za ścianami z drewna.
Tej nocy zaatakował ich oddział skraelingów: pięciuset przeciw trzydziestu. Wdrapali się na palisadę i w ciągu następnych siedmiu dni zabili wszystkich trzydziestu ludzi, na trzydzieści różnych sposobów. I historia oraz ich lud zapomnieli o żeglarzach.
Wojownicy zburzyli palisadę i spalili wioskę. Łódź stojącą na brzegu dnem do góry także spalili, w nadziei że bladoskórzy przybysze mają tylko jedną i dzięki temu ludzie z północy nie przybędą już na ich brzegi.
Minęło ponad sto lat, nim Leif Szczęśliwy, syn Eryka Czerwonego, ponownie odkrył krainę, którą nazwał Krajem Wina. Gdy tam przybył, jego bogowie już nań czekali: jednoręki Tyr, siwy Odyn, bóg szubienicy, i Thor, pan piorunów.
Już tam byli.
Czekali.
Specjał o północy
To naprawdę coś.
Specjał o północy
to naprawdę, naprawdę coś.
Cień i Wednesday zjedli śniadanie w Wiejskiej Kuchni naprzeciwko motelu. Była ósma rano. Świat zasnuła lodowata mgła.
— Wciąż jesteś gotów do wyjazdu z Eagle Point? Jeśli tak, muszę załatwić parę spraw. Dziś jest piątek. Piątek to wolny dzień. Dzień kobiet. Jutro sobota. Mamy wiele do zrobienia.
— Jestem gotów — odparł Cień. — Nic mnie tu nie trzyma.
Wednesday napełnił swój talerz wysokim stosem najróżniejszych wędlin. Cień wziął kawałek melona, precel i kostkę sera topionego. Usiedli razem przy stole z boku.
— Wczoraj miałeś niezły sen — mruknął Wednesday.
— Tak. Niezły.
Gdy wstał rano, ujrzał na wykładzinie zabłocone ślady stóp Laury, prowadzące z sypialni do holu i dalej za drzwi.
— A zatem — zagadnął Wednesday — czemu nazywają cię Cieniem?
Cień wzruszył ramionami.
— To moje imię — odparł.
Za szklanymi drzwiami zamglony świat przypominał ołówkowy szkic w kilkunastu odcieniach szarości, na którym tu i tam pojawiały się smugi ognistej czerwieni i czystej bieli.
— Jak straciłeś oko?
Wednesday wsadził do ust kilka kawałków bekonu, pogryzł je i wierzchem dłoni otarł zatłuszczone wargi.
— Nie straciłem — rzekł. — Wciąż dokładnie wiem, gdzie jest.
— Jaki mamy plan?
Jego rozmówca zastanowił się chwilę. Przełknął parę jaskra-woróżowych plastrów szynki, wybrał z brody okruch mięsa i rzucił go na talerz.
— Plan wygląda następująco: jutro wieczorem spotykamy się z kilkoma osobami, niezwykle zasłużonymi w swych własnych dziedzinach — nie pozwól, by ich zachowanie cię onieśmieliło. Spotkanie to odbędzie się w jednym z najważniejszych miejsc w całym kraju. Potem czeka nas biesiada. Muszę zapewnić sobie ich pomoc w moim przedsięwzięciu.
— A gdzie znajduje się to najważniejsze miejsce?
— Sam zobaczysz, mój chłopcze. Powiedziałem: „jedno z najważniejszych”. Opinie w tej materii różnią się nieco. Posłałem wiadomość mym kolegom. Po drodze zatrzymamy się w Chicago. Potrzebuję pieniędzy. Należyte przyjęcie — a muszę podjąć ich należycie — wymaga więcej gotówki, niż mam w tej chwili. Potem ruszamy do Madison.
Wednesday zapłacił i wyszli, kierując się na parking. Rzucił Cieniowi kluczyki. Wjechali na autostradę i zostawili za sobą miasto.
— Będziesz tęsknił? — spytał Wednesday. Grzebał w teczce pełnej map.
— Za miastem? Nie. Tak naprawdę tu nie żyłem. W dzieciństwie nigdy nie przebywałem długo w jednym miejscu i dotarłem tu dopiero po dwudziestce. To miasto należało do Laury.
— Miejmy nadzieję, że Laura tu zostanie — mruknął Wednesday.
— To był sen — przypomniał Cień. — Pamiętaj.
— I dobrze. Zdrowe podejście. Pieprzyłeś się z nią wczoraj?
Cień odetchnął głęboko.
— Nie twoja cholerna sprawa. I nie.
— A chciałeś?
Nie odpowiedział. Jechał na północ w stronę Chicago. Wednesday zachichotał i pochylił się nad mapami. Rozwijał je i składał, od czasu do czasu zapisywał coś w żółtym notatniku dużym, srebrnym długopisem.
Wreszcie skończył, odłożył długopis, rzucił teczkę na tylne siedzenie.
— Najlepszą rzeczą w stanach, do których zmierzamy — oznajmił — w Minnessocie, Wisconsin i okolicach, są kobiety, dokładnie takie, jakie lubiłem, gdy byłem młodszy: jasnoskóre i niebieskookie, o włosach tak jasnych, że niemal białych, wargach barwy wina i okrągłych, pełnych piersiach, żyłkowanych niczym dobry ser.
— Tylko gdy byłeś młodszy? Wczoraj miałem wrażenie, że nieźle się zabawialiście.
— Tak. — Wednesday uśmiechnął się. — Chciałbyś poznać tajemnicę mojego powodzenia?
— Płacisz im?
— Nic tak banalnego. Nie. Tajemnicą jest urok. Zwykły urok.
— Urok, tak? Cóż, jak mówią, albo się go ma, albo nie.
— Uroków można się nauczyć — oznajmił Wednesday.
Cień nastawił radio na stację nadającą stare przeboje i zaczął słuchać piosenek z czasów, gdy przyszedł na świat. Bob Dylan śpiewał o deszczu, który spadnie, i Cień zastanawiał się, czy ów deszcz już spadł, czy też wciąż czeka na właściwą chwilę. Droga przed nimi była pusta. Kryształki lodu na asfalcie lśniły w porannym słońcu niczym diamenty.
Chicago nadeszło powoli jak migrena. Najpierw jechali przez pustkowia, potem niedostrzegalnie miasteczka połączyły się, tworząc odległe przedmieścia, które w końcu stały się miastem.
Zaparkowali przed przysadzistą, czarną kamienicą. Z chodnika ktoś odgarnął śnieg. Weszli do holu i Wednesday nacisnął najwyższy guzik na sfatygowanym domofonie. Nic się nie stało. Przycisnął ponownie. Potem zaczął eksperymentalnie naciskać inne guziki, należące do reszty lokatorów. Bez rezultatu.
— Zepsuty — oznajmiła wysuszona stara kobieta, schodząc ku nim po schodach. — Nie działa. Dzwoniliśmy do zarządcy. Pytaliśmy, kiedy go naprawi, kiedy naprawi ogrzewanie, ale jego to nie obchodzi. Na zimę wyjeżdża do Arizony. Dla zdrowia. — Akcent miała mocny; Cień uznał, że wschodnioeuropejski. Wednesday ukłonił się nisko.
— Zoria, moja droga. Muszę rzec, że wyglądasz niewiarygodnie pięknie. Cudowna istota. W ogóle się nie postarzałaś.
Stara kobieta posłała mu nieprzychylne spojrzenie.
— On nie chce się z tobą widzieć. Ja też nie chcę się z tobą widzieć. Zawsze przynosisz złe wieści.
— To dlatego że przychodzę tylko w ważnych sprawach.
Pociągnęła nosem. W ręku miała pustą sznurkową siatkę, na sobie stary, czerwony płaszcz, zapięty pod szyję. Zerknęła podejrzliwie na Cienia.
— Co to za osiłek? — spytała Wednesdaya. — Kolejny z twoich morderców?
— Zbyt nisko mnie cenisz, pani. Nazywamy go Cieniem. Owszem, pracuje dla mnie, ale w imieniu innych. Cieniu, pozwól, że cię przedstawię uroczej pannie Zorii Wieczemej.
— Miło mi panią poznać — rzekł Cień.
Staruszka przyjrzała mu się bystrym, ptasim wzrokiem.
— Cień — rzekła. — Dobre imię. Gdy wydłużają się cienie, nastaje moja pora. A ty jesteś długim cieniem. — Zmierzyła go wzrokiem, po czym się uśmiechnęła. — Możesz ucałować mą dłoń — dodała, wyciągając zimną rękę.
Cień pochylił się i pocałował szczupłe palce. Na środkowym ujrzał wielki pierścionek z bursztynem.
— Dobry chłopiec — powiedziała. — Idę na zakupy. Widzicie, tylko ja cokolwiek zarabiam. Pozostałe dwie nie potrafią zarabiać na przepowiadaniu przyszłości. To dlatego, że mówią wyłącznie prawdę, a ludzie nie chcą słuchać prawdy. Prawda jest zła. Budzi niepokój. Więc ludzie nie wracają. Ja jednak umiem kłamać, mówić to, co chcą usłyszeć, i to ja zarabiam na chleb. Jak myślicie, zostaniecie na kolację?
— Taką mam nadzieję — rzekł Wednesday.
— Więc daj mi trochę grosza na zakupy — poleciła. — Mam swoją dumę, ale nie jestem głupia. Pozostałe są dumniejsze ode mnie, a on najdumniejszy ze wszystkich. Daj mi więc pieniądze i nie wspominaj o tym.
Wednesday otworzył portfel, sięgnął do środka, wyjął dwudziestkę. Zoria Wieczernaja wyrwała mu ją z palców i czekała dalej. Wyciągnął kolejny banknot i wręczył go jej.
— Tak jest dobrze — powiedziała. — Nakarmimy was jak hrabiów. A teraz idźcie schodami na górę. Zoria Utriennaja już wstała, ale nasza siostra jeszcze śpi, więc nie hałasujcie zbytnio.
Cień i Wednesday wdrapali się po ciemnych schodach. Na podeście dwa piętra wyżej ujrzeli stos ciemnych worków ze śmieciami. Powietrze cuchnęło zgnilizną.
— To Cyganie? — spytał Cień.
— Zoria i jej rodzina? Ależ nie. Nie są Komami. To Rosjanie. Słowianie.
— Ale skoro przepowiada przyszłość?
— Wielu ludzi przepowiada przyszłość. Sam też się tym zajmuję. — Wednesday dyszał ciężko, gdy pokonywali ostatnie schody. — Straciłem formę.
Na podeście ujrzeli tylko jedne drzwi; czerwone, z dużym judaszem pośrodku.
Wednesday zapukał, nikt nie odpowiedział. Zapukał ponownie, tym razem głośniej.
— Już dobrze, dobrze. Słyszę, słyszę.
Odgłos otwieranych zamków, odciąganych zasłon, szczęk łańcucha. Drzwi odchyliły się odrobinę.
— Kto tam? — Męski głos, stary, ochrypły od papierosów.
— Stary druh, Czernobogu, z towarzyszem.
Drzwi otwarły się na całą długość łańcucha. Cień ujrzał szarą twarz, wyglądającą na nich z mroku.
— Czego chcesz, Wotanie?
— Na początek napawać się twoim towarzystwem. Mam też pewne informacje. Jak to brzmi?… A tak, możesz dowiedzieć się czegoś pożytecznego.
Drzwi otwarły się szeroko. Mężczyzna w przykurzonym szlafroku był niski, miał szarosiwe włosy i ostre rysy. Jego nogi okrywały prążkowane spodnie, stare i wyświecone. Na stopach miał kapcie. W kwadratowych palcach trzymał papierosa bez filtra. Zaciągał się głęboko, osłaniając płomyk ręką — jak więzień, pomyślał Cień, albo żołnierz. Lewą dłoń wyciągnął do Wednesdaya.
— A zatem witaj, Wotanie.
— Teraz nazywają mnie Wednesday — odparł tamten, ściskając rękę starca.
Wąski uśmiech, błysk żółtych zębów.
— Tak, bardzo zabawne. A to jest…?
— Mój towarzysz. Cieniu, poznaj pana Czernoboga.
— Miło mi — rzekł Czemobog, ściskając lewą dłoń Cienia. Ręce miał szorstkie, pokryte odciskami, a czubki palców żółte, jakby zanurzył je w jodynie.
— Jak się pan miewa, panie Czernobog?
— Jestem stary, bolą mnie flaki, bolą mnie plecy i co rano wy — kasłuję płuca.
— Czemu stoicie w drzwiach? — usłyszeli głos kobiety. Cień spojrzał ponad ramieniem Czernoboga i ujrzał staruszkę, drobniejszą i szczuplejszą niż siostra. Włosy miała długie i wciąż złote. — Jestem Zoria Utriennaja — oznajmiła. — Nie powinniście stać w przedpokoju. Wejdźcie, usiądźcie. Zrobię wam kawy.
Znaleźli się w mieszkaniu pachnącym rozgotowaną kapustą, kocimi sikami i zagranicznymi papierosami bez filtra. Gospodarz poprowadził ich wąskim korytarzem obok kilkorga zamkniętych drzwi do salonu, i posadził na wielkiej, starej kanapie z końskiego włosia. Przybycie gości obudziło starego, szarego kota, który przeciągnął się, wstał i sztywno odmaszerował na najdalszy skrawek kanapy. Tam ułożył się, przez moment patrzył na nich czujnie, po czym zamknął oko i zasnął. Czernobog usadowił się naprzeciwko, na fotelu.
Zoria Utriennaja znalazła pustą popielniczkę i ustawiła ją obok niego.
— Jaką kawę lubicie? — spytała gości. — My pijemy czarną jak noc i słodką jak grzech.
— Brzmi świetnie, proszę pani — odparł Cień. Wyjrzał przez okno na budynek po drugiej stronie ulicy.
Zoria Utriennaja wyszła. Czernobog odprowadził ją wzrokiem.
— Dobra kobieta — rzekł. — Nie taka jak siostry. Jedna to harpia, druga cały czas śpi.
Położył nogę w kapciu na długim, niskim stoliku, pośrodku którego stała szachownica pokryta śladami papierosów i mokrych kubków.
— To pańska żona? — spytał Cień.
— To niczyja żona. — Przez moment starzec milczał, patrząc na swe szorstkie ręce. — Wszyscy jesteśmy krewnymi. Przybyliśmy tu razem, dawno temu.
Z kieszeni szlafroka wyjął paczkę papierosów. Wednesday wyciągnął wąską, złotą popielniczkę i podał mu ogień.
— Najpierw znaleźliśmy się w Nowym Jorku — rzekł Czerno — bog. — Wszyscy nasi rodacy tam przyjechali. Potem przenieśliśmy się tu, do Chicago, i wszystko zaczęło się psuć. Nawet w starym kraju już prawie o mnie zapomnieli. Tutaj jestem tylko złym wspomnieniem. Wiesz, co robiłem, gdy przybyłem do Chicago?
— Nie — odparł Cień.
— Dostałem pracę w przemyśle mięsnym, w rzeźni. Gdy przywożą bydło, potrzebny jest młociarz. Wiesz, czemu nazywają nas młociarzami? Dlatego, że bierzemy młot i powalamy nim krowę. Buch! Wymaga to siły ramienia, tak? Potem łańcuchowy przypina krowę, podnosi i przecina jej gardło. Najpierw spuszczają krew, potem obcinają głowę. My, miociarze, byliśmy najsilniejszy. — Podciągnął rękaw szlafroka i napiął rękę, demonstrując wciąż widoczne pod starą skórą mięśnie. — Nie chodzi jednak wyłącznie o siłę. To cała sztuka zadać celny cios. W przeciwnym razie krowa jest tylko ogłuszona albo wściekła. A potem, w latach pięćdziesiątych, dostaliśmy pistolety na gwoździe. Przykładało się je do czoła, bum, bum! Pewnie myślisz, że czymś takim każdy mógł zabić krowę, ale nie. — Gestem pokazał, jak gwóźdź przebija wielką czaszkę. — Wciąż trzeba to umieć. — Uśmiechnął się na to wspomnienie, szczerząc poszarzałe zęby.
— Nie opowiadaj mi tu o zabijaniu krów.
Zoria Utriennaja dźwigała czerwoną drewnianą tacę z niewielkimi, kolorowymi filiżankami. Wręczyła im je kolejno, po czym usiadła obok Czemoboga.
— Zoria Wieczernaja poszła na zakupy — oznajmiła. — Wkrótce wróci.
— Spotkaliśmy ją na dole — rzekł Cień. — Mówiła, że przepowiada przyszłość.
— Tak — odparła siostra. — O zmierzchu. To pora jej kłamstw. Ja nie potrafię dobrze kłamać, więc kiepsko sobie radzę, a nasza siostra, Zoria Połunocznaja, w ogóle nie umie kłamać.
Kawa była słodsza i mocniejsza, niż Cień oczekiwał.
Po chwili przeprosił i poszedł do toalety — małego pomieszczenia o ścianach zawieszonych kilkunastoma zbrązowiałymi zdjęciami mężczyzn i kobiet w sztywnych, wiktoriańskich pozach. Niedawno minęło południe, lecz światło na zewnątrz zaczynało już gasnąć. W korytarzu usłyszał podniesione głosy. Umył ręce lodowatą wodą i różowym mydłem o mdlącym zapachu.
Gdy Cień wyszedł z łazienki, Czernobog stał w przedpokoju.
— Przynosisz kłopoty! — krzyczał. — Tylko kłopoty! Nie będę słuchał! Wynoś się z mojego domu!
Wednesday wciąż siedział na kanapie, sącząc kawę i głaszcząc szarego kota. Zoria Utriennaja stała na wytartym dywanie. Jedną ręką nerwowo skręcała długie, jasne włosy.
— Jakiś problem? — spytał Cień.
— To on jest problemem! — wrzasnął Czernobog. — On! Powiedz mu, że nic nie przekona mnie, abym mu pomógł. Chcę, żeby stąd poszedł, chcę, żeby się wyniósł. Odejdźcie! Obydwaj!
— Proszę — wtrąciła Zoria Utriennaja. — Proszę, ciszej. Obudzisz Zorię Połunoczną.
— Jesteś taka jak on. Chcesz, żebym wziął udział w tym szaleństwie! — krzyknął Czernobog. Sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozpłakać. Długi cylinder szarego popiołu posypał się z papierosa na wytartą wykładzinę.
Wednesday wstał, podszedł do Czernoboga i położył mu dłoń na ramieniu.
— Posłuchaj — rzekł pojednawczo. — Po pierwsze, to nie szaleństwo. To jedyne wyjście. Po drugie, wszyscy tam będą. Nie chciałbyś, żebyśmy o tobie zapomnieli, prawda?
— Wiesz, kim jestem — odparł Czernobog. — Wiesz, co robiły te ręce. Potrzebujesz mojego brata, nie mnie, a on odszedł.
Drzwi po drugiej stronie korytarza uchyliły się lekko. Cień usłyszał zaspany kobiecy głos:
— Coś się stało?
— Nic się nie stało, siostro — odparła Zoria Utriennaja. — Śpij dalej. — Odwróciła się do Czernoboga. — Widzisz? Widzisz, co zdziałałeś swoimi krzykami? Wracaj do środka i usiądź. Już!
Czernobog wyglądał, jakby zamierzał zaprotestować. Potem jednak stracił wolę walki. Nagle wydał się kruchy, bardzo kruchy i samotny.
Trzej mężczyźni wrócili do nieporządnego salonu o ścianach brązowych od tytoniowego dymu. Ów brązowy pierścień kończył się trzydzieści centymetrów od sufitu. Przypominał linię wodną w starej wannie.
— Nie chodzi tylko o ciebie — rzekł Wednesday do Czernobo — ga. — Skoro potrzebny mi twój brat, to i ty także. To przewaga, jaką macie nad nami wy, dualiści.
Czernobog milczał.
— A skoro już mowa o Bielebogu, mieliście od niego jakieś wieści?
Tamten potrząsnął głową. Spojrzał na Cienia.
— Masz brata?
— Nie — odparł Cień. — Nic mi o tym niewiadomo.
— Ja mam. Mówią, że kiedy jesteśmy razem, wyglądamy jak jeden człowiek. Gdy byliśmy młodsi, miał bardzo jasne włosy, bardzo złote, a oczy niebieskie. I ludzie twierdzili, że on jest dobry. A moje włosy były ciemne, ciemniejsze nawet niż twoje. Ludzie mawiali, że jestem zły. Rozumiesz? Że ja jestem zły. Teraz minęły lata. Moje włosy są szare, jego, jak sądzę, też. Gdybyś na nas spojrzał, nie wiedziałbyś, który jest który. Który jasny, który ciemny.
— Byliście sobie bliscy? — spytał Cień.
— Bliscy? — powtórzył Czernobog. — Nie. Jak mogliśmy być bliscy? Obchodziły nas zupełnie inne rzeczy.
W korytarzu rozległ się szczęk zamka i do środka weszła Zo-ria Wieczernaja.
— Kolacja za godzinę — oznajmiła i zniknęła.
Czernobog westchnął.
— Myśli, że jest dobrą kucharką. Gdy była młoda, mieliśmy służbę. Teraz już nie mamy. Nie mamy niczego.
— Nie niczego — nie zgodził się Wednesday. — Nigdy.
— Ty! — mruknął Czernobog. — Nie będę cię słuchał. Odwrócił się do Cienia. — Grasz w warcaby? — spytał.
— Tak — odparł Cień.
— To dobrze. Zagrasz ze mną. — Starzec zdjął z kominka drewniane pudełko i wyrzucił na stół piony. — Ja biorę czarne.
Wednesday dotknął ramienia Cienia.
— Wiesz, że nie musisz tego robić.
— To żaden problem. Chcę zagrać — odparł Cień.
Wednesday wzruszył ramionami. Wyciągnął ze stosu pożółkłych pism na parapecie stary numer „Reader’s Digest”.
Brązowe palce Czernoboga skończyły rozstawiać pionki na szachownicy i rozpoczęła się gra.
W następnych dniach Cień często wspominał ową grę. Czasami też śnił o niej w nocy. Jego okrągłe, płaskie pionki miały barwę starego, brudnego drewna; w teorii oznaczało to biały; Czernoboga — brzydkiej, wyblakłej czerni. Cień wykonał pierwszy ruch. W snach nigdy nie rozmawiali. Słyszał tylko głośny stukot stawianych pionków i szmer tarcia drewna o drewno, gdy wykonywał kolejne ruchy.
Przez pierwszych kilka tur obaj mężczyźni przesuwali piony po szachownicy bliżej środka, pozostawiając tylne szeregi nie tknięte. Między ruchami następowały przerwy, długie szachowe przerwy. Wówczas gracze obserwowali i namyślali się.
Cień często grywał w więzieniu w warcaby. To pozwalało zabić czas. Grywał też w szachy, ale jego usposobieniu nie odpowiadało strategiczne planowanie. Wolał wybierać najlepszy ruch w danej chwili. Czasami w ten właśnie sposób da się wygrać w warcaby.
Rozległ się stuk. Czernobog podniósł czarny pion i przeskoczył nad jednym z białych pionów Cienia. Starzec zabrał zbity krążek i położył na stole obok szachownicy.
— Pierwsza krew, przegrałeś — oznajmił. — Koniec gry.
— Nie — odparł Cień. — Gra jeszcze nie jest skończona.
— Może więc chciałbyś się założyć, tak na boku, by dodać smaczku rozgrywce?
— Nie — wtrącił Wednesday, nie odrywając wzroku od rubryki „Humor w mundurze”. — Nie zechciałby.
— Nie z tobą gram, starcze, tylko z nim. Chce się pan założyć, panie Cieniu?
— O co się wcześniej sprzeczaliście? — spytał Cień.
Czernobog uniósł krzaczastą brew.
— Twój pan chce, żebym poszedł za nim, pomógł mu w tej bzdurnej sprawie. Wolę umrzeć.
— Chcesz zakładu? W porządku. Jeśli wygram, pójdziesz z nami.
Stary człowiek ściągnął wargi.
— Może — odparł. — Ale tylko jeśli w zamian przyjmiesz mój warunek.
— To znaczy?
Wyraz twarzy Czernoboga nie uległ zmianie.
— Jeśli wygram, rozwalę ci czaszkę kowalskim młotem. Najpierw uklękniesz przede mną, potem wymierzę ci cios, taki że więcej się już nie podniesiesz.
Cień spojrzał na twarz starca, próbując coś w niej wyczytać. Tamten nie żartował. Bez wątpienia Cień dostrzegł w jego oczach głód czegoś: bólu, śmierci, a może zemsty…
Wednesday zamknął „Reader’s Digesta”.
— To śmieszne — rzekł. — Myliłem się, przyjeżdżając tutaj. Cień, jedziemy.
Szary kot wstał zdenerwowany z kanapy i wskoczył na stół obok szachownicy. Przyjrzał się uważnie pionom, po czym śmignął na podłogę i wymaszerował z pokoju, wysoko unosząc ogon.
— Nie — odparł Cień. Nie bał się śmierci. Ostatecznie i tak już nic mu nie pozostało. — W porządku, przyjmuję. Jeśli wygrasz, będziesz miał szansę rozwalenia mi głowy jednym ciosem młota. — To rzekłszy, przesunął następny pionek na kwadrat przy skraju szachownicy.
Nie padło ani jedno słowo więcej, lecz Wednesday nie sięgnął już po „Reader’s Digesta”. Obserwował grę szklanym okiem i okiem żywym. Jego twarz nie zdradzała niczego.
Czernobog zbił kolejny pion Cienia, Cień dwa piony Czernoboga. Z korytarza dobiegła woń obcych potraw. I choć nie pachniały zbyt apetycznie, Cień uświadomił sobie nagle, jak bardzo jest głodny. Dwaj mężczyźni na przemian przesuwali swe piony, czarne i białe. Kolejne ofiary. Dwa piony awansowały na królowe: nie ograniczone jedynie do ruchów naprzód, o jedno pole na ukos, królowe mogły wędrować w przód i w tył, co sprawiało, że były podwójnie niebezpieczne. Następne krążki dotarły do ostatniego rzędu, zdobywając swobodę. Czernobog miał trzy królowe. Cień dwie.
Starzec zaczął przesuwać jedną z nich, eliminując kolejne piony Cienia. Pozostałymi zablokował królowe przeciwnika.
A potem Czernobog dołożył czwartą królową i powrócił na szachownicę do dwóch królowych Cienia. Bez uśmiechu zbił je obie. I to był koniec.
— Zatem — rzeki Czernobog — mogę rozwalić ci czaszkę. A ty z własnej woli uklękniesz przede mną. Dobrze. — Wyciągnął starą dłoń i poklepał Cienia po ramieniu.
— Wciąż mamy czas przed kolacją — odparł Cień. — Chcesz zagrać jeszcze raz? Te same warunki.
Czernobog kuchenną zapałką zapalił kolejnego papierosa.
— Te same warunki? Jak? Chcesz, żebym zabił cię dwa razy?
— W tej chwili masz tylko jeden cios. Sam mówiłeś, że liczy się nie tylko siła, ale też umiejętności. W ten sposób, jeśli wygrasz, będziesz mógł uderzyć dwa razy.
Czernobog posłał mu gniewne spojrzenie.
— Jeden cios wystarczy. Jeden cios. Na tym polega sztuka.
Lewą ręką poklepał się po mięśniach prawego ramienia, rozsypując wokół szary popiół.
— Minęło wiele czasu. Jeśli straciłeś umiejętności, możesz jedynie mnie ogłuszyć. Ile lat minęło od dnia, gdy po raz ostatni zamachnąłeś się młotem w zagrodzie? Trzydzieści? Czterdzieści?
Starzec nie odpowiedział. Zamknięte usta szarą kreską przecinały twarz. Zabębnił palcami o drewniany blat, wybijając złożony rytm. Potem rozstawił na szachownicy dwadzieścia cztery warcaby.
— Grajmy — rzekł. — Znowu bierzesz jasne, a ja ciemne.
Cień pierwszy przesunął pion. Czernobog odpowiedział swoim ruchem. I nagle Cieniowi przyszło do głowy, że jego przeciwnik próbuje ponownie rozegrać tę samą partię, tę, w której właśnie wygrał, i to go ogranicza.
Tym razem Cień grał nieostrożnie. Wykorzystywał wszelkie nadarzające się okazje, poruszał bez namysłu, bez chwili zastanowienia. I tym razem podczas gry uśmiechał się, a po każdym kolejnym posunięciu Czemoboga uśmiech Cienia stawał się szerszy.
Wkrótce Czernobog tłukł pionkami w szachownice i drewniany stół tak mocno, że pozostałe warcaby drżały na swych czarnych polach.
— Proszę — rzekł, z trzaskiem zbijając jeden z pionów Cienia i przygważdżając swój własny. — Proszę! Co ty na to?
Cień nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko i przeskoczył postawiony przez tamtego pionek, potem następny, kolejny i czwarty, oczyszczając środek szachownicy z czarnych krążków. Zdjął jeden ze stosu białych warcabów i ukoronował swój pion.
Później pozostało już tylko sprzątanie: kilka ruchów i gra dobiegła końca.
— Do trzech razy sztuka? — spytał Cień.
Czernobog przyglądał mu się chwilę oczami niczym stalowe ostrza, a potem wybuchnął śmiechem. Z rozmachem uderzył go w plecy.
— Lubię cię! — wykrzyknął. — Masz jaja!
W tym momencie Zoria Utriennaja wsunęła głowę przez drzwi i oznajmiła, że kolacja gotowa i powinni sprzątnąć i nakryć stół obrusem.
— Nie mamy jadalni — dodała. — Przykro mi. Jadamy tutaj.
Na stole rozstawiono półmiski. Każdy z biesiadników ustawił na kolanach małą malowaną tacę, na której spoczywały zaśniedziałe sztućce.
Zoria Wieczernaja wzięła pięć drewnianych misek. W każdej umieściła gotowany ziemniak w mundurku i zalała go solidną porcją jaskrawoszkarłatnego barszczu. Dorzuciła do tego łyżkę białej, kwaśnej śmietany i wręczyła im miski.
— Sądziłem, że jest nas sześcioro — wtrącił Cień.
— Zoria Połunocznaja wciąż śpi — odparła Zoria Wieczernaja. — Jej kolację przechowujemy w lodówce. Gdy się obudzi, zje.
Barszcz był kwaśny, octowy. Smakował marynowanymi burakami. Ziemniak miał posmak mąki.
Na następne danie składała się skórzasta pieczeń otoczona zieleniną — choć ta została poddana tak długiej obróbce w garnku, że w ogóle straciła barwę i była na najlepszej drodze do stania się brązową.
Potem Zoria podała liście kapusty faszerowane mięsem i ryżem, tak twarde, że niemal nie dało się ich przeciąć, nie rozsypując farszu po dywanie. Cień grzebał bez przekonania w talerzu.
— Graliśmy w warcaby — oznajmił Czernobog, odkrawając kolejny kawał pieczeni. — Młody człowiek i ja. On wygrał, ja wygrałem. Ponieważ wygrał, zgodziłem się pojechać wraz z nim i Wednesdayem i pomóc im w tym obłędzie, a że ja też wygrałem, kiedy skończymy, zabiję młodego człowieka uderzeniem młota.
Obie Zorie skinęły z powagą głowami.
— Co za szkoda — mruknęła Zoria Wieczernaja. — W mojej wróżbie powiedziałabym, że czeka cię długie, szczęśliwe życie, w otoczeniu wielu dzieci.
— Dlatego jesteś dobrą wróżką — dodała Zoria Utriennaja. Sprawiała wrażenie sennej, jakby z trudem wysiedziała tak długo. — Najlepiej z nas umiesz kłamać.
Pod koniec posiłku Cień wciąż był głodny. Więzienne żarcie, choć paskudne, i tak przewyższało to, co tu dostał.
— Dobry posiłek — mruknął Wednesday, który z wyraźnym apetytem opróżnił talerz. — Dziękuję, moje panie. A teraz obawiam się, iż musimy prosić was o polecenie nam jakiegoś dobrego hotelu w sąsiedztwie.
Zoria Wieczernaja zareagowała urazą.
— Czemu chcecie iść do hotelu? — spytała. — Nie jesteśmy przyjaciółmi?
— Nie chciałbym sprawiać kłopotu… — zaczął Wednesday.
— To nie kłopot — odparła Zoria Utriennaja. Jedną ręką bawiła się złotymi włosami, nie pasującymi do starej twarzy. Ziewnęła.
— Ty możesz spać w pokoju Bieleboga. — Zoria Wieczernaja wskazała Wednesdaya. — Jest pusty. A co do ciebie, młodzieńcze, pościelę ci na kanapie. Będzie ci tu wygodniej niż na puchowym materacu. Daję słowo.
— To bardzo uprzejme z twojej strony — rzekł Wednesday. — Dziękujemy.
— I zapłacicie mi nie więcej niż za hotel — dodała Zoria Wieczernaja, tryumfalnie odrzucając w tył głowę. — Sto dolarów.
— Trzydzieści — odparł Wednesday.
— Pięćdziesiąt.
— Trzydzieści pięć.
— Czterdzieści pięć.
— Czterdzieści.
— Dobrze. Czterdzieści pięć dolarów.
Zoria Wieczernaja wyciągnęła rękę nad stołem i ucisnęła dłoń Wednesdaya. Potem zaczęła sprzątać garnki. Zoria Utriennaja ziewnęła tak szeroko, iż Cień z obawą pomyślał, że zaraz wywichnie sobie szczękę, i oznajmiła, że kładzie się do łóżka, nim zaśnie z głową w cieście. Powiedziała „dobranoc” i wyszła.
Cień pomógł Zorii Wieczernej zanieść talerze i półmiski do maleńkiej kuchni. Ku jego zdumieniu obok zlewu stała stara zmywarka. Napełnił ją. Zoria Wieczernaja patrzyła mu przez ramię. Zacmokała i zabrała drewniane miski po barszczu.
— Te idą do zlewu.
— Przepraszam.
— Nic się nie stało. W pokoju czeka ciasto — dodała.
Ciasto — szarlotka — pochodziło ze sklepu i odgrzane w piekarniku smakowało doskonale. Cała czwórka zjadła je z lodami. A potem Zoria Wieczernaja wygoniła wszystkich z salonu i przygotowała Cieniowi wspaniałe posłanie na kanapie.
Wednesday, stojąc w korytarzu, odwrócił się do Cienia.
— To, co zrobiłeś, ta gra w warcaby… — zaczął.
— Tak?
— Dobrze zrobiłeś. Bardzo, bardzo głupio, ale dobrze. Miłej nocy.
Cień umył zęby i twarz w zimnej wodzie, a potem wrócił korytarzem do salonu, zgasił światło i zasnął, nim jego głowa dotknęła poduszki.
W jego śnie rozległy się wybuchy: kierował ciężarówką jadącą przez pole minowe. Po obu stronach eksplodowały bomby. Nagle przednia szyba pękła. Poczuł ciepłą krew spływającą po twarzy.
Ktoś do niego strzelał.
Pocisk przebił mu płuco. Drugi strzaskał kręgosłup. Kolejny trafił w ramię. Czuł uderzenie każdego z nich. Opadł na kierownicę.
Po ostatnim wybuchu nastała ciemność.
To musi być sen — pomyślał Cień, samotny w mroku. — Chyba właśnie umarłem. Przypomniał sobie, że jako dziecko usłyszał i uwierzył, że jeśli komuś przyśni się, że umarł, śmierć spotka go także w prawdziwym życiu. A jednak nie czuł się martwy. Eksperymentalnie uniósł powieki.
W małym salonie dostrzegł kobietę. Stała przy oknie, zwrócona do niego plecami. Jego serce ścisnęło się gwałtownie.
— Laura? — spytał.
Odwróciła się, skąpana w blasku księżyca.
— Przepraszam, nie chciałam cię obudzić. — Miała miękki wschodnioeuropejski akcent. — Pójdę już.
— Nie, nic się nie stało. Nie obudziłaś mnie. Miałem sen.
— Tak. Krzyczałeś i jęczałeś. Część mnie pragnęła cię obudzić. Pomyślałam jednak: nie, powinnam zostawić go w spokoju.
W słabym świetle księżyca jej włosy były jasne, bezbarwne. Miała na sobie białą bawełnianą koszulę, wykończoną koronkami i sięgającą ziemi. Cień usiadł na kanapie, całkowicie rozbudzony.
— Ty jesteś Zoria Połu… — zająknął się. — Siostra, która spała.
— Owszem, jestem Zoria Połunocznaja. A ty nazywasz się Cień, prawda? Tak mówiła Zoria Wieczernaja, kiedy wstałam.
— Zgadza się. Na co patrzyłaś?
Spojrzała na niego, po czym gestem pokazała, by dołączył do niej przy oknie. Gdy naciągał spodnie, odwróciła się. Szybko podszedł do niej. Jak na tak mały pokój była to długa droga.
Nie potrafił określić jej wieku. Skórę miała gładką, oczy ciemne, długie rzęsy, białe, sięgające pasa włosy. Światło księżyca pochłaniało kolory, zamieniało je w widmowe cienie. Była wyższa niż jej siostry.
Wskazała gwiazdy na niebie.
— Patrzyłam na to — rzekła, wskazując Wielki Wóz. — Widzisz?
— Ursa Major — odparł. — Wielka Niedźwiedzica.
— Można i tak powiedzieć — odparła. — Ale tam, skąd pochodzę, zwiemy je inaczej. Idę posiedzieć na dachu. Chcesz pójść ze mną?
Podniosła okno i boso wdrapała się na schody przeciwpożarowe. Do pokoju wpadł lodowaty powiew. Coś dręczyło Cienia, nie wiedział jednak co. Zawahał się, po czym naciągnął bluzę, skarpetki i buty i ruszył za nią pordzewiałymi schodami. Czekała na niego. Jego oddech parował w mroźnym powietrzu. Patrzył, jak bose stopy kobiety wędrują po lodowatych metalowych stopniach, i w ślad za nią wspiął się na dach.
Silne powiewy wiatru przyklejały nocną koszulę Zorii do ciała i Cień, zakłopotany, uświadomił sobie nagle, że jego towarzyszka nie ma nic pod spodem.
— Nie przeszkadza ci zimno? — spytał, gdy dotarli na szczyt schodów. Wiatr porwał gdzieś jego słowa.
— Słucham?
Pochyliła się. Miała słodki oddech.
— Pytałem, czy nie przeszkadza ci zimno.
W odpowiedzi uniosła palec:
— Zaczekaj.
Lekko przekroczyła krawędź budynku i stanęła na płaskim dachu. Cień podążył za nią trochę mniej sprawnie. Oboje stanęli w cieniu wieżyczki ciśnieniowej. Czekała tam na nich drewniana ławka. Zoria Połunocznaja usiadła, on przycupnął obok niej, odkrywając z radością, że wieża osłania ich przed wiatrem.
— Nie — odparła Zoria. — Zimno mi nie przeszkadza. To moja pora. Nocą nigdy nie czuję się źle, tak jak ryba nigdy nie czuje się źle w głębinie.
— Zapewne lubisz noc.
Cień pożałował, że nie powiedział czegoś mądrzejszego, głębszego.
— Moje siostry są związane ze swymi porami. Zoria Utrienna — ja ze świtem. W starym kraju budziła się, by otworzyć bramy i wypuścić naszego ojca w jego… zapomniałam słowa. Coś jak samochód, ale z końmi.
— Powóz?
— W jego powozie. Nasz ojciec nim kierował. A Zoria Wieczernaja otwierała mu bramę o zmierzchu, gdy do nas powracał.
— A ty?
Przez chwilę milczała. Wargi miała pełne, lecz bardzo blade.
— Ja nigdy nie oglądałam ojca. Spałam.
— To jakaś choroba?
Nie odpowiedziała. Jeśli nawet wzruszyła ramionami, nie dostrzegł tego.
— A zatem chciałeś wiedzieć, na co patrzyłam?
— Wielki Wóz.
Uniosła rękę, wskazując konstelację. Wiatr załopotał nocną koszulą, przyciskając ją do ciała. Przez moment Cień ujrzał jej sutki, gęsią skórkę na aureolach; ciemne punkciki pośród bieli tkaniny. Zadrżał.
— Rydwan Odyna, tak go zwali. I Wielka Niedźwiedzica. Tam, skąd pochodzimy, wierzymy, że coś, nie bóg, ale podobnego do boga, coś złego, zostało uwięzione w górze, wśród tych gwiazd. Jeśli umknie, pożre wszechświat. Są też trzy siostry, które muszą strzec nieba. Cały dzień, całą noc. Jeśli on się uwolni, ów potwór w gwiazdach, nastąpi koniec świata. Pfftt! I już.
— I ludzie w to wierzą?
— Wierzyli. Dawno temu.
— A ty szukałaś wzrokiem potwora w gwiazdach?
— Coś w tym stylu. Tak.
Uśmiechnął się. Gdyby nie zimno, uznałby, że znów śni. Wszystko zdawało się takie nierzeczywiste.
— Mogę spytać, ile masz lat? Twoje siostry wyglądają na dużo starsze.
Skinęła głową.
— Ja jestem najmłodsza. Zoria Utriennaja urodziła się rankiem. Zoria Wieczernaja — wieczorem, a ja o północy. Jestem Siostrą Północną, Zoria Połunoczną. Masz żonę?
— Nie żyje. W zeszłym tygodniu zginęła w wypadku. Wczoraj był jej pogrzeb.
— Tak mi przykro.
— Zeszłej nocy złożyła mi wizytę. — Tu, w ciemności, w blasku księżyca, powiedział to z łatwością. Słowa te nie wydawały się nie do pomyślenia, jak za dnia.
— Spytałeś, czego chce?
— Nie. Raczej nie.
— Może powinieneś. To najmądrzejsza rzecz, o jaką można spytać umarłych. Czasami nawet odpowiadają. Zoria Wieczernaja mówiła, że grałeś w warcaby z Czernobogiem.
— Owszem, wygrał prawo roztrzaskania mi czaszki młotem.
— W dawnych czasach prowadzili ludzi na szczyt góry, w najwyższe miejsca. Tam rozbijali im głowy kamieniami, dla Czernoboga.
Cień rozejrzał się. Byli sami. Zoria Połunocznaja roześmiała się szczerze.
— Nie bądź niemądry, jego tu nie ma. Ty także wygrałeś. Nie zada ciosu, póki to wszystko się nie skończy. Tak powiedział. Dowiesz się kiedy, tak jak krowy, które zabijał. One zawsze wiedziały. W przeciwnym razie, jaki to ma sens?
— Mam wrażenie — powiedział Cień — jakbym znalazł się w świecie kierującym się własną logiką, własnymi prawami. Kiedy śnisz i wiesz, że są prawa, których nie wolno złamać, nawet jeśli nie wiesz jakie, po prostu się im poddajesz. Wiesz?
— Wiem. — Ujęła jego rękę lodowato zimną dłonią. — Raz już dostałeś ochronę. Dostałeś słońce, ale je straciłeś, oddałeś. Ja mogę zapewnić ci słabszą ochronę. Córkę, nie ojca. Ale wszystko się liczy. — Mroźny wiatr unosił wokół jej twarzy białe włosy.
— Mam z tobą walczyć? Grać w warcaby? — spytał.
— Nie musisz mnie nawet całować — odparła. — Po prostu weź ode mnie księżyc.
— Jak?
— Weź księżyc.
— Nie rozumiem.
— Patrz — poleciła Zoria Połunocznaja. Uniosła lewą rękę i przytrzymała ją przed księżycem, tak że jej palec wskazujący i kciuk zdawały się go chwytać. Potem jednym płynnym gestem pociągnęła. Przez moment zdawało się, że zdjęła księżyc z nieba. Później jednak Cień ujrzał, iż srebrna tarcza znów świeci. Zoria Połunocznaja rozchyliła palce, ukazując trzymaną między kciukiem i palcem wskazującym srebrną dolarówkę z głową Wolności.
— Przepięknie to zrobiłaś — powiedział. — Niczego nie zauważyłem i nie wiem, jak przemyciłaś monetę.
— Nie przemyciłam jej, wzięłam. A teraz ci ją daję. Schowaj bezpiecznie, nie oddawaj nikomu, proszę.
Włożyła mu monetę w prawą dłoń i zacisnęła palce. Pieniądz był bardzo zimny. Zoria Połunocznaja pochyliła się, zamknęła mu oczy palcami i ucałowała lekko w obie powieki.
Cień ocknął się na kanapie, w pełni ubrany. Wąski promień słońca wpadał przez okno. Tańczyły w nim drobinki kurzu.
Wstał z łóżka i podszedł do okna. W świetle dnia pokój wydawał się znacznie mniejszy. Nagle uświadomił sobie, co niepokoiło go zeszłej nocy. Ponownie wyjrzał na zewnątrz, na drugą stronę ulicy. Za oknem nie było schodów przeciwpożarowych, balustrady ani zardzewiałych stopni.
Nadal jednak trzymał w dłoni jasną i lśniącą, jak w dniu, w którym ją wybito, srebrną dolarówkę z 1922 roku, ozdobioną głową Wolności.
— A, wstałeś. — Wednesday wsunął do środka głowę. — Chcesz kawy? Jedziemy napaść na bank.
Ważną cechą amerykańskiej historii — napisał pan Ibis w swym oprawnym w skórę dzienniku — jest jej fikcyjny charakter. Ma w sobie prostotę czarno-białego rysunku dla dzieci bądź ludzi, którzy się nudzą. W większości pozostaje niezbadana, niewyobrażona, nieprzemyślana. Jest obrazem, nie samą sobą. Fikcyjna historia głosi — ciągnął dalej, przerywając na moment, by zanurzyć pióro w kałamarzu i zebrać myśli — iż Amerykę założyli pielgrzymi, poszukujący swobody i wolności wyznania, że przybyli do Ameryki, osiedli tam, rozmnażali się i napełniali pustą ziemię.
W istocie kolonie amerykańskie były nie tylko miejscem ucieczki, ale i wysypiskiem, ostoją wyrzutków. W czasach, gdy człowiek mógł zawisnąć w londyńskim Tyburn na drzewie o trzech gałęziach za kradzież dwunastu pensów, Ameryki stały się symbolem łaski, drugiej szansy. Lecz warunki zsyłki były takie, że dla niektórych łatwiej było skoczyć z bezlistnego drzewa i odtańczyć w powietrzu ostatni taniec aż do końca. Zwano to zesłaniem: na pięć lat, dziesięć, dożywotnim. Tak brzmiał wyrok.
Skazańca sprzedawano kapitanowi i wsadzano na jego statek, wypakowany ciasno, niczym statek niewolniczy, zmierzający do kolonii albo Indii Zachodnich. Po zejściu na ląd kapitan odsprzedawał go na służbę komuś, kto wielokrotnie odbierał sobie koszt jego skóry, aż do zakończenia kontraktu. Przynajmniej jednak człowiek nie czekał na powieszenie w angielskim więzieniu (w tamtych czasach bowiem więzienia były miejscami, w których czekało się na uwolnienie, zsyłkę bądź powieszenie, a nie odsiadywało wyroki) i można było skorzystać z szansy dawanej przez Nowy Świat. Można też było przekupić kapitana i powrócić do Anglii przed zakończeniem zsyłki. Ludzie tak robili. Jeśli jednak władze schwytały kogoś takiego — jeżeli wydał go stary wróg bądź przyjaciel, mający rachunki do wyrównania — takiego delikwenta wieszano bez litości.
Przypomina mi to — ciągnął dalej po krótkiej przerwie, podczas której napełnił kałamarz na biurku ze schowanej w szafie butelki atramentu barwy umbry i ponownie zanurzył stalówkę — o życiu Essie Tregowan, pochodzącej z małej wioski na urwiskach Komwalii, na południowym wschodzie Anglii. Jej rodzina żyła tam od niepamiętnych czasów. Ojciec był rybakiem; plotkowano, iż jest jednym z korsarzy, tych którzy w burzliwe noce zawieszali lampy wysoko na niebezpiecznych skałach, zwabiając na nie statki, po to by później zrabować przywożone towary. Matka Essie służyła we dworze dziedzica jako kucharka i w wieku dwunastu lat Essie także podjęła tam pracę, w pomywalni. Była drobną dziewczynką o wielkich brązowych oczach i ciemnobrązowych włosach. Nie przykładała się zbytnio do pracy. Stale wymykała się z kuchni, by słuchać historii i opowieści, jeśli tylko ktoś zechciał ją zagadnąć: historii o skrzatach i sprigganach, o czarnych psach z wrzosowisk i kobietach-fokach z Kanału. A choć dziedzic wyśmiewał się z podobnych zabobonów, kuchenna służba zawsze wystawiała nocą porcelanowy spodek pełen najtłustsze-go mleka dla skrzatów.
Minęło kilka lat. Essie nie była już drobna i chuda. Wypełniła się i napęczniała niczym fale zielonego morza. Jej brązowe oczy śmiały się, kasztanowe loki fruwały na wietrze. Wzrok Essie spoczął na Bartholomew, osiemnastoletnim synu dziedzica, który wrócił właśnie z Rugby. Nocą poszła pod kamień na skraju lasu, złożyła na nim chleb — który Bartholomew napoczął, ale nie dokończył — owinięty kosmykiem włosów. Już następnego dnia młody panicz podszedł do niej, zagadnął i spojrzał z aprobatą oczami o niebezpieczniej barwie nieba tuż przed burzą. Essie czyściła właśnie kominek w jego sypialni.
— Ma takie groźne oczy — westchnęła Essie Tregowan.
Wkrótce potem Bartholomew wyjechał do Oksfordu, a gdy Essie nie mogła ukrywać swego stanu, została odprawiona. Dziecko jednak urodziło się martwe i na prośbę matki Essie, świetnej kucharki, żona dziedzica przekonała męża, by przywrócił posadę dawnej służącej.
Lecz miłość Essie do syna zmieniła się w nienawiść do całej rodziny. Po roku znalazła sobie kochanka, człowieka z sąsiedniej wioski, cieszącego się złą sławą, znanego jako Josiah Horner. Pewnej nocy, gdy rodzina spała, Essie wstała i odsunęła zasuwę w bocznych drzwiach, wpuszczając kochanka, który splądrował cały dwór.
Podejrzenia natychmiast padły na kogoś w domu, jasne było bowiem, iż czyjaś ręka musiała otworzyć drzwi — żona dziedzica dobrze pamiętała, że sama zasunęła rygiel. Ktoś musiał też wskazać, gdzie dziedzic przechowuje srebrną zastawę i w której szufladzie trzyma monety i papiery dłużne. Essie jednak zaprzeczyła wszystkiemu i wywinęła się — do czasu. Josiah Horn został schwytany u handlarza w Exeter. Próbował właśnie sprzedać jeden z papierów dziedzica. Dziedzic rozpoznał go i Horner i Essie stanęli przed sądem.
Horner został skazany przez miejscową ławę przysięgłych i, jak mawiano w ówczesnym slangu, okrutnie i od niechcenia „zgaszony”. Sędzia jednak pożałował Essie, z powodu jej wieku bądź kasztanowych włosów, i skazał na zaledwie siedem lat zesłania. Miała popłynąć statkiem „Neptun” pod dowództwem kapitana Clarke. Essie zatem popłynęła do Karoliny. Po drodze zawiązała przymierze z poczciwym kapitanem i przekonała go, by zabrał ją z powrotem do Anglii jako swą żonę i umieścił w domu matki w Londynie, gdzie nikt jej nie zna. Podróż powrotna, po wymianie ludzkiego ładunku na tytoń i bawełnę, była szczęśliwa dla kapitana i jego wybranki. Niczym para synogarlic bądź zakochanych motyli dotykali się nieustannie, obdarzali czułymi słówkami lub podarkami.
Gdy dotarli do Londynu, kapitan Clarke umieścił Essie u swej matki, która traktowała ją niczym ślubną żonę syna. W osiem tygodni później „Neptun” wypłynął z portu. Piękna, młoda żona o kasztanowych włosach pomachała mężowi z brzegu, potem wróciła do domu teściowej, skąd pod nieobecność starszej kobiety zabrała sztukę jedwabiu, kilka złotych monet i srebrny garnek, w którym tamta przechowywała guziki. I tak Essie zniknęła na ulicach Londynu.
W ciągu następnych dwóch lat Essie stała się niezłą złodziejką. Pod-szeroką spódnicą ukrywała wiele grzechów, głównie skradzione sztuki jedwabiu i koronki. Żyła pełnią życia. Swe powodzenie i ucieczki przypisywała istotom, o których nasłuchała się jako dziecko, skrzatom (których wpływ, twierdziła z uporem, sięga nawet do Londynu). Co wieczór wystawiała na parapet drewnianą miskę mleka. I choć przyjaciółki śmiały się z niej, to ona śmiała się ostatnia. Przyjaciółki bowiem dostawały trypra bądź francy, a Essie cieszyła się doskonałym zdrowiem.
Rok przed jej dwudziestymi urodzinami los okrutnie się odwrócił. Siedziała właśnie w gospodzie Pod Skrzyżowanymi Widłami przy Fleet Street, gdy ujrzała młodzieńca siadającego obok kominka, który dopiero co przybył z uniwersytetu. Oho, obiecujący gołąbek, którego można obedrzeć z piór — pomyślała Essie, siadając obok niego i mówiąc, jaki to miły z niego młodzian. Jedną ręką zaczęła gładzić go po kolanie, a drugą ostrożnie szukać w kieszonce zegarka. A potem on spojrzał jej prosto w twarz. Serce Essie zamarło, gdy ujrzała jego oczy, niebezpiecznie niebieskie jak letnie niebo przed burzą, a pan Bartholomew wypowiedział głośno jej imię.
Zabrano ją do Newgate i oskarżono o ucieczkę z zesłania. Uznana za winną Essie nie zadziwiła nikogo, prosząc o łaskę ze względu na swój stan, choć miejskie mężatki, oceniające podobne stwierdzenia (zwykle bezpodstawne), ze zdziwieniem musiały przyznać, iż Essie istotnie spodziewa się dziecka. Nie zgodziła się jednak zdradzić, kto jest ojcem.
Wyrok śmierci ponownie zamieniono jej na zesłanie. Tym razem dożywotnie.
Popłynęła na miejsce „Morską Dziewoją”. Statek przewoził dwustu zesłańców, stłoczonych w ładowni niczym tłuste świnie wiezione na jarmark. Gorączka i choroby zbierały swe żniwo. Brakowało miejsca, by usiąść, nie mówiąc już o położeniu się do snu. Z tyłu ładowni jedna z kobiet zmarła w połogu, a że ludzie byli zbyt stłoczeni, by przenieść jej ciało, wraz z dzieckiem wyrzucono ją przez okienko wprost we wzburzone szare morze. Essie była w ósmym miesiącu ciąży. Dziw, że nie straciła dziecka.
Do końca życia dręczyły ją koszmary o owej ładowni. Budziła się wówczas z krzykiem, czując w gardle smak i smród tego miejsca. „Morska Dziewoja” wylądowała w Norfolk w stanie Wirginia. Kontrakt Essie wykupił właściciel „małej plantacji”, hodowca tytoniu, John Richardson. Jego żona zmarła na gorączkę połogową tydzień po wydaniu na świat córki i potrzebował mamki oraz pomocy w gospodarstwie.
Synek Essie, którego nazwała Anthony, ponoć na pamiątkę nieżyjącego męża i ojca dziecka (wiedziała, że nikt nie zaprzeczy jej słowom, a zresztą, być może znała kiedyś jakiegoś Anthony’ego), ssał pierś matki wraz z Phyllidą Richardson. Dziecko pracodawcy zawsze pierwsze dostawało pierś, toteż rosło zdrowo, wysokie i silne, podczas gdy syn Essie był słaby i chorowity.
Dzieci, dorastając, wraz z mlekiem wchłaniały opowieści Essie o stukaczach i modrakach żyjących w kopalniach, o Bucce, najpodstępniejszym duchu ziemi, niebezpieczniejszym niż rudowłose, zadartonose skrzaty, którym zawsze pozostawia się na brzegu pierwszą schwytaną rybę, a na polu chleb z pierwszego wypieku, by uzyskać dobre plony. Opowiadała o jabłoniowych ludziach, starych jabłoniach, mówiących, gdy mają ochotę, których łaski zyskuje się porcją pierwszego cydru, wylaną na korzenie na przełomie lat. Opowiadała ze swym przeciągłym komwalijskim akcentem, których drzew należy unikać, wedle starego wierszyka.
Wiąż myśli i czeka,
A dąb zieje gniewem,
lecz wierzba wędruje
czasami pod niebem.
Opowiadała im to wszystko, a one w to wierzyły, bo i ona wierzyła.
Farma rozkwitała. Co noc Essie Tregowan wystawiała za drzwi miseczkę mleka dla skrzatów. Po ośmiu miesiącach John Richardson zapukał do drzwi jej sypialni, prosząc, by przyjęła go tak jak kobieta mężczyznę. Essie odparła, że bardzo ją zranił. Ona, biedna wdowa i służąca, niewiele lepsza od niewolnicy, miałaby się prostytuować z człowiekiem, którego darzyła tak wielkim szacunkiem — a służąca kontraktowa nie może wyjść za mąż. Czemu zatem znęca się nad nią biedną? To niebywałe! Jej orzechowe oczy napełniły się łzami i Richardson odkrył ze zdumieniem, że ją przeprasza. Ostatecznie owej gorącej letniej nocy John Richardson ukląkł w korytarzu przed Essie Tregowan, proponując zakończenie służby i ofiarując jej swoją rękę. A choć przyjęła oświadczyny, nie zgodziła się przyjąć jego samego, póki nie zalegalizowali sprawy. Wówczas przeniosła się z pokoiku na strychu do wielkiej frontowej sypialni. I jeśli nawet część przyjaciół farmera Richardsona i ich żon naśmiewała się z niego w mieście, znacznie więcej osób uważało, że nowa pani Richardson to piękna kobieta i Johnowi nieźle się poszczęściło.
Po roku Essie urodziła kolejne dziecko, znów chłopca, lecz jasnowłosego jak ojciec i przyrodnia siostra. Nazwali go John, po ojcu.
Trójka dzieci uczęszczała w niedziele do kościoła, słuchając kazań wędrownego kaznodziei. Chodziły do szkoły, poznając pismo i rachunki wraz z dziećmi innych farmerów. Essie dopilnowała też, by poznały tajemnice skrzatów, najważniejsze tajemnice świata: sekrety rudowłosych ludzi o oczach i strojach zielonych jak rzeka i zadartych nosach; zabawnych ludzików, którzy, gdy przyjdzie ich ochota, potrafią zawładnąć ludźmi i sprowadzić ich z drogi, chyba że ma się w kieszeni sól albo okruchy chleba. Gdy dzieci szły do szkoły, każde z nich skrywało w kieszeni szczyptę soli, a w drugiej okruch chleba, stare symbole życia i ziemi. Dzięki nim miały bezpiecznie wrócić do domu. I zawsze wracały.
Dzieci dorastały wśród zielonych wzgórz Wirginii; wysokie i silne (choć Anthony, jej pierworodny, na zawsze pozostał słabszy, bledszy, bardziej skłonny do chorób i kaprysów). Richardsonowie byli szczęśliwi. Essie naprawdę kochała męża. Dziesięć lat po ślubie Johna Richardsona rozbolał ząb, tak gwałtownie i mocno, że farmer spadł z konia. Zabrali go do najbliższego miasta. Tam wyrwano mu ząb, było już jednak za późno. Zatrucie krwi sprawiło, że zmarł w mękach z poczerniałą twarzą. Pogrzebali go pod ulubioną wierzbą.
Wdowa Richardson miała kierować farmą do czasu, aż dwójka dzieci Richardsona osiągnie stosowny wiek. Rozkazywała służbie i niewolnikom i co rok zbierała spory plon z plantacji tytoniu. W sylwestra podlewała cydrem korzenie jabłoni, w czasie żniw wynosiła na pole bochen chleba z pierwszego pieczenia i zawsze wystawiała skrzatom miseczkę mleka. Farma rozkwitała. Wdowa Richardson zyskała sobie opinię twardej gospodyni, która zawsze dostarcza najlepszy towar i nigdy nie oszukuje.
I tak upłynęło kolejnych dziesięć lat. Potem jednak nastał zły rok. Anthony, jej syn, zabił Johniego, swego przyrodniego brata, podczas wściekłej kłótni o przyszłość farmy i rękę Phyllidy. Niektórzy twierdzili, że nie zamierzał go zabić i że po prostu zadał zbyt mocny cios. Inni mówili inaczej. Anthony uciekł. Essie samotnie pogrzebała najmłodszego syna u boku ojca. Niektórzy powiadali, że jej pierworodny zbiegł do Bostonu, inni, że pojechał na południe. Matka uważała, że popłynął do Anglii, by zaciągnąć się do armii króla Jerzego i walczyć ze zbuntowanymi Szkotami. Lecz po odejściu obu synów na farmie zrobiło się pusto i smutno. Phyllida rozpaczała i tęskniła, jakby złamano jej serce. Nic, co by powiedziała macocha, nie mogło jej pocieszyć.
Lecz mimo złamanego serca Phyllida wiedziała, że farma potrzebuje mężczyzny, toteż poślubiła Harry’ego Soamesa, cieślę okrętowego, który miał dosyć morza i marzył o życiu na lądzie, na farmie, jak ta w hrabstwie Lincoln, gdzie się wychował. A choć farma Richardsonów niezbyt ją przypominała, Harry Soames znalazł dość podobieństw, by poczuć się tu szczęśliwy. Phyllida i Harry spłodzili pięcioro dzieci, z których trójka przeżyła.
Wdowa Richardson tęskniła za synami i mężem, choć obecnie pozostało jej po nim tylko wspomnienie miłego mężczyzny, który dobrze ją traktował. Dzieci Phyllidy często prosiły ją o bajki. Opowiadała im o czarnym psie z wrzosowisk, Trupiej Czaszce i Krwawych Kościach, o jabłoniowych ludziach. Te historie jednak ich nie interesowały. Dzieci pragnęły wyłącznie opowieści o Jacku — Jacku i łodydze fasoli, Jacku, zabójcy olbrzyma, Jacku, jego kocie i królu. Essie kochała te dzieci jak swe własne ciało i krew, czasem jednak nazywała je imionami dawno zmarłych.
Był maj. Essie wyniosła krzesło do kuchennego ogrodu. Chciała pozbierać groszek i wyłuskać go na słońcu, bowiem nawet w cieple Wirginii do jej kości zakradł się chłód, a szron musnął włosy. Lubiła napawać się ciepłem. I gdy tak wdowa Richardson łuskała groszek starymi rękami, pomyślała, jak wspaniale byłoby przejść się po wrzosowiskach i słonych skałach jej rodzinnej Komwalii. Wspomniała, jak w dzieciństwie siedziała na plaży, czekając na powrót statku ojca z szarego morza. Jej ręce, niezgrabne, powykręcane, otwierały kolejne strączki, wrzucały ziarenka do glinianej miski i upuszczały puste łupiny na podołek. A potem wróciła — pamięcią do dawno zapomnianych czasów, straconego życia, gdy zręcznymi palcami podkradała sakiewki i sztuki jedwabiu. Wspomniała strażnika z Newgate, który mówił, iż do rozprawy zostało co najmniej trzy miesiące i że może uciec spod szubienicy, jeśli zapełni brzuch. Mówił, jak bardzo jest ładna, a ona odwróciła się do ściany i śmiało uniosła spódnicę, nienawidząc siebie i jego, lecz wiedząc, że on ma rację. A potem poczuła wewnątrz siebie życie, co oznaczało, że znowu wymknie się śmierci…
— Essie Tregowan? — spytał nieznajomy.
Wdowa Richardson uniosła wzrok, osłaniając oczy przed majowym słońcem.
— Czy ja cię znam? — spytała. Nie słyszała, jak podszedł.
Mężczyzna miał na sobie zielony strój: zakurzone, zielone spodnie, zieloną kurtkę, ciemnozielony płaszcz. Jego włosy lśniły ognistą czerwienią. Uśmiechnął się do niej, przekrzywiając głowę. Było w nim coś takiego, że poczuła nagłą radość… i coś jeszcze, ostrzegającego przed niebezpieczeństwem.
— Można powiedzieć, że mnie znasz.
Mrużąc oczy, patrzył na nią. A ona odpowiedziała tym samym, poszukując znajomych rysów w okrągłej twarzy przybysza. Wyglądał młodo, jak jedno z jej wnucząt. Nazwał ją jednak starym nazwiskiem i przemawiał z akcentem, który znała z dzieciństwa, ze skał i wrzosowisk domu.
— Jesteś z Kornwalii? — spytała.
— O, tak. Jestem kuzyn Jack — odparł rudowłosy. — A przynajmniej byłem. Teraz jednak przybyłem do Nowego Świata, gdzie nikt nie wystawia mi mleka ni piwa, ani bochna chleba w czas żniw.
Stara kobieta przytrzymała miskę na kolanach.
— Jeśli jesteś tym, o kim myślę — rzekła — to nic do ciebie nie mam.
Z domu dobiegł ją głos Phyllidy, strofującej gosposię.
— Ani ja do ciebie — odparł rudowłosy z lekkim smutkiem. — Choć to ty mnie tu sprowadziłaś. Ty i kilkoro tobie podobnych. Do krainy pozbawionej magii, w której brak miejsca dla skrzatów.
— Wiele razy mi się przysłużyłeś — rzekła.
— Na dobre i na złe — odparł nieznajomy. — Jesteśmy jak wiatr. Wiejemy we wszystkie strony.
Essie przytaknęła.
— Weź mnie za rękę, Essie Tregowan.
Wyciągnął ku niej piegowatą dłoń. I chociaż wzrok Essie nie był już taki jak kiedyś, widziała każdy pomarańczowy włosek na grzbiecie dłoni, połyskujący złociście w popołudniowym słońcu. Przygryzła wargę, a potem z wahaniem podała mu posiniałą, wykręconą rękę. Gdy ją znaleźli, wciąż była ciepła, choć życie umknęło z jej ciała i wyłuskała zaledwie połowę groszku.
Pani Życie cała w kwiatach,
Śmierć śledzącym zaś ją wrogiem
Ona w domu cale lata,
A on czeka tuż za progiem.
Sobotnim rankiem pożegnała ich tylko Zoria Utriennaja. Wzięła czterdzieści pięć dolarów Wednesdaya i uparła się, że wystawi mu pokwitowanie — co też uczyniła szerokim, krągłym pismem na odwrocie starego kuponu zniżkowego na oranżadę. W porannym świetle wyglądała jak lalka. Starą twarz pokrywał staranny makijaż; złote włosy upięła wysoko na głowie.
Wednesday ucałował jej dłoń.
— Dziękuję za gościnę, moja pani — rzekł. — Ty i twoje urocze siostry jesteście wciąż promienne, niczym samo niebo.
— Okropny z ciebie człowiek — odparła, grożąc palcem. Potem go uścisnęła. — Żyj bezpiecznie — dodała. — Nie chciałabym usłyszeć, że odszedłeś na dobre.
— Mnie także nie odpowiada ta myśl, moja droga.
Potem uścisnęła dłoń Cienia.
— Zoria Połunocznaja ma o tobie wysokie mniemanie. Ja także.
— Dziękuję — odparł Cień. — I dzięki za kolację.
Uniosła brwi.
— Smakowało? Musisz nas znów odwiedzić.
Wednesday i Cień zeszli po schodach. Cień wsunął rękę do kieszeni kurtki i poczuł dotyk zimnego metalu. Srebrna dolarówka była większa i cięższa niż monety których dotąd używał. Przycisnął ją dłonią, pozwolił, by lewa ręka wisiała swobodnie. Potem ją wyprostował i moneta przesunęła się naprzód. Tkwiła tam naturalnie, lekko ściśnięta palcami, małym i wskazującym.
— Ładnie zrobione — pogratulował Wednesday.
— Dopiero się uczę — odparł Cień. — Techniczne sztuczki już znam. Najtrudniej jest sprawić, by ludzie patrzyli nie na tę rękę.
— Naprawdę?
— Tak — odparł Cień. — Nazywamy to zmyłką.
Wsunął pod monetę środkowe palce, przycisnął ją do dłoni i w tym momencie popełnił błąd. Moneta z brzękiem spadła na ziemię i sturlała się po schodach. Wednesday schylił się i ją podniósł.
— Nie możesz tak lekko traktować podarków — oznajmił. — Coś takiego powinieneś trzymać przy sobie, nie rzucać wokoło. — Uważnie obejrzał dolarówkę, najpierw orła, potem oblicze Wolności na odwrocie. — Ach, Wolność. Piękna, prawda? — Rzucił monetę Cieniowi, który złapał ją w powietrzu i pozornie przełożył srebrny pieniądz do lewej ręki, podczas gdy w istocie zatrzymał go w prawej, a potem wsunął lewą rękę do kieszeni. Moneta tkwiła w prawej dłoni, na widoku. Jej dotyk dodawał otuchy.
— Wolność — ciągnął Wednesday. — Podobnie jak wiele bogów, drogich sercom Amerykanów, to cudzoziemka, w tym przypadku Francuzka, choć szanując amerykańską wrażliwość, Francuzi okryli szatą wspaniałe łono jej posągu, który podarowali Nowemu Jorkowi. Wolność. — Zmarszczył nos na widok leżącej na podłodze zużytej prezerwatywy. Z niesmakiem kopnął ją na bok. — Ktoś mógł się na tym pośliznąć, skręcić kark — mruknął. — Coś jak skórka od banana, tyle że niesmaczna i ironiczna. — Pchnął drzwi i nagle uderzył w nich blask słońca. — Wolność! — zagrzmiał Wednesday, idąc do samochodu. — To suka, którą trzeba rżnąć na posłaniu z trupów!
— Ach tak? — spytał Cień.
— Cytuję — wyjaśnił Wednesday. — Cytuję jakiegoś Francuza. Oto, czyj posąg stoi w nowojorskim porcie: suki, która lubi się pieprzyć na szczątkach spod gilotyny. Nieś sobie wysoko swoją pochodnię, moja droga. W sukni wciąż masz szczury, a po nogach spływa ci zimna sperma.
Otworzył kluczykiem drzwi i wskazał Cieniowi fotel pasażera.
— Ja uważam, że jest piękna — oznajmi! Cień, unosząc do oczu monetę. Srebrna twarz Wolności przypominała mu nieco Zorię Połunoczną.
— To właśnie — odparł Wednesday, ruszając z miejsca — jest odwieczne szaleństwo człowieka. Pościg za słodkim ciałem. Choć w istocie stanowi ono jedynie piękną osłonę kości, żeru dla robaków. Nocą ocieramy się o żer dla robaków. Bez urazy.
Cień nigdy jeszcze nie widział Wednesdaya w tak wylewnym nastroju. Uznał, że jego nowy szef przechodzi przez fazy ekstrawertyzmu, przeplatane fazami głębokiego milczenia.
— A zatem nie jesteś Amerykaninem?
— Nikt nie jest Amerykaninem — odparł Wednesday. — Nie z pochodzenia. Właśnie o to chodzi. — Zerknął na zegarek. — Wciąż pozostało nam do zabicia kilka godzin, przed zamknięciem banków. A przy okazji, wczoraj wieczorem świetnie się spisałeś z Czernobogiem. W końcu namówiłbym go do współpracy, ale dzięki tobie zgodził się z zapałem.
— Tylko dlatego, że później może mnie zabić.
— Niekoniecznie. Jak sam-słusznie zauważyłeś, jest stary i cios może na przykład tylko cię sparaliżować, tak że zostaniesz bezwładnym inwalidą. Masz zatem na co czekać, jeśli rzecz jasna pan Czernobog przeżyje nadchodzące problemy.
— Istnieją co do tego wątpliwości? — spytał Cień, naśladując intonację Wednesdaya i nienawidząc się za to.
— O tak, kurwa — odparł Wednesday. Zjechał na parking przed bankiem. — Oto bank — oznajmił — który zamierzam okraść. Zamykają go za kilka godzin. Wejdźmy się przywitać.
Gestem wezwał Cienia, który z wahaniem wysiadł z samochodu. Jeśli stary zamierzał zrobić coś głupiego, Cień nie widział powodu, by pozwolić zarejestrować swoją twarz kamerze. Jednak ciekawość zwyciężyła, więc wszedł do środka. Wbijał wzrok w ziemię, pocierał ręką nos, starał się jak najlepiej ukryć twarz.
— Blankiety wpłaty, proszę pani? — spytał Wednesday samotną kasjerkę.
— Leżą tam.
— Doskonale. A gdybym chciał wpłacić w nocy…?
— Te same blankiety. — Uśmiechnęła się do niego. — Wiesz, gdzie jest trezor, mój drogi? Na lewo od głównego wejścia, na ścianie.
— Dziękuję pięknie.
Wednesday zabrał plik blankietów. Pożegnał kasjerkę uśmiechem i obaj wyszli.
Na moment Wednesday przystanął na chodniku, z namysłem drapiąc się w głowę. Wreszcie podszedł do bankomatu i skrytki w ścianie, po czym obejrzał je uważnie. Poprowadził Cienia na drugą stronę ulicy do supermarketu, gdzie kupił sobie czekoladowego loda, a Cieniowi kubek gorącej czekolady. Na ścianie w holu, pod tablicą ogłoszeniową z informacjami o pokojach do wynajęcia i kociętach i szczeniętach do oddania w dobre ręce, wisiał telefon. Wednesday zapisał numer. Ponownie przeszli przez jezdnię.
— A teraz — oznajmił nagle — potrzebny nam śnieg. Porządny, gęsty, irytujący śnieg. Pomyśl dla mnie o śniegu, dobrze?
— Słucham?
— Skup się na chmurach, tych na zachodzie. Myśl, by stały się gęściejsze, ciemniejsze. Myśl o szarym niebie i ostrym wietrze znad bieguna. Myśl o śniegu.
— Wątpię, by to cokolwiek dało.
— Bzdura. W najgorszym razie zajmiesz czymś myśli. — Wednesday przekręcił kluczyk w zamku. — Teraz ksero. Pospiesz się.
Śnieg — myślał Cień, siedząc w samochodzie i sącząc gorącą czekoladę. Wielkie, roziskrzone płaty śniegu, opadające w powietrzu, plamy bieli na tle stalowoszarego nieba, śnieg, który dotyka języka, niosąc mróz i zimę, nieśmiało całuje ci twarz, a potem zamraża na śmierć. Dwadzieścia pięć centymetrów białej waty. Baśniowy świat, piękny, nie do poznania…
Wednesday mówił coś do niego.
— Słucham?
— Powiedziałem, że jesteśmy na miejscu — powtórzył Wednesday. — Ale ty byłeś gdzie indziej.
— Myślałem o śniegu — wyjaśnił Cień.
W punkcie ksero Wednesday zajął się odbijaniem bankowych blankietów wpłaty. Poprosił też o wydrukowanie dwóch kompletów po dziesięć wizytówek. Cień poczuł pierwszy ból głowy i dziwne napięcie między łopatkami. Zastanawiał się, czy może źle spał, czy też ów ból stanowi nieprzyjemną pamiątkę poprzedniego wieczoru.
Wednesday usiadł przy komputerze, ułożył list i z pomocą pracownika punktu przygotował kilka dużych napisów.
Śnieg — myślał Cień. Wysoko w atmosferze drobniutkie, idealne kryształki tworzące się wokół miniaturowych drobinek kurzu. Każdy to koronkowe dzieło sztuki fraktalnej. A potem śnieżne kryształki zlepiają się w duże płatki i spadają, pokrywając Chicago białym płaszczem, cal po calu…
— Proszę. — Wednesday wręczył Cieniowi kubek kawy z automatu. Pośrodku unosiła się bryłka na wpół rozpuszczonej sztucznej śmietanki. — Chyba już wystarczy, nie sądzisz?
— Wystarczy? Czego?
— Śniegu. Nie chcesz przecież sparaliżować miasta.
Niebo miało barwę wojskowej szarości. Zbierało się na śnieg; O, tak.
— Ja przecież tego nie zrobiłem? — spytał Cień. — To nie ja, prawda?
— Wypij kawę — polecił Wednesday. — Jest paskudna, ale złagodzi ból głowy. — Po czym dodał: — Dobra robota.
Wednesday zapłacił za wszystko i wyniósł na dwór napisy, listy i wizytówki. Otworzył bagażnik, wsunął papier do dużej, czarnej, metalowej walizeczki, w typie tych noszonych przez strażników, po czym zatrzasnął klapę. Wręczył Cieniowi wizytówkę.
— Kim — spytał Cień — jest A. Haddock, dyrektor Działu Ochrony w Agencji Ochrony Al?
— To ty.
— A. Haddock? — Tak.
— Co oznacza A?
— Alfreda, Alphonsa, Augustina, Ambrose’a… Twój wybór.
— Rozumiem.
— Ja jestem James O’Gorman — dodał Wednesday. — Widzisz, też mam wizytówkę.
Wsiedli do samochodu.
— Jeśli potrafisz myśleć o A. Haddocku równie dobrze jak o śniegu, wkrótce zarobimy mnóstwo ślicznych pieniążków, za które ugościmy moich przyjaciół.
— Nie zamierzam wracać do więzienia.
— Nie wrócisz.
— Sądziłem, że zgodziliśmy się, że nie będę uczestniczył w niczym nielegalnym.
— I nie uczestniczysz. Tylko udzielasz pomocy. Ukrywasz przestępcę, no i oczywiście dostajesz skradzione pieniądze. Wierz mi jednak, wyjdziesz z tego niewinny jak ptaszek.
— Przedtem czy po tym, jak twój starszawy słowiański Atlas jednym uderzeniem zmiażdży mi czaszkę?
— Zaczyna tracić wzrok — odparł Wednesday. — Prawdopodobnie w ogóle w ciebie nie trafi. No dobra, mamy jeszcze trochę czasu — w soboty bank zamykają w południe. Co powiesz na lunch?
— Chętnie — rzekł Cień. — Konam z głodu.
— Znam świetne miejsce. Wednesday ruszył naprzód, nucąc pod nosem wesołą melodię, której Cień nie potrafił rozpoznać. Z nieba posypały się płatki śniegu, dokładnie takie, jakie sobie wyobraził, i poczuł osobliwą dumę. Rozsądek podpowiadał, że nie miał nic wspólnego ze śniegiem, a srebrny dolar w kieszeni nie jest i nigdy nie był księżycem. Mimo wszystko jednak…
Zatrzymali się przed wielkim, obskurnym budynkiem. Nad drzwiami wisiał napis reklamujący Bufet Wszystko, Co Zdołasz Zjeść — Za 4,99.
— Uwielbiam to miejsce — oznajmił Wednesday.
— Dobrze karmią? — spytał Cień.
— Nieszczególnie — odrzekł tamten — Ale ta atmosfera!
Po lunchu — Cień zamówił pieczonego kurczaka, który bardzo mu smakował — okazało się, że atmosfera, którą uwielbiał Wednesday, to firma zajmująca tyły budynku. Jak głosił transparent pośrodku pomieszczenia, był to magazyn resztek serii i towarów wycofanych.
Wednesday wrócił do samochodu i po chwili wrócił z niewielką walizką, którą zaniósł do toalety. Cień uznał, że wkrótce, czy tego chce, czy nie, i tak dowie się, co tamten kombinuje. Zaczął zatem krążyć wśród półek, oglądając kolejne towary: pudełka kawy „wyłącznie do użytku linii lotniczych”, maskotki Wojowniczych Żółwi Ninja i lalki Xeny, wojowniczej księżniczki, pluszowe misie, po włączeniu do kontaktu odgrywające na ksylofonie patriotyczne melodie, puszki mielonki, kalosze i nieprzemakalne nakładki na buty, marmoladki, zegarki na rękę z podobizną Billa Clintona, sztuczne miniaturowe choinki, solniczki i pieprzniczki w kształcie zwierząt, części ciała, owoców i zakonnic, a także coś, co spodobało mu się najbardziej: zestaw do budowy bałwana, z plastikowymi oczami z niby-węgla, fajką z kukurydzy i plastikowym kapeluszem. „Wystarczy dodać prawdziwą marchewkę — głosił napis na opakowaniu.
Cień rozmyślał o tym, jak można zdjąć z nieba księżyc i zamienić w srebrną dolarówkę i co sprawia, by kobieta opuściła grób i przeszła przez miasto, aby z kimś pomówić.
— Cudowne miejsce, prawda? — odezwał się Wednesday, wychodząc z męskiej toalety. Wciąż miał mokre ręce. Wycierał je w chusteczkę. — Skończyły im się papierowe ręczniki — wyjaśnił. Przebrał się. Teraz miał na sobie granatową kurtkę i pasujące do niej spodnie, niebieski włóczkowy krawat, gruby, niebieski sweter, białą koszulę i czarne buty. Wyglądał jak ochroniarz i Cień powiedział to głośno.
— Cóż mogę na to rzec, młody człowieku — odparł Wednesday, biorąc z pułki pudełko pływających, plastikowych rybek („Zawsze jak nowe — i nie trzeba ich karmić!!”) — chyba tylko pogratulować ci niewiarygodnej spostrzegawczości. Co powiesz na Arthura Haddocka? Arthur to porządne imię.
— Zbyt przyziemne.
— Z pewnością coś wymyślisz. No dobra, wracajmy do miasta. Zjawimy się akurat w samą porę. Okradniemy bank i będę miał trochę pieniędzy na drobne wydatki.
— Większość ludzi — zauważył Cień — wybrałaby pieniądze z bankomatu.
— I, o dziwo, jest to niemal dokładnie to, co zamierzam zrobić.
Wednesday zaparkował samochód przed supermarketem naprzeciwko banku. Z bagażnika wyjął metalową walizeczkę, notatnik i parę kajdanek. Przypiął walizkę do lewego przegubu. Śnieg wciąż padał. Wednesday założył sztywną niebieską czapkę, do kieszeni na piersi przypiął naszywkę. Na obu widniał napis: AGENCJA OCHRONY Al. W notatniku ukrył blankiety wpłaty, a potem się przygarbił. Wyglądał jak zmęczony emerytowany policjant, któremu nagle wyrósł spory brzuszek.
— Zrób drobne zakupy w sklepie, a potem stań koło automatu. Jeśli ktoś spyta, czekasz na telefon od dziewczyny, której zepsuł się samochód.
— Czemu więc miałaby dzwonić tutaj?
— Skąd niby mam wiedzieć?
Wednesday założył na głowę parę spłowiałych, różowych nauszników. Zatrzasnął bagażnik. Płatki śniegu osiadały na nausznikach i granatowej czapce.
— Jak wyglądam? — spytał.
— Absurdalnie — odparł Cień.
— Absurdalnie?
— Czy może głupio — sprecyzował tamten.
— Mmm. Głupio i absurdalnie. Doskonale. — Uśmiechnął się Wednesday.
Nauszniki sprawiały, że jednocześnie wydawał się poczciwy, zabawny i uroczy. Przeszedł przez ulicę i dalej w stronę banku. Cień stanął w przedsionku supermarketu. Obserwował.
Wednesday przylepił do bankomatu duży, czerwony napis: Zepsuty. Czerwoną wstążką przesłonił szczelinę depozytową, po czym tuż nad nią nalepił kartkę. Cień odczytał ją z rozbawieniem:
DLA PAŃSTWA WYGODY WPROWADZAMY NIEUSTANNIE NOWE UDOSKONALENIA.
PRZEPRASZAMY ZA CHWILOWĄ NIEDOGODNOŚĆ.
Potem Wednesday odwrócił się i spojrzał na ulicę. Wyglądał na zmęczonego i zmarzniętego.
Młoda kobieta podeszła, by skorzystać z bankomatu. Wednesday pokręcił głową, wyjaśniając, że jest zepsuty. Dziewczyna zaklęła, przeprosiła i odeszła szybkim krokiem.
Podjechał samochód, z którego wynurzył się mężczyzna, trzymający w dłoni mały, szary worek i klucz. Cień patrzył, jak Wednesday przeprasza nieznajomego, po czym każe mu podpisać coś w notatniku, sprawdza blankiet, starannie wypisuje pokwitowanie, długo zastanawia się, którą kopię zachować, w końcu otwiera czarną metalowa walizkę i wkłada do środka worek.
Mężczyzna drżał w padającym śniegu, tupiąc nogami i czekając, aż stary strażnik załatwi administracyjne bzdury i pozwoli mu zabrać swoje rzeczy i odjechać. Bez słowa wziął pokwitowanie, wrócił do ciepłego samochodu i zniknął.
Wednesday, nie wypuszczając z dłoni metalowej walizki, przeszedł przez jezdnię i kupił sobie kawę w supermarkecie.
— Dzień dobry, młody człowieku — powiedział, mijając Cienia, i zaśmiał się gardłowo. — Dość zimno dla ciebie?
Wrócił na drugą stronę ulicy i zaczął odbierać szare worki i koperty od ludzi przychodzących złożyć w depozycie swe pensje i zarobki z soboty. Poczciwy, stary strażnik w zabawnych różowych nausznikach.
Cień kupił sobie kilka gazet — „Turkey Hunting”, „People” i, ponieważ rozczuliło go widniejące na okładce zdjęcie Yeti, „Weekly World News”, po czym stanął przy oknie, wyglądając na zewnątrz.
— Mogę w czymś pomóc? — spytał Murzyn w średnim wieku z bujnym, siwym wąsem. Wyglądał na kierownika.
— Dziękuję, nie. Czekam na telefon. Mojej dziewczynie zepsuł się samochód.
— To pewnie akumulator — rzekł tamten. — Ludzie zapominają, że akumulator wystarcza na trzy, może cztery lata. A przecież nie kosztuje majątku.
— Mnie pan to mówi? — odparł Cień.
— Trzymaj się, wielkoludzie — rzucił kierownik i wrócił do sklepu.
Śnieg sprawiał, że ulica zamieniała się we wnętrze śnieżnej kuli, doskonałe w najdrobniejszych szczegółach.
Cień obserwował Wednesdaya z podziwem. Nie słyszał toczonych przez niego rozmów, toteż miał wrażenie, jakby oglądał niemy film z doskonałymi aktorami, odczytując wszystko z gestów i wyrazów twarzy: stary strażnik był szorstki, uczciwy, nieco niezręczny, lecz pełen dobrych chęci. Każdy, kto oddał mu swoje pieniądze, odchodził nieco szczęśliwszy.
Nagle przed bankiem zatrzymał się radiowóz. Serce Cienia zamarło. Wednesday uchylił czapki i powoli podszedł do samochodu. Przywitał się z policjantami, uścisnął ich dłonie przez otwarte okno, potem zaczął grzebać w kieszeniach. W końcu znalazł wizytówkę i list. Wręczył je kierowcy i pociągnął łyk kawy.
Zadzwonił telefon. Cień podniósł słuchawkę i odezwał się znudzonym tonem.
— Agencja ochrony Al.
— Czy mógłbym mówić z A. Haddockiem? — poprosił policjant z drugiej strony ulicy.
— Andy Haddock przy telefonie — odparł Cień.
— Panie Haddock, mówi policja — oznajmił tamten. — Czy jeden z pańskich ludzi pracuje przy Pierwszym Banku Illinois na rogu ulic Drugiej i Market?
— Tak, zgadza się. Jimmy O’Gorman. Jakiś problem, panie władzo? Jimmy dobrze się zachowuje? Nie pił chyba?
— Nie ma żadnego problemu, proszę pana. Pański człowiek sprawuje się świetnie. Chcieliśmy tylko się upewnić, że wszystko jest w porządku.
— Proszę powiedzieć Jimowi, że jeśli znów przyłapiemy go na piciu, wyleci z pracy. Rozumie pan, wylatuje. Na zbity pysk. W naszej agencji nie tolerujemy podobnego zachowania.
— Naprawdę nie sądzę, by do mnie należało powtarzanie takich rzeczy. Zresztą, świetnie się spisuje. Martwimy się tylko, bo tak naprawdę podobne zlecenia powinny wykonywać dwie osoby. To ryzykowne. Jeden nieuzbrojony strażnik, przechowujący tak dużo gotówki…
— Mnie pan to mówi? Proszę to powiedzieć skąpiradłom z Pierwszego Banku Illinois. Narażam życie moich ludzi, panie władzo. Porządnych ludzi. Ludzi takich jak pan. — Cień odkrył, że zaczyna się rozkręcać. Czuł, jak zamienia się w Andy’ego Haddocka — tanie cygaro o przeżutej końcówce w popielniczce, stos papierów do przejrzenia na biurku, dom w Schaumburgu, kochanka w małym mieszkanku nad jeziorem. — Sprawia pan wrażenie bystrego człowieka, panie…
— Myerson.
— Panie Myerson. Jeśli będzie pan szukał pracy na weekend albo z jakichś powodów opuści policję, proszę zadzwonić. Stale potrzebujemy dobrych ludzi. Ma pan moją wizytówkę?
— Tak, proszę pana.
— Proszę jej nie zgubić — powiedział Andy Haddock — i zadzwonić.
Radiowóz odjechał. Wednesday, szurając nogami w śniegu, wrócił do bankomatu, żeby obsłużyć niewielką kolejkę ludzi, którzy ustawili się, czekając, by oddać pieniądze.
— Wszystko w porządku? — spytał kierownik, wysuwając głowę zza drzwi. — Z pańską dziewczyną?
— To był akumulator — odparł Cień. — Teraz muszę już tylko czekać.
— Kobiety. — Kierownik westchnął. — Mam nadzieję, że na tę warto czekać.
Zapadał zimowy mrok. Popołudnie powoli szarzało, przechodząc w noc. Zapalały się światła. Coraz więcej łudzi wręczało Wednesdayowi pieniądze. Nagle, jakby na niewidzialny sygnał, Wednesday podszedł do ściany, zdjął napisy i truchtem przebiegł przez mokrą drogę, zmierzając na parking.
Cień odczekał minutę, po czym ruszył jego śladem.
Wednesday siedział na tylnej kanapie. Otworzył walizkę i metodycznie układał wszystkie depozyty na siedzeniu.
— Ruszaj — polecił. — Jedziemy do Pierwszego Banku Illinois na State Street.
— Powtórka z rozrywki? — spytał Cień. — Czy to nie przesada?
— Ależ nie — odparł tamten. — Dokonamy paru wpłat.
Podczas gdy Cień prowadził, Wednesday wyciągał z worków depozytowych garści banknotów, pozostawiając nietknięte czeki i kwitki z kart kredytowych. Wyjmował też gotówkę z niektórych, choć nie wszystkich, kopert. Swoje łupy wrzucał do walizeczki. Cień skręcił i zaparkował pięćdziesiąt metrów od banku, poza zasięgiem kamer. Wednesday wysiadł i wepchnął koperty w szczelinę skrytki depozytowej. Potem otworzył klapę nocnego sejfu i wrzucił do środka szare worki. Zamknął klapę.
Po chwili siedział już w samochodzie.
— Droga I 90 — polecił. — Kieruj się znakami na zachód, na Madison.
Cień ruszył naprzód.
Wednesday obejrzał się na znikający w tyle bank.
— No proszę, chłopcze — rzekł wesoło. — To wszystko skomplikuje. Aby naprawdę się obłowić, trzeba to zrobić około wpół do piątej w niedzielę, gdy kluby i banki wpłacają sobotnie zarobki. Wybierz odpowiedni bank, odpowiedniego faceta — zwykle zlecają to uczciwym osiłkom, czasami w towarzystwie kilku bramkarzy, niekoniecznie zbyt inteligentnych — i możesz zarobić w jeden wieczór ćwierć miliona.
— Skoro to takie łatwe, to czemu inni tego nie robią?
— Trudno to nazwać bezpiecznym kawałkiem chleba — wyjaśnił. — Zwłaszcza o piątej trzydzieści rano.
— Chcesz powiedzieć, że o czwartej trzydzieści gliniarze robią się bardziej podejrzliwi?
— Ależ nie. Ale bramkarze owszem. Czasami bywa niemiło.
Przeliczył plik pięćdziesiątek. Dodał mniejszy dwudziestek. Zważył je w ręce.
— Proszę — rzekł. — Zapłata za pierwszy tydzień.
Cień bez liczenia wsunął pieniądze do kieszeni.
— Tym więc się zajmujesz? — spytał. — Tak zarabiasz na życie?
— Bardzo rzadko. Tylko kiedy potrzebuję dużo gotówki. Zwykle zdobywam pieniądze od ludzi, którzy nigdy nie wiedzą, że ich naciągnąłem. Nie skarżą się i często sami zjawiają się ponownie.
— Sweeney mówił, że jesteś oszustem.
— Ale to tylko jedna z moich ról. I nie do tego cię potrzebuję, Cień.
Jechali naprzód, w mrok. Śnieg tańczył w promieniach reflektorów. Miało to niemal hipnotyczne działanie.
— To jedyny kraj na świecie — rzekł Wednesday w ciszy — który martwi się o to, czym jest.
— Słucham?
— Inne dokładnie wiedzą, na czym stoją. Nikt nie musi szukać serca Norwegii albo duszy Mozambiku. Wiedzą, czym są.
— I co…?
— Po prostu głośno myślę.
— A zatem odwiedziłeś wiele innych krajów?
Wednesday milczał. Cień zerknął na niego.
— Nie — odparł tamten z westchnieniem. — Nigdy.
Zatrzymali się na stacji benzynowej. Wednesday poszedł do toalety w kurtce strażnika i z jego walizką, a wyszedł w odprasowanym jasnym garniturze, brązowych butach i sięgającym kolan brązowym płaszczu, który wyglądał, jakby pochodził prosto z Włoch.
— A kiedy dotrzemy do Madison, co dalej?
— Skręć w autostradę numer 14 do Spring Green. Spotkamy się ze wszystkimi w miejscu zwanym Domem na Skale. Byłeś tam kiedyś?
— Nie — odparł Cień. — Ale widziałem znaki.
Znaki, reklamujące Dom na Skale, aluzyjne, wieloznaczne tablice, można było znaleźć wszędzie w tej części świata — w Illinois, Minnesocie i Wisconsin, a pewnie nawet w Iowie. Wszystkie informowały o istnieniu Domu na Skale. Cień widział je już wcześniej i zastanawiał się, co znaczą. Czy dom wznosił się chwiejnie na wysokiej skale? Co jest tak interesującego w samej skale? W domu? Myślał o tym przelotnie, potem zapomniał. Nie miał w zwyczaju odwiedzać atrakcji turystycznych.
W Madison zjechali z autostrady międzystanowej i, wyminąwszy kopułę siedziby władz, ujrzeli kolejną idealną scenerię wprost z wnętrza kuli śnieżnej. A potem znaleźli się na wiejskich drogach. Po niecałej godzinie jazdy przez miasta o nazwach takich, jak na przykład Black Earth, skręcili w wąski podjazd między olbrzymimi, pokrytymi śniegiem donicami, ozdobionymi wizerunkami przypominających jaszczurki smoków. Trawnik wśród drzew był niemal pusty.
— Wkrótce zamykają — mruknął Wednesday.
— Co to za miejsce? — spytał Cień, gdy maszerowali razem przez parking w stronę nieciekawego drewnianego budynku.
— Atrakcja turystyczna — odparł Wednesday. — Jedna z najlepszych, co oznacza, że to miejsce magiczne.
— Słucham?
— To bardzo proste — wyjaśnił Wednesday. — W innych krajach, w miarę upływu lat ludzie dostrzegali miasta magiczne. Czasami były to formacje naturalne, czasami miejsca, które, z takich czy innych powodów, stawały się wyjątkowe. Ludzie wiedzieli, że dzieje się tam coś ważnego, że stanowią one punkt skupiający wewnętrzne siły, okienko do niezmiennego świata. Wznosili zatem w owych miejscach świątynie, katedry, kamienne kręgi i… rozumiesz.
— W całych Stanach można znaleźć kościoły — zauważył Cień.
— W każdym mieście, czasami przy każdej przecznicy. Przez co stają się równie ciekawe, jak gabinety dentystyczne. Nie, w Stanach ludzie wciąż słyszą ów zew. Przynajmniej niektórzy wyczuwają, że coś przyciąga ich do transcendentnej otchłani, i reagują na to przyciąganie, wznosząc z butelek po piwie model budowli, której nigdy nie odwiedzili, albo olbrzymie schronisko dla nietoperzy w części kraju, której, jak sięgnąć pamięcią, nietoperze nie odwiedzają. Atrakcje turystyczne. Ludzie czują przyciąganie miejsc, w których w innych częściach świata dostrzegliby w sobie samych prawdziwą duchowość. Tu tymczasem kupują hot doga i przechadzają się wokół, zadowoleni, na poziomie, którego nie potrafią opisać, podczas gdy tuż pod nim czai się głęboki niedosyt.
— Masz dość świrnięte teorie — zauważył Cień.
— Nie ma w tym nic teoretycznego, młodzieńcze — odparł Wednesday. — Do tej pory powinieneś był już się zorientować.
Tylko jedna kasa wciąż jeszcze sprzedawała bilety.
— Za pół godziny zamykamy — oznajmiła dziewczyna. — Obejście wszystkiego wymaga co najmniej dwóch godzin.
Wednesday zapłacił gotówką.
— Gdzie jest skała? — spytał Cień.
— Pod domem — odparł Wednesday.
— A dom?
Wednesday przyłożył palec do ust. Ruszyli naprzód. Gdzieś przed nimi pianola odgrywała coś, co, jak się zdaje miało być Bolerem Ravela. Cień miał wrażenie, jakby znalazł się w rozbudowanej kawalerce z lat sześćdziesiątych — mnóstwo gołego kamienia, grubych wykładzin i monumentalnie brzydkich abażurów witrażowych w kształcie grzybów. Kręte schody wiodły do kolejnego pomieszczenia, pełnego przeróżnych bibelotów.
— Powiadają, że zbudował go zły brat bliźniaka Franka Lloyda Wrighta — odezwał się Wednesday — Frank Lloyd Wrak. — Zaśmiał się z własnego dowcipu.
— Widziałem taki tekst na koszulce.
Kolejne schody i oto znaleźli się w długim pokoju ze szkła, sterczącym niczym igła nad pozbawionym liści, czarno-białym krajobrazem setki stóp w dole. Cień zatrzymał się, patrząc na wirujące w mroku płatki śniegu.
— I to jest Dom na Skale? — spytał ze zdumieniem.
— To Pokój Nieskończoności, część domu właściwego, choć dodana później. Ale nie, mój młody przyjacielu, nie tknęliśmy jeszcze nawet tego, co ten dom ma nam do zaoferowania.
— Zatem według twojej teorii Disney World to najświętsze miejsce Ameryki? — spytał Cień.
Wednesday zmarszczył brwi i pogładził brodę.
— Walt Disney kupił gaje pomarańczowe pośrodku Florydy i zbudował w nich miasteczko turystyczne. Nie ma w tym ani śladu magii. Myślę, że pierwszy Disneyland miał w sobie coś prawdziwego, możliwe że kryje się w nim moc, choć zniekształcona i trudno dostępna. Lecz w innych częściach Florydy można znaleźć prawdziwą magię. Wystarczy tylko mieć otwarte oczy. Ach syreny z Weeki Wachee… Tędy, za mną.
Wszędzie wokół rozbrzmiewała muzyka: brzęcząca, natrętna muzyka, lekko fałszywa, jakby rodem z innych czasów. Wednesday wyjął z kieszeni pięciodolarówkę. Włożył do automatu do rozmieniania i otrzymał garść mosiężnych, metalowych żetonów. Cisnął jeden Cieniowi, który złapał pieniążek i, uświadamiając sobie, że obserwuje go mały chłopczyk, uniósł monetę między kciukiem i palcem wskazującym, po czym sprawił, że zniknęła. Chłopiec pobiegł do matki oglądającej jednego z wszechobecnych św. Mikołajów — W SUMIE PONAD SZEŚĆ TYSIĘCY! głosił napis — i pociągnął nagląco za skrawek jej płaszcza.
Po chwili Cień ruszył na zewnątrz, śladem Wednesdaya. Razem kierowali się znakami na Wczorajsze Ulice.
— Czterdzieści lat temu Alex Jordan — jego twarz widnieje na żetonie, który trzymasz w prawej ręce, Cieniu — zaczął budować dom na wysokiej skale pośrodku pola, które do niego nie należało, i nawet on nie potrafił powiedzieć dlaczego. Ludzie przychodzili patrzeć, jak pracuje — ciekawscy, zdumieni i ci, którzy w ogóle nie potrafili wyjaśnić, czemu się tu znaleźli. Zrobił zatem to, co każdy rozsądny amerykański mężczyzna z jego pokolenia: zaczął sprzedawać bilety — niedrogie — po pięć centów, dwadzieścia pięć. Nadal budował, a ludzie wciąż przybywali.
A zebrawszy ich pieniądze, stworzył coś większego i osobliwszego. Na ziemi pod domem zbudował magazyny i wypełnił je ciekawymi rzeczami, a ludzie zjawili się, by je oglądać. Co roku przybywają tu miliony.
— Czemu?
Wednesday uśmiechnął się tylko i razem weszli w pogrążone w półmroku, wysadzane drzewami Wczorajsze Ulice. Z zakurzonych witryn sklepowych spoglądały na nich wyniosłe wiktoriańskie lalki z porcelany, jakby żywcem wyjęte z szacownego horroru. Kocie łby pod stopami. Nad głowami ciemny dach. W tle brzęcząca, mechaniczna muzyka.
Minęli szklane pudło, pełne połamanych zabawek, i olbrzymią złotą pozytywkę pod szkłem. Zostawili za sobą dentystę i aptekę (lek na potencję! magnetyczny pas o’leary’ego!).
Na końcu ulicy stała wielka, szklana skrzynia z tkwiącym wewnątrz manekinem kobiety, odzianej w strój cyganki.
— Godzi się — zagrzmiał Wednesday, przekrzykując magnetyczną muzykę — na początku każdej wyprawy bądź przedsięwzięcia zasięgnąć porady Norn. Wyznaczmy zatem tę Sybillę naszą Urd.
Wrzucił do szczeliny mosiężną monetę z Domu na Skale. Cyganka uniosła rękę i opuściła ją gwałtownymi, mechanicznymi ruchami. Ze szczeliny wysunął się kawałek papieru.
Wednesday wziął go, odczytał, mruknął, złożył i wsunął do kieszeni.
— Nie pokażesz mi swojej wróżby? Ja ci pokażę swoją — powiedział Cień.
— Przyszłość mężczyzny to jego sprawa — odparł sztywno Wednesday. — Nie będę prosił o to, bym mógł przeczytać twoją.
Cień wrzucił do środka żeton. Zabrał skrawek papieru i odczytał.
KAŻDY KONIEC TO NOWY POCZĄTEK.
TWÓJ SZCZĘŚLIWY NUMER — ŻADEN.
TWÓJ SZCZĘŚLIWY KOLOR — ŚMIERCI.
Motto:
JAKI OJCIEC, TAKI SYN.
Cień wykrzywił się. Złożył wróżbę i wsunął do wewnętrznej kieszeni. Szli dalej, coraz głębiej, czerwonym korytarzem, mijając pokoje pełne pustych krzeseł, na których spoczywały skrzypce, wiolonczele, wiole, grające bez pomocy muzyków, czy też przynajmniej tak się zdawało, jeśli tylko nakarmiło się je monetą. Klawisze naciskały się same, cymbały dzwoniły, rury dmuchały sprężonym powietrzem w klarnety i oboje. Cień z cierpkim rozbawieniem zauważył, że smyczki trzymane przez mechaniczne dłonie w ogóle nie dotykają strun, po których często pozostało tylko wspomnienie. Zastanowił się, czy dźwięki, które słyszał, były dziełem wiatru i perkusji, czy może zwykłymi nagraniami.
Maszerowali dalej przez czas, który wydawał się wiecznością. W końcu dotarli do pokoju zwanego Mikado, dziewiętnastowiecznej, pseudoorientalnej zmory sennej, w której krzaczastobrewi, mechaniczni bębniarze tłukli w cymbały i bębny, wyglądając z ozdobionego smokami schronienia. Obecnie majestatycznie torturowali Danse Macabre Saint-Saensa.
Czernobog siedział na ławce pod ścianą naprzeciwko maszyny Mikado. Palcami wystukiwał rytm. Flety piszczały. Dzwonki dzwoniły.
Wednesday usiadł obok niego. Cień postanowił, że postoi. Czernobog wyciągnął lewą rękę, uścisnął dłoń Wednesdaya, a potem Cienia.
— Cóż za miłe spotkanie — rzekł i wyprostował się, najwyraźniej zachwycony muzyką.
Danse Macabre dobiegł burzliwego, fałszywego końca. Lekkie rozstrojenie wszystkich instrumentów dodawało tylko obcości temu miejscu. Zaczął się nowy utwór.
— Jak tam napad na bank? — spytał Czernobog. — Dobrze poszedł?
Wstał niechętnie, porzucając Mikada i jego grzmiącą, brzęczącą muzykę.
— Gładko jak wężowi w beczce masła — odparł Wednesday.
— Dostaję emeryturę z rzeźni — rzekł Czernobog. — Nie proszę o więcej.
— To nie potrwa wiecznie — mruknął Wednesday. — Nic nie trwa wiecznie.
Kolejne korytarze, kolejne instrumenty. Cień zorientowała się nagle, że nie podążają ścieżką przeznaczoną dla turystów, lecz innym szlakiem, wymyślonym przez Wednesdaya. Schodzili w dół zbocza. Oszołomiony, nie potrafił orzec, czy nie odwiedzili już tego miejsca.
Czernobog chwycił ramię Cienia.
— Szybko, chodź tutaj — polecił, ciągnąc go do wielkiej szklanej gabloty przy ścianie. W środku stała diorama: włóczęga śpiący na dziedzińcu przed drzwiami kościoła. Syn pijaka — głosił podpis, wyjaśniając, że to dziewiętnastowieczna machina na monetę, pierwotnie pochodząca ze stacji kolejowej w Anglii. Otwór na monety przerobiono tak, by pasowały do niego żetony z Domu na Skale.
— Wrzuć pieniądze — polecił Czernobog.
— Czemu? — spytał Cień.
— Musisz zobaczyć. Pokażę ci.
Cień wrzucił monetę. Pijak na cmentarzu uniósł do ust butelkę. Jeden z nagrobków odchylił się, ukazując wyszczerzonego trupa. Odwrócony kamień nagrobny, kwiaty zastąpiła roześmiana czaszka. Po prawej stronie kościoła pojawił się upiór, po lewej coś dziwnego, o na wpół widocznej długiej, niepokojąco ptasiej twarzy: blady koszmar z wizji Boscha przemknął gładko od nagrobka w cień i zniknął. A wtedy drzwi kościoła się otwarły. Ze środka wymaszerował ksiądz. Duchy, upiory i trupy zniknęły i na cmentarzu pozostali jedynie pijak z duchownym. Ksiądz z pogardą spojrzał na pijaka, cofnął się przez otwarte drzwi, które zamknęły się za nim, pozostawiając włóczęgę samego.
Automatyczna opowiastka była niezwykle niepokojąca. Znacznie bardziej, niż przystoi podobnym zabawkom.
— Wiesz, czemu ci to pokazałem? — spytał Czernobog.
— Nie.
— Tak właśnie wygląda prawdziwy świat. Świat rzeczywisty. Jeśli w ogóle istnieje, to właśnie w tej gablocie.
Przeszli przez pokój barwy krwi, pełen teatralnych organów, organów piszczałkowych i czegoś, co przypominało olbrzymie miedziane kadzie, wykradzione z browarów.
— Dokąd idziemy? — spytał Cień.
— Na karuzelę — wyjaśnił Czernobog.
— Ale już kilka razy minęliśmy odpowiednie znaki.
— On idzie swoją drogą. Podróżujemy po spirali. Czasami najkrótsza podróż trwa najdłużej.
Cień, walcząc z bólem nóg, pomyślal iż stwierdzenie to jest niezwykle mało prawdopodobne.
W pokoju wysokim na kilka pięter automat odgrywał „Octopus’s Garden”. Środek pomieszczenia wypełniała figura wielkiego, czarnego potwora, przypominającego wieloryba, z naturalnej wielkości szalupą w ogromnej paszczy ze szklanych włókien. Stąd przeszli do Sali Podróży, gdzie ujrzeli samochód, pokryty płytkami działającego automatycznego kurczaka Rube Goldberga, i szeleszczące reklamy płynu Burma Shave na ścianach.
Życie jest ciężkie,
Pełne chaosu,
Więc wolną szczękę
Miej od zarostu
Burma Shave
— głosiła jedna. A druga:
Pogrzebał swe nadzieje
Na drodze tuż przed celem,
I teraz grabarz jeden
Jest jego przyjacielem
Burma Shave
Znaleźli się u stóp pochylni. Przed sobą mieli kiosk z lodami, teoretycznie otwarty, lecz dziewczyna myjąca ladę miała wyraźnie niezachecającą minę. Przeszli zatem do pizzerio-kafejki, w której siedział jedynie starszy, czarnoskóry mężczyzna w jasnym, kraciastym garniturze i kanarkowożołtych rękawiczkach. Był drobny — jeden z kruchych staruszków, wyglądających, jakby upływ lat pozbawił ich ciała. Pałaszował olbrzymie lody złożone z wielu gałek i sączył kawę z dużego kubka. W popielniczce kopciła czarna cygaretka.
— Trzy kawy — polecił Cieniowi Wednesday i ruszył do toalety.
Cień kupił kawy i zaniósł je do Czernoboga, który siedział obok starego Murzyna i ukradkowo palił papierosa, z miną, jakby się bał, że ktoś go przyłapie. Jego towarzysz, z apetytem wsuwający lody, ignorował swoją cygaretkę, lecz gdy Cień zbliżył się do nich, podniósł ją, zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dwa kółka z dymu — pierwsze duże, a potem drugie, mniejsze, które przeleciało dokładnie przez środek pierwszego. Uśmiechnął się szeroko, jak ktoś niezmiernie zadowolony z siebie.
— Cieniu, to jest pan Nancy — przedstawił Czernobog.
Murzyn wstał i wyciągnął prawą dłoń, okrytą żółtą rękawiczką.
— Miło mi — rzekł z oszałamiającym uśmiechem. — Wiem kim musisz być. Pracujesz dla tego jednookiego drania, prawda? — Jego głos zabrzmiał przeciągle, z lekkim akcentem z Indii Zachodnich.
— Owszem, pracuję dla pana Wednesdaya — odparł Cień. — Proszę, niech pan usiądzie.
Czernobog zaciągnął się papierosem.
— Myślę — oznajmił ponurym tonem — że my wszyscy tak bardzo lubimy papierosy, bo przypominają nam o ofiarach, które niegdyś przed nami palono, a dym unosił się wysoko, jakby poszukiwał naszej aprobaty bądź łaski.
— Mnie nigdy niczego nie dawali — mruknął Nancy. — Mogłem liczyć jedynie na stos owoców do jedzenia, może pieczonego kozła, coś zimnego, powolnego i mocnego do picia i wielką, starą, piersiastą kobietą dotrzymującą towarzystwa. — Uśmiechnął się, ukazując białe zęby, i mrugnął do Cienia.
— W dzisiejszych czasach — rzekł Czernobog, nie zmieniając wyrazu twarzy — nie mamy niczego.
— Zgadza się. Nie mam tylu owoców, co kiedyś. — Oczy pana Nancy’ego rozbłysły. — Lecz na świecie wciąż nie pojawiło się coś, co mogłoby pobić rosłą, starą, piersiastą kobietę. Niektórzy twierdzą, że najpierw trzeba sprawdzić tyłek, aleja mówię wam, że to cycki nadal mnie nakręcają w zimne poranki. — Nancy wybuchnął śmiechem: donośnym, zgrzytliwym, poczciwym śmiechem, i Cień odkrył, że wbrew sobie polubił tego starca.
Wednesday wrócił z toalety i ucisnął dłonie Nancy’emu.
— Cieniu, chcesz coś do jedzenia? Kawałek pizzy? Kanapkę?
— Nie jestem głodny — odparł Cień.
— Coś ci powiem — wtrącił pan Nancy. — Do następnego posiłku może upłynąć wiele czasu. Jeśli ktoś cię częstuje, zgódź się. Nie jestem już taki młody, jak kiedyś, ale jedno wiem: nigdy nie odmawiaj propozycji sikania, zjedzenia czegoś i półgodzinnej drzemki. Zrozumiałeś?
— Tak. Ale naprawdę nie jestem głodny.
— Rosły z ciebie gość. — Nancy spojrzał wprost w szare oczy Cienia swoimi starymi oczami barwy mahoniu. — Kawał chłopa, ale muszę rzec, że na sprytnego to mi nie wyglądasz. Mam syna, durnego jak człowiek, który kupił swoją głupotę na wyprzedaży. Przypominasz mi go.
— Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, potraktuję to jako komplement — odparł Cień.
— Nazwanie durnym przez człowieka, który zaspał w dzień, w którym rozdawano mózgi?
— Porównanie z członkiem pańskiej rodziny.
Pan Nancy zgasił cygaretkę i strząsnął z żółtych rękawiczek niewidoczną drobinkę popiołu.
— Może jednak stary jednooki nie dokonał najgorszego wyboru. — Zmierzył wzrokiem Wednesdaya. — Masz pojęcie, ilu nas tu dzisiaj będzie?
— Posłałem wiadomość wszystkim, których zdołałem znaleźć — odparł Wednesday. — Oczywiście nie wszyscy się wybiorą. A część z nich — spojrzał znacząco na Czernoboga — może nie chcieć w tym uczestniczyć. Myślę jednak, że możemy spodziewać się kilku tuzinów. Wieści się rozejdą.
Minęli wystawę zbroi płytowych („Wiktoriańska podróbka” — orzekł Wednesday przy kolejnych gablotach. — „Współczesna podróbka. Dwunastowieczny hełm na siedemnastowiecznej reprodukcji zbroi. Piętnastowieczna lewa rękawica…”). A potem Wednesday pchnął drzwi, poprowadził ich wokół budynku („Nie potrafię znieść wszystkich tych wejść i wyjść” — oznajmił Nancy. — „Nie jestem już taki młody, jak kiedyś. I pochodzę z cieplejszego klimatu”.) pokrytym dachem przejściem, wiodącym do kolejnych drzwi, i oto znaleźli się w Pokoju Karuzeli.
Grała automatyczna muzyka: walc Straussa, poruszający, od czasu do czasu brzmiący fałszywie. Na ścianie rozwieszono antyczne koniki z karuzeli, całe setki, niektóre pilnie potrzebujące opieki malarza, inne sprzątaczki. Nad nimi wisiały tuziny skrzydlatych aniołów, zrobionych — co dość oczywiste — z kobiecych manekinów sklepowych. Część z nich odsłaniała bezpłciowe piersi. Inne straciły peruki i łyse i ślepe wisiały w mroku.
A potem zobaczyli karuzelę.
Napis głosił, że jest największa na świecie, podawał jej wagę, liczbę żarówek w setkach kandelabrów, rozmieszczonych z iście gotyckim rozmachem. Tabliczki zabraniały też gościom wchodzenia do środka i dotykania zwierząt.
A cóż to były za zwierzęta! Cień wbrew sobie samemu gapił się na setki dorodnych stworzeń, jeżdżących na platformie karuzeli. Stworzenia prawdziwe i wymyślone, a także połączenie ich obu: każde było inne. Zobaczył trytona i syrenę; centaura i jednorożca, słonie (dwa — jednego dużego, drugiego małego), bul — doga, żabę i feniksa, zebrę, tygrysa, mantykorę i bazyliszka, łabędzie, ciągnące powóz, białego wołu, lisa, bliźniacze morsy, nawet morskiego węża — a wszystkie jaskrawo ubarwione i więcej niż rzeczywiste. Krążyły bez końca, gdy jeden walc przeszedł w drugi. Karuzela nawet nie zwolniła.
— Po co tu ona? — spytał Cień. — To znaczy rozumiem, największa karuzela świata, setki zwierząt, tysiące żarówek, kręci się bez końca i nikt na niej nie jeździ.
— Nie jest tu po to, by dosiadali jej pasażerowie. A przynajmniej nie ludzie — oznajmił Wednesday. — Jest po to, by ją podziwiać. To jej powód istnienia.
— Jak młynek modlitewny, który stale się obraca — uzupełnił pan Nancy. — Zbiera moc.
— Gdzie się zatem spotykamy? — zapytał Cień. — Wspominaliście chyba, że umówiliśmy się w tym miejscu, ale tu jest zupełnie pusto.
Wednesday błysnął swym przerażającym uśmiechem.
— Cieniu — rzekł — zadajesz zbyt wiele pytań. Nie płacę ci za to.
— Przepraszam.
— A teraz podejdź tu i pomóż nam — polecił Wednesday i podszedł z boku do platformy. Stanął tuż przy tabliczce opisującej karuzelę i zabraniającej jej dotykania.
Cień miał ochotę coś powiedzieć, zamiast tego jednak pomagał im kolejno wchodzić na półkę. Wednesday sprawiał wrażenie zdumiewająco ciężkiego. Czernobog wgramolił się bez pomocy — tylko raz wsparł się na ramieniu Cienia, by nie stracić równowagi. Nancy zdawał się w ogóle nic nie ważyć. Każdy ze starców wlazł na górę i ruszył naprzód w radosnych podskokach.
— I co?! — warknął Wednesday — Nie idziesz?
Cień nie bez wahania, rozglądając się pospiesznie w poszukiwaniu członków obsługi Domu na Skale, którzy mogliby ich obserwować, wskoczył na górę i stanął obok Największej Karuzeli Świata. Z rozbawieniem i lekkim zdumieniem zorientował się, że znacznie bardziej martwi go fakt złamania tutejszego zakazu niż wcześniejsza pomoc w okradzeniu banku.
Każdy ze starców wybrał sobie wierzchowca. Wednesday wdrapał się na grzbiet złotego wilka. Czernobog dosiadł zbrojnego centaura, którego głowę okrywał metalowy hełm. Nancy, chichocząc, wśliznął się na grzbiet olbrzymiego, spiętego do skoku lwa, uchwyconego przez rzeźbiarza w trakcie ryku. Poklepał jego bok. Walc Straussa majestatycznie porwał ich za sobą.
Wednesday uśmiechał się. Nancy, wydając mlaskające odgłosy, zmusił się do śmiechu. Nawet ponury Czernobog sprawiał wrażenie zadowolonego. Cień poczuł się nagle, jakby ktoś zdjął mu z pleców brzemię. Trzej starcy bawili się świetnie, jadąc na Największej Karuzeli Świata. Co z tego, że mogą ich stąd wyrzucić? Czy sama przejażdżka nie jest tego warta, nie jest warta wszystkiego? Czyż nie warto przejechać się na jednym z tych cudownych potworów?
Obejrzał uważnie buldoga, trytona i słonia ze złotym siodłem. W końcu wdrapał się na grzbiet istoty o orlej głowie i ciele tygrysa, i przytrzymał mocno.
Rytm walca „Nad pięknym modrym Dunajem” pulsował w głowie Cienia. Melodia odbijała się echem. Śpiewał w jej rytm. Światła tysiąca kandelabrów mieniły się wszystkimi barwami tęczy. I przez jedno uderzenie serca Cień znów stał się małym chłopcem, z rozkoszą jadącym na karuzeli: trwał bez ruchu na grzbiecie orłotygrysa, a cały świat wirował wokół niego.
Był szczęśliwy, zupełnie jakby ostatnich trzydzieści sześć godzin nigdy się nie zdarzyło, jakby nie było ostatnich trzech lat, jakby jego życie stało się tylko snem na jawie małego dziecka, dosiadającego karuzeli w Parku Złotych Wrót w San Francisco, podczas pierwszej wyprawy do Stanów; ogromnej podróży statkiem i samochodem. Matka stała z boku, obserwując go z dumą, a on lizał topniejącego loda i trzymał się mocno z nadzieją, że muzyka nigdy nie ucichnie, karuzela nigdy nie zwolni, jazda nigdy się nie skończy. Jechał dokoła, dokoła, dokoła…
A potem światła zgasły i Cień ujrzał bogów.
Otworem stoją bramy nasze, niestrzeżone,
Do środka wpada przez nie zbity tłum,
Ludzi znad Wołgi, ze stepów, znad Donu,
Ludów z Hoang-Ho głosów słychać szum,
Malaje i Celtowie, i Teutoni,
Starego Świata opuszczają brzeg,
Przynoszą z sobą wiarę z obcych błoni,
Bogów, obrzędy, pasji dziwnych bieg,
Nasze ulice obce słyszą głosy,
Obce języki strachem jeżą włosy.
Głosy, co rodem z Wieży Babel są.
W jednej chwili Cień jechał na Największej Karuzeli Świata, trzymając się mocno tygrysa o orlej głowie, w następnej czerwone i białe światła rozmazały się, zadrżały i zgasły, i runął w środek oceanu gwiazd. Mechaniczny walc umilkł, zastąpiony rytmicznym grzmotem i jakby trzaskiem talerzy bądź fal na wybrzeżu odległego oceanu.
Jedynym światłem był blask gwiazd, ukazywał on jednak wszystko chłodno i wyraźnie. Cień poczuł pod sobą ruchy wierzchowca. Lewa dłoń wyczuwała ciepłe futro, prawa pióra.
— Niezła przejażdżka, co? — głos dobiegał zza jego pleców, rozlegał się w uszach i w umyśle.
Cień odwrócił się wolno, pozostawiając za sobą obrazy samego siebie, zastygłe chwile, ułamki sekund. Każdy, nawet najmniejszy ruch trwał całą wieczność. Docierające do jego umysłu obrazy zdawały się nie mieć sensu, zupełnie jakby oglądał świat przez wielofasetkowe oczy ważki, tyle że każda fasetka dostrzegała coś zupełnie innego. Nie potrafił połączyć rzeczy, które widział, czy też zdawało mu się, że widzi, w jedną sensowną całość.
Patrzył na pana Nancy’ego, starego Murzyna z cienkim wąsikiem, ubranego w sportową kraciastą marynarkę i cytrynowożółte rękawiczki i dosiadającego rozkołysanego lwa z karuzeli; lecz jednocześnie w tym samym miejscu ujrzał mieniącego się klejnotami pająka wielkości konia — ogromne szmaragdowe oczy patrzyły na niego z góry — a także niewiarygodnie wysokiego mężczyznę o skórze barwy drzewa lękowego, obdarzonego trzema parami rąk. Głowę ozdobił falującym pióropuszem ze strusich piór, twarz pokrywały mu pasy czerwonej farby. Dosiadał rozwścieczonego złotego lwa; dwiema z sześciu rąk przytrzymywał się mocno grzywy. Cień widział też młodego czarnoskórego chłopaka w podartych łachach, z lewą stopą spuchniętą i oblepioną muchami. I wreszcie ujrzał małego, brązowego pająka, ukrytego pod zwiędłym, zasuszonym liściem.
Cień widział te wszystkie obrazy i wiedział, że stanowią jedność.
— Jeśli nie zamkniesz ust — rzekła wielość, będąca panem Nancy — coś ci do nich wpadnie.
Cień zamknął usta i głośno przełknął ślinę.
Jakąś milę dalej ujrzał drewniany dwór na wzgórzu; zmierzali w jego stronę. Kopyta i łapy ich wierzchowców bezszelestnie uderzały w suchy piasek na skraju morza.
Czernobog podjechał do nich na centaurze. Poklepał ludzkie ramię swego wierzchowca.
— Nic z tego nie dzieje się naprawdę — poinformował Cienia nieszczęśliwym tonem — tylko w twojej głowie. Lepiej o tym nie myśl.
Owszem, Cień widział siwowłosego, starego imigranta z Europy Wschodniej, odzianego w obdarty płaszcz przeciwdeszczowy, z jednym zębem koloru żelaza. Jednocześnie jednak ujrzał przysadzistą, czarną istotę, ciemniejszą niż mrok, który ich otaczał, o oczach płonących niczym węgle. Widział też księcia z długimi, czarnymi włosami i długimi, czarnymi wąsami. Jego dłonie i twarz pokrywała krew. Okryty jedynie niedźwiedzią skórą na ramionach, dosiadał pół człowieka, pół zwierzęcia, którego oblicze i tors pokrywały błękitne tatuowane kręgi i spirale.
— Kim wy jesteście? — spytał Cień. — Czym jesteście?
Ich wierzchowce biegły brzegiem. Pośród nocy na plaży rozbijały się miarowo kolejne fale.
Wednesday skierował ku Cieniowi swego wilka — obecnie wielkiego, grafitowego zwierza o zielonych oczach. Wierzchowiec Cienia cofnął się. Cień zaczął gładzić jego szyję, powtarzając, by się nie bał. Tygrysi ogon zakołysał się agresywnie. Nagle Cień pojął, że na wydmach, tuż poza zasięgiem ich wzroku kryje się inny wilk, bliźniak tego, którego dosiadał Wednesday, i dotrzymuje im kroku.
— Znasz mnie, Cieniu? — spytał Wednesday. Jechał z wysoko uniesioną głową. Jego prawe oko lśniło i połyskiwało, lewe było mętne. Miał na sobie płaszcz z głębokim, niemal mnisim kapturem. Jego twarz wyglądała z cienia. — Mówiłem, że kiedyś zdradzę ci moje imiona. Oto, jak mnie zwą: Orędownikiem Wojny, Ponurym Jeźdźcem i Trzecim. Jestem Jednooki, zwą mnie Najwyższym i Najmędrszym. Jestem Grimnir i Zakapturzony. Jestem Wszechojcem i Gondlirem Różdżkodzierżcą. Mam tyle imion, ile jest wiatrów na świecie, tyle tytułów, na ile sposobów można umrzeć. Moje kruki to Huggin i Muninn — Myśl i Pamięć; wilki — Freki i Geri. Moim koniem jest szubienica. — Dwa upiornie szare kruki, przypominające przezroczyste ptasie skórki, wylądowały na ramionach Wednesdaya; wbiły dzioby w głąb jego głowy, jakby kosztowały umysłu, i ponownie odleciały w dal.
W co mam wierzyć? — pomyślał Cień i nagle powrócił do niego głos z głębin pod światem, grzmiąc w pamięci: „Wierz we wszystko”.
— Odyn? — spytał Cień. Wiatr porwał to imię z jego ust.
— Odyn — szepnął Wednesday. Huk wzburzonych fal na plaży pełnej czaszek nie wystarczył, by zagłuszyć ów szept. — Odyn — powtórzył Wednesday, smakując to słowo. — Odyn! — krzyknął tryumfalnie głosem, który odbił się echem od horyzontu po horyzont. Jego imię rosło, nabrzmiewało i wypełniało świat, niczym tętnienie krwi w uszach Cienia.
A potem, jakby we śnie, nie jechali już w stronę odległego dworu. Byli na miejscu. Ich wierzchowce czekały uwiązane w szopie obok.
Dwór był ogromny, lecz prymitywny; kryty strzechą, o drewnianych ścianach. Pośrodku płonął ogień. Cień poczuł, że od dymu pieką go usta.
— Powinniśmy byli wejść w mój umysł, nie w jego — wymamrotał do Cienia pan Nancy. — Tam przynajmniej jest cieplej.
— Tkwimy w jego umyśle?
— Mniej więcej. To Valaskjalf, jego dawna siedziba.
Cień z ulgą przekonał się, że Nancy znów stał się jedynie starym człowiekiem w żółtych rękawiczkach, choć jego cień kołysał się, drżał i nieustannie zmieniał w płomieniach ognia. A to, w co się zmieniał, nie zawsze przypominało człowieka.
Pod ścianami stały drewniane ławy, a na nich lub obok nich czekało w sumie może dziesięć osób. Wszyscy utrzymywali stosowny dystans. Dziwaczna zbieranina: ciemnoskóra, dostojna kobieta w czerwonym sari, kilku szemranych biznesmenów i inni, stojący zbyt blisko ognia, by Cień zdołał określić ich rysy.
— Gdzie oni są? — szepnął z desperacją Wednesday do Nancy’ego. — Powiedz, gdzie oni są? Powinny nas tu być dziesiątki, wiele tuzinów.
— To ty wszystkich zapraszałeś — odparł Nancy. — I tak cud, że ściągnąłeś aż tylu. Myślisz, że na początek powinienem opowiedzieć historię?
Wednesday pokręcił głową.
— Nie ma mowy.
— Nie wyglądają zbyt przyjaźnie — zauważył Nancy. — Historia to dobry sposób przeciągnięcia kogoś na naszą stronę. A ty nie masz barda, który mógłby zaśpiewać.
— Żadnych historii — zapowiedział Wednesday. — Nie teraz. Później nadejdzie stosowna pora. Nie teraz.
— W porządku, żadnych historii. Po prostu wystąpię pierwszy, na rozgrzewkę. Pan Nancy z wesołym uśmiechem wszedł w krąg otaczającego palenisko blasku.
— Wiem, co sobie teraz myślicie — zaczął. — Myślicie: czemu Compe Anansi wychodzi, by do nas przemówić, skoro to Wszechojciec nas tu wezwał, zresztą tak jak mnie? Widzicie, czasami potrzebny jest ktoś, kto przypomni o paru sprawach. Gdy tu wszedłem, rozejrzałem się i pomyślałem: gdzie są pozostali? Potem jednak zrozumiałem, iż tylko to, że jest nas niewielu, a ich mnóstwo, my jesteśmy słabi, a oni potężni, nie oznacza, że musimy przegrać.
Kiedyś, przy wodopoju, spotkałem tygrysa. Miał największe jądra wśród wszystkich zwierząt, i najostrzejsze szpony, a także dwa przednie zęby długie jak noże i ostre jak klingi. Powiedziałem do niego:
— Bracie tygrysie, idź popływać. Ja zaopiekuję się twoimi jądrami.
Był taki z nich dumny. Wskoczył zatem do wodopoju, a ja założyłem jego jądra i zostawiłem mu moje własne, pajęcze jąderka. A potem wiecie, co zrobiłem? Uciekłem, jak najszybciej poniosły mnie nogi.
Nie zatrzymywałem się, póki nie dotarłem do sąsiedniego miasta. Tam spotkałem Starego Małpę.
— Świetnie wyglądasz, Anansi — rzekł Stary Małpa.
— Wiesz, co śpiewają w sąsiednim miasteczku? — spytałem.
— Co śpiewają? — zapytał.
— Najzabawniejszą piosenkę, jaką słyszałem — oznajmiłem. A potem zatańczyłem i zaśpiewałem:
Jądra, tygrysie jądra.
Zjadłem tygrysie jądra.
Teraz się każdy na mnie ogląda.
Każdy mówi, jaka małpa mądra.
Bo zjadłem skarb tygrysa,
Zjadłem jego jądra.
Stary Małpa obśmiał się do rozpuku, trzymając się za boki, trzęsąc i podskakując. Potem zaczął śpiewać:
— Tygrysie jądra. Zjadłem tygrysie jądra! — pstrykając palcami, wirując na dwóch nogach. — To świetna piosenka — rzekł. — Zaśpiewam ją wszystkim moim przyjaciołom.
— Zrób to — odparłem i wróciłem do wodopoju.
Zastałem nad nim tygrysa, wędrującego tam i z powrotem. Gniewnie machał ogonem, uszy i futro na karku miał postawione. Na każdego podlatującego owada kłapał wielkimi, szablastymi zębami. Oczy płonęły mu pomarańczowym ogniem. Wyglądał groźnie i paskudnie, lecz między jego nogami kołysały się najmniejsze jądra w najmniejszym i najczarniejszym, najbardziej pomarszczonym worku, jaki kiedykolwiek widzieliście.
— Hej, Anansi! — mówi, gdy mnie widzi. — Miałeś pilnować moich jąder, gdy się kąpałem. Kiedy jednak wyszedłem z wody, na brzegu leżały jedynie te małe, czarne, skurczone, nic nie warte pajęcze jądra, które założyłem.
— Starałem się jak mogłem — odpowiadam. — Ale to wina małp. Przyszły i zjadły twoje jądra, a gdy zacząłem krzyczeć, zerwały mi także moje własne, małe. Tak bardzo się wstydziłem, że uciekłem.
— Jesteś kłamcą, Anansi — mówi tygrys. — Pożrę twoją wątrobę.
W tym momencie jednak słyszy małpy, przybywające ze swego miasta do wodopoju. Tuzin radosnych małp podskakuje na ścieżce, pstryka palcami i śpiewa donośnie.
Jądra, tygrysie jądra.
Zjadłem tygrysie jądra.
Teraz się każdy na mnie ogląda.
Każdy mówi, jaka małpa mądra.
Bo zjadłem skarb tygrysa,
Zjadłem jego jądra.
Tygrys ryknął tylko i pobiegł za nimi do lasu, małpy z wrzaskiem umknęły na najwyższe drzewa, a ja podrapałem się po moich pięknych, nowych jądrach. Dobrze się czułem, gdy tak wisiały między moimi chudymi nogami. Wróciłem do domu, a tygrys do dziś ściga małpy. Pamiętajcie zatem, fakt, że jesteście mali, nie oznacza, że brak wam sił.
Pan Nancy uśmiechnął się, skłonił głowę i szeroko rozłożył ręce, przyjmując oklaski i śmiechy jak zawodowiec. Potem odwrócił się i odmaszerował na miejsce, w którym stali Cień i Czernobog.
— Powiedziałem: żadnych historii — warknął Wednesday.
— Ty to nazywasz historią? — odparł Nancy. — Zaledwie odchrząknąłem. Tylko ich dla ciebie rozgrzałem. Idź, powal wszystkich.
Wednesday wszedł w krąg światła — rosły, stary mężczyzna o szklanym oku, w brązowym garniturze i starym płaszczu od Armaniego. Stał tak bez ruchu, patrząc na ludzi na drewnianych ławkach, i milczał długą chwilę. Cień wątpił, by komukolwiek innemu udało się tyle pomilczeć. W końcu się odezwał:
— Znacie mnie — rzekł. — Wszyscy mnie znacie. Niektórzy z was nie mają powodów, by mnie kochać, ale tak czy inaczej, znacie mnie.
Rozległ się szelest. Ludzie na ławach poruszyli się niespokojnie.
— Jestem tu dłużej niż większość z was. Tak jak i wy, sądziłem, że poradzimy sobie z tym, co mamy. Nie wystarczy, by nas uszczęśliwić, ale wystarczy, by przeżyć.
Teraz jednak sprawy wyglądają inaczej. Nadciąga burza. I nie my ją stworzyliśmy.
Urwał. Wystąpił naprzód, splatając ręce na piersi.
— Gdy ludzie przybyli do Ameryki, przynieśli nas ze sobą. Przywieźli mnie, Lokiego i Thora, Anansiego i Boga Lwa, leprechauny, koboldy i banshee, Kuberę i Frau Holle, Astarota, a także was. Przybyliśmy tu w ich umysłach i zapuściliśmy korzenie. Podróżowaliśmy z osadnikami do nowych krain za morzem.
Ten kraj jest ogromny. Wkrótce nasi ludzie porzucili nas, wspominając jedynie niezwykłe istoty ze starych krajów, coś co pozostawili za sobą. Nasi prawdziwi wyznawcy umarli bądź stracili wiarę. Zagubieni, przerażeni, wydziedziczeni, egzystujemy tylko dzięki odrobinie uznania i wiary; wszystkiemu, co uda nam się znaleźć. Nauczyliśmy się sobie radzić.
Oto, co zrobiliśmy. Radziliśmy sobie, trzymaliśmy się na uboczu, ukrywali w miejscach, których nikt nie obserwuje.
Przyznajmy to otwarcie: nie mamy zbyt wielkich wpływów. Wykorzystujemy ich, bierzemy od nich co trzeba i jakoś sobie radzimy. Rozbieramy się, kupczymy naszymi ciałami, za dużo pijemy, rozlewamy benzynę, kradniemy, oszukujemy. Istniejemy w szczelinach na skrajach społeczeństwa — starzy bogowie, tu, w nowym kraju, pozbawionym bogów.
Wednesday urwał. Powiódł wzrokiem po twarzach swych słuchaczy: poważny, wyniosły. Patrzyli na niego obojętnie. Ich nieprzeniknione twarze przypominały maski. Wednesday odchrząknął i splunął w płomienie, które rozbłysły jaśniej, oświetlając wnętrze dworu.
— Wszyscy z was zapewne zdołali już się przekonać, że w Ameryce powstają też nowi bogowie, przywiązani do rosnących kręgów wiary: bogowie kart kredytowych i autostrad, telefonów i Intemetu, radia, szpitali i telewizji. Bogowie plastiku, pagerów i neonów. Dumni bogowie. Tłuste, niemądre istoty, nadęte własną młodością i ważnością.
Wiedzą, że istniejemy. Boją się nas i nienawidzą — dodał Odyn. — Oszukujecie samych siebie, jeśli myślicie inaczej. Jeśli tylko zdołają, zniszczą nas. Czas, abyśmy połączyli siły. Czas, byśmy działali.
W krąg światła wstąpiła stara kobieta w czerwonym sari. Na czole miała niewielki ciemnoniebieski klejnot.
— Wezwałeś nas tu z powodu tych bzdur? — spytała i prychnęła w połączeniu rozbawienia i irytacji.
Brwi Wednesdaya opadły lekko.
— Owszem, wezwałem was tu, ale to nie bzdury, Mamo-ji. Nawet dziecko zdołałoby to dostrzec.
— Jestem więc dzieckiem? — Pogroziła mu palcem. — Byłam stara w Karigacie, nim ciebie w ogóle wymyślono, głupcze. Dzieckiem? Dobrze zatem, jestem dzieckiem. Nie dostrzegam bowiem niczego nowego w twej niemądrej mowie.
I znów na moment obrazy przed oczami Cienia rozdwoiły się. Ujrzał starą kobietę o ciemnej twarzy, ściągniętej dezaprobatą i wiekiem. Za nią jednak widział coś wielkiego: nagą kobietę o skórze czarnej niczym karoseria limuzyny, ustach i języku czerwonych jak świeża krew. Jej szyję otaczał naszyjnik z czaszek, liczne ręce trzymały noże, miecze i odcięte głowy.
— Nie nazwałem cię dzieckiem, Mamo-ji — Wednesday wyraźnie starał się ją uspokoić. — Jednakże jest rzeczą oczywistą…
— Jedyną oczywistą rzeczą — przerwała mu kobieta (czarny palec zakończony ostrym paznokciem wskazywał kolejno kierunki: za nią, przez nią, nad nią) — jest twoje pragnienie chwały. Długi czas żyliśmy w pokoju. Niektórzy radzą sobie lepiej, inni gorzej. Owszem, ja nie narzekam. W Indiach żyje moje wcielenie, które miewa się jeszcze lepiej, ale niechaj i tak będzie. Nie zazdroszczę. Widziałam wschody nowych i obserwowałam ich upadki. — Jej ręka opadła. Cień przekonał się, że pozostali obserwują ją uważnie. Ich oczy miały różny wyraz: szacunku, rozbawienia, zakłopotania. — Zaledwie mrugnięcie oka temu oddawano tu cześć kolei. A teraz zapomniano o bogach żelaza, równie dokładnie jak o łowcach szmaragdów.
— Wróć do tematu, Mamo-ji — poprosił Wednesday.
— Tak? — Jej nozdrza rozchyliły się. Kąciki ust opadły. — Ja — a bez wątpienia jestem zaledwie dzieckiem — sądzę, że powinniśmy poczekać, nic nie robić. Nie wiemy, czy chcą nas skrzywdzić.
— A czy wciąż będziesz doradzać czekanie, gdy zjawią się nocą i zabiją cię bądź porwą?
Jej twarz miała wyraz wzgardliwego rozbawienia. Wszystko to kryło się w ustach, wśród brwi, wokół nosa.
— Jeśli spróbują czegoś takiego — oznajmiła — przekonają się, że trudno mnie złapać, a jeszcze trudniej zabić.
Za jej plecami przysadzisty młody człowiek na ławce odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę, i rzekł donośnym głosem:
— Wszechojcze, moi ludzie są zadowoleni. Jak najlepiej wykorzystujemy wszystko, co mamy. Jeśli twoja wojna każe nam stanąć po jednej ze stron, możemy to stracić.
— Już i tak wszystko straciliście — odparł Wednesday. — Oferuję wam szansę odzyskania czegokolwiek.
Gdy tak mówił, płomienie wystrzeliwały wysoko, oświetlając twarze słuchaczy.
Tak naprawdę nie wierzę — pomyślał Cień. — Nie wierzę w to wszystko. Może wciąż mam piętnaście lat, mama nadal żyje i nie poznałem jeszcze Laury. Wszystko, co działo się dotąd, to jedynie niezwykle wyraźny sen.
W to także nie mógł uwierzyć. Wierzyć możemy tylko dzięki zmysłom, narzędziom wykorzystywanym do postrzegania świata: wzrokowi, dotykowi, pamięci. Jeśli nas okłamią, niczemu nie można ufać. A nawet, jeśli nie wierzymy, wciąż nie możemy podróżować inaczej niż szlakiem wskazywanym przez nasz rozsądek. I drogę tę musimy przejść do końca.
A potem ogień wypalił się. W Valaskjalfie, dworze Odyna, zapanował mrok.
— Co teraz? — szepnął Cień.
— Teraz wrócimy do pokoju z karuzelą — wymamrotał pan Nancy. — Tam stary jednooki kupi nam obiad, da w łapę komu trzeba, ucałuje kilkoro dzieci i nikt nie wspomni już nawet o słówku na B.
— Słówku na B?
— Bogach. Gdzie się podziewałeś, gdy rozdawali mózgi, chłopcze?
— Ktoś opowiadał historie o tym, jak ukradł tygrysowi jaja. Musiałem się zatrzymać i posłuchać do końca.
Pan Nancy zachichotał.
— Ale niczego nie rozstrzygnęliście. Nikt się na nic nie zgodził.
— Będzie nad nimi pracował. Powoli. Przekona ich po kolei. Zobaczysz. W końcu sami do niego przyjdą.
Cień poczuł wiejący skądś wiatr. Unosił mu włosy, dotykał twarzy, przyzywał.
Stali w pomieszczeniu największej karuzeli świata, słuchając Walca Cesarskiego.
Po drugiej stronie pokoju grupka ludzi, na oko turystów, rozmawiała z Wednesdayem. Było ich dokładnie tylu, ile mrocznych postaci w jego dworze.
— Tędy — zagrzmiał Wednesday i skierował się ku jedynemu wyjściu, uformowanemu tak, że przypominało rozwarte szczęki olbrzymiego potwora; ostre kły lśniły, gotowe rozedrzeć wszystkich na strzępy. Krążył wśród nich niczym polityk, zachęcając, podpuszczając, uśmiechając się, nie zgadzając uprzejmie, uspokajając.
— Czy to naprawdę się zdarzyło? — spytał Cień.
— Czy co się zdarzyło, pustomózgu? — przedrzeźniał pan Nancy.
— Dwór, ogień, jądra tygrysa, jazda na karuzeli.
— No co ty? Nikomu nie wolno jeździć na karuzeli. Nie widziałeś tabliczek? A teraz ciii.
Paszcza potwora wiodła do Pokoju Organowego, który zdumiał Cienia. Czy nie szli już tą drogą? Za drugim razem przeżycie było równie osobliwe. Wednesday poprowadził ich po schodach, mijając wiszące w powietrzu naturalnej wielkości modele czterech jeźdźców Apokalipsy. Trzymając się znaków, dotarli do otwartej bramy.
Cień i Nancy tworzyli straż tylną. A potem opuścili Dom na Skale, minęli sklep z pamiątkami i skierowali się na parking.
— Szkoda, że musieliśmy odejść przed końcem — Pan Nancy westchnął. — Miałem nadzieję obejrzeć największą sztuczną orkiestrę świata.
— Widziałem ją — odparł Czernobog. — Nic ciekawego.
Restauracja leżała przy drodze, dziesięć minut jazdy od Domu na Skale. Wednesday poinformował każdego z gości, że dziś wieczór on płaci za wszystko. Zorganizował też przewóz dla tych, którzy nie mieli własnego środka transportu.
Cień zastanawiał się, jak w ogóle dotarli do Domu na Skale bez własnych środków transportu i jak się stąd wydostaną, ale milczał. Uznał, że to najmądrzejsze wyjście.
Sam miał do przewiezienia pełen samochód gości Wednesdaya. Kobieta w czerwonym sari siedziała z przodu, obok niego. Na tylnym siedzeniu przysiadło dwóch mężczyzn: przysadzisty młodzieniec o osobliwym wyglądzie, którego nazwiska Cień nie dosłyszał, choć brzmiało podobnie do Elvisa, i drugi, w ciemnym garniturze — jego w ogóle nie pamiętał.
Stał obok tego człowieka, gdy tamten wsiadał do samochodu. Otworzył przed nim drzwi, zamknął je, a jednak wciąż nic nie pamiętał. Odwrócił się teraz w fotelu i obejrzał uważnie swego pasażera, jego twarz, włosy, ubranie, tak by znów móc go rozpoznać. Potem odwrócił się, uruchamiając silnik i odkrył, iż tamten kompletnie wypadł mu z pamięci. Pozostało tylko wrażenie wielkiego bogactwa, nic poza tym.
Jestem zmęczony — pomyślał Cień. Zerknął w prawo, ukradkiem przyglądając się Hindusce. Zauważył wąski, srebrny naszyjnik, okalający szyję. Bransoletka z amuletami w kształcie głów i dłoni brzęczała przy każdym ruchu niczym maleńkie dzwoneczki. Na czole miała ciemnoniebieski klejnot. Pachniała korzeniami: kardamonem, gałką muszkatołową i kwiatami. Włosy miała szpakowate. Gdy dostrzegła jego wzrok, uśmiechnęła się.
— Mów mi Mama-ji — powiedziała.
— Ja jestem Cień, Mamo-ji — odparł.
— A co myślisz o planie swojego pracodawcy?
Zwolnił na widok wielkiej, czarnej ciężarówki, która ich wyprzedziła, pryskając błotem.
— Nie pytam, a on nie mówi — rzekł.
— Moim zdaniem chce stworzyć ostatni bastion. Chce, żebyśmy odeszli w blasku chwały. Oto, czego pragnie. A my jesteśmy dość starzy i dość głupi, by przynajmniej część z nas się zgodziła.
— Zadawanie pytań nie należy do moich obowiązków, Mamo-ji — wyjaśnił Cień. Jej dźwięczny śmiech wypełnił cały samochód.
Mężczyzna na tylnym siedzeniu — nie ów osobliwy młodzieniec, ten drugi — powiedział coś i Cień mu odparł, jednak w sekundę później nie potrafił przypomnieć sobie ani słowa.
Tymczasem osobliwy młodzieniec milczał. Zaczął jednak nucić pod nosem głębokim, melodyjnym basem. Wnętrze samochodu wibrowało do wtóru.
Osobliwy młodzian był średniego wzrostu, lecz dziwnej postury. Cień słyszał wcześniej o piersi jak beczka, nie potrafił jednak wyobrazić sobie czegoś podobnego. Ten młodzian miał pierś jak beczka i nogi, owszem, jak pnie drzew, i ręce dokładnie jak tłuste szynki. Ubrany był w czarną parkę z kapturem, kilka warstw swetrów, grube drelichowe spodnie i, co niewiarygodne przy takim stroju i pogodzie, białe tenisówki, rozmiaru i kształtu pudełek na buty. Jego palce przypominały kiełbaski, tępe, kwadratowo zakończone.
— Niezły głos — zauważył Cień ze swego miejsca.
— Przepraszam — odparł głębokim basem niezwykły młody człowiek, wyraźnie zawstydzony. Przestał nucić.
— Nie, podobało mi się — rzekł szybko Cień. — Nie przerywaj.
Niezwykły młody człowiek zawahał się, po czym podjął przerwaną melodię, równie dźwięcznie jak przedtem. Tym razem wśród pomruków pojawiały się słowa:
— W dół, w dół, w dół — śpiewał tak nisko, że drżały szyby w oknach. — W dół, w dół, w dół, w dół, w dół.
Na dachach mijanych domów rozwieszono łańcuchy świątecznych lampek, wszelkich możliwych typów — od dyskretnych, złotych żaróweczek, migoczących w mroku po olbrzymie wzory bałwanów, misiów i wielokolorowych gwiazd.
Cień zaparkował przed restauracją, wielkim budynkiem przypominającym stodołę, i wypuścił pasażerów przednimi drzwiami. Potem podjechał na tyły, na parking. Chciał samotnie przespacerować się do wejścia, by uporządkować myśli.
Zaparkował obok czarnej ciężarówki, zastanawiając się, czy to ta sama, która wyprzedziła go wcześniej. Zatrzasnął drzwi i stanął bez ruchu na parkingu. Jego oddech parował w mroźnym powietrzu.
Wyobrażał sobie, jak w restauracji Wednesday rozsadza gości wokół wielkiego stołu, pracując nad nimi. Cień zastanawiał się, czy naprawdę na fotelu obok niego siedziała Kali, kto podróżował na tylnych siedzeniach…
— Hej, chłopie, masz zapałki? — Cień usłyszał na wpół znajomy głos. Obrócił się, by powiedzieć, że nie, nie ma, lecz lufa pistoletu wbiła mu się w głowę tuż nad lewym okiem i zaczął upadać. Zdążył jedynie wyciągnąć rękę. Ktoś wsunął mu w usta coś miękkiego, uniemożliwiając krzyk, i zamocował taśmą, gładkimi, wyćwiczonymi ruchami, niczym rzeźnik patroszący kurczaka.
Cień próbował krzyknąć, ostrzec Wednesdaya, ostrzec ich wszystkich, lecz z jego ust dobył się jedynie stłumiony jęk.
— Wszystkie ptaszki są już w środku — ponownie usłyszał ten sam głos. — Gotowi? — W głośniku krótkofalówki rozległ się ochrypły trzask. — Ruszajmy i zgarniamy ich.
— A co z tym dryblasem? — spytał ktoś inny.
— Zapakujcie go i zabierzcie — odparł pierwszy.
Narzucili Cieniowi na głowę workowaty kaptur, skrępowali taśmą przeguby i kostki, umieścili z tyłu ciężarówki i odjechali.
W małym pomieszczeniu, w którym zamknęli Cienia, nie było okien. Stało w nim jedynie plastikowe krzesło, lekki, składany stół i wiadro z przykrywą, służące jako tymczasowa toaleta. Na podłodze leżał też długi kawał żółtej pianki i cienki koc ze starą, brązową plamą pośrodku. Cień nie wiedział, czy to krew, kał czy jedzenie, i wolał tego nie sprawdzać. Pod sufitem wisiała naga żarówka, osłonięta metalowa kratą. Nie zdołał znaleźć wyłącznika; światło stale się paliło. Po jego stronie drzwi nie było klamki.
Dręczył go głód.
Pierwszą rzeczą, jaką uczynił, gdy tamci wepchnęli go do pokoju, zerwali mu z rąk, nóg i ust taśmy i zostawili, było dokładne zbadanie całego pomieszczenia. Ostukał ściany. Odpowiedział mu metaliczny dźwięk. U góry Cień dojrzał niewielką szczelinę wentylacyjną. Drzwi były dokładnie zamknięte.
Rana nad lewą brwią krwawiła lekko. Bolała go głowa.
Podłoga była goła. Ostukał ją. Ten sam metal, co w ścianach.
Zdjął pokrywę wiadra, wysikał się i ponownie je zakrył. Według wskazania zegarka od napadu na restaurację minęły zaledwie cztery godziny.
Portfel zniknął, ale zostawili mu monety.
Usiadł na krześle przy karcianym stoliku. Stół pokrywał zielony ryps, tu i ówdzie poprzypalany papierosami. Cień zaczął ćwiczyć sztuczkę z przepychaniem monet przez stół. Potem wziął dwie ćwierćdolarówki i opracował własną Bezsensowną Sztuczkę z Monetami.
Ukrył monetę w prawej dłoni i pokazał drugą w lewej, pomiędzy palcem i kciukiem. Potem udał, że bierze ją do drugiej ręki, choć w istocie ukrył znowu w lewej. Uniósł prawą dłoń, demonstrując tkwiącą tam monetę.
Podstawową zaletą manipulacji monetami był fakt, że wymagało to zaangażowania całego umysłu. Cień nie potrafił tego robić, gdy złościł się albo martwił. Toteż samo ćwiczenie iluzji, nawet zupełnie bezsensownej — włożył bowiem wiele wysiłku i umiejętności w pozorne przełożenie monety z jednej ręki do drugiej, choć w istocie nie wymaga to żadnych starań — uspokajało go, oczyszczało umysł z lęków i niepokojów.
Zaczął kolejną, jeszcze bardziej bezsensowną sztuczkę — jednoręczną przemianę półdolarówki w centa przy użyciu dwóch ćwierćdolarówek. Na zmianę ukrywał i demonstrował obie monety. Zaczął od jednej ćwiartki, ukrywając drugą. Uniósł dłoń do ust i dmuchnął na widoczną monetę, jednocześnie ukrywając ją klasycznym gestem w dłoni, podczas gdy pierwsze dwa palce wyjęły drugą, schowaną ćwierćdolarówkę, i zademonstrowały ją światu. Efekt był następujący: pokazał ćwiartkę, uniósł do ust, dmuchnął, opuścił rękę i pokazał tę samą ćwiartkę.
Powtarzał to wiele razy.
Zastanawiał się, czy go zabiją. Jego ręka zadrżała lekko. Jedna z ćwierćdolarówek ześliznęła się z czubka palca na poplamiony, zielony ryps.
A potem, ponieważ nie był w stanie ćwiczyć dalej, schował monety, wyjął dolarówkę z głową Wolności, którą dostał od Zorii Połunocznej, ścisnął ją mocno w palcach i czekał.
O trzeciej nad ranem, według wskazań zegarka, tamci powrócili, by go przesłuchać. Dwóch ciemnowłosych mężczyzn, w ciemnych garniturach i błyszczących, czarnych butach. Zbiry. Jeden miał kwadratową szczękę, szerokie ramiona, gęste włosy; wyglądał, jakby w liceum grywał w futbol, po za tym miał poobgryzane paznokcie. Drugi, łysiejące czoło, nosił okrągłe okulary w srebrnej oprawie, miał zrobiony staranny manicure. I choć zupełnie nie przypominali się nawzajem, Cień podejrzewał, iż na pewnym poziomie, być może komórkowym, są absolutnie identyczni. Stanęli po dwóch stronach stolika, patrząc w dół na niego.
— Jak długo pracuje pan dla Cargo? — spytał jeden z nich.
— Nie wiem, o co chodzi — odparł Cień.
— Przedstawia się jako Wednesday, Grimm, Stary Ojciec, Staruch. Widywano z nim pana.
— Pracuję dla niego od kilku dni.
— Proszę nas nie okłamywać — rzeki zbir w okularach.
— W porządku — odparł Cień. — Nie będę. Ale to nadal oznacza kilka dni.
Zbir o kanciastej szczęce wyciągnął rękę i wykręcił mocno ucho Cienia, ściskając z całej siły. Ból był przejmujący.
— Mówiliśmy, żeby nas pan nie okłamywał — powiedział łagodnie i puścił.
Pod marynarkami obu Cień dostrzegał zarysy kabur. Nie próbował odpłacić pięknym za nadobne. Udał, że wrócił do więzienia. Odsiaduję własny wyrok — pomyślał Cień. — Nie mów im niczego, czego sami nie wiedzą. Nie zadawaj pytań.
— Ostatnio zadaje się pan z niebezpiecznymi ludźmi — oznajmił zbir w okularach. — Przysłużyłby się pan krajowi, składając zeznania. — Uśmiechnął się współczująco. „Jestem dobrym gliną” mówił uśmiech.
— Rozumiem — odrzekł Cień.
— A jeśli nie zechce nam pan pomóc — dodał mężczyzna o kanciastej szczęce — przekona się pan, co robimy, gdy nie jesteśmy zadowoleni. — Wymierzył mu cios w brzuch otwartą dłonią, pozbawiając Cienia tchu.
To nie tortury — pomyślał Cień. — Jedynie znak przestankowy: „Ja jestem złym gliną”. Zwymiotował.
— Bardzo chciałbym was zadowolić — powiedział, gdy tylko nabrał tchu.
— Prosimy jedynie o współpracę.
— Mógłbym spytać… — wykrztusił Cień (Nie zadawaj pytań — pomyślał, ale było już za późno, zdążył to powiedzieć). — Mógłbym spytać, z kim miałbym współpracować?
— Chcesz poznać nasze nazwiska? — spytał kanciasty. — Odbiło ci?
— Nie, ma rację — wtrącił się okularnik. — Może w ten sposób łatwiej będzie mu dostrzec swoje położenie. — Spojrzał na Cienia i uśmiechnął się niczym facet z reklamy pasty do zębów. — Witam. Nazywam się pan Stone, mój kolega to pan Wood.
— Prawdę mówiąc — mruknął Cień — chodziło mi o to, w jakiej agencji pracujecie. CIA? FBI?
Stone pokręcił głową.
— O, rany. To nie takie proste, proszę pana. Stanowczo nie takie proste.
— Sektor prywatny — dodał Wood. — Sektor publiczny, wie pan. W dzisiejszych czasach wszystko splata się ze sobą.
— Zapewniam jednak — rzekł Stone z kolejnym przymilnym uśmiechem — że jesteśmy tymi dobrymi. — Głodny? — Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął snickersa. — Proszę. Mały prezent.
— Dziękuję — odparł Cień. Rozwinął batonik i zjadł go.
— Pewnie chciałby się pan czegoś napić. Kawy? Piwa?
— Wody, jeśli można.
Stone podszedł do drzwi i zapukał w nie. Powiedział coś do strażnika po drugiej stronie, który powrócił w minutę później z plastikowym kubkiem pełnym zimnej wody.
— CIA. — Wood z politowaniem pokręcił głową. — Ci frajerzy. Hej, Stone, słyszałem nowy dowcip o CIA. To idzie tak: Skąd wiadomo, że CIA nie uczestniczyła w zamachu na Kennedy’ego?
— Nie wiem — powiedział Stone. — Skąd wiadomo?
— Bo on nie żyje.
Obaj wybuchnęli śmiechem.
— Lepiej już panu? — spytał Stone.
— Chyba tak.
— Może zatem opowie pan nam, co dziś zaszło.
— Trochę zwiedzaliśmy, pojechaliśmy do Domu na Skale, wybraliśmy się na kolację. Resztę znacie.
Stone westchnął ciężko. Wood pokręcił głową z zawiedzioną miną i kopnął Cienia w rzepkę kolanową. Bolało potwornie. A potem Wood powoli wepchnął mu pięść w plecy, tuż nad prawą nerką, napierając kostkami, i ból był jeszcze gorszy niż ten w kolanie.
Jestem większy od nich obu — pomyślał. — Poradziłbym sobie. Byli jednak uzbrojeni i nawet gdyby jakimś cudem udało mu się ich zabić bądź obezwładnić, wciąż pozostałby zamknięty w celi (Ale miałby broń, dwa pistolety). (Nie).
Wood trzymał się z daleka od twarzy Cienia. Nie zostawiał śladów, nic trwałego, jedynie uderzenia pięści i nóg w kolana i tors. Bolało. Cień ściskał mocno w dłoni dolarówkę, czekając na koniec.
I wreszcie, po stanowczo zbyt długim czasie, bicie dobiegło końca.
— Do zobaczenia za kilka godzin — powiedział Stone. — Woody naprawdę nie był tym zachwycony. Jesteśmy rozsądnymi ludźmi i, jak mówiłem, gramy po właściwej stronie. Pan nie. A tymczasem proszę spróbować się przespać.
— Lepiej zacznij traktować nas poważnie — dodał Wood.
— Woody ma rację — dokończył Stone. — Proszę to przemyśleć.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Cień zastanawiał się, czy zgaszą światło. Nie zrobili tego jednak. Wciąż płonęło na suficie niczym zimne oko. Powoli przeczołgał się po podłodze aż na żółtą piankę. Wdrapał się na nią, owinął ciasno kocem, zamknął oczy i pochwycił pustkę, złapał w ręce sny.
Mijał czas.
Znów miał piętnaście lat. Matka umierała; próbowała powiedzieć mu coś ważnego, ale nie mógł jej zrozumieć. Poruszył się we śnie. Gwałtowne uczucie bólu sprawiło, że z półsnu przeniósł się do półjawy. Syknął.
Cień zadrżał pod cienkim kocem. Prawym przedramieniem zakrywał oczy przed jaskrawym światłem żarówki. Zastanawiał się, czy Wednesday i pozostali zdołali zbiec, czy w ogóle przeżyli. Miał nadzieję, że tak.
Chłodna srebrna dolarówka wciąż tkwiła w jego lewej dłoni. Czuł ją tam od początku przesłuchania. Zastanawiał się przelotnie, czemu nie rozgrzała się do temperatury ciała. I w tym stanie pół snu pół maligny moneta, idea wolności, księżyc i Zoria Połunocznaja połączyły się w jedną całość, tworząc promień srebrnego światła, padający z głębin na niebo, a on dosiadł go, oddalając się od cierpienia, smutku i strachu, coraz dalej od bólu, z powrotem w sen…
Gdzieś z daleka dobiegł go hałas. Było jednak za późno, by się nad nim zastanawiać. Sen objął go już we władanie.
Ostatnia myśl: miał nadzieję, że to nie ludzie, którzy przychodzą go obudzić, pobić albo skrzyczeć, a potem zauważył z radością, że na dobre zapadł w sen i przestał odczuwać chłód.
Gdzieś ktoś wzywał pomocy. Działo się to w snach Cienia, a może poza nimi. Cień przekręcił się na swej piance, odkrywając przy okazji kolejne bolesne miejsca.
Ktoś szarpał go za ramię.
Pragnął poprosić, by go nie budzili, by pozwolili mu spać, zostawili w spokoju. Jednak z gardła dobiegł tylko ochrypły jęk.
— Piesku — powiedziała Laura — Musisz się obudzić. Proszę, obudź się, kochany.
Przez moment poczuł ulgę. Miał taki dziwny sen o więzieniach, oszustach, podupadłych bogach, a teraz Laura go budzi, by powiedzieć, że czas iść do pracy. Może wystarczy go, by przełknąć kawę i skraść całusa, czy nawet więcej niż całusa. Wyciągnął rękę, by jej dotknąć.
Jej skóra była zimna jak lód i lepka. Otworzył oczy.
— Skąd ta krew? — spytał.
— Z innych ludzi — odparła. — Nie jest moja. Mnie wypełnia formaldehyd zmieszany z gliceryną i lanoliną.
— Jakich innych ludzi?
— Strażników. Wszystko w porządku, zabiłam ich. Lepiej się rusz. Wątpię, by ktokolwiek zdążył wszcząć alarm. Weź płaszcz, inaczej zamarzniesz na śmierć.
— Zabiłaś ich?
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się niepewnie. Jej ręce wyglądały jakby przed chwilą skończyła malować palcami obraz wyłącznie w odcieniach czerwieni. Twarz i ubranie (ten sam niebieski kostium, w którym została pochowana) pokrywały plamy i rozbryzgi, które Cieniowi skojarzyły się z Jacksonem Pollockiem. Wolał myśleć o Pollocku, niż zaakceptować inne wyjaśnienie.
— Łatwiej zabijać ludzi, kiedy samemu jest się martwym — wyjaśniła. — W końcu to nic wielkiego. Traci się uprzedzenia.
— Dla mnie to nadal duża rzecz — odparł Cień.
— Chcesz tu zaczekać na przyjście porannej zmiany? — spytała. — Jeśli tak, proszę bardzo. Sądziłam, że wolałbyś stąd wyjść.
— Pomyślą, że ja to zrobiłem — powiedział tępo.
— Może — ucięła. — Włóż płaszcz, kochany. Zamarzniesz.
Wyszedł na korytarz. Na jego końcu mieściła się wartownia. Leżały tam cztery trupy: trzech strażników i mężczyzna nazywający się Stone. Cień nie dostrzegł jego przyjaciela. Sądząc z krwawych śladów na podłodze, dwóch mężczyzn zostało przy-wleczonych do wartowni i rzuconych w kąt.
Na wieszaku dostrzegł własny płaszcz. W wewnętrznej kieszeni wciąż tkwił portfel, nietknięty. Laura otworzyła kilka kartonowych pudeł pełnych batonów.
Teraz dopiero mógł porządnie przyjrzeć się strażnikom. Mieli na sobie ciemne mundury maskujące, lecz żadnych oficjalnych naszywek, niczego, co świadczyłoby, dla kogo pracują. Równie dobrze mogli być myśliwymi, polującymi w weekendy na kaczki.
Laura wyciągnęła zimną rękę i uścisnęła dłoń Cienia. Na jej szyi na łańcuszku wisiała złota moneta, którą jej oddał.
— Ładnie wygląda — rzekł.
— Dzięki. — Uśmiechnęła się.
— A co z pozostałymi? Wednesdayem, całą resztą? Gdzie są?
Laura podała mu garść batoników. Napełnił nimi kieszenie.
— Nie było tu nikogo innego. Mnóstwo pustych cel i jedna z tobą w środku. Ach, jeden z tych ludzi poszedł ze świerszczykiem do innej celi, by sobie ulżyć. Czekał go niezły wstrząs.
— Zabiłaś go, gdy się onanizował?
Wzruszyła ramionami.
— Tak — przyznała niechętnie. — Martwiłam się, że robią ci krzywdę. Ktoś musi mieć na ciebie oko. I uprzedzałam, że to będę ja. Weź to. — Podała mu chemiczne rozgrzewacze dłoni i stóp: cienkie wkładki. Po przełamaniu pieczęci rozgrzewały się i pozostawały takie całymi godzinami. Cień wsunął je do kieszeni.
— Masz na mnie oko? O, tak — rzekł. — Rzeczywiście.
Palcem musnęła jego czoło tuż nad lewą brwią.
— Jesteś ranny — zauważyła.
— Nic mi nie jest.
Otworzył tkwiące w ścianie metalowe drzwi, które uchyliły się powoli, metr nad ziemią. Zeskoczył na coś, co przypominało żwir. Chwycił Laurę w pasie i zsadził, tak jak kiedyś, z łatwością, bez namysłu.
Księżyc wynurzył się zza ciemnej chmury. Wisiał nisko nad horyzontem, chylił się ku zachodowi. Światło rzucane na śnieg wystarczyło, by zorientować się w okolicy.
Wyszli z pomalowanych na czarno metalowych drzwi długiego wagonu towarowego, stojącego bądź porzuconego na bocznicy w lesie. Wagony ciągnęły się tak daleko, jak sięgał wzrok, i znikały wśród drzew. Trzymali go w pociągu. Powinien się był domyśleć.
— Jak mnie u diabła znalazłaś? — spytał swą martwą żonę.
Powoli, z rozbawieniem pokręciła głową.
— Świecisz niczym latarnia w mrocznym świecie — odparła. — To nie było trudne. A teraz idź. Odejdź stąd. Jak najszybciej i jak najdalej. Nie korzystaj z karty kredytowej. I wszystko powinno pójść dobrze.
— Dokąd mam iść?
Przeczesała dłonią splątane włosy i odrzuciła je z oczu.
— Droga jest tam — oznajmiła. — Postaraj się. Jeśli trzeba, ukradnij samochód. Jedź na południe.
— Lauro — zaczął i zawahał się. — Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi? Wiesz, kim są ci ludzie? Kogo zabiłaś?
— Tak — odparła. — Chyba wiem.
— Jestem ci coś winien — rzekł. — Gdyby nie ty, wciąż siedziałbym w zamknięciu. Nie sądzę, by mieli wobec mnie dobre zamiary.
— Nie — potwierdziła. — Raczej w to wątpię.
Oddalili się od pustych wagonów. Cień pomyślał o innych pociągach: czarnych, pozbawionych okien metalowych wagonach, ciągnących się na całe mile, z rykiem syren pokonujących noc. Zacisnął palce wokół tkwiącej w kieszeni dolarówki. Przypomniał sobie Zorię Połunoczną i to, jak patrzyła na niego w blasku księżyca. „Spytałeś, czego chce? To najmądrzejsze pytanie, jakie można zadać umarłemu. Czasami nawet odpowiadają”.
— Lauro… czego ty chcesz? — spytał.
— Naprawdę chciałbyś wiedzieć?
— Tak. Proszę.
Laura uniosła wzrok i spojrzała na niego martwymi, niebieskimi oczami.
— Chcę znów żyć — oznajmiła. — Nie tkwić uwięziona w półży — ciu. Chcę naprawdę żyć. Pragnę poczuć serce, pompujące krew w piersi, i jej ruchy w moim ciele — gorącej, słonej, prawdziwej. To niesamowite. Wydaje nam się, że nie czujemy krwi, ale uwierz, kiedy przestaje płynąć, natychmiast dostrzegasz różnicę. — Wytarła oczy, rozmazując krwawe plamy, brudząc twarz lepką czerwienią. — Posłuchaj, to trudne. Wiesz, czemu martwi pojawiają się tylko w nocy, piesku? Bo w ciemności łatwiej udawać prawdziwego człowieka. A ja nie chcę udawać. Pragnę znów żyć.
— Nie rozumiem, co miałbym zrobić.
— Załatw to, kochany. Coś wymyślisz. Wiem to.
— Zgoda — rzekł. — Spróbuję. A jeśli coś wymyślę, jak mam cię znaleźć?
Ona jednak zniknęła, pozostawiając go samego w lesie. Niebo na wschodzie zaczęło lekko szarzeć. Groźny grudniowy wiatr przyniósł krzyk ostatniego nocnego ptaka albo też pierwszego ptaka świtu.
Cień skierował twarz ku południowi i ruszył naprzód.
Hinduscy bogowie są „nieśmiertelni” jedynie w bardzo szczególnym sensie tego stówa. Rodzą się bowiem i umierają, rozpatrują większość największych dylematów ludzkości i często nie zgadzają się ze śmiertelnymi w kwestii drobnych szczegółów… i jeszcze drobniejszych demonów. Hindusi uważają ich za klasę istot z definicji zupełnie odmiennych od reszty — symboli, jakimi nigdy nie stanie się żaden człowiek, nieważne jak „archetypiczny”. To aktorzy, odgrywający role, rzeczywiste wyłącznie dla nas. Tylko maski, za którymi powinniśmy dojrzeć nasze własne twarze.
Cień maszerował na południe — czy też miał przynajmniej nadzieję, że na południe — już od kilku godzin. Wędrował długą, wąską, nie oznaczoną drogą przez las. Miał wrażenie, że znalazł się w południowym Wisconsin. W pewnym momencie od strony miasta nadjechały dwa jeepy z płonącymi reflektorami. Ukrył się za drzewami, póki nie zniknęły. Wczesnoporanna mgiełka sięgała mu do pasa. Samochody były czarne.
Gdy pół godziny później usłyszał daleki odgłos nadlatujących z zachodu helikopterów, skręcił ze szlaku w las. Leżał przycupnięty w jamie pod zwalonym drzewem, słuchając, jak przelatują. Gdy się oddaliły, wyjrzał, unosząc wzrok ku szaremu, zimowemu niebu. Ucieszył się, zauważywszy, że helikoptery pomalowano matową, czarną farbą. Czekał pod drzewem, póki ich hałas zupełnie nie ucichł.
Pod drzewami na ziemi leżała tylko cieniutka warstwa śniegu, trzeszczącego pod stopami. Szedł, dziękując Bogu za chemiczne rozgrzewacze rąk i stóp, które nie pozwalały im zamarznąć. Poza tym jednak czuł się odrętwiały — miał odrętwiały umysł i duszę. I owo odrętwienie — uświadomił sobie nagle — nie było czymś nowym; czuł je od dawna.
Czego zatem chcę? — spytał samego siebie. Nie potrafił odpowiedzieć. Szedł więc dalej, krok po kroku, coraz głębiej w las. Drzewa sprawiały wrażenie znajomych, fragmenty krajobrazu rodem z deja-vu. Czyżby krążył bez celu? Może będzie tak szedł i szedł, i szedł, póki nie zabraknie ogrzewaczy i baloników, a wtedy umrze i nigdy się nie podniesie.
Dotarł do szerokiego strumienia, takiego, który miejscowi nazywają rzeczułką. Postanowił powędrować dalej wzdłuż niego. Strumienie wpadają do rzek, rzeki do Missisipi i, gdyby szedł dalej, ukradł łódź albo zbudował tratwę, w końcu dotarłby do Nowego Orleanu, a tam jest naprawdę ciepło. Myśl ta wydała mu się niezwykle pociągająca, choć wyjątkowo mało prawdopodobna.
Helikoptery już się nie zjawiły. Podejrzewał, że tamte pierwsze uczestniczyły w sprzątaniu trupów z pociągu, a nie polowały na niego. W przeciwnym razie powróciłyby wraz z psami, syrenami i całą pościgową otoczką. Ale nic z tych rzeczy się nie wydarzyło.
Czego tak naprawdę pragnął? Nie dać się schwytać. Nie zostać oskarżonym o śmierć ludzi w pociągu.
„To nie byłem ja” — usłyszał własny głos — „tylko moja martwa żona”. Wyobraził sobie miny policjantów. Posłaliby go na krzesło elektryczne, a ludzie mogliby się spierać, czy był wariatem, czy nie.
Zastanawiał się, czy w Wisconsin obowiązuje kara śmierci i czy ma to jakiekolwiek znaczenie. Chciał zrozumieć, co się dzieje i jak się to wszystko skończy, i wreszcie uśmiechnął się z rezygnacją, uświadomiwszy sobie, że tak naprawdę pragnie, by wszystko wróciło do normy. Chciał nigdy nie trafić do więzienia. Chciał, by Laura wciąż żyła. By nic z tego, co go ostatnio spotyka, się nie zdarzyło.
Obawiam się, że to raczej niemożliwe, chłopcze — pomyślał, przywołując w pamięci szorstki głos Wednesdaya, i skinął głową. — To niemożliwe, spaliłeś za sobą mosty. A zatem idź dalej. Odsiaduj własny wyrok…
W dali dzięcioł zaczął tłuc w spróchniały pień.
Cień zorientował się, że śledzą go czyjeś oczy: parka czerwonych kardynałów obserwowała go z bezlistnych gałęzi czarnego bzu, po czym wróciła do dziobania jagód. Wyglądały jak ilustracje w kalendarzu „Ptaki śpiewające Ameryki Północnej”. Usłyszał dziwnie elektroniczne piski, świergoty ptaków. Ich głosy towarzyszyły mu spory kawałek drogi, w końcu umilkły.
Martwa sama leżała na polanie, w cieniu wzgórza. Czarny ptak wielkości niewielkiego psa atakował jej bok olbrzymim, groźnym dziobem, wydzierając krwawe strzępy mięsa. Zwierzę nie miało już oczu, poza tym jednak jego głowa była nietknięta, a na zadzie wciąż widniały białe plamki. Cień zastanawiał się, jak zginęła sarna.
Czarny ptak przekrzywił głowę i odezwał się głosem przypominającym zgrzyt uderzających o siebie kamieni.
— Ty, człowiek-cień.
— Jestem Cień.
Ptak wskoczył na zad sarny, uniósł głowę, nastroszył pióra na jej czubku i na szyi. Był olbrzymi. Jego oczy przypominały czarne koraliki. Z tak bliska sprawiał niepokojące wrażenie.
— Mówi, że spotka cię w Ka-Ir — wykrakał.
Ciekawe, który to z kruków Odyna — pomyślał Cień. Huginn czy Muninn? Pamięć czy Myśl?
— Ka-Ir? — powtórzył.
— W Egipcie.
— Jak mam się dostać do Egiptu?
— Wzdłuż Missisipi, na południe. Znajdź Szakala.
— Posłuchaj — rzekł Cień. — Nie chce, żebyś pomyślał… Jezu… — Urwał. Zebrał myśli. Było mu zimno. Stał w środku lasu i rozmawiał z wielkim, czarnym ptakiem, który właśnie pożywiał się trupem Bambi. — W porządku. Chciałem powiedzieć, że nie przepadam za tajemnicami.
— Tajemnice — zgodził się radośnie ptak.
— Potrzebuję wyjaśnień. Szakal w Ka-Ir — to mi nic nie mówi. Jest jak hasło z kiepskiego filmu szpiegowskiego.
— Szakal, przyjaciel. Tok. Ka-Ir.
— Już to powiedziałeś. Potrzebuję nieco więcej informacji.
Ptak odwrócił głowę i oddarł od żeber sarny kolejne włókno surowego mięsa. Potem odleciał w stronę drzew, a czerwony ochłap zwisał mu z dzioba niczym długi, krwawy robak.
— Hej, mógłbyś przynajmniej doprowadzić mnie do prawdziwej drogi?! — zawołał za nim Cień.
Kruk wzbił się w górę i odleciał. Cień spojrzał na trupa sarenki. Gdyby był prawdziwym twardzielem, odciąłby sobie stek i upiekł nad ogniskiem. Zamiast tego przysiadł na zwalonym drzewie i zjadł snickersa, świadom, iż daleko mu do prawdziwych ludzi lasu.
Kruk zakrakał ze skraju polany.
— Chcesz, żebym za tobą poszedł? — spytał Cień. — A może Timmy znów wpadł do studni? — Ptak zakrakał ponownie, niecierpliwie. Cień ruszył w jego stronę. Kruk odczekał chwilę, po czym ciężko przeleciał na następne drzewo, kierując się nieco na lewo od wcześniej wybranego przez niego szlaku.
— Hej! — zawołał Cień. — Huginn, Muninn, czy kim tam jesteś.
Ptak odwrócił głowę i przekrzywił, patrząc na niego podejrzliwie błyszczącymi oczami.
— Powiedz: „Nigdy już” — rzucił Cień.
— Spierdalaj — odparł kruk.
Przez resztę drogi już się nie odezwał.
Po półgodzinie dotarli do asfaltowej szosy na skraju miasta i kruk odleciał do lasu. Cień zauważył reklamę baru „Culvers — lody, kremy i butterburgery” — a obok niego stację benzynową. Ruszył do „Culversa”. Bar był zupełnie pusty. Za ladą stał bystry młody człowiek o ogolonej głowie. Cień zamówił dwa butterburgery i frytki. Potem poszedł do łazienki, by się umyć. Wyglądał okropnie. Szybko sprawdził zawartość kieszeni: miał kilka monet, w tym srebrną dolarówkę, jednorazową szczoteczkę i pastę do zębów, trzy baloniki snickers, pięć chemicznych ogrzewaczy, portfel (a w nim prawo jazdy i kartę kredytową — zastanawiał się, jak długo karta pożyje), w kieszeni płaszcza zaś tysiąc dolarów w pięćdziesiątkach i dwudziestkach, część wczorajszego łupu. Obmył w gorącej wodzie twarz i ręce, przeczesał palcami ciemne włosy, po czym wrócił do restauracji, zjadł hamburgery i frytki, popijając kawą.
Wrócił do lady.
— Może deser? — spytał bystry młody człowiek.
— Nie, nie dziękuję. Czy gdzieś tu mógłbym wypożyczyć samochód? Mój się zepsuł kawałek drogi stąd.
Młodzieniec podrapał się po odrastających włosach.
— Nie tutaj, proszę pana. Jeśli miał pan awarię, powinien pan zadzwonić po mechanika albo załatwić holowanie na stacji benzynowej.
— Świetny pomysł — rzekł Cień. — Dziękuję.
Przeszedł przez pokryty topniejącym śniegiem parking przed „Culversem” aż na stację. Tam kupił baloniki, suszone kabanosy i kolejne ogrzewacze rąk i stóp.
— Czy mógłbym tu gdzieś wypożyczyć samochód? — spytał kobietę przy kasie. Bardzo pulchna sprzedawczyni w okularach z radością przyjęła pojawienie się kogoś, z kim mogłaby porozmawiać.
— Pomyślmy — rzekła. — Żyjemy tu trochę na uboczu. Takie rzeczy załatwia się w Madison. Dokąd się pan wybiera?
— Do Ka-Iru — rzekł. — Gdziekolwiek to jest.
— Wiem, gdzie to jest — powiedziała. — Proszę mi podać mapę Illinois z tamtego regału.
Cień wręczył jej pokrytą plastikiem mapę. Rozwinęła ją i tryumfalnie wskazała najniższy kwadrat.
— O, proszę.
— Ka-Ir?
— Tak nazywają ten w Egipcie. Tu, w Małym Egipcie, zwą go Kair. Mają tam też Teby i tak dalej. Moja bratowa pochodzi z Teb. Spytałam ją o te w Egipcie, spojrzała na mnie, jakby brakowało mi piątej klepki-. — Kobieta zachichotała głęboko, gardłowo.
— Są tam piramidy? — Miasto leżało w odległości pięciuset mil, niemal dokładnie na południe.
— Nic mi o tym nie wiadomo. Nazwali to miejsce Małym Egiptem, bo jakieś sto, może sto pięćdziesiąt lat temu w okolicy wybuchła zaraza. Wybiła wszystkie plony. Ale nie tam. Więc wszyscy jeździli w to miejsce, żeby kupić żywność. Jak w Biblii, Józef i Płaszcz Snów w technikolorze. Hej, w drogę do Egiptu, ba-da-bum.
— Zatem, gdyby była pani mną i musiała tam dotrzeć, co by pani zrobiła? — spytał Cień.
— Pojechałabym.
— Kilka mil stąd padł mi wóz. Prawdziwa kupa złomu. Proszę wybaczyć określenie.
— Ka-zet — odparła. — Tak je nazywa mój szwagier. Na drobną skalę kupuje i sprzedaje samochody. Dzwoni do mnie i mówi: Mattie, właśnie sprzedałem kolejnego kazeta. Może zainteresuje go pański stary wóz. Choćby na złom.
— Należy do mojego szefa. — Cień zdumiał się, widząc, jak łatwo przychodzą mu kłamstwa. — Muszę go zawiadomić, żeby odebrał auto. — Nagle przyszło mu coś do głowy. — Ten pani szwagier mieszka tutaj?
— W Muscoda. Dziesięć minut na południe stąd, po drugiej stronie rzeki. A czemu?
— Czy ma może jakiegoś kazeta, którego zechciałby mi sprzedać za, powiedzmy, pięćset, sześćset dolarów?
Kobieta uśmiechnęła się słodko.
— Drogi panie, na jego parkingu nie znajdzie pan wozu, który wraz z pełnym bakiem kosztowałby więcej niż pięć setek… Ale proszę nie mówić, że o tym wspominałam.
— Zechce pani do niego zadzwonić? — poprosił Cień.
— Już to robię. — Kobieta podniosła słuchawkę.
— Kochanie, tu Mattie. Przyjeżdżaj tu natychmiast. Mam człowieka, który chce kupić wóz.
Wybraną przez niego kupą złomu był Chevy Nova z 1983 roku. Wraz z pełnym bakiem samochód kosztował go czterysta pięćdziesiąt dolarów. Miał na liczniku niemal ćwierć miliona mil. Pachniał lekko burbonem, tytoniem i znacznie silniej czymś, co przypominało banany. Pod warstwą brudu i śniegu trudno było dostrzec kolor, lecz ze wszystkich pojazdów na parkingu za domem szwagra Mattie tylko on wyglądał, jakby mógł dowieźć go pięćset mil dalej.
Transakcja była gotówkowa. Szwagier Mattie nie prosił o nazwisko i numer ubezpieczeniowy Cienia — wyłącznie o pieniądze.
Cień jechał na zachód, potem na południe z pięciuset pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni, trzymając się z dala od autostrady międzystanowej. Kazet miał radio, lecz gdy Cień je włączył, okazało się że nie działa. Tablica przy drodze informowała, że opuszcza stan Wisconsin i wkracza do Illinois. Minął kopalnię odkrywkową. Wielkie, błękitne reflektory rozjaśniały zimowy półmrok.
Na obiad zatrzymał się w barze zwanym „U Mamy”. Dotarł tam tuż przed zamknięciem.
Każde mijane miasto obok tablicy z nazwą, informującej, że przybywa do Naszego Miasta (720 mieszk.), miało jeszcze drugą. Tablica dodatkowa głosiła, że tutejsza drużyna w klasie do czternastu lat była trzecia poza podium w Międzystanowym Konkursie Koszykówki albo że dane miasteczko to ojczyzna półfinalistki Stanowych Mistrzostw w Zapasach dziewcząt do lat szesnastu.
Jechał dalej. Głowa chwiała mu się lekko. Z każdą minutą czuł się bardziej wyczerpany. Przejechał światło stopu i o włos uniknął zderzenia z prowadzonym przez kobietą dodgem. Gdy tylko znalazł się wśród pól, zjechał na pustą ścieżkę dla traktorów na poboczu i zaparkował obok pokrytego plamami śniegu pola, po którym wędrowała powolna procesja tłustych, czarnych, dzikich indyków. Przypominały szereg żałobników. Cień wyłączył silnik, wyciągnął się na tylnym siedzeniu i zasnął.
Ciemność, uczucie spadania, jakby niczym Alicja spadał w głąb wielkiej dziury. Leciał tak przez sto lat w mroku. Mijały go twarze wypływające z czerni, lecz nim zdążył ich dotknąć, wszystkie po kolei znikały w górze…
Nagle, bez momentu przejściowego, przestał spadać. Znów był w jaskini, i to nie sam. Spojrzał w znajome oczy: wielkie, czarne, lśniące. Zamrugały.
Był pod ziemią. Przypomniał sobie to miejsce. Zapach mokrej krowy. Na zachodnich wilgotnych ścianach odbijał się blask ognia, oświetlającego głowę bawołu i ludzkie ciało barwy gliny.
— Nie możecie dać mi spokoju? — spytał Cień. — Chcę tylko spać.
Człowiek-bawół powoli skinął głową. Jego wargi nie poruszyły się, lecz w głowie Cienia odezwał się głos.
— Dokąd jedziesz, Cieniu?
— Do Kairu.
— Czemu?
— A mam inne wyjście? Wednesday tak sobie życzy. Wypiłem jego miód.
We śnie Cienia, wspartym na zasadach logiki snu, zobowiązanie to wydawało się czymś oczywistym: trzykrotnie wypił miód Wednesdaya, pieczętując umowę. Czy miał jakiś wybór?
Człowiek-bawół wsunął dłoń w płomienie, rozgarniając żar i poruszając niedopalone gałęzie.
— Nadchodzi burza.
Trzymał w dłoniach popiół. Otarł je o bezwłosą pierś, pozostawiając czarne smugi.
— Wciąż to powtarzacie. Mogę zadać jakieś pytanie?
Chwila ciszy. Na włochatym czole usiadła mucha. Człowiek-bawół przegnał ją.
— Pytaj.
— Czy to prawda? Wszyscy ci ludzie naprawdę są bogami? To wszystko jest takie… — Urwał. W końcu dodał: — Niemożliwe. — Choć niedokładnie tego słowa szukał. I musiał na nowo zadowolić się namiastką.
— Czym są bogowie? — spytał człowiek-bawół.
— Nie wiem — odparł Cień.
Gdzieś w dali usłyszał uporczywe stukanie w okno. Cień czekał, aż tamten się odezwie, wyjaśni, czym są bogowie, wytłumaczy reguły skomplikowanego koszmaru, w jaki zamieniło się jego życie. Było mu zimno.
Puk, puk, puk.
Cień sennie uniósł powieki i usiadł powoli. Był przemarznięty do kości. Niebo na dworze miało barwę głębokiego, rozświetlonego fioletu, oddzielającego zmierzch od nocy.
Puk, puk.
— Hej, proszę pana! — odezwał się ktoś. Cień odwrócił głowę. Ów ktoś stał obok samochodu — mroczna postać na tle ciemniejącego nieba. Cień wyciągnął rękę i odrobinę opuścił szybę. Odchrząknął kilka razy.
— Cześć.
— Wszystko w porządku? Nic panu nie jest? Pił pan? — Głos był wysoki. Należał do kobiety bądź dziecka.
— Nic mi nie jest — odparł Cień spokojnie. Otworzył drzwi i wysiadł, przeciągając po drodze obolałe kończyny i szyję. Potem zatarł ręce, by je rozgrzać i pobudzić krążenie krwi.
— Rany, spory pan jest.
— Często mi to mówią. Kim ty jesteś?
— Sam.
— Sam chłopiec czy Sam dziewczynka?
— Sam dziewczynka. Kiedyś nazywałam się Sammi, przez i. Zamiast kropki stawiałam nad i uśmieszek. Potem jednak rzygać mi się zachciało, bo wszyscy robili coś podobnego, więc przestałam.
— W porządku, dziewczynko Sam. Przejdź tutaj i popatrz sobie na drogę.
— Czemu? Jest pan świrniętym mordercą czy czymś takim?
— Nie — odparł Cień. — Ale muszę się odlać i potrzebuję nieco prywatności.
— A, tak, jasne. Chwytam. Żaden problem. Doskonale pana rozumiem. Nie potrafię sikać, jeśli ktoś siedzi w kabinie obok. Mam blokadę.
— Już.
Przeszła na drugą stronę samochodu, a Cień postąpił kilka kroków w stronę pola, rozpiął rozporek i długo sikał pod słupkiem. W końcu wrócił na miejsce. Zmierzch w pełni przemienił się w noc.
— Jeszcze tu jesteś? — spytał.
— Tak — odparła. — Ma pan pęcherz jak jezioro Erie. Podczas tego sikania zdążyły powstać i runąć imperia, a ja wciąż pana słyszałam.
— Dziękuję. Chcesz czegoś?
— Chciałam się dowiedzieć, czy wszystko w porządku. Gdyby pan nie żył, albo coś w tym stylu, wezwałabym gliny. Lecz okna są zaparowane, toteż pomyślałam: hej, pewnie jednak żyje.
— Mieszkasz tutaj?
— Nie. Przyjechałam stopem z Madison.
— To niebezpieczne.
— Od trzech lat robię to pięć razy w ciągu roku. Nadal żyję. A pan dokąd?
— Jadę do Kairu.
— Dziękuję — rzekła. — Ja do El Paso. Zostanę tam u ciotki na święta.
— Nie mogę zabrać cię wprost do celu — wtrącił Cień.
— Nie El Paso w Teksasie, do tego drugiego, w Illinois. Kilka godzin jazdy na północ. Wie pan, gdzie teraz jesteśmy?
— Nie — odparł Cień. — Nie mam pojęcia. Gdzieś na autostradzie numer 52?
— Następne miasto to Peru — oznajmiła Sam. — Nie to w Peru, to w Illinois. Chciałabym pana powąchać, proszę się pochylić. — Cień schylił się i dziewczyna pociągnęła nosem tuż przy jego twarzy. — No dobrze, nie czuję alkoholu. Może pan prowadzić. Ruszajmy.
— Czemu sądzisz, że cię podwiozę?
— Bo jestem damą w opałach, a pan rycerzem w czymś tam. Nieważne. W naprawdę brudnym samochodzie. Wie pan, że ktoś napisał na tylnym oknie „brudas”?
Cień wsiadł do środka i otworzył drzwi od strony pasażera. Światełko, które zwykle zapala się w takich sytuacjach, w tym wozie nie działało.
— Nie — rzekł. — Nie wiedziałem.
Usadowiła się w fotelu.
— To ja — oznajmiła. — Ja to napisałam, gdy było dość widno.
Cień uruchomił silnik, włączył reflektory i z powrotem zjechał na drogę.
— W lewo — podpowiedziała Sam. Skręcił w lewo i ruszył naprzód. Po kilku minutach zaczęło działać ogrzewanie, wypełniając samochód ciepłem.
— Jak dotąd jeszcze nic pan nie powiedział — zauważyła Sam. — Proszę się odezwać.
— Czy jesteś człowiekiem? — spytał Cień. — Uczciwą, żyjącą, oddychającą ludzką istotą, zrodzoną z męża i niewiasty?
— Jasne — odparła.
— W porządku. Tak tylko sprawdzałem. Co niby mam powiedzieć?
— Coś, co dodałoby mi otuchy. Nagle ogarniają mnie wątpliwości z cyklu: O cholera! Siedzę w niewłaściwym wozie obok wariata.
— Jasne — rzekł. — Też miewałem podobne myśli. Co dodałoby ci otuchy?
— Po prostu niech pan powie, że nie jest pan zbiegłym więźniem, seryjnym mordercą czy czymś w tym stylu.
Zastanawiał się przez chwilę.
— Wiesz, naprawdę nie jestem.
— I musiał pan tak długo myśleć nad odpowiedzią?
— Odsiedziałem swoje. Nigdy nikogo nie zabiłem.
— Ach tak.
Wjechali do niewielkiego miasteczka rozświetlonego blaskiem latarni i mrugających dekoracji świątecznych. Cień obejrzał się w prawo. Dziewczyna miała krótkie, ciemne, splątane włosy i twarz jednocześnie atrakcyjną i, jak uznał, odrobinę męską. Ktoś mógłby wykuć coś takiego w kamieniu. Patrzyła na niego.
— Za co trafiłeś do więzienia?
— Zrobiłem krzywdę kilku ludziom. Zdenerwowałem się.
— Zasłużyli sobie?
Cień pomyślał przez moment.
— Wtedy tak sądziłem.
— Czy zrobiłbyś to ponownie?
— Do diabła, nie. Przez to straciłem trzy lata życia.
— Mmm. Masz w żyłach indiańską krew?
— Z tego co wiem, nie.
— Po prostu tak wyglądałeś, wybacz.
— Przykro mi, że sprawiłem ci zawód.
— Nie szkodzi. Głodny?
Cień kiwnął głową.
— Chętnie bym coś zjadł — przyznał.
— Tuż za następnymi światłami jest dobra knajpka. Porządne żarcie i tanie.
Cień zjechał na parking. Wysiedli z samochodu. Nie zawracał sobie głowy zamykaniem go, choć schował kluczyki do kieszeni. Wyciągnął kilka monet, by kupić gazetę.
— Stać cię na posiłek? — spytał.
— Tak — odparła, zadzierając brodę. — Mogę za siebie zapłacić.
Cień skinął głową.
— Posłuchaj, mam propozycję. Rzucę monetą — rzekł. — Orzeł, ty stawiasz mi obiad. Reszka, ja stawiam tobie.
— Najpierw pokaż mi monetę — powiedziała podejrzliwie. — Miałam kiedyś wuja, który kupił monetę z dwiema reszkami.
Obejrzała ją i stwierdziła, że ćwierćdolarówka jest zupełnie zwyczajna. Cień umieścił monetę orłem do góry na kciuku i pchnął tak, że zaledwie zakołysała się, nie wirując. Potem chwycił ją i odwrócił na grzbiecie lewej dłoni. Odsłonił prawą przed oczami dziewczyny.
— Reszka — zawołała radośnie. — Ty stawiasz.
— Owszem — odparł. — Nie wszystkie gry da się wygrać.
Cień zamówił klops, Sam lasagnię. Przejrzał gazetę, sprawdzając, czy piszą coś o trupach w pociągu towarowym, ale nie. Jedyny interesujący artykuł znalazł na pierwszej stronie: miasto nawiedziły niespotykanie liczne stada kruków. Miejscowi farmerzy chcieli wieszać martwe ptaki na budynkach publicznych, by odstraszyć pozostałe. Ornitolodzy twierdzili, że to nic nie da, że żywe kruki po prostu pożrą martwe. Miejscowi nie dawali się przekonać. „Kiedy zobaczą trupy swoich przyjaciół” — oznajmił ich rzecznik — „zrozumieją, że ich tu nie chcemy”.
Po chwili przyniesiono talerze z porcjami przekraczającymi możliwości przeciętnej osoby.
— Po co zatem jedziesz do Kair? — spytała Sam z pełnymi ustami.
— Nie mam pojęcia. Dostałem wiadomość od szefa, który kazał mi się tam zgłosić.
— Czym się zajmujesz?
— Jestem chłopcem na posyłki.
Uśmiechnęła się.
— Cóż — rzekła. — Z pewnością nie pracujesz dla mafii. Nie przy takim wyglądzie i z takim gównianym samochodem. Czemu w ogóle pachnie w nim bananami?
Wzruszył ramionami, pałaszując jedzenie.
Sam zmrużyła oczy.
— Może jesteś przemytnikiem bananów? Nie spytałeś mnie jeszcze, czym się zajmuję.
— Przypuszczam, że się uczysz.
— Na uniwersytecie w Madison.
— Gdzie bez wątpienia studiujesz historię sztuki, rolę kobiet w społeczeństwie i prawdopodobnie odlewasz własne rzeźby z brązu. Pewnie też dorabiasz w kafejce, by opłacić czynsz.
Odłożyła widelec i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Jej nozdrza rozszerzyły się gwałtownie.
— Skąd to, kurwa, wiesz?
— Co? Teraz powinnaś odpowiedzieć: nie, tak naprawdę studiuję romanistykę i ornitologię.
— Twierdzisz zatem, że po prostu zgadywałeś?
— Ale co?
Patrzyła na niego ciemnymi oczami.
— Dziwny z ciebie facet, panie…
— Mówią mi Cień — rzekł.
Wykrzywiła usta z cierpką miną, jakby skosztowała czegoś, co jej bardzo nie smakowało. Umilkła. Spuściła głowę, skończyła lasagnię.
— Wiesz, czemu nazywają to miejsce Egiptem? — spytał, kiedy Sam skończyła jeść.
— Okolice Kair?
— Tak.
— Leżą w delcie rzek Ohio i Missisipi, tak jak Kair w Egipcie, w delcie Nilu.
— To ma sens.
Wyprostowała się na krześle, zamówiła kawę i ciasto czekoladowe. Rozgarnęła palcami czarne włosy.
— Jesteś żonaty, Cień? — Dostrzegając jego wahanie, dodała: — Właśnie zadałam kolejne niezręczne pytanie, prawda?
— Pogrzebali ją w czwartek — odparł, starannie dobierając słowa. — Zginęła w wypadku.
— O Boże. Chryste, tak mi przykro.
— Mnie też.
Nastąpiła chwila pełnej skrępowania ciszy.
— Moja przyrodnia siostra pod koniec zeszłego roku straciła dziecko, mojego siostrzeńca. Ciężka sprawa.
— Owszem. Jak zginął?
Pociągnęła łyk kawy.
— Nie wiemy. Tak naprawdę nie wiemy, czy w ogóle umarł. Po prostu zniknął. Miał zaledwie trzynaście lat i był środek zimy. Moja siostra kompletnie się załamała.
— Czy zostały jakieś ślady? — Uświadomił sobie, że gada jak gliniarz. Spróbował ponownie: — Podejrzewali jakąś nieczystą grę? — To zabrzmiało jeszcze gorzej.
— Podejrzewali mojego eksszwagra, jego ojca. To taki dupek, że mógł go porwać. I pewnie to zrobił. Ale mieszkają w małym miasteczku w Północnym Lesie. To urocze, słodkie, śliczne miasteczko, gdzie nikt nie zamyka drzwi. — Westchnęła, patrząc gdzieś nad głową Cienia. Przytrzymała oburącz filiżankę. — Jesteś pewien, że nie masz w sobie indiańskiej krwi?
— Z tego, co mi wiadomo, nie, ale możliwe. Niewiele wiem o moim ojcu. Przypuszczam, że mama powiedziałaby mi, gdyby był Indianinem. Może.
I znów skrzywienie ust. Sam poddała się w połowie kawałka ciasta. Dorównywał on wielkością połówce jej głowy. Podsunęła talerz Cieniowi.
— Masz ochotę?
Uśmiechnął się i odparł:
— Jasne. — Dokończył deser.
Kelnerka wręczyła im rachunek. Cień zapłacił.
— Dzięki — rzuciła Sam.
Robiło się zimno. Wóz zakasłał kilka razy, nim w końcu zapalił. Cień wyjechał na drogę i znów ruszył na południe.
— Czytałaś kiedyś takiego gościa, Herodota?
— Jezu, kogo?
— Herodota. Czytałaś może jego „Historie”?
— Wiesz — odparła rozmarzonym tonem — nie rozumiem cię. Nie rozumiem tego, jak mówisz, słów, których używasz. W jednej chwili jesteś wielkim, tępym osiłkiem, w drugiej czytasz mi w myślach, a w trzeciej mówimy o Herodocie. Nie, nie czytałam Herodota, słyszałam o nim. Może na zajęciach. Czy to nie jego nazywają „ojcem kłamstw”?
— Sądziłem, że raczej diabła.
— Owszem, jego też. Ale wspominali, że Herodot pisał o olbrzymich mrówkach i gryfach strzegących kopalń ze złotem i że wszystko to sobie wymyślał.
— Wątpię. Opisywał to, co mu opowiadano. No wiesz, zapisywał historie, i to całkiem niezłe historie. Mnóstwo dziwacznych szczegółów. Na przykład, wiedziałaś, że w Egipcie, jeśli zmarła wyjątkowo piękna dziewczyna albo żona władcy czy kogoś ważnego, przez trzy dni nie wysyłano jej zwłok do balsamowania? Najpierw pozwalano, by jej ciało zepsuło się od gorąca.
— Czemu? A, chwileczkę, chyba wiem dlaczego. Ohyda.
— Są tam też bitwy. Mnóstwo zwyczajnych szczegółów. No i bogowie. Jakiś facet biegnie, by donieść o wyniku bitwy, biegnie tak, biegnie i biegnie i nagle widzi Pana na polanie, a Pan mówi: „Powiedz, żeby zbudowali mi tu świątynię”. „W porządku” — odpowiada tamten. Biegnie resztę drogi, opowiada o bitwie, po czym dodaje: „A przy okazji, Pan chce, żebyście zbudowali mu świątynię.” Tak od niechcenia, łapiesz?
— Zatem są tam historie, w których występują bogowie. Co próbujesz mi powiedzieć? Że ci goście mieli halucynacje?
— Nie — odparł Cień. — Bynajmniej.
Przygryzła paznokieć.
— Czytałam kiedyś książkę o mózgu. Moja współlokatorka wciąż wymachiwała mi nią przed nosem. Pisali tam, że pięć tysięcy lat temu półkule mózgu się połączyły. Wcześniej ludzie sądzili, że gdy mówiła im coś prawa półkula, to przemawiał do nich głos boga. To tylko mózg.
— Moja teoria bardziej mi się podoba — zaprotestował Cień.
— A jak brzmi twoja teoria?
— Że w tamtych czasach ludzie od czasu do czasu natykali się na bogów.
— Ach tak. — Cisza. Jedynie skrzypienie metalu, ryk silnika, warkot tłumika, który nie brzmiał zbyt dobrze. I wreszcie: — Sądzisz, że wciąż tam są?
— Gdzie?
— W Grecji, Egipcie, na wyspach. W tamtych miejscach. Myślisz, że gdybyś znalazł się tam, gdzie tamci ludzie, zobaczyłbyś bogów?
— Może. Ale wątpię, czy ludzie zorientowaliby się, co widzą.
— Założę się, że to coś jak z przybyszami z kosmosu — mruknęła. — W dzisiejszych czasach ludzie widują kosmitów, w tamtych widywali bogów. Może kosmici także pochodzą z prawej półkuli mózgu?
— Wsadzanie ludziom sondy do tyłków niezbyt pasuje do bogów. — Cień zaśmiał się. — I raczej osobiście nie zabijali bydła. Ludzie robili to w ich imieniu.
Zachichotała. Kilka minut jechali w milczeniu, w końcu rzekła:
— Hej, to mi przypomina o moim ulubionym micie z kursu religioznawstwa. Chcesz posłuchać?
— Jasne — odparł Cień.
— W porządku. To o Odynie. Nordyckim bogu. No wiesz. Pewien król Wikingów płynął okrętem — oczywiście działo się to w czasach Wikingów. Na morzu złapała go cisza, zatem ludzie oświadczyli, że złożą jednego z siebie w ofierze Odynowi, jeśli tylko Odyn ześle im wiatr i pozwoli dopłynąć do brzegu. W porządku, wiatr się zerwał, wylądowali i na ziemi pociągnęli losy, by ustalić, kto zostanie złożony w ofierze. Padło na króla. Cóż, niespecjalnie zachwycił go ten pomysł, uznali jednak, że mogą go powiesić, nie robiąc mu krzywdy. Wzięli jelita cielaka, zarzucili mu je na szyję, a drugi koniec przywiązali do cienkiej gałęzi. Zamiast włóczni dźgnęli go trzciną mówiąc: „W porządku, zostałeś powieszony — zawisłeś? — nieważne — zostałeś złożony w ofierze Odynowi”.
Droga skręciła. Kolejne miasto (trzystu mieszkańców), dom wicemistrza stanu w łyżwiarstwie szybkim w kategorii do dwunastu lat. Po obu stronach wznosiły się dwa wielkie zakłady pogrzebowe. Ile zakładów trzeba przy trzystu osobach, zastanowił się Cień.
— No dobra. Gdy tylko wymówili imię Odyna, trzcina stała się włócznią i przebiła bok faceta, wnętrzności cielaka zamieniły się w grubą linę, gałązka w konar drzewa, drzewo nagle urosło, ziemia opadła i król zawisł, z raną w boku i poczerniałą twarzą. Koniec historii. Biali ludzie mają popieprzonych bogów, panie Cieniu.
— O tak — odparł Cień. — Ty nie jesteś biała?
— Jestem Cherokee — wyjaśniła.
— Pełnej krwi?
— Nie. Półkrwi. Moja mam była biała, tato to prawdziwy Indianin z rezerwatu. Wyprowadził się, poślubił moją mamę, spłodził mnie, a potem, gdy się rozstali, wrócił do Oklahomy.
— Do rezerwatu?
— Nie. Pożyczył trochę grosza i otworzył kopię Taco Bella nazwaną Taco Bili. Nieźle mu się wiedzie. Nie lubi mnie. Twierdzi, że jestem mieszańcem.
— Przykro mi.
— To fiut. Jestem dumna z mojej indiańskiej krwi. Dzięki niej mogę opłacić szkołę. Może któregoś dnia dostanę też pracę, jeśli nie zdołam sprzedać moich rzeźb.
— Zawsze jest szansa — przytaknął Cień.
Zatrzymał się w El Paso, w stanie Illinois (2 500 mieszkańców), wypuszczając Sam przed obskurnym domem na skraju miasta. Na podjeździe stał wielki druciany renifer, opleciony migającymi lampkami.
— Wejdziesz? — spytała. — Ciotka poczęstuje cię kawą.
— Nie — odparł. — Muszę jechać dalej.
Uśmiechnęła się. Nagle, po raz pierwszy, wydała mu się dziwnie krucha.
Poklepała go po ramieniu.
— Jesteś kompletnie popieprzony, facet. Ale w porządku.
— To się chyba nazywa natura ludzka — odparł Cień. — Dzięki za towarzystwo.
— Nie ma sprawy. Jeśli po drodze do Kairu spotkasz jakichś bogów, pamiętaj, pozdrów ich ode mnie.
Wysiadła z samochodu i podeszła do drzwi domu. Nacisnęła dzwonek i stała tak, nie oglądając się za siebie. Cień odczekał, póki drzwi się nie otwarły i nie zniknęła bezpiecznie w środku. Potem nacisnął pedał gazu i ruszył na autostradę. Przejechał przez Normal, Bloomington i Lawndale.
O jedenastej wieczór dopadły go dreszcze. Właśnie dotarł do Middletown. Uznał, że musi się przespać, a przynajmniej wyjść zza kierownicy. Zaparkował przed motelem, zapłacił trzydzieści pięć dolarów z góry za pokój na parterze i ruszył do łazienki. Pośrodku wyłożonej płytkami podłogi leżał smutny martwy karaluch. Cień wytarł ręcznikiem wnętrze wanny, potem odkręcił wodę. W pokoju zdjął ubranie i ułożył je na łóżku. Sińce pokrywające tułów były ciemne i bardzo wyraźne. Usiadł w wannie, patrząc, jak zmienia się kolor wody. Potem nagi uprał w umywalce skarpety, slipy i koszulkę. Wykręcił je i rozwiesił na sznurze wyciągniętym ze ściany nad wanną. Karalucha pozostawił na miejscu, z szacunku dla zmarłych.
Wyciągnął się na łóżku. Miał ochotę obejrzeć film dla dorosłych, lecz terminal obok telefonu wymagał karty kredytowej i Cień uznał, że to zbyt ryzykowne. Poza tym oglądanie, jak inni ludzie uprawiają seks, niekoniecznie musiało poprawić mu nastrój. Dla towarzystwa włączył telewizor, nacisnął przycisk sleep na pilocie, co oznaczało, że odbiornik wyłączy się automatycznie za czterdzieści pięć minut. Była za kwadrans północ.
Obrazowi wiele brakowało do krystalicznej ostrości. Kolory falowały na ekranie. Cień przeskakiwał z jednego programu na drugi, nie mogąc się skupić na kolejnych śmieciach z telewizyjnego wysypiska. Ktoś demonstrował coś służącego do czegoś w kuchni i zastępującego tuzin innych utensyliów, z których Cień nie posiadał żadnego. Klik. Mężczyzna w garniturze wyjaśniał, iż nadchodzi koniec świata i że Jezus — z jego wymowy można by sądzić, iż imię to składa się z minimum czterech, pięciu sylab — sprawi że interesy Cienia rozkwitną, jeśli tylko Cień wyśle im pieniądze. Klik. Skończył się odcinek serialu MASH i rozpoczął Dick Van Dyke Show. Cień od lat nie oglądał tego serialu, jednakże w czarno-białym świecie z lat sześćdziesiątych było coś dziwnie pogodnego, odłożył zatem pilota na stolik przy łóżku i zgasił lampę. Oglądał, a jego oczy zamykały się powoli. Czuł jednak, że coś jest nie tak. Nie widział zbyt wielu odcinków serialu Dick Van Dyke Show, nie zdziwiło go zatem odkrycie, iż tego także nie zna. Zaskoczył go natomiast sam wydźwięk odcinka.
Wszyscy główni bohaterowie martwili się piciem Roba, który coraz częściej nie pojawiał się w pracy. Poszli do niego do domu, a on zamknął się w sypialni i musieli przekonywać go, by wyszedł. Był zalany w trupa, lecz wciąż zabawny. Jego przyjaciele, grani przez Maury’ego Amsterdama i Rosę Marie, wyszli po kilku dobrych gagach. A potem, gdy żona Roba pojawiła się, by z nim porozmawiać, on uderzył ją w twarz, mocno. Usiadła na podłodze i zaczęła płakać, nie zawodząc jak Mary Tyler Moore, lecz szlochając cicho, bezradnie, kuląc się i szepcząc: „Nie bij mnie, proszę, zrobię wszystko, tylko już mnie nie bij”.
— Co to kurwa jest? — spytał głośno Cień.
Obraz rozpłynął się w miliardzie jaskrawych kropek. Gdy znów się ustabilizował, Dick Van Dyke Show zmienił się w Kocham Lucy. Lucy usiłowała przekonać Ricky’ego, by pozwolił jej zastąpić starą chłodziarkę nowiutką lodówką. Kiedy jednak wyszedł, podeszła do kanapy, usiadła, krzyżując kostki i kładąc ręce na kolanach, i patrzyła cierpliwie przed siebie, czarno-biała postać sprzed lat.
— Cień? — powiedziała. — Musimy porozmawiać.
Cień milczał. Lucy otworzyła torebkę, wyjęła papierosa, zapaliła go drogą srebrną zapalniczką, po czym ją odłożyła.
— Do ciebie mówię — rzekła. — I co?
— To wariactwo — mruknął Cień.
— A reszta twojego życia jest normalna? Nie pieprz.
— Nieważne. Lucille Ball przemawiająca do mnie z telewizora jest dziwniejsza o kilka rzędów wielkości niż wszystko, co mnie dotąd spotkało.
— Nie Lucille Ball. Lucy Ricardo. I wiesz co? Tak naprawdę wcale nią nie jestem. To po prostu łatwa postać, zważywszy na kontekst. I tyle.
Lekko poruszyła się na sofie.
— Kim jesteś? — spytał Cień.
— W porządku — rzekła. — To dobre pytanie. Jestem gadającą skrzynką, telewizją. Wszechwidzącym okiem, światem zamkniętym w kineskopie. Szklanym cyckiem. Małą świątynią, przed którą zbierają się rodziny wyznawców.
— Ty jesteś telewizją? Czy raczej kimś w telewizji?
— Telewizor to ołtarz. Ja jestem tą, której ludzie składają ofiary.
— Czyli co?
— Zwykle ich czas — odparła Lucy. — Czasami siebie nawzajem. — Uniosła dwa palce i zdmuchnęła z czubków wyimaginowany dym. Potem mrugnęła komicznie, staroświecko.
— Jesteś boginią? — spytał Cień.
Lucy uśmiechnęła się ironicznie i, niczym dama, zaciągnęła papierosem.
— Można tak powiedzieć.
— Sam kazała cię pozdrowić — mruknął Cień.
— Co takiego? Kim jest Sam? O czym ty mówisz?
Cień zerknął na zegarek. Było dwadzieścia pięć po dwunastej.
— Nieważne. A zatem, Lucy z telewizji, o czym mamy rozmawiać? Zbyt wielu ludzi chciało ostatnio ze mną rozmawiać. Zwykle kończyło się na tym, że ktoś mnie bił.
Zbliżenie. Lucy sprawiała wrażenie zatroskanej. Ściągnęła wargi.
— Nienawidzę tego. Nie podoba mi się, że ktoś robił ci krzywdę, Cień. Ja nigdy bym tego nie zrobiła, złotko. Nie, chcę ci zaproponować pracę.
— To znaczy co?
— Pracę dla mnie. Słyszałam o problemach, jakie miałeś z tamtymi, i podoba mi się, jak sobie poradziłeś. Jesteś skuteczny, sprawny, szybki. Kto by pomyślał, że tyle w sobie kryjesz? Są naprawdę wkurzeni.
— Tak?
— Nie docenili się, słonko. Ja nie popełnię tego błędu. Chcę, żebyś grał w mojej drużynie. — Wstała i ruszyła w stronę kamery. — Spójrz na to w ten sposób, Cień. My jesteśmy przyszłością. Jesteśmy centrami handlowymi — twoi przyjaciele to kiepskie atrakcje turystyczne. Do diabła, my jesteśmy sklepami internetowymi, a tamci siedzą przy drodze, sprzedając z wózka działkowe owoce. Nie, nawet gorzej. To sprzedawcy pejczy, gorsetów na fiszbinach. My jesteśmy teraźniejszością i jutrem. Twoi przyjaciele to już nawet nie wczoraj.
Wszystko to brzmiało dziwnie znajomo.
— Spotkałaś kiedyś grubego dzieciaka w limuzynie? — spytał Cień.
W odpowiedzi rozłożyła ręce i komicznie wywróciła oczami. Zabawna Lucy Ricardo, umywająca ręce w obliczu katastrofy.
— Technochłopca? Spotkałeś technochłopca? To dobry dzieciak, jeden z nas. Po prostu źle się czuje, obcując z ludźmi, których nie zna. Kiedy zaczniesz dla nas pracować, przekonasz się, że jest świetny.
— A jeśli nie zechcę dla was pracować, Kocham Lucy?
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi mieszkania Lucy. Cień usłyszał dobiegający zza kulis głos Ricky’ego: „Luuucy? Czemu się tak guzdrzesz? W następnej scenie powinniśmy być w klubie”. Komiksowa twarz kobiety skrzywiła się z irytacją.
— Do diabła — mruknęła Lucy. — Posłuchaj, nie wiem, ile płaci ci stary, ale mogę dać dwa razy więcej, trzy razy więcej, sto razy więcej. Cokolwiek dostajesz, mogę to przebić. — Uśmiechnęła się: idealny łobuzerski uśmiech Lucy Ricardo. — Wystarczy tylko powiedzieć, złotko. Czego potrzebujesz? — Zaczęła rozpinać guziki bluzki. — Hej. Chciałeś kiedyś obejrzeć cycki Lucy?
Ekran zgasł. Zadziałała funkcja uśpienia, odbiornik się wyłączył. Cień zerknął na zegarek. Było wpół do pierwszej.
— Raczej nie — powiedział głośno.
Przekręcił się na łóżku i zamknął oczy. Nagle pomyślał, że istnieje prosty powód, dla którego woli Wednesdaya, pana Nancy’ego i resztę, od ich przeciwników: może i byli podstępni, skąpi, a ich żarcie paskudnie smakowało, ale przynajmniej nie wygadywali banałów.
A poza tym wolał atrakcję turystyczną, choćby w najgorszym stylu, nawet oszukaną czy żałosną, niż jakiekolwiek centrum handlowe.
Ranek zastał Cienia z powrotem w drodze pośród łagodnych brązowych wzgórz, porośniętych zimową trawą i bezlistnymi drzewami. Resztki śniegu zniknęły. Napełnił bak na stacji benzynowej w miasteczku ojczystym wicemistrzyni stanu w sprintach na trzysta metrów do szesnastego roku życia i, wiedziony nadzieją, że brud nie jest jedyną rzeczą, jaka trzyma wóz w kupie, przejechał przez myjnię. Zdumiało go odkrycie, iż po umyciu — wbrew wszelkim oczekiwaniom — samochód okazał się biały i prawie niepordzewiały.
Niebo było niewiarygodnie błękitne. Biały przemysłowy dym ulatujący z kominów fabryki zastygł na niebie niczym na fotografii. Od martwego drzewa oderwał się jastrząb i śmignął ku niemu. Jego skrzydła poruszały się w promieniach słońca niczym seria szybko puszczonych zdjęć.
W pewnym momencie Cień odkrył, że kieruje się do Wschodniego St. Louis. Próbował ominąć miasto, lecz zamiast tego trafił do dzielnicy czerwonych świateł w parku przemysłowym. Wielkie ciężarówki i osiemnastokołowce stały zaparkowane przed budynkami wyglądającymi jak tymczasowe burdele i obdarzonymi neonami 24 GODZINY — KLUB NOCNY, oraz w jednym przypadku NAJLEPSZY PEAP SHOW W MIEŚCIE. Cień potrząsnął głową i jechał dalej. Laura uwielbiała tańczyć, w ubraniu bądź nago (w kilka pamiętnych wieczorów zademonstrowała przechodzenie od jednego stanu do drugiego), a on uwielbiał ją oglądać.
Na lunch zjadł kanapkę i wypił puszkę coli w miasteczku zwanym Red Bud.
Minął dolinę z wrakami tysięcy żółtych spychaczy, traktorów i ciągników. Zastanawiał się, czy to cmentarzysko buldożerów, miejsce, do którego odchodzą, by umrzeć.
Minął knajpkę pod parasolami. Przejechał przez Chester (ojczyste miasto Popeye’a). Zauważył, że domom zaczęły wyrastać z przodu kolumny, nawet najskromniejszy najmniejszy domek miał własne białe kolumny, które dodawały mu powagi w oczach obcych, sprawiały, że stawał się dworem. Przejechał przez wielką, mulistą rzekę i wybuchnął głośnym śmiechem, gdy ujrzał jej nazwę — według drogowskazu nazywała się Wielka Mulistą Rzeka. Ujrzał grubą warstwę brązowego kudzu na zimowych martwych drzewach przyjmujących niezwykłe, niemal ludzkie pozy: może to wiedźmy, trzy stare wiedźmy, gotowe odczytać przyszłość.
Jechał wzdłuż Missisipi. Cień nigdy nie widział Nilu, lecz oślepiające popołudniowe słońce odbijające się blaskiem na wodach brązowej rzeki skojarzyło mu się z zabłoconym majestatem Nilu: nie tego, jakim jest obecnie, lecz Nilu sprzed bardzo, bardzo dawna, płynącego niczym naczynie krwionośne pośród papirusowych moczarów ojczyzny kobry, szakala i dzikich krów…
Drogowskaz wskazywał drogę do Teb.
Zbudowano ją na trzymetrowym nasypie, toteż Cień jechał ponad mokradłami. W powietrzu krążyły stadka ptaków, skupiska czarnych kropek na tle niebieskiego nieba, wykonujące rozpaczliwe ruchy Browna.
Późnym popołudniem słońce zniżyło się nad horyzontem, złocąc świat elfim blaskiem, ciepłym, żółtym światłem, które sprawia, że wszystko staje się jednocześnie bajkowe i bardziej niż rzeczywiste. I właśnie w owym świetle Cień minął tablicę informującą, że Wjeżdża do Historycznego Kairu. Przejechał pod mostem i znalazł się w niewielkim porcie. Imponujące budynki sądu i jeszcze większych biur celnych w złocistym, miodowym świetle końca dnia wyglądały niczym olbrzymie, świeżo upieczone baby.
Zaparkował w bocznej uliczce i piechotą ruszył na nabrzeże. Sam nie wiedział, czy ma przed sobą Ohio, czy Mississipi. Niewielki brązowy kot buszował wśród kubłów z tyłu budynku. Światło sprawiało, że nawet śmietnik wydawał się magicznym miejscem.
Samotna mewa szybowała nad rzeką, poruszając jednym skrzydłem, by utrzymać kierunek.
Nagle uświadomił sobie, że nie jest sam. Trzy metry obok niego na chodniku stała dziewczynka w starych tenisówkach i szarym, męskim, wełnianym swetrze, zastępującym sukienkę. Przyglądała mu się ze śmiertelną powagą właściwą sześciolatkom. Włosy miała czarne, proste i długie, skórę brązową jak rzeka.
Uśmiechnął się do niej szeroko. Odpowiedziała wyzywającym spojrzeniem.
Z nabrzeża dobiegł go pisk i wrzask. Mały, brązowy kot wyprysnął z wywróconego kubła, ścigany przez czarnego psa o długim pysku. Kot ukrył się pod samochodem.
— Hej — rzucił Cień do dziewczynki — widziałaś już kiedyś proszek niewidzialności?
Zawahała się, po czym pokręciła głową.
— Dobra — rzekła Cień. — No to patrz.
Wziął w lewą rękę ćwierćdolarówkę, uniósł ją, przechylił z boku na bok, po czym udał, że przerzuca do drugiej dłoni, mocno zaciskając palce i wysuwając ją naprzód.
— A teraz — oznajmił — wyjmę z kieszeni proszek niewidzialności… — Sięgnął lewą ręką do kieszeni na piersi i ukrył w niej monetę. — Nasypię go do ręki z pieniążkiem — udał, że to robi — i spójrz, moneta także zniknęła. — Otworzył pustą dłoń i po sekundzie dołączył do niej lewą.
Dziewczynka patrzyła bez słowa.
Cień wzruszył ramionami, wsunął ręce do kieszeni. Do jednej wziął ćwierćdolarówkę, do drugiej złożony pięciodolarowy banknot. Zamierzał udać, że wyciąga je z powietrza, a potem dać banknot dziewczynce. Wyglądała, jakby potrzebowała pieniędzy.
— Hej, hej — mruknął — mamy widownię.
Czarny pies i mały, brązowy kot obserwowały go uważnie, siedząc po obu stronach dziewczynki. Pies nadstawił wielkich uszu, co sprawiało, że wyglądał czujnie i komicznie. Wysoki jak żuraw mężczyzna w okularach o złotych oprawach zbliżał się chodnikiem, rozglądając się z boku na bok, jakby czegoś szukał. Może to właściciel psa — pomyślał przelotnie Cień.
— I co ty na to? — spytał zwierzęcia, próbując oswoić dziewczynkę. — Niezły numer, co?
Czarny pies oblizał długi pysk, a potem rzekł głębokim, suchym głosem:
— Kiedyś widziałem Harry’ego Houdini i wierz mi, stary, ty nim nie jesteś.
Dziewczynka spojrzała na zwierzęta, potem na Cienia, a potem uciekła, donośnie tupiąc na chodniku, jakby ścigały ją wszystkie ogary piekieł. Zwierzęta odprowadziły ją wzrokiem. Wysoki, chudy mężczyzna stanął obok psa, pochylił się i podrapał go po sterczących uszach.
— Daj spokój — rzekł. — To tylko sztuczka z monetami, nie żadne podwodne ucieczki.
— Jeszcze nie — odparł pies. — Ale daj mu czas.
Złociste światło przygasło, zastąpione szarością zmierzchu.
Cień zostawił w kieszeniach monetę i banknot.
— No dobra — rzekł. — Który z was to Szakal?
— Użyj oczu — warknął czarny pies o długim pysku. Ruszył chodnikiem u boku mężczyzny w złotych okularach. Po chwili wahania Cień podążył ich śladem. Kot gdzieś zniknął. Wkrótce dotarli do dużego, starego budynku stojącego pośród opuszczonych domów. Napis przy drzwiach głosił: IBIS I JACQUEL. FIRMA RODZINNA. ZAKŁAD POGRZEBOWY ZAŁ. 1863.
— Ja jestem pan Ibis — oznajmił mężczyzna w okularach w złotych oprawach. — Może kupię ci coś do zjedzenia. Obawiam się, że mój przyjaciel ma jeszcze trochę zajęć.
Nowy Jork przeraża Salima, który w obronnym geście ściska swą teczkę z próbkami, obiema rękami tuląc ją do piersi. Boi się Czarnych, tego jak na niego patrzą. Boi się też Żydów — tych odzianych w czerń, w kapeluszach, z brodami i pejsami potrafi przynajmniej rozpoznać. Ilu innych nie? Boi się tutejszych tłumów, wszelkich postaci i rozmiarów, wysypujących się z wysokich, jakże wysokich brudnych budynków na chodniki. Boi się chaosu ulicznego, a jeszcze bardziej boi się powietrza pachnącego brudem i słodyczą, zupełnie niepodobnego do powietrza w jego ojczystym Omanie.
Salim przebywa w Nowym Jorku od tygodnia. Co dzień odwiedza dwa, może trzy biura, otwiera walizeczkę, pokazuje miedziane drobiazgi: pierścionki i butelki, maleńkie latarki, modele Empire State Building, Statui Wolności, Wieży Eiffela, wszystkie połyskujące miedzianym blaskiem; każdego wieczoru pisze faksy do szwagra, Fuada, czekającego w Muskacie, informując, że nie dostał żadnych zamówień — albo, pewnego szczęśliwego dnia, że znalazł kilku klientów (choć, czego jest boleśnie świadom, nie wystarczy to nawet na opłacenie kosztów przelotu i hotelu).
Z powodów, których Salim nie potrafi pojąć, wspólnicy jego szwagra zarezerwowali mu pokój w hotelu Paramount na 46 Ulicy. To dziwne, kosztowne, budzące klaustrofobię, obce miejsce.
Fuad jest mężem siostry Salima. Niezbyt bogatym. Ma jednak niewielką wytwórnię pamiątek. Produkuje wyłącznie na eksport do innych krajów arabskich, Europy, Ameryki. Salim pracuje dla niego od sześciu miesięcy. Fuad budzi w nim lęk. Ton jego faksów staje się coraz mniej przyjemny. Wieczorami Salim siedzi w pokoju hotelowym, czytając Koran i wmawiając sobie, że to minie, że jego pobyt w tym dziwnym świecie wkrótce dobiegnie końca.
Szwagier dał mu tysiąc dolarów na najróżniejsze wydatki, i pieniądze, które wówczas zdawały się ogromną sumą, rozchodzą się szybciej, niż Salim potrafiłby uwierzyć. Gdy zjawił się tu po raz pierwszy, lękając się, że uznają go za skąpego Araba, wręczał wszystkim napiwki, rozdając na prawo i lewo dolarowe banknoty. Potem uznał, że ludzie go wykorzystują, może nawet śmieją się za plecami, toteż w ogóle zrezygnował z napiwków.
Podczas swej pierwszej i jedynej przejażdżki metrem zgubił się, zabłądził i spóźnił na spotkanie. Teraz, jeśli musi, zamawia taksówkę. Zwykle chodzi piechotą. Z policzkami zdrętwiałymi od zimna wpada do przegrzanych biur, pocąc się pod grubym płaszczem, w przemoczonych butach. A kiedy alejami (wiodącymi z północy na południe, podczas gdy ulice biegną z zachodu na wschód; to takie proste i Salim zawsze wie, w którą stronę się ustawić, by stanąć twarzą do Mekki) wieje wiatr, Salim czuje na odsłoniętej skórze zimno tak mocne, że przypomina ból po uderzeniu.
Nigdy nie jada w hotelu (partnerzy biznesowi Fuada opłacają mu noclegi; za posiłki musiałby płacić sam). Zamiast tego kupuje dania na wynos w arabskich barach i małych sklepikach, przemycając je do hotelu pod płaszczem. Dopiero po kilku dniach uświadamia sobie, że nikogo to nie obchodzi, lecz nawet wtedy czuje się dziwnie, taszcząc pełne jedzenia torby do pogrążonej w półmroku windy (Salim zawsze musi schylić się i zmrużyć oczy, by odnaleźć właściwy przycisk) i do małego białego pokoju, w którym się zatrzymał.
Salim się martwi. Czekający dziś na niego faks był krótki i jednocześnie surowy, zimny i pełen wyrzutu, że zawiódł ich wszystkich — siostrę, Fuada, jego wspólników, Sułtanat Omanu, cały, świat arabski. Jeśli nie zdoła zdobyć zamówień, Fuad przestanie czuć się zobowiązany dalej go zatrudniać. Polegają na nim. Jego hotel zbyt wiele kosztuje. Co właściwie robi z pieniędzmi? Żyje w Ameryce jak sułtan? Salim przeczytał faks w swym pokoju (zawsze panowała w nim duchota i upał, toteż zeszłej nocy otworzył okno i teraz było stanowczo za zimno), po czym siedział tam dłuższy czas z twarzą wykrzywioną rozpaczą.
Teraz maszeruje ulicą w centrum, tuląc do siebie walizeczkę, jakby przechowywał w niej brylanty i rubiny. Drepcząc na mrozie, pokonuje kolejne przecznice. W końcu, na skrzyżowaniu Broadwayu i 19 Ulicy, znajduje przysadzisty budynek przy delikatesach. Po schodach wdrapuje się na trzecie piętro do biur Pan-globalu.
Biuro wygląda raczej nędznie. Salim jednak wie, że przez Pan-global przechodzi ponad połowa ozdób, sprowadzanych z Dalekiego Wschodu. Prawdziwe duże zamówienie z Panglobalu nadałoby sens wyprawie Salima, porażkę zmieniłoby w sukces, toteż Salim siedzi na niewygodnym drewnianym krześle w poczekalni, z walizeczką na kolanach, i obserwuje kobietę w średnim wieku o farbowanych, jaskrawoczerwonych włosach. Kobieta za biurkiem co chwila wydmuchuje nos w kolejną chusteczkę, wyciera go i wyrzuca chustkę do śmieci.
Salim dociera na miejsce o wpół do jedenastej — pół godziny przed umówionym spotkaniem. Czeka zarumieniony i drżący, zastanawiając się, czy przypadkiem nie ma gorączki. Minuty mijają powoli.
Salim patrzy na zegarek. Odchrząkuje. Kobieta zza biurka posyła mu wrogie spojrzenie.
— Tak? — mówi. Brzmi to jak „tag”.
— Jest jedenasta trzydzieści pięć — mówi Salim.
Kobieta zerka na zegar na ścianie.
— Tag — odpowiada. — Owrzem.
— Byłem umówiony na jedenastą. — Salim uśmiecha się przymilnie.
— Pan Blanding wie, że pan tu jest — informuje go z wyrzutem sekretarka (Pad Bladig wie, że bań du jezd).
Salim bierze ze stołu stary numer „New York Post”. Mówi po angielsku lepiej niż czyta, toteż powoli przebija się przez artykuły, jakby rozwiązywał krzyżówkę. Czeka — pulchny, młody mężczyzna o oczach zranionego szczeniaka, bez przerwy wodząc wzrokiem od zegarka do gazety, po zegar na ścianie.
O dwunastej trzydzieści z gabinetu wychodzi kilku mężczyzn. Rozmawiają ze sobą głośno, przekomarzając się po amerykańsku. Jeden z nich, rosły człowiek o wielkim brzuchu, trzyma w ustach nie zapalone cygaro. Wychodząc, przez moment patrzy na Salima. Mówi kobiecie za biurkiem, żeby spróbowała soku z cytryny i cynku. Jego siostra zawsze stosuje cynk i witaminę C. Kobieta obiecuje, że to zrobi. Wręcza mu plik kopert, mężczyzna wsuwa je do kieszeni, po czym wraz z resztą osób wychodzi do holu. Ich głosy cichną w głębi klatki schodowej.
Jest pierwsza. Kobieta za biurkiem otwiera szufladę i wyjmuje brązową papierową torbę, z której wyciąga kilka kanapek, jabłko i balonik Milky Way, a także małą plastikową butelkę świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego.
— Przepraszam — mówi Salim. — Czy mogłaby pani zadzwonić do pana Blandinga i przypomnieć, że wciąż czekam?
Kobieta patrzy na niego ze zdumieniem, zupełnie jakby od dwóch i pół godziny nie siedział dwa kroki od niej.
— Wyszedł na lunch — mówi (Wyżedł na laddż).
W tym momencie Salim pojmuje nagle, że Blanding to mężczyzna z cygarem.
— A kiedy wróci?
Sekretarka wzrusza ramionami. Gryzie kanapkę.
— Przez resztę dnia ma spotkania. (Brzez reżte dnia ma zpod — gania).
— Czy przyjmie mnie, kiedy wróci? — pyta Salim.
Kobieta wydmuchuje nos.
Salim czuje coraz większy głód. Jest sfrustrowany i kompletnie bezsilny.
O trzeciej kobieta podnosi wzrok i mówi:
— On nie wrodzi.
— Słucham?
— Bań Blading. Już dziż nie wrodzi.
— Czy mogłaby pani umówić mnie na jutro?
Sekretarka wyciera nos.
— Muzi bań zadelewonować. Umawiaby tylgo brzez delewon.
— Rozumiem — mówi Salim, a potem uśmiecha się szeroko. Przed wyjazdem z Muscatu Fuad powtarzał mu wielokrotnie, że sprzedawca w Ameryce jest bezbronny bez swego uśmiechu. — Jutro zatelefonuje.
Bierze walizeczkę i schodzi po wielu stopniach na ulicę. Zamarzający deszcz powoli zmienia się w śnieg. Salim rozmyśla o długiej, zimnej wędrówce na 46 Ulicę, o wadze walizeczki. W końcu staje na krawężniku, machając ręką na kolejne żółte taksówki, nie zważając na to, czy ich kogut się pali, czy nie. Każda z nich mija go, nie zwalniając.
Jedna nawet przyspiesza; koło zanurza się w pełnej wody dziurze, obryzgując spodnie i płaszcz Salima lodowatym błotem. Przez moment Salim zastanawia się, czy nie rzucić się pod jeden z samochodów. Potem jednak uświadamia sobie, że szwagier bardziej przejąłby się losem walizeczki z próbkami niż jego samego i że żałowałaby go wyłącznie ukochana siostra, żona Fua-da. (Salim zawsze stanowił powód do wstydu dla rodziców, a jego romanse z konieczności bywały krótkie i anonimowe). Wątpił też, by któryś z samochodów jechał dość szybko, by pozbawić go życia.
Poobijana żółta taksówka zatrzymuje się tuż obok. Ciesząc się, że może pomyśleć o czymś innym, Salim do niej wsiada.
Siedzenie posklejano kawałkami szarej taśmy klejącej, uchyloną przesłonę z pleksiglasu pokrywają karteczki z prośbą o nie-palenie i informujące, ile kosztuje kurs na różne lotniska. Głos z taśmy, należący do kogoś słynnego, o kim Salim nigdy nie słyszał, przypomina o zapięciu pasów.
— Poproszę do hotelu Paramount — mówi Salim.
Kierowca odchrząkuje i włącza się w ruch. Jest nieogolony. Ma na sobie gruby sweter barwy kurzu, a na nosie czarne okulary przeciwsłoneczne. Na zewnątrz zapada szary zmierzch. Salim zastanawia się, czy kierowca ma jakieś problemy z oczami. Wycieraczki rozmazują błoto na szybie, zmieniając świat zewnętrzny w plamy szarości i smugi świateł.
Nagle znikąd pojawia się ciężarówka i kierowca klnie na brodę Proroka. Salim szuka wzrokiem nazwiska na tablicy rozdzielczej. Za swego miejsca nie dostrzega go jednak.
— Od dawna prowadzisz taksówkę, przyjacielu? — pyta w swym ojczystym języku.
— Dziesięć lat — odpowiada kierowca w tej samej mowie. — Skąd pochodzisz?
— Z Muscatu — mówi Salim. — W Omanie.
— Z Omanu. Byłem kiedyś w Omanie. Bardzo dawno temu. Słyszałeś o mieście Ubar? — pyta taksówkarz.
— Owszem — mówi Salim. — Zaginione Miasto Wież. Odkryli je na pustyni jakieś dziesięć lat temu. Uczestniczyłeś w ekspedycji, która je wykopała?
— Coś w tym stylu. To było niezłe miasto — mówi taksówkarz. — Przez większość nocy obozowały tam trzy, może cztery tysiące ludzi. Każdy podróżny odpoczywał w Ubarze, rozbrzmiewała muzyka, wino lało się jak woda, a woda spływała ze studni, dzięki której powstało miasto.
— Tak właśnie słyszałem. Zostało zniszczone, ile, tysiąc lat temu? Dwa tysiące?
Taksówkarz milczy. Przystają na czerwonym świetle. Światło zmienia się na zielone, lecz kierowca nie reaguje, puszczając mimo uszu natychmiastowy fałszywy chór klaksonów. Salim z wahaniem sięga przez otwór w pleksiglasowej przesłonie i dotyka ramienia taksówkarza. Głowa tamtego unosi się nagle, stopa przyciska pedał gazu. Ruszają przez skrzyżowanie.
— Kurwakurwakurwa — mówi po angielsku szofer.
— Musisz być bardzo zmęczony, przyjacielu — zauważa od niechcenia Salim.
— Od trzydziestu godzin siedzę za kierownicą tej zapomnianej przez Allacha taksówki. To zbyt wiele. Przedtem spałem pięć godzin, a wcześniej jeździłem czternaście. Przed świętami brak nam ludzi do pracy.
— Mam nadzieję, że dużo zarobiłeś.
Kierowca wzdycha.
— Niewiele. Dziś rano zawiozłem gościa z Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy na lotnisko Newark. Tam uciekł i nie zdołałem go złapać. Straciłem pięćdziesiąt dolarów i musiałem sam zapłacić za przejazd w drodze powrotnej.
Salim kiwa głową.
— Ja spędziłem cały dzień, czekając na spotkanie z człowiekiem, który nie chciał mnie widzieć. Mój szwagier mnie nienawidzi. Od tygodnia siedzę w Ameryce i jak dotąd wyłącznie wydaje pieniądze. Niczego nie sprzedałem.
— A co sprzedajesz?
— Śmieci — mówi Salim. — Bezwartościowe koszmarki, bibelo — ty, pamiątki turystyczne. Paskudne, tanie, bezsensowne śmieci.
Taksówkarz przekręca gwałtownie kierownicę w prawo, wymija coś i jedzie dalej. Salim zastanawia się, jakim cudem tamten coś widzi — w nocy, w deszczu, przez ciemne okulary.
— Próbujesz sprzedawać śmieci?
— Tak — mówi Salim, zachwycony i przerażony tym, że wyznał komuś prawdę o próbkach towarów szwagra.
— A oni nie chcą kupić?
— Nie.
— Dziwne. Wystarczy zajrzeć do ich sklepów. Tylko to sprzedają.
Salim uśmiecha się nerwowo.
Drogę przed nimi blokuje ciężarówka. Policjant o czerwonej twarzy wymachuje rękami, wskazując najbliższą uliczkę.
— Przejedziemy do Ósmej Alei i tamtędy dotrzemy do centrum — mówi taksówkarz.
Skręcają w kompletnie zakorkowaną ulicę. Słychać wyłącznie kakofonię klaksonów. Samochody tkwią bez ruchu.
Kierowca kołysze się w fotelu, podbródek opada mu na piersi — raz, drugi, trzeci. Potem zaczyna cicho chrapać. Salim wyciąga rękę, by go obudzić, z nadzieją, że postępuje słusznie. W momencie, gdy potrząsa go za ramię, kierowca porusza się i dłoń Salima muska jego twarz, zrzucając na kolana okulary.
Taksówkarz otwiera oczy, sięga po okulary z czarnego plastiku i zakłada je. Za późno jednak. Salim zdążył już zobaczyć jego oczy.
Samochód wlecze się powoli. Suma na liczniku powiększa się z każdą chwilą.
— Zabijesz mnie? — pyta Salim.
Taksówkarz zaciska wargi. Salim obserwuje jego twarz w lusterku.
— Nie — odpowiada cicho kierowca.
Wóz znów się zatrzymuje. Deszcz bębni o dach.
— Moja babcia — zaczyna Salim — przysięgała, że któregoś wieczoru spotkała na skraju pustyni ifryta, czy może marida. Mówiliśmy, że to tylko burza piaskowa, powiew wiatru, ale ona upierała się, że nie, widziała jego twarz i jego oczy, jak twoje, oczy pełne płomieni.
Kierowca uśmiecha się, lecz czarne plastikowe szkła kryją jego źrenice i Salim nie potrafi orzec, czy uśmiech ów wyraża rozbawienie.
— Babcie także tu przybywały — mówi.
— Czy w Nowym Jorku jest wiele dżinnów? — pyta Salim.
— Nie. Nie ma nas wielu.
— Istnieją aniołowie i ludzie, których Allach stworzył z błota, a także lud ognisty, dżinny — mówi Salim.
— Tutejsi nie mają o nas pojęcia. Myślą, że spełniamy życzenia. Gdybym potrafił spełniać życzenia, siedziałbym za kierownicą?
— Nie rozumiem.
Twarz taksówkarza pochmurnieje. Salim obserwuje go w lusterku, nie spuszczając wzroku z ciemnych warg ifryta.
— Wierzą, że spełniamy życzenia. Skąd im się to wzięło? Sypiam w cuchnącym pokoiku w Brooklynie, prowadzę taksówkę, wożąc każdego dziwaka, byle tylko miał pieniądze, i wielu ich pozbawionych. Wożę ich tam gdzie zechcą. Czasami dają mi napiwki, czasami płacą. — Jego dolna warga zadrżała. Ifryt najwyraźniej był bliski załamania. — Kiedyś jeden z nich nasrał mi na siedzenie. Nim oddałem taksówkę, musiałem posprzątać. Ale czemu? Musiałem sprzątnąć z siedzenia mokrą kupę. Czy tak powinno być?
Salim wyciąga rękę, klepie ifryta po ramieniu. Pod wełnianym swetrem czuje zwykłe materialne ciało. Ifryt odrywa rękę od kierownicy i przez moment trzyma ją na dłoni Salima.
W tym momencie Salim myśli o pustyni. Gwałtowny suchy wiatr unosi w jego umyśle kłęby czerwonego piasku. Szkarłatny jedwab namiotów zaginionego miasta Ubar łopocze i wydyma się w jego myślach.
Jadą Ósmą Aleją.
— Starzy ludzie wierzą. Nie sikają do dziur, bo Prorok powiedział, że w dziurach żyją dżinny. Wiedzą, że jeśli próbujemy podsłuchać anioły, te rzucają w nas płonącymi gwiazdami. Lecz nawet dla nich, gdy przybywają do tego kraju, jesteśmy bardzo, bardzo odlegli. W naszym kraju nie musiałem jeździć taksówką.
— Przykro mi — mówi Salim.
— To złe czasy — wzdycha kierowca. — Nadciąga burza. Ona mnie przeraża. Oddałbym wszystko, byle móc stąd uciec.
Przez resztę drogi do hotelu żaden z nich nie odzywa się ani słowem.
Kiedy Salim wysiada, wręcza ifrytowi banknot dwudziestodolarowy, mówiąc, by zatrzymał resztę. A potem, w nagłym przypływie odwagi, podaje mu swój numer pokoju. Taksówkarz nie odpowiada. Młoda kobieta otwiera drzwi, wsiada i samochód znika w chłodnym deszczu.
Szósta wieczór. Sałim nie napisał jeszcze faksu do szwagra. Wychodzi na dwór, kupuje sobie kebab i frytki. Choć jest tu dopiero tydzień, ma wrażenie, że staje się cięższy, miększy, krąglejszy, w tym kraju zwanym Nowym Jorkiem.
Kiedy wraca do hotelu, ze zdumieniem dostrzega taksówkarza stojącego z-rękami w kieszeniach w holu. Mężczyzna ogląda kolekcję czarno-białych pocztówek. Na widok Salima uśmiecha się nieśmiało.
— Dzwoniłem do pokoju — mówi — ale nikt nie odpowiedział. Pomyślałem zatem, że poczekam.
Salim także się uśmiecha i muska jego ramię.
— Jestem — mówi.
Razem wchodzą do mrocznej, skąpanej w zielonym blasku windy. Wjeżdżają na czwarte piętro, trzymając się za ręce. Ifryt pyta, czy może skorzystać z łazienki Salima.
— Czuję się bardzo brudny — mówi.
Salim kiwa głową. Siada na łóżku zajmującym większą część niewielkiego białego pokoju i słucha szumu wody z prysznica. Powoli zdejmuje buty, skarpetki i resztę ubrania.
Taksówkarz wychodzi z łazienki mokry, przepasany ręcznikiem. Nie ma okularów; w półmroku jego oczy płoną szkarłatnym ogniem.
Salim mruga gwałtownie, powstrzymując łzy.
— Chciałbym, abyś mógł zobaczyć to, co widzę.
— Nie potrafię spełniać życzeń — szepcze ifryt odrzucając ręcznik i łagodnie, lecz nieustępliwie popychając Salima na łóżko.
Dopiero po godzinie ifryt dochodzi, wnikając przy tym głęboko w usta Salima. Salim przeżył już dwa orgazmy. Nasienie dżin-na smakuje dziwnie ogniście, pali go w gardło.
Salim idzie do łazienki, przepłukuje usta. Kiedy wraca do sypialni, taksówkarz już śpi na białym łóżku, pochrapując łagodnie. Salim kładzie się obok niego, przytula do ifryta i wyobraża sobie, że jego skóry dotyka pustynia.
Kiedy już osuwa się w sen, ogarniają go wyrzuty sumienia. Zapomniał napisać faks do Fuada. Gdzieś w głębi czuje się pusty i samotny. Sięga w dół, kładzie dłoń na nabrzmiałym penisie ifryta i pocieszony zasypia.
Obaj budzą się nad ranem, zbliżają do siebie i ponownie kochają. W pewnym momencie Salim uświadamia sobie nagle, że płacze, a ifryt płonącymi wargami scałowuje jego łzy.
— Jak masz na imię? — pyta Salim.
— Na prawie jazdy wypisano imię, ale nie należy ono do mnie — odpowiada ifryt.
Potem Salim nie potrafił sobie przypomnieć, w którym miejscu ustał seks, a zaczęły się sny. Gdy budzi go zimny blask słońca wpadający przez okno do pokoju, Salim jest sam.
Odkrywa natychmiast, że walizeczka z próbkami zniknęła, podobnie wszystkie butelki, pierścienie i pamiątkowe miedziane latarki. A także walizka, portfel, paszport i bilet lotniczy do Omanu.
Na podłodze znajduje dżinsy, podkoszulek i wełniany sweter barwy kurzu. Pod nimi leży prawo jazdy na nazwisko Ibrahim bin Irem, licencja taksówkarza na to samo nazwisko i kółko z kluczami. Na kawałku papieru przyczepionego do kluczy wypisano po angielsku adres. Zdjęcie w prawie jazdy niezbyt przypomina Salima, ale też to samo można było powiedzieć o ifrycie.
Dzwoni telefon. To ktoś z recepcji informuje, że Salim już się wymeldował i jego gość musi niedługo wyjść, by sprzątaczki mogły uprzątnąć pokój i przygotować go dla następnego klienta!
— Nie spełniam życzeń — mówi Salim, smakując każde słowo.
Ubierając się, czuje w sercu dziwną lekkość.
Topografia Nowego Jorku jest bardzo prosta. Aleje biegną z północy na południe, ulice z zachodu na wschód. To nie może być trudne, myśli.
Podrzuca kluczyki i chwyta je. A potem zakłada znalezione w kieszeni czarne plastikowe okulary i wychodzi z pokoju poszukać swej taksówki.
Rzeki mi, że zmarli mieli dusze, lecz kiedy spytałem:
— Jak to możliwe — sądziłem, że zmarli to duchy —
On wyrwał mnie z zadumy. Podejrzane, prawda?
Czyż martwi nie skrywają czegoś przed żywymi?
Tak, martwi coś stale skrywają przed żywymi.
Przy obiedzie Cień dowiedział się, że tydzień przed świętami to spokojny okres w zakładzie pogrzebowym. Siedzieli w małej restauracyjce dwie przecznice od zakładu pogrzebowego Ibisa i Jacquela. Cień zamówił sobie całodobowe śniadanie — łącznie z placuszkami. Pan Ibis rozdziobywał widelcem kawałek ciasta kawowego.
— Przewlekle chorzy — wyjaśnił — chcą przeżyć jeszcze jedne święta, może nawet Nowy Rok. Inni, w których radość i świętowanie ludzi budzą wyłącznie ból, nie ugięli się jeszcze pod ciężarem ostatniego seansu „Cudownego życia”, nie popadli w objęcia choinkowej śmierci, nie wypili ostatniej kropli z kielicha wigilijnej goryczy. — Mówiąc to, prychnął cicho, ni to pogodnie, ni to ironicznie, zupełnie jakby powtórzył starannie obmyślany tekst, z którego jest szczególnie dumny.
Ibis i Jaquel prowadzili niewielki rodzinny dom pogrzebowy. „Jeden z nielicznych, ostatnich całkowicie niezależnych zakładów w okolicy” powtarzał często pan Ibis.
— W większości dziedzin ludzie cenią sobie ogólnonarodowe marki — rzekł łagodnie i szczerze niczym profesor z college’u, którego Cień pamiętał z Farmy Mięśni. Tamten nie potrafił po prostu rozmawiać. Umiał jedynie wywodzić, rozwijać, wyjaśniać. Już po kilku minutach znajomości z panem Ibisem Cień uznał, że jego rola w rozmowach z szefem zakładu pogrzebowego winna ograniczać się do jak najkrótszych tekstów. — To chyba dlatego, że ludzie wolą z góry wiedzieć, co ich czeka. Stąd sukces McDonalda, Wal-Marta, F.W. Woolwortha (świętej pamięci), widocznych w każdym zakątku kraju. Dokądkolwiek się udasz, zawsze znajdzie coś, co poza drobnymi, regionalnymi zmianami jest dokładnie takie samo.
— Jeśli natomiast chodzi o zakłady pogrzebowe, sytuacja wygląda siłą rzeczy inaczej. Trzeba nawiązać osobistą, bliską więź z klientem i musi to zrobić ktoś, kto ma po temu zdolności. W chwili straty ludzie pragną, by ktoś zajął się nimi i ich bliskimi. Chcą mieć pewność, że opłakuje się ich na skalę miejscową, nie ogólnokrajową. Lecz we wszystkich gałęziach przemysłu — a śmierć to przemysł, mój młody przyjacielu, nie myśl, że nie — więcej zarabia się na operacjach hurtowych, zakupach na dużą skalę, centralizacji. Tak po prostu jest. Problem w tym, że nikt nie chciałby, żeby ich zmarli bliscy byli przewożeni w ciężarówce — chłodni do wielkiego, starego magazynu, w którym jednocześnie przebywa dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto trupów. O, nie. Ludzie chcą wierzyć, że wszystko odbędzie się tak jak w rodzinie, że zostaną potraktowani z szacunkiem przez każdego, kogo spotykają na ulicy.
Pan Ibis nosił kapelusz: spokojny brązowy kapelusz, pasujący do spokojnego brązowego swetra i spokojnej brązowej twarzy; na nosie miał niewielkie okulary w złotej oprawie. W pamięci Cienia pan Ibis zapisał się jako mężczyzna drobnego wzrostu, kiedy jednak stawał obok niego, raz po raz odkrywał, iż w istocie tamten ma dobrze ponad metr osiemdziesiąt i po prostu się garbi. Teraz, siedząc naprzeciwko niego, po drugiej stronie lśniącego, czerwonego stołu, Cień obserwował uważnie twarz rozmówcy.
— Kiedy zatem na rynek wkraczają wielkie firmy, wykupują nazwy mniejszych, płacą ich szefom, by dalej dla nich pracowali, tworzą złudzenie różnorodności. To jednak tylko czubek kamienia nagrobnego. W istocie są równie miejscowi, jak Burger King. My natomiast, z naszych własnych powodów, jesteśmy naprawdę niezależni. Sami zajmujemy się balsamowaniem i jesteśmy w tym najlepsi, choć tylko my o tym wiemy. Nie zajmujemy się natomiast kremacją. Zarobilibyśmy więcej, gdybyśmy mieli własne krematorium, ale jest to niezgodne z naszymi zasadami. Mój wspólnik często powtarza: skoro Pan dał nam talent czy zdolności, mamy obowiązek jak najlepiej je wykorzystywać. Zgadzasz się?
— Brzmi rozsądnie — odparł Cień.
— Pan dał mojemu wspólnikowi władzę nad światem umarłych, a mnie talent do słów. Słowa to coś wspaniałego. Spisuję opowieści. To nie żadna wielka literatura. Robię to dla zabawy. Ludzie żywoty — urwał. Nim Cień zorientował się, że powinien spytać, czy mógłby zapoznać się z którąś z nich, właściwa chwila minęła. — Zapewniamy ludziom poczucie ciągłości: od prawie dwustu lat Ibis i Jaquel doglądają zmarłych. Nie zawsze kierowaliśmy własnym zakładem. Wcześniej byliśmy żałobnikami, jeszcze wcześniej grabarzami.
— A przedtem?
— Cóż — pan Ibis uśmiechnął się z lekką wyższością — mamy za sobą bardzo długą drogę. Oczywiście dopiero po wojnie pomiędzy Stanami znaleźliśmy sobie przytulny kąt. To wtedy stworzyliśmy zakład pogrzebowy dla kolorowych. Przedtem nikt nie uważał nas za kolorowych — może cudzoziemców, egzotycznych, ale nie kolorowych. Po wojnie jednak już wszyscy postrzegali nas jako czarnych. Mój wspólnik zawsze miał ciemniejszą skórę. Wszystko poszło bardzo szybko. Człowiek jest tym, za kogo się uważa. Dziwne tylko jest to, że nazywają nas Afroamerykanami. Kiedy słyszę „Afryka”, myślę o ludziach z Puntu, Ofiru, Nubii. My nigdy nie uważaliśmy się za Afrykaninów. Byliśmy ludem znad Nilu.
— Zatem byliście Egipcjanami — zauważył Cień.
Pan Ibis wysunął dolną wargę i pokiwał głową z boku na bok, jak na sprężynie, rozważając plusy i minusy, spoglądając na zagadnienie z obu stron jednocześnie.
— Cóż, tak i nie. To słowo przywodzi mi na myśl ludzi żyjących tam teraz, tych którzy wznieśli swe miasta na naszych cmentarzach i pałacach. Czy oni są do mnie podobni?
Cień wzruszył ramionami. Widywał już Murzynów wyglądających jak pan Ibis, a także opalonych białych, którzy go przypominali.
— Jak tam ciasto kawowe? — spytała kelnerka, ponownie napełniając kubki.
— Najlepsze, jakie jadłem — odparł pan Ibis. — Pozdrów mamę.
— Dziękuję — odparła i odeszła.
— Jeśli pracuje się w zakładzie pogrzebowym, lepiej nie pytać o zdrowie. Ludzie pomyśleliby, że szukamy potencjalnych klientów — szepnął pan Ibis. — Obejrzymy twój pokój?
Ich oddechy parowały w wieczornym powietrzu. W oknach mijanych sklepów mrugały świąteczne lampki.
— Miło, że zechcieliście mnie przyjąć — powiedział Cień. — Doceniam to.
— Jesteśmy coś winni twojemu pracodawcy. A poza tym nie brak nam miejsca. To wielki stary dom. Kiedyś było nas więcej, teraz zostało tylko troje. Nie będziesz przeszkadzał.
— Wiecie może, jak długo mam tu pozostać?
Pan Ibis pokręcił głową.
— On nie powiedział. Chętnie jednak cię ugościmy i możemy znaleźć ci pracę, jeśli nie jesteś zbyt delikatny i traktujesz umarłych z szacunkiem.
— Co właściwie robicie w Kairze? — spytał Cień. — Wybraliście to miejsce ze względu na nazwę, czy jak?
— Nie. Ależ nie. Prawdę mówiąc, nazwa całego regionu pochodzi od nas, choć ludzie o tym nie wiedzą. W dawnych czasach mieściła się tu placówka handlowa.
— W czasach Zachodu?
— Można tak rzec — odparł pan Ibis. — Dobry wieczór, pani Simmons. I nawzajem, wesołych Świąt. Ludzie, którzy mnie tu sprowadzili, przypłynęli w górę Missisippi bardzo dawno temu.
Cień gwałtownie zatrzymał się na środku ulicy.
— Chcesz powiedzieć, że starożytni Egipcjanie dotarli tutaj już pięć tysięcy lat temu?
Pan Ibis prychnął lekko.
— Trzy tysiące pięćset trzydzieści lat temu. Mniej więcej.
— W porządku — rzekł Cień. — Chyba to kupuję. Czym handlowali?
— Nie było tego wiele. Skórami zwierząt, jedzeniem, miedzią z kopalni, obecnie leżących w Michigan. Cała wyprawa okazała się klęską. Nie była warta zachodu. Zostali tu dość długo, by w nas wierzyć, składać nam ofiary, by kilku handlarzy zachorowało, umarło i zostało tu pogrzebanych. W ten sposób nas tu zostawili. — Przystanął na chodniku i obrócił się powoli, unosząc ręce. — Ten kraj od dziesięciu tysięcy lat stanowi jeden wielki punkt przesiadkowy. Pewnie spytasz, co z Kolumbem.
— Jasne — rzekł posłusznie Cień. — Co z nim?
— Kolumb zrobił to samo, co inni od tysięcy lat. Nie ma niczego niezwykłego w przybyciu do Ameryki. Od czasu do czasu pisuję o tym. — Znów szli naprzód.
— To prawdziwe historie?
— Do pewnego stopnia, owszem. Jeśli chcesz, pokażę ci kilka. Każdy, kto ma oczy i umie patrzeć, już dawno mógłby to dostrzec. Osobiście — i mówię to jako wierny czytelnik „Scientific American” — bardzo żałuję naukowców, za każdym razem, gdy znajdują kolejną, nie pasującą do wzorca czaszkę, coś, co należało do niewłaściwych ludzi: posążki, przedmioty, które ich zaskakują — mówią bowiem o tym, co dziwne, ale nie o tym, co niemożliwe, i dlatego właśnie mi ich — żal, bo kiedy coś staje się niemożliwe, tym samym uznaje się to za niewiarygodne, choćby nawet było najszczerszą prawdą. Istnieje czaszka, która dowodzi, że Ainowie, pierwotni mieszkańcy Japonii, dotarli do Ameryki dziewięć tysięcy lat temu. Inna świadczy o tym, że dwa tysiące lat później w Kalifornii żyli Polinezyjczycy. A tymczasem naukowcy zastanawiają się wyłącznie nad tym, kto od kogo pochodzi, i w ogóle nie dostrzegają w czym rzecz. Niebiosa tylko wiedzą, co się stanie, jeśli kiedyś odkryją tunele plemienia Hopi. Wierz mi, to będzie prawdziwy wstrząs.
Spytasz, czy Irlandczycy dotarli w średniowieczu do Ameryki? Oczywiście, że tak. Podobnie Walijczycy, Wikingowie, podczas gdy Afrykanie z Zachodniego Wybrzeża, później zwanego Wybrzeżem Niewolników albo Kości Słoniowej, handlowali z mieszkańcami Ameryki Południowej, a Chińczycy kilkakrotnie odwiedzili Oregon — nazwali go Fu Sang. Tysiąc dwieście lat temu Baskowie ustanowili przy wybrzeżu Nowej Fundlandii święte łowiska. Powiesz pewnie: „Ależ panie Ibisie, ci ludzie byli bardzo prymitywni. Nie mieli przecież radia, witamin i odrzutowców!”.
Cień milczał i wcale nie zamierzał się odzywać. Uznał jednak, że przyzwoitość nakazuje coś powiedzieć.
— A nie?
Z chrzęstem wędrował naprzód po ostatnich jesiennych liściach, sztywnych i pociemniałych od mrozu.
— Ludzie uważają błędnie, że w dawnych czasach przed Kolumbem nie odbywano długich wypraw łodziami. A przecież Nowa Zelandia, Tahiti i niezliczone wyspy na Pacyfiku zostały zasiedlone przez ludzi w łodziach, których zdolności nawigacyjne wykraczały dalece poza osiągnięcia Kolumba. Bogactwa Afryki pochodziły z handlu, choć głównie ze Wschodem, Indiami i Chinami. Mój lud, lud znad Nilu, odkrył bardzo wcześnie, że jeśli nie brak nam cierpliwości i słodkiej wody, nawet łodzią z trzciny można opłynąć świat. W dawnych czasach nie przypływano zbyt często do Ameryki wyłącznie dlatego, że nie było tu specjalnie atrakcyjnych towarów, zwłaszcza biorąc pod uwagę odległość.
Dotarli do wielkiego domu zbudowanego w stylu, który powszechnie nazywa się stylem królowej Anny. Cień zastanowił się przelotnie, kim była królowa Anna i czemu tak bardzo lubiła domy w typie rodziny Addamsów. Jako jedyny budynek w sąsiedztwie dom miał normalne okna, nie zabite deskami. Przeszli przez bramę i go okrążyli.
Pan Ibis przekręcił klucz w wielkich, podwójnych drzwiach i znaleźli się w dużym, nie ogrzanym pomieszczeniu. Było w nim dwoje ludzi: bardzo wysoki ciemnoskóry mężczyzna, trzymający w dłoni duży, metalowy skalpel, i martwa nastolatka na długim, porcelanowym stole, przypominającym skrzyżowanie lady ze zlewozmywakiem.
Na tablicy korkowej na ścianie przypięto kilka zdjęć martwej dziewczyny. Na jednym szkolnym portrecie uśmiechała się szeroko. Na drugim stała w szeregu z innymi dziewczynami ubranymi w balowe suknie. Czarne włosy miała upięte w misterny kok.
Teraz leżała na porcelanie z rozpuszczonymi włosami wokół ramion, pokrytymi zaschniętą krwią.
— Oto mój wspólnik, pan Jaquel — oznajmił Ibis.
— Już się spotkaliśmy — odparł Jaquel. — Przepraszam, że nie ściskam dłoni.
Cień spojrzał na dziewczynę na stole.
— Co się jej stało? — spytał.
— Kiepski dobór chłopaka — odparł Jaquel.
— To nie zawsze jest śmiertelne — pan Ibis westchnął — ale tym razem owszem. Był pijany, miał nóż, a ona oznajmiła, że chyba jest w ciąży. Nie uwierzył, że to jego dziecko.
— Została pchnięta… — Jaquel zaczął liczyć. Rozległ się szczęk, nacisnął stopą pedał włączający stojący na sąsiednim stole dyktafon — pięć razy, trzy rany kłute, w lewej części klatki piersiowej. Pierwsza pomiędzy czwartym i piątym żebrem, na granicy lewej piersi, 2,2 centymetra długości. Druga i trzecia w dolnej części lewej piersi w szóstej przestrzeni międzyżebrowej. Rany nachodzą na siebie. W sumie trzy centymetry szerokości. Jedna dwucentymetrowa rana w górnej lewej części klatki piersiowej, w drugiej przestrzeni międzyżebrowej, i jedna długa na pięć centymetrów i głęboka na 1,6 centymetra, przy środkowym mięśniu ramieniowym. Rana cięta. Wszystkie rany klatki piersiowej głębokie. Brak innych obrażeń zewnętrznych. — Zwolnił przycisk. Cień dostrzegł mały mikrofonik wiszący nad stołem.
— Jesteś zatem także koronerem? — spytał.
— W tym stanie koroner to stanowisko polityczne — odparł Ibis. — Jego zadaniem jest kopnięcie trupa. Jeśli trup nie odpowie, koroner podpisuje akt zgonu. Jaquel jest, jak to nazywają, prosek — torem. Współpracuje z okręgowym patologiem. Zajmuje się autopsjami, zachowuje próbki tkanek do analiz. Sfotografował już obrażenia.
Jaquel kompletnie zignorował ich obecność. Wziął wielki skalpel i dokonał głębokiego nacięcia w kształcie litery V, zaczynającej się pod obojczykami, a kończącej za mostkiem. Następnie zamienił V w Y. Kolejne cięcie od mostka aż do krocza. Wziął z półki coś, co przypominało niewielką, ciężką wiertarkę, zakończoną małą, okrągłą tarczą. Włączył ją i przeciął żebra po obu stronach mostka. Dziewczyna otwarła się niczym sakiewka.
Cień uświadomił sobie nagle, że w powietrzu unosi się słaby, lecz raczej nieprzyjemny, ostry zapach mięsa.
— Sądziłem, że to okropnie śmierdzi.
— Jest dość świeża — wyjaśnił Jaquel. — A nóż nie przeciął jelit, więc nie cuchnie gównem.
Cień mimo woli odwrócił wzrok, nie ze wstrętem, jak można by oczekiwać, lecz z dziwnej potrzeby zapewnienia dziewczynie odrobiny prywatności. Trudniej być bardziej nagim niż ona w tej chwili.
Jaquel wyciągnął jelita, połyskujące niczym mokre węże. Związał je pod żołądkiem i głęboko w miednicy. Przesunął między palcami, centymetr za centymetrem, opisał jako normalne i umieścił w kuble na podłodze. Następnie pompą próżniową wyssał krew z piersi i zmierzył objętość. Potem zbadał wnętrze klatki piersiowej.
— Trzy przebicia osierdzia, wypełnionego skrzepami i krwią — rzekł do mikrofonu.
Jaquel chwycił jej serce, przeciął u góry, obrócił w ręce, ponownie nacisnął przycisk.
— Dwa przebicia mięśnia sercowego. Rana 1,5 centymetra w prawej komorze i l,8 centymetra w lewej komorze.
Wyjął oba płuca. Lewe zostało przebite i zapadło się w sobie. Zważył je, a także serce. Sfotografował rany. Z każdego narządu wyciął kawałek tkanki, które umieścił w słoju.
— Formaldehyd — podpowiedział szeptem pan Ibis.
Jaquel nadal przemawiał do mikrofonu, opisując, co robi, co widzi. Kolejno usuwał wątrobę dziewczyny, żołądek, śledzionę, trzustkę, obie nerki, macicę i jajniki.
Każdy organ ważył, stwierdzał, że jest normalny i nie uszkodzony. Z każdego odcinał maleńki fragment i umieszczał w słoju z formaldehydem. Z serca, wątroby i obu nerek odciął dodatkowe plastry. Te wsunął do ust i żuł powoli przy dalszej pracy.
Cieniowi, o dziwo, wydało się to zupełnie normalne — stanowiło wręcz objaw szacunku.
— Chcesz zatem zostać u nas na jakiś czas? — spytał Jaquel, przeżuwając kawałek serca dziewczyny.
— Jeśli mnie przyjmiecie — odparł Cień.
— Oczywiście, że przyjmiemy — wtrącił pan Ibis. — Nie ma przeciwwskazań, a mnóstwo za tym przemawia. Póki tu będziesz, pozostaniesz pod naszą ochroną.
— Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci sypianie pod jednym dachem z umarłymi — dodał Jaquel.
Cień przypomniał sobie dotyk warg Laury, gorzkich, zimnych.
— Nie — odparł. — W każdym razie, póki pozostają martwi.
Jaquel obrócił się i spojrzał na niego ciemnobrązowymi oczami — zimnymi i przenikliwymi niczym oczy pustynnego psa.
— Tutaj zostają martwi — powiedział tylko.
— Mam wrażenie — rzucił Cień — że martwi bardzo łatwo powstają z grobu.
— Wręcz przeciwnie — nie zgodził się Ibis. — Nawet zombi tworzy się z ludzi żyjących. Odrobina proszku, krótka pieśń, niewielki rozgłos, i proszę, zombi. Żyją, choć wierzą, że umarli. Lecz prawdziwe ożywienie umarłych w ich własnych ciałach… o, to wymaga mocy. — Zawahał się i dodał: — W starym kraju, w dawnych czasach, było łatwiej.
— Można było wówczas na pięć tysięcy lat przywiązać ka człowieka do jego ciała — uzupełnił Jaquel. — Przywiązać albo uwolnić. Ale to dawne czasy.
Po kolei włożył na miejsce wszystkie usunięte narządy. Czynił to sprawnie, z szacunkiem. Na końcu włożył jelita i mostek. Naciągnął skórę. Potem wziął grubą igłę i nić i zręcznymi, szybkimi ruchami zaszył zwłoki, jakby zszywał piłkę futbolową. Trup znów z kawałka mięsa stał się dziewczyną.
— Muszę się napić piwa — oznajmił Jaquel. Zdjął gumowe rękawice, wrzucił je do kubła. Ciemnobrązowy kombinezon zostawił w koszu z praniem. Wziął do rąk tekturową tacę pełną słojów z czerwonymi, brązowymi i fioletowymi próbkami tkanek. — Idziecie?
Po schodach przeszli do kuchni. Schludne brązowo-białe pomieszczenie wyglądało, jakby urządzono je w latach dwudziestych. Na jednej ze ścian stała wielka, brzęcząca chłodziarka. Jaquel otworzył ją, ustawił w środku plastikowe pojemniki z plastrami śledziony, nerek, wątroby, serca. Wyjął trzy brązowe flaszki. Ibis sięgnął do oszklonego kredensu po trzy wysokie szklanki. Potem gestem wskazał Cieniowi miejsce za stołem.
Ibis rozlał piwo i wręczył po szklance Cieniowi i Jaquelowi. Było znakomite: gorzkie i ciemne.
— Świetne piwo — mruknął Cień.
— Sami je warzymy — wyjaśnił Ibis. — W dawnych czasach zajmowały się tym kobiety. Były lepsze od nas, ale teraz została nas tylko trójka — ja, on i ona. — Gestem wskazał małą brązową kotkę, śpiącą twardo w koszyku w kącie. — Na początku było nas więcej, ale Set wyjechał — ile to już, dwieście lat temu? Chyba tak. W tysiąc dziewięćset piątym czy szóstym dostaliśmy od niego kartkę z San Francisco, a potem już nic. No, a biedny Horus… — Urwał, wzdychając ciężko i potrząsnął głową.
— Od czasu do czasu nadal go widuję — wtrącił Jaquel. — W drodze po zwłoki. — Pociągnął łyk piwa.
— Będę pracował na utrzymanie — oznajmił Cień. — Póki tu zostanę. Powiecie mi, co robić, a ja to zrobię.
— Znajdziemy ci pracę — zgodził się Jaquel.
Brązowa kotka otworzyła oczy, przeciągnęła się i wstała. Niespiesznym krokiem przecięła kuchnię i potarła łebkiem but Cienia. Cień podrapał ją po czole, za uszami i na szyi. Zachwycona, wygięła się w łuk, wskoczyła mu na kolana, wspięła na pierś i dotknęła chłodnym noskiem jego nosa. Potem zwinęła — się w kłębek i zasnęła. Pogłaskał ją. Futerko miała miękkie. Była ciepła i miła. Zachowywała się, jakby jego kolana stanowiły najbezpieczniejsze miejsce na ziemi. Cienia ogarnęła dziwna radość.
Piwo pozostawiło przyjemny szmerek w jego głowie.
— Twój pokój jest na górze, obok łazienki — powiedział Jaquel. — W szafie znajdziesz ubranie robocze. Sam zobaczysz. Przypuszczam, że najpierw zechcesz się umyć i ogolić.
Istotnie. Stanął w żeliwnej wannie, wziął prysznic, a potem się ogolił, zdenerwowany, brzytwą, którą pożyczył mu Jaquel. Była nieprzyzwoicie ostra, miała rączkę z masy perłowej i Cień przypuszczał, że zwykle używano jej do ostatniego golenia nieboszczyków. Nigdy wcześniej nie korzystał z prawdziwej brzytwy. Nie zaciął się jednak. Zmył piankę i obejrzał siebie nagiego w upstrzonym przez muchy lustrze. Całe jego ciało pokrywały sińce: świeże na piersi i ramionach, a pod spodem blaknące pozostałości bójki z szalonym Sweeneyem. Jego odbicie spojrzało na niego nieufnie ciemnymi oczami.
A potem, jakby czynił to ktoś inny, uniósł brzytwę i przyłożył ostrze do gardła.
To jakieś wyjście — pomyślał. — Łatwe wyjście. A jeśli na świecie istnieje ktoś, kto przyjąłby to bez problemów, kto po prostu by posprzątał i wrócił do swoich spraw, to właśnie ci dwaj na dole, sączący piwo w kuchni. Koniec zmartwień. Koniec z Laurą. Koniec tajemnic, spisków i koszmarów. Cisza, spokój i odpoczynek na wieki. Jedno cięcie, od ucha do ucha. To wszystko.
Stał tak z brzytwą przy szyi. W miejscu, w którym ostrze zetknęło się ze skórą, pojawiła się wąska smużka krwi. Nawet nie zauważył, kiedy się skaleczył.
Widzisz — powiedział w myślach i wydało mu się, że słyszy własne słowa. — To nie boli. Jest za ostra, żeby bolało. Zanim się zorientuję, umrę.
I wtedy drzwi łazienki uchyliły się lekko. Brązowa kotka wsunęła głowę do środka.
— Mrrr? — mruknęła zaciekawiona.
— Hej, zdawało mi się, że zamknąłem drzwi na klucz.
Zamknął morderczą brzytwę, odłożył ją na urny walkę, osuszył skaleczenie kawałkiem papieru toaletowego. Potem okręcił się w talii ręcznikiem i przeszedł do sypialni. Jego sypialnia, podobnie jak kuchnia, sprawiała wrażenie urządzonej w latach dwudziestych. Miednica i dzbanek. Komoda i lustro. Ktoś wyłożył mu na łóżko ubranie: czarny garnitur, białą koszulę, czarny krawat, biały podkoszulek i slipy, czarne skarpety. Na wytartym perskim dywanie obok łóżka stały czarne buty.
Cień ubrał się. Wszystkie rzeczy były dobrej jakości, choć nie nowe. Zastanawiał się przelotnie, do kogo należały. Czy miał na sobie skarpety nieboszczyka? Czy włoży buty nieboszczyka? Stanął przed lustrem i wydało mu się, że odbicie uśmiecha się do niego ironicznie. Nie potrafił sobie wyobrazić, że mógł pomyśleć o tym, by poderżnąć sobie gardło. Odbicie nadal się uśmiechało, gdy poprawiał krawat.
— Hej, ty — rzekł — wiesz coś, o czym ja nie wiem? — I natychmiast poczuł się głupio.
Drzwi uchyliły się, skrzypiąc. Kotka wśliznęła się do pokoju, przebiegła po dywanie i wskoczyła na parapet.
— Posłuchaj — rzekł Cień — ja naprawdę zamknąłem te drzwi. Wiem, że je zamknąłem.
Spojrzała na niego. Oczy miała ciemnożółte, barwy bursztynu. Potem zeskoczyła z parapetu na łóżko, zwinęła się w kłębek i zasnęła — żywa futrzana poduszka na starej kapie.
Cień zostawił uchylone drzwi, by kotka mogła wyjść i by odrobinę przewietrzyć pokój. Zszedł na dół. Stopnie trzeszczały i jęczały mu pod stopami, jakby nie podobał im się jego ciężar i pragnęły jedynie, by zostawił je w spokoju.
— A niech mnie, świetnie wyglądasz — mruknął Jaquel. Czekał na dole, także ubrany w czarny garnitur, podobny do stroju Cienia. — Prowadziłeś kiedyś karawan?
— Nie.
— Zawsze musi być ten pierwszy raz — rzekł tamten. — Stoi przed domem.
Zmarła stara kobieta. Nazywała się Lila Goodchild. Posłuszny wskazówkom pana Jacquela Cień wniósł po niskich schodach składany, aluminiowy wózek i rozłożył przy łóżku staruszki. Wyjął przezroczysty niebieski worek, położył obok martwej kobiety i rozsunął zamek. Nieboszczka miała na sobie różową nocną koszulę i pikowany szlafrok. Cień podniósł ją — kruchą, lekką jak piórko — i owinął kocem. Potem umieścił ciało w worku. Zamknął go, położył na wózku. Podczas gdy to robił, Jaquel rozmawiał z bardzo starym mężczyzną, mężem zmarłej, a ściślej mówiąc, słuchał jego monologu. Starzec opowiadał o niewdzięczności dzieci i wnuków. I choć to było winą rodziców — jabłko pada niedaleko od jabłoni — sądził, że lepiej je wychowa.
Cień i Jaquel znieśli wózek po schodach. Starzec podążał za nimi, cały czas mówiąc, przede wszystkim o pieniądzach, chciwości i niewdzięczności. Na nogach miał kapcie. Cień dźwigał cięższą, dolną część wózka. Już na ulicy postawili go na kółkach i przewieźli oblodzonym chodnikiem do karawanu. Jaquel otworzył tylne drzwi. Cień zawahał się i tamten rzekł:
— Po prostu wepchnij go do środka. Kółka się składają.
Cień pchnął wózek, podwozie złożyło się, kółka zakołysały i nosze opadły na podłogę karawanu. Jaquel pokazał mu, jak zamocować je pasami, i Cień zamknął karawan, podczas gdy tamten słuchał nadal starca, niegdysiejszego męża Liii Good-child. Nie zważając na zimno, stary człowiek w kapciach i szlafroku, stojąc na zaśnieżonym chodniku, opowiadał, że jego dzieci to sępy, zwykłe sępy, czekające, by porwać to, co udało im się z Lilą zaoszczędzić. Mówił, jak oboje przenieśli się do St. Louis, Memphis, Miami i w końcu trafili do Kairu, i jak się cieszy, że Lila nie zmarła w domu opieki. Tak bardzo się tego bał.
Odprowadzili go do domu. W kącie sypialni mały telewizor mruczał cicho. Mijając go, Cień zauważył, że spiker na ekranie uśmiecha się i mruga do niego. Gdy był pewien, że nikt na niego nie patrzy, odpowiedział obelżywym gestem.
— Nie mają pieniędzy — oznajmił Jaquel, kiedy wrócili do karawanu. — Jutro będzie rozmawiał z Ibisem. Wybierze najtańszy pogrzeb. Jej przyjaciele przekonają go, by nie oszczędzał i wynajął najlepszą salę. Ale on będzie się opierał. Nie ma pieniędzy. W dzisiejszych czasach nikt tu nie ma pieniędzy. Za sześć miesięcy, najdalej za rok, umrze.
Płatki śniegu wirowały i tańczyły w promieniach reflektorów. Śnieg nadciągał z północy.
— Jest chory? — spytał Cień.
— Nie o to chodzi. Kobiety przeżywają swoich mężczyzn. Mężczyźni tacy jak on nie żyją długo po śmierci żony. Sam zobaczysz. Zacznie krążyć bez celu. Odkryje, że wszystko co znajome odeszło wraz z nią. Zmęczy się życiem, zacznie gasnąć, a potem podda się i umrze. Może zabije go zapalenie płuc albo rak, a może zatrzyma mu się serce. Nadchodzi starość i człowiek traci wolę walki. Wtedy umiera.
Cień zastanawiał się chwilę.
— Jaquel?
— Słucham?
— Czy ty wierzysz w duszę? — Nie było to pytanie, które pragnął zadać, i zdumiała go treść własnych słów. Chciał spytać jakoś bardziej oględnie, nie potrafił jednak ubrać tego w słowa.
— To zależy. W moich czasach wiedzieliśmy, w co gramy. Po śmierci stawałeś przed sędziami, odpowiadałeś za swe dobre i złe uczynki. Jeśli złe uczynki przeważyły pióro, oddawaliśmy twoją duszę i serce Ammetowi, Pożeraczowi Dusz.
— Musiał pożreć mnóstwo ludzi.
— Nie tak wielu, jak sądzisz. To było naprawdę ciężkie piórko. Wyjątkowe. Trzeba było paskudnego człowieka, by przeważyć szalę. Zatrzymaj się na stacji. Musimy zatankować.
Na ulicach panował spokój i cisza, która przynosi ze sobą śnieg.
— Będziemy mieli białe Boże Narodzenie. — Cień zaczął napełniać bak.
— Zgadza, się. O kurcze, szczęśliwy dziewiczy syn z niego.
— Z Jezusa?
— Szczęściarz, prawdziwy szczęściarz. Mógł wpaść w gówno i nadal pachnieć różami. To nawet nie są jego urodziny. Wiedziałeś o tym? Przejął je od Mitry. Spotkałeś już Mitrę? Czerwona peleryna. Miły chłopak.
— Nie. Chyba nie.
— Cóż…Nie widziałem go w tym kraju. Zawsze lubił zabawy w wojsko. Może jest na Bliskim Wschodzie? Wciąż się bawi? Przypuszczam jednak, że pewnie już odszedł. To się zdarza. Jednego dnia każdy żołnierz imperium musi skąpać się we krwi ofiarnego byka. Następnego nie pamiętają nawet o twoich urodzinach.
Szum. Wycieraczki odpychały na boki śnieg, zgniatając płatki w bryłki i okruchy lodu.
Światło przed nimi rozbłysło żółcią, a potem czerwienią. Cień nacisnął hamulec. Karawan zakołysał się na pustej drodze, po czym przystanął.
Światło zmieniło się na zielone. Cień przyspieszył do piętnastu kilometrów na godzinę. Na śliskich drogach nie odważyłby się na więcej. Wóz bez problemów poruszał się na drugim biegu. Cień przypuszczał, że jeździ tak przez większość czasu, hamując ruch.
— Świetnie — rzekł Jaquel. — Faktycznie, Jezus doskonale sobie radzi. Spotkałem jednak gościa, który twierdził, że widział go łapiącego okazję w Afganistanie i nikt nie chciał go nawet podrzucić. Wszystko zależy od tego, gdzie się jest.
— Chyba nadciąga burza — powiedział Cień. Miał na myśli pogodę.
Kiedy Jaquel w końcu odpowiedział, nie mówił o pogodzie.
— Spójrz tylko na mnie i na Ibisa. Za kilka lat stracimy pracę. Mamy nieco oszczędności na chude lata, lecz chude lata trwają już bardzo długo i co roku stają się chudsze. Horus oszalał. Kompletnie oszalał. Cały czas spędza pod postacią sokoła. Zjada zwierzęta zabite na drodze. Co to za życie? Widziałeś też Bast. A i tak radzimy sobie lepiej niż większość innych. Przynajmniej mamy jeszcze trochę wiary. Większości frajerów nawet to nie zostało. Zupełnie jak w przemyśle pogrzebowym. Któregoś dnia duzi nas wykupią, czy nam się to podoba, czy nie. Bo są więksi, sprawniejsi i cały czas pracują. Walka niczego nie zmieni. Przegraliśmy już tę bitwę, gdy sto, tysiąc, dziesięć tysięcy lat temu przybyliśmy do tej krainy. Przybyliśmy, ale Ameryki w ogóle to nie obeszło. Wykupują nas, wypierają, ruszamy w drogę. Tak, masz rację, nadciąga burza.
Cień skręcił w ulicę pełną martwych domów o ślepych, zabitych deskami oknach.
— Alejka z tyłu — polecił Jaquel.
Cofnął karawan, póki jego tył niemal nie dotknął podwójnych drzwi. Ibis otworzył wóz i kostnicę. Cień odpiął wózek i wyciągnął go. Kółka zawirowały i opadły na ziemię. Podjechał do stołu sekcyjnego. Podniósł opatuloną w worek Lilę Goodchild, tuląc ją do siebie niczym śpiące dziecko, i ułożył ostrożnie na stole w lodowatej kostnicy, jakby się bał, że ją zbudzi.
— Mamy specjalną pochylnię — powiedział Jaquel. — Nie musisz jej nosić.
— To nic takiego. — Cień pomyślał, że z każdą chwilą mówi coraz bardziej podobnie do swego towarzysza. — Jestem duży, to mi nie wadzi.
Jako dzieciak Cień był drobny jak na swój wiek. Same kości, łokcie, kolana. Jego jedyne zdjęcie z tamtego okresu, które spodobało się Laurze na tyle, by je oprawić, ukazywało poważne dziecko o zmierzwionych włosach i ciemnych oczach, stojące przy stole pełnym tortów i ciastek. Miał wrażenie, że zrobiono je na przyjęciu gwiazdkowym w ambasadzie, bo miał na sobie najlepsze ubranie i muszkę.
Zbyt często przeprowadzali się z matką. Najpierw w Europie, krążąc od ambasady do ambasady. Matka pracowała w służbie zagranicznej, rozszyfrowując i wysyłając po całym świecie tajne telegramy. Potem, gdy skończył osiem lat, wrócili do Stanów Zjednoczonych. Tam matka, chorująca zbyt często, by utrzymać stałą pracę, przeprowadzała się bez ustanku z miasta do miasta, rok tu, rok tam. Gdy czuła się lepiej, pracowała na tymczasowych posadach. Nigdzie nie zostali dość długo, by Cień mógł znaleźć sobie prawdziwych przyjaciół, poczuć się jak w domu, odpocząć, a do tego był drobnym dzieckiem…
Bardzo szybko wyrósł. Wiosną trzynastego roku jego życia miejscowi chłopcy nabijali się z niego i wciągali w bójki, których, jak dobrze wiedzieli, nie mogli przegrać. Po walce Cień uciekał wściekły i często zapłakany do męskiej toalety, żeby zmyć z twarzy błoto bądź krew, nim ktokolwiek je zobaczy. A potem nadeszło lato, długie, magiczne trzynaste lato, które spędził, unikając innych dzieciaków, pływając w miejscowym basenie, czytając książki z biblioteki. Na początku lata ledwie umiał pływać. Pod koniec sierpnia przepływał kraulem basen za basenem i skakał z najwyższej trampoliny, opalony na brąz przenikającym wodę słońcem. We wrześniu wrócił do szkoły i odkrył, że chłopcy, którzy uprzykrzali mu życie, to małe, miękkie istotki, niezdolne go zirytować. Dwóm, którzy próbowali, udzielił szybkiej, ostrej i bolesnej lekcji dobrych manier. Wówczas to Cień uległ przemianie. Nie mógł już być spokojnym chłopcem trzymającym się na uboczu. Był na to zbyt duży, zbyt widoczny. Pod koniec roku należał do drużyny pływackiej, ćwiczył podnoszenie ciężarów, a trener zachęcał go do prób w triatlonie. Podobało mu się bycie dużym i silnym. Dzięki temu zyskał własną tożsamość. Jako cichy, nieśmiały mól książkowy cierpiał. Teraz był tępym osiłkiem i nikt nie oczekiwał po nim żadnych wyczynów poza przeniesieniem kanapy do sąsiedniego pokoju.
W każdym razie nikt, póki nie pojawiła się Laura.
Pan Ibis przygotował obiad — ryż i gotowane jarzyny — dla siebie i pana Jacquela.
— Nie jadam mięsa — wyjaśnił. — A Jaquel dostaje go do woli w czasie pracy.
Obok talerza Cienia stało kartonowe pudełko kurczaka z KFC i butelka piwa. Porcja była za duża jak na jego możliwości. Podzielił się zatem resztkami z kotką, zdejmując skórę i chrupką panierkę, i rozdzierając mięso palcami.
— W więzieniu siedział pewien gość, nazwiskiem Jackson — powiedział Cień podczas jedzenia — który pracował w bibliotece więziennej. Powiedział mi kiedyś, że firma zmieniła nazwę z Kentucky Fried Chicken, Smażonego Kurczaka z Kentucky, na KFC, ponieważ nie serwują już prawdziwych kurcząt, tylko genetycznie zmodyfikowane mutanty, coś w rodzaju olbrzymiej stonogi bez głowy, segment po segmencie, nogi, piersi, skrzydełka. Wszystko karmione przez rurkę. Facet mówił, że rząd nie pozwoliłby im użyć słowa „kurczak”.
Pan Ibis uniósł brwi.
— Myślisz, że to prawda?
— Nie. Mój kumpel z celi, Lokaj, twierdził, że zmienili nazwę, ponieważ słowo „smażony” zaczęło się źle kojarzyć. Może chcieli, by ludzie sądzili, że kurczak sam się upiekł.
Po obiedzie Jaquel przeprosił pozostałych i zszedł do kostnicy. Ibis udał się do gabinetu, by popisać. Cień został jeszcze w kuchni. Karmił brązową kotkę kawałkami kurzej piersi, popijając piwo. Gdy piwo i kurczak zniknęły, umył talerze i sztućce, odstawił na suszarkę i poszedł na górę.
Nim zdążył dotrzeć do sypialni, brązowa kotka już zasnęła w nogach łóżka, zwinięta w futrzasty półksiężyc. W środkowej szufladzie toaletki znalazł kilka pasiastych piżam. Wyglądały, jakby pochodziły sprzed siedemdziesięciu lat, lecz pachniały świeżo, toteż włożył jedną. Podobnie jak czarny garnitur, leżała jak ulał.
Na stoliku przy łóżku leżał niewielki stosik „Reader’s Digest”. Najnowszy z nich pochodził z marca tysiąc dziewięćset sześć dziesiątego roku. Jackson, facet z biblioteki — ten sam, który przysięgał co do prawdziwości opowieści o smażonym kurzym mutancie z Kentucky i opowiedział Cieniowi o krążących nocą po kraju czarnych pociągach towarowych, którymi rząd przewozi więźniów politycznych do tajnych obozów koncentracyjnych w Północnej Kalifornii — twierdził, że CIA wykorzystuje „Reader’s Digest” jako zasłonę swoich filii na całym świecie. Mówił, iż każda redakcja „Reader’s Digest” w każdym kraju w istocie należy do CIA.
„Dowcip” — odezwał się w jego wspomnieniach nieżyjący już pan Wood. — „Skąd mamy pewność, że CIA nie uczestniczyła w zamachu na Kennedy’ego’?”.
Cień uchylił nieco okno — dostatecznie, by do środka wpadało świeże powietrze i by kotka mogła wyjść na balkon.
Zapalił lampkę przy łóżku, położył się i trochę poczytał, próbując wyłączyć umysł, odegnać obrazy z ostatnich kilku dni. Wybierał najnudniejsze artykuły w najtrudniejszych numerach. W połowie tekstu „Jestem śledzioną Joego” poczuł, że zasypia. Zdążył zaledwie zgasić światło i złożyć głowę na poduszce, a potem jego oczy zamknęły się i odpłynął.
Później nie zdołał przypomnieć sobie kolejności wydarzeń i szczegółów owego snu. Wszelkie próby przywoływały jedynie plątaninę mrocznych wizji. Była w nich dziewczyna; spotkał ją gdzieś i teraz szli razem przez most. Most wznosił się nad niewielkim jeziorem pośrodku miasta. Wiatr marszczył taflę wody, wzbudzając fale zwieńczone białymi grzywami, które Cieniowi wydawały się rękami sięgającymi ku niemu.
— Tam, w dole — powiedziała kobieta. Miała na sobie spódnicę w lamparcie cętki, która łopotała i tańczyła na wietrze. Ciało pomiędzy szczytami pończoch i spódnicą było miękkie i kremowe. W jego śnie, na moście, na oczach Boga i świata Cień ukląkł przed nią, tuląc głowę do jej krocza i wciągając w płuca oszałamiający, zwierzęcy, kobiecy zapach. We śnie uświadomił sobie, że na żywo także ma wzwód. Jego sztywny, pulsujący penis, ogromny i nabrzmiały, był w swej twardości bolesny, jak erekcje, które miewał w młodości, gdy dopiero stawał się mężczyzną.
Oderwał się od niej i uniósł wzrok, wciąż jednak nie widział jej twarzy, lecz ustami szukał jej warg. Znalazł je tuż obok. Rękami pieścił jej piersi, a potem przesuwał je po jedwabiście gładkiej skórze, wnikając w okrywające jej talię futro i rozdzierając je, wsuwając się w cudowną szczelinę, która rozgrzała się dla niego, zwilgotniała, otwarła, rozchyliła pod palcami niczym kwiat.
Wtulona w niego kobieta zamruczała rozkosznie. Jej dłoń powędrowała ku twardemu członkowi i ścisnęła go mocno. Cień odrzucił pościel, przekręcił się, tak że leżał na niej. Dłonią rozsunął jej uda, a ona poprowadziła go między nogi, gdzie jedno pchnięcie, jedno magiczne pchnięcie…
Nagle znalazł się w swej starej celi w więzieniu, wraz z nią, całował ją namiętnie. Mocno oplotła go ramionami i nogami, tak ciasno, że nie mógł się oderwać, nawet gdyby zechciał.
Nigdy nie całował równie miękkich ust. Nie wiedział, że na świecie istnieją takie usta. Jej język natomiast okazał się szorstki jak papier ścierny.
— Kim jesteś? — jęknął.
Nie odpowiedziała, jedynie pchnęła go na plecy i jednym gibkim ruchem dosiadła go i zaczęła ujeżdżać. Nie, nie ujeżdżać — wić się na nim, poruszać gładkimi falami, każdą silniejszą od poprzedniej. Kolejne ruchy, uderzenia, zmiany rytmu atakowały jego umysł i ciało, tak jak fale na jeziorze atakują brzeg. Paznokcie miała ostre jak szpilki. Przebijały mu boki, rozdzierały skórę. On jednak nie czuł bólu, jedynie rozkosz. Nieznana alchemia przekształcała wszystko w chwile niewiarygodnej rozkoszy.
Próbował jakoś się otrząsnąć, pozbierać myśli, przemówić. Jego głowę wypełniały wizje wydm i pustynnych wiatrów.
— Kim jesteś? — powtórzył zdyszany.
Spojrzała na niego oczami barwy ciemnego bursztynu, a potem pochyliła się nad nim i pocałowała namiętnie, tak mocno, że w tym momencie niemal doszedł — na moście nad jeziorem, w celi więziennej, w łóżku, w kairskim domu pogrzebowym. Uczucie to porwało go niczym huragan latawiec. Nie chciał, by osiągnęło szczyt. Nie chciał eksplodować. Pragnął, by to nigdy się nie skończyło. W końcu się opanował. Musiał ją ostrzec.
— Moja żona, Laura. Zabije cię.
— Nie mnie — odparła kobieta.
Gdzieś w głębi jego umysłu pojawiła się bzdurna myśl. W średniowieczu powiadano, że kobieta będąca na górze podczas stosunku pocznie biskupa. Tak właśnie nazywano tę pozycję: Podejście do biskupa…
Chciał poznać jej imię, nie śmiał jednak spytać po raz trzeci, a ona przywarła doń — czuł jej twarde sutki — i ściskała go, jakimś cudem ściskała go tam w głębi siebie. Tym razem nie mógł już opanować owego uczucia. Tym razem porwało go całkowicie. Wygiął plecy, wbijając się w nią tak głęboko, jak tylko potrafił, jakby pod pewnym względem stanowili dwie części tej samej istoty, smakującej, pijącej, objętej, pragnącej…
— Pozwól na to — powiedziała z kocim, gardłowym pomrukiem. — Daj mi to, pozwól.
I wtedy doszedł. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Myśli w jego głowie rozpłynęły się nagle, po czym znów nabrały ostrości.
Wreszcie odetchnął głęboko. Zimna fala powietrza dotarła do płuc i zrozumiał, że od dawna wstrzymywał oddech, przynajmniej trzy lata, może nawet dłużej.
— A teraz odpocznij — poleciła i ucałowała jego powieki miękkimi ustami. — Zostaw to. Zostaw to wszystko.
Sen, w który zapadł, był głęboki, pozbawiony marzeń, zdrowy. Cień zanurzył się weń i zanurkował aż do dna.
Światło wydało mu się dziwne. Zerknął na zegarek i odkrył, że jest szósta czterdzieści pięć. Na dworze jednak wciąż panowała ciemność, choć w pokoju dostrzegał błękitny półmrok. Podniósł się z łóżka. Był pewien, że kiedy się kładł, miał na sobie piżamę. Teraz jednak był nagi. Zimne powietrze kąsało mu skórę. Podszedł do okna i je zamknął.
Nocą nadeszła burza śnieżna. Spadło piętnaście centymetrów, może nawet więcej. Fragment miasta, który Cień dostrzegał ze swego okna: brudny, zniszczony, zniknął, zamieniony w coś czystego i odmiennego. Domy nie były już zapomniane i porzucone, lecz pokryte eleganckim szronem. Ulice zniknęły bez śladu pod grubą, białą kołderką.
Gdzieś w umyśle Cienia pojawiło się słowo „przemijanie”. Rozbłysło i zniknęło.
Widział wszystko dokładnie, jak za dnia.
W lustrze dostrzegł coś dziwnego. Podszedł bliżej i przyjrzał się zdumiony. Wszystkie sińce zniknęły. Dotknął boku, mocno wbijając palce w skórę, poszukując jednego z bolesnych miejsc, pamiątek po bliskim spotkaniu z panem Stone i panem Woodem, któregoś z zielonych sińców pozostawionych przez szalonego Sweeneya. Niczego jednak nie znalazł. Twarz miał czystą, nietkniętą. Natomiast jego boki i plecy — odwrócił się, by je obejrzeć — pokrywały zadrapania. Wyglądały, jakby zadały je szpony.
A zatem nie śnił. Nie do końca.
Otworzył szufladę i włożył to, co w niej znalazł: parę niebieskich dżinsów, koszulę, gruby niebieski sweter i czarny grabarski płaszcz, który widział w szafie w kącie pokoju.
Zostawił sobie własne stare buty.
Dom był wciąż pogrążony we śnie. Cień przekradł się przez niego, nakazując w myślach deskom, by nie skrzypiały, i znalazł się na zewnątrz.
Ruszył naprzód w śniegu, pozostawiając za sobą głębokie ślady stóp. Na dworze było jaśniej, niż zdawało się ze środka domu. Śnieg odbijał padające z nieba światło.
Po piętnastu minutach wędrówki Cień dotarł do mostu. Tablica z boku ostrzegała, że opuszcza historyczne miasto Kair. Pod mostem stał wysoki i chudy mężczyzna. Palił papierosa i cały czas dygotał. Cieniowi wydało się, że go rozpoznaje.
A potem, pod mostem, w mroku zimowego poranka znalazł się dość blisko, by dostrzec fioletowy siniak otaczający jedno z jego oczu.
— Dzień dobry, Szalony Sweeneyu — rzekł.
Wokół panowała kompletna śniegowa cisza. Nawet samochody jej nie zakłócały.
— Witaj, stary — odparł Szalony Sweeney. Nie uniósł wzroku. Papieros okazał się skrętem.
— Jeśli tak dalej będziesz się chował pod mostami, Szalony Sweeneyu — rzucił Cień — ludzie wezmą cię za trolla.
Tym razem Szalony Sweeney uniósł wzrok. Cień ujrzał białka, otaczające ze wszystkich stron tęczówki. Tamten sprawiał wrażenie przerażonego.
— Szukałem cię — rzekł. — Musisz mi pomóc, stary. Spieprzyłem sprawę.
Zaciągnął się głęboko skrętem i wyjął go z ust. Bibułka przywarła do dolnej wargi i papieros rozleciał się, zasypując tytoniem rudą brodę i przód brudnego podkoszulka. Szalony Sweeney otrzepał się gwałtownie poczerniałymi rękami, jakby zaatakowały go niebezpieczne owady.
— Nie ma zbyt wielkiego pola manewru, Sweeneyu — powiedział Cień. — Ale może powiesz mi, czego potrzebujesz? Przynieść ci kawę?
Szalony Sweeney potrząsnął głową. Wyjął z kieszeni dżinsowej kurtki woreczek z tytoniem i bibułki i zaczął skręcać kolejnego papierosa. Jego broda zjeżyła się, usta poruszały lekko, choć nie wymawiał żadnych słów. Oblizał pasek kleju i przesunął skręta między palcami. Efekt jego starań tylko w przybliżeniu przypominał papierosa.
— Nie jestem trollem, cholera. Ci dranie są naprawdę popieprzeni.
— Wiem, że nie jesteś trollem, Sweeneyu — rzekł łagodnie Cień. — Jak mogę ci pomóc?
Szalony Sweeney otworzył mosiężną zapalniczkę. Pierwszy cal jego papierosa zapłonął i zamienił się w popiół.
— Pamiętasz, jak ci pokazywałem, skąd brać monety? Pamiętasz?
— Tak — odparł Cień. Oczyma duszy ujrzał złotą monetę. Widział, jak wpada do trumny Laury, lśni na jej szyi. — Pamiętam.
— Wziąłeś nie tę monetę, stary.
Mrok pod mostem rozjaśniły reflektory nadjeżdżającego samochodu. Ich blask oślepił obu mężczyzn. Mijając ich, wóz zwolnił, po czym się zatrzymał. Szyba opadła.
— Wszystko w porządku, panowie?
— W najzupełniejszym, panie władzo. Dziękuję — odparł Cień. — Wybraliśmy się tylko na spacer.
— To dobrze — powiedział gliniarz. Nie wyglądał, jakby uwierzył, że nic się nie dzieje. Czekał. Cień objął ramieniem Szalonego Sweeneya i poprowadził go naprzód za miasto, coraz dalej od radiowozu. Usłyszał pomruk zamykanego okna, lecz samochód pozostał na miejscu.
Cień szedł naprzód. Szalony Sweeney także. Od czasu do czasu chwiał się na nogach.
Radiowóz minął ich powoli, potem zawrócił i ruszył w stronę miasta, cały czas przyspieszając na ośnieżonej drodze.
— A teraz powiedz, co cię gryzie — rzekł Cień.
— Zrobiłem, jak kazał. Zrobiłem wszystko, tak jak kazał, ale dałem ci złą monetę. To nie miała być ta moneta. Ta jest przeznaczona dla królów. Rozumiesz? Nie powinienem nawet móc jej zabrać. To moneta, którą wręcza się królowi Ameryki, nie jakiemuś frajerowi, takiemu jak ty czy ja. A teraz mam poważne kłopoty. Po prostu oddaj mi tę monetę, stary. Jeśli to zrobisz, nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Przysięgam na pieprzonego Brana, na lata, które spędziłem wśród pieprzonych drzew.
— Zrobiłeś, jak kto kazał?
— Grimnir. Ten, którego nazywasz Wednesday. Wiesz, kim jest? Kim tak naprawdę?
— Tak. Chyba tak.
W szalonych niebieskich oczach Irlandczyka błysnęła panika.
— To nie było nic złego. Nic, co… nic złego. Po prostu kazał mi zjawić się w barze i wywołać bójkę. Powiedział, że chce zobaczyć, do czego jesteś zdolny.
— Mówił coś jeszcze?
Sweeney zadrżał. Jego twarz wykrzywił tik. Przez chwilę Cień sądził, że to z zimna. Potem przypomniał sobie, gdzie widział podobne dreszcze — w więzieniu; nazywano je drgawkami ćpunów. Sweeneya dręczył głód czegoś i Cień gotów był się założyć, że chodziło o heroinę. Leprechaun narkoman? Szalony Sweeney oderwał płonącą końcówkę papierosa, odrzucił ją na ziemię. Żółtą resztę schował do kieszeni. Zalań czarne od brudu palce, dmuchnął na nie, wcierając ciepło w skórę. Jego głos przypominał żałosny jęk.
— Posłuchaj. Po prostu daj mi tę pieprzona monetę, stary. Oddam ci inną, równie dobrą. Do diabła, dam ci całą kupę tego gówna.
Zdjął z głowy szmelcowaną czapeczkę baseballową, po czym prawą ręką pogładził powietrze, wyjmując zeń wielką, złotą monetę. Wrzucił ją do czapki. Potem wyjął kolejną z parującego oddechu. I jeszcze jedną, wyłapując je w nieruchomym porannym powietrzu. Po chwili czapeczka była już pełna. Sweeney musiał trzymać ją oburącz.
Wyciągnął w stronę Cienia czapkę pełną złota.
— Proszę — rzekł. — Weź je, stary. Po prostu oddaj mi monetę, którą ci wtedy dałem.
Cień spojrzał na czapkę, zastanawiając się, ile można by dostać za jej zawartość.
— Na co miałbym niby wydać te monety, Szalony Sweeneyu? — spytał. — Ile jest miejsc, w których złoto można zamienić na gotówkę?
Przez moment zdawało mu się, że Irlandczyk zaraz go uderzy. Jednakże chwila minęła, a Sweeney stał przed nim bez ruchu, trzymając oburącz wypełnioną złotem czapkę, niczym Oliver Twist. Po chwili w błękitnych oczach wezbrały łzy i zaczęły spływać po policzkach. Uniósł czapkę — obecnie pustą, jedynie z zatłuszczonym paskiem — i nasadził na rzedniejące włosy.
— Musisz, stary — rzekł. — Czy nie pokazałem ci, jak to się robi? Pokazałem, jak brać monety ze skarbu. Pokazałem, gdzie jest skarbiec. Proszę, oddaj mi pierwszą monetę. Nie należała do mnie.
— Już jej nie mam.
Łzy Szalonego Sweeneya przestały płynąć. Na jego policzkach pojawiły się czerwone plamy.
— Ty, ty pieprzony… — zaczął, po czym zabrakło mu słów. Jego usta otwarły się i zamknęły bezgłośnie.
— Mówię prawdę — rzekł Cień. — Przykro mi. Gdybym ją miał, oddałbym ci. Ale nie mam.
Brudne dłonie Sweeneya zacisnęły się na ramionach Cienia. Jasnobłękitne oczy spojrzały wprost w jego twarz. Łzy wyżłobiły ślady w warstwie brudu na policzkach tamtego.
— Cholera — rzekł. Cień poczuł nowe zapachy: tytoń, zwietrzałe piwo, pot cuchnący whisky. — Mówisz prawdę, fiucie. Oddałeś ją nieprzymuszony, z własnej woli. Niech diabli porwą twoje ciemne oczy. Ty ją oddałeś.
— Przykro mi. — Cień przypomniał sobie szmer i brzęk monety lądującej w trumnie Laury.
— Przykro ci czy nie, niczego to nie zmienia. Jestem skończony. — Sweeney wytarł rękawem nos i oczy. Rozmazany brud stworzył na twarzy dziwne wzory.
Cień w niezgrabnym geście męskiej solidarności uścisnął ramię towarzysza.
— Lepiej by było, gdybym nigdy się nie urodził — powiedział po dłuższej chwili Szalony Sweeney. Potem uniósł wzrok. — A ten ktoś, komu ją oddałeś, nie zechciałby zwrócić?
— To kobieta. I nie wiem gdzie jest. Wątpię jednak, by ci ją oddała.
Sweeney westchnął żałośnie.
— Gdy byłem młodym szczeniakiem — rzekł — spotkałem pewną kobietę. Pod Gwiazdami. Pozwoliła mi bawić się cycuszkami i przepowiedziała przyszłość. Oznajmiła, że stracę wszystko i zostanę porzucony na zachód od zachodu słońca, a błyskotka martwej kobiety przypieczętuje mój los. Ja zaś roześmiałem się, nalałem jej więcej wina chmielowego, pobawiłem się cycuszkami i ucałowałem ją prosto w piękne usta. To były wspaniałe czasy — pierwsi szarzy mnisi nie przybyli jeszcze do naszego kraju ani nie popłynęli zielonym morzem na zachód. A teraz… — Urwał w pół zdania. Poruszył głową, skupiając wzrok na Cieniu. — Nie powinieneś mu ufać — upomniał z wyrzutem.
— Komu?
— Wednesdayowi. W żadnym razie mu nie ufaj.
— Nie muszę mu ufać. Pracuję dla niego.
— Pamiętasz, jak to się robi?
— Co? — Cień miał wrażenie, że jednocześnie prowadzi rozmowę z kilkoma nieznanymi osobami. Samozwańczy leprechaun przeskakiwał od jednej osobowości do drugiej, z tematu na temat, jakby pozostające mu jeszcze komórki mózgowe zapalały się kolejno, rozbłyskiwały i gasły.
— Monety, stary. Monety. Pokazałem ci przecież, pamiętasz? — Uniósł dwa palce do twarzy, spojrzał na nie i wyjął z ust monetę. Cisnął ją Cieniowi, który wyciągnął rękę i złapał, lecz jego palce wyczuły tylko pustkę.
— Byłem pijany — powiedział Cień. — Nie pamiętam.
Sweeney, kołysząc się, przeszedł przez drogę, która w jasnym świetle dnia była białoszara. Cień podążył za nim. Sweeney szedł długim miarowym krokiem, jakby cały czas nieustannie upadał, lecz nogi powstrzymywały go, pozwalały przeżyć. Gdy dotarli do mostu, Sweeney oparł się ręką o cegły, po czym się odwrócił i spytał:
— Masz może kilka dolców? Niewiele potrzebuję. Tylko na bilet, by wyjechać z tego miasta. Dwadzieścia dolarów w zupełności wystarczy. Zwykłe dwadzieścia.
— Gdzie możesz dojechać z biletem za dwadzieścia dolarów? — spytał Cień.
— Wyjechać stąd — odparł Sweeney. — Mogę wyjechać, nim rozpęta się burza. Z dala od świata, w którym opłaty stały się religią dla mas. Daleko, jak najdalej. — Urwał, wytarł nos grzbietem dłoni i otarł ją o rękaw.
Cień sięgnął do dżinsów, wyciągnął dwudziestkę i wręczył Sweeneyowi.
— Proszę.
Sweeney zwinął banknot. Wepchnął go głęboko do kieszeni na piersi poplamionej smarem kurtki, tuż pod naszytą łatę z dwoma sępami siedzącymi na gałęzi i napisem: „Cierpliwość, akurat. Muszę coś zabić!”.
— Dzięki temu stąd odejdę — rzekł.
Oparł się o ceglaną ścianę, pogrzebał w kieszeniach, wyjął peta, zapalił go ostrożnie, próbując nie poparzyć sobie palców i nie spalić brody.
— Powiem ci coś — rzekł, jakby dotąd cały czas milczał. — Wędrujesz pod szubienicą. Twoją szyję okala sznur. Na ramionach siedzą ci kruki, czekające na ucztę z oczu, a drzewo wisielców ma głębokie korzenie, sięga bowiem od nieba do piekła. Nasz świat to tylko gałąź, z której zwisa sznur. — Urwał. — Odpocznę tu odrobinę — dodał, kucając, oparty plecami o poczerniałe cegły.
— Powodzenia — rzucił Cień.
— I tak koniec ze mną — odparł Szalony Sweeney. — Co mi tam. Dziękuję.
Cień pomaszerował w stronę miasta. Była ósma rano. Kair budził się ze snu. Obejrzał się i ujrzał bladą twarz, pasy skóry i brudu. Tamten odprowadzał go wzrokiem.
Wtedy po raz ostatni widział Szalonego Sweeneya żywego.
Krótkie zimowe dni przed świętami rozbłyskiwały niczym ulotne chwile światła pomiędzy porami zimowej ciemności. Mijały szybko w Domu Umarłych.
Był 23 grudnia. Jaquel i Ibis urządzili stypę dla Liii Good-child. W kuchni zaroiło się od kobiet dźwigających kubełki, rondle, garnki, plastikowe pojemniki. Zmarłą wystawiono w trumnie, otoczoną cieplarnianymi kwiatami w najlepszej sali domu pogrzebowego. Po bokach stały stoły, uginające się pod ciężarem sałatek, fasoli, bułeczek kukurydzianych, kurcząt, żeberek, groszku. Wczesnym popołudniem cały zakład zapełnił się ludźmi: zapłakanymi i roześmianymi, ściskającymi dłonie pastora. Wszystko odbywało się pod czujnym okiem panów Jacquela i Ibisa, odzianych w czarne garnitury. Pogrzeb miał się odbyć następnego dnia.
Gdy zadzwonił telefon w holu (czarny, bakelitowy z prawdziwą tarczą do kręcenia), pan Ibis podniósł słuchawkę. Po chwili gestem wezwał Cienia na bok.
— Dzwonią z policji — rzekł. — Możesz odebrać zwłoki?
— Jasne.
— Tylko dyskretnie, proszę.
Zapisał na kartce adres, podał ją Cieniowi, który przeczytał starannie wykaligrafowane słowa, złożył karteczkę i wsunął do kieszeni.
— Radiowóz czeka — dodał Ibis.
Cień przeszedł na tył domu po karawan. Obaj, Jaquel i Ibis, wyjaśnili mu kiedyś, każdy z osobna, że tak naprawdę karawanu używa się wyłącznie do pogrzebów, a do odbioru ciał wystarczy furgonetka. Od trzech tygodni była jednak w naprawie. Czy mógłby wiec prowadzić ostrożnie? Zatem ostrożnie zjechał ulicą. Pługi śnieżne oczyściły już asfalt, dobrze się jednak czuł, jadąc powoli. Miał wrażenie, że tak wypada, choć nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widział na ulicy prawdziwy karawan. Śmierć znikneła z amerykańskich ulic — pomyślał Cień. Teraz następowała w pokojach szpitalnych i karetkach. Nie możemy straszyć żywych. Pan Ibis powiedział mu, że w niektórych szpitalach zmarłych przewozi się na dolnych pólkach pozornie pustych wózków. Umarli podróżują własnymi drogami, na swój własny tajemny sposób.
Przy bocznej uliczce czekał granatowy radiowóz. Cień zaparkował tuż za nim. W środku siedziało dwóch policjantów, pijących kawę ze styropianowych kubków. Silnik wozu cały czas pracował. Cień zapukał w okno.
— Tak?
— Jestem z domu pogrzebowego — wyjaśnił.
— Czekamy na koronera — wyjaśnił policjant.
Ciekawe, czy to ten sam, który rozmawiał z nami pod mostem — pomyślał Cień. Czarnoskóry policjant wysiadł z samochodu, pozostawiając kolegę za kierownicą, i podprowadził Cienia do śmietnika, obok którego siedział w śniegu Szalony Sweeney. Na kolanach miał pustą zieloną butelkę. Twarz, czapkę i ramiona pokrywała warstewka śniegu i lodu. Nie mrugał.
— Martwy pijak — mruknął policjant.
— Na to wygląda — odparł Cień.
— Proszę na razie niczego nie dotykać — polecił tamten. — Koroner zjawi się lada moment, ale moim zdaniem facet urżnął się i zamarzł.
— Tak — zgodził się Cień. — Zdecydowanie na to wygląda.
Przykucnął i obejrzał butelkę na kolanach Szalonego Sweeneya: irlandzka whisky Jameson, dwudziestodolarowy bilet w jedną stronę. W tym momencie nadjechał mały zielony nissan, z którego wyskoczył zmęczony mężczyzna w średnim wieku o jasnych włosach i jasnych wąsach. Dotknął szyi trupa. Kopie zwłoki — pomyślał Cień — a jeśli nie odpowiedzą kopniakiem…
— Nie żyje — oznajmił koroner. — Ma jakiś dokument?
— NN — odparł policjant.
Koroner spojrzał na Cienia.
— Pracujesz dla Jacquela i Ibisa?
— Tak — powiedział Cień.
— Przekaż Jaquelowi, żeby zdjął odciski palców i zrobił zdjęcia zębów do identyfikacji. Nie musi przeprowadzać sekcji. Wystarczy pobrać krew na badania toksykologiczne. Zapamiętasz czy mam zapisać?
— Nie. W porządku, zapamiętam.
Tamten skrzywił się na moment, po czym wyciągnął z portfela wizytówkę, nabazgrał coś na niej i wręczył Cieniowi.
— Daj to Jaquelowi — polecił. Następnie życzył wszystkim wesołych świąt i odjechał. Policjanci zatrzymali pustą butelkę.
Cień pokwitował odbiór zwłok NN i umieścił je na wózku. Ciało było sztywne. Nie mógł zmienić jego pozycji. Pomajstrował przy wózku i odkrył, że może podnieść jeden koniec. Przypiął siedzącego NN i umieścił z tyłu karawanu, patrzącego naprzód. Równie dobrze może zabrać go na przejażdżkę. Zaciągnął zasłonki i ruszył w drogę powrotną.
Karawan zatrzymał się na światłach i nagle Cień usłyszał ochrypły głos:
— Chciałbym mieć porządną stypę, wszystko co najlepsze — piękne kobiety lejące ślozy, rozdzierające stroje, śmiałków, opłakujących mnie i snujących historie o moich czynach.
— Ty nie żyjesz, Szalony Sweeneyu. Martwi muszą zadawalać się tym, co im damy.
— Niestety — westchnął nieboszczyk z tyłu karawanu. Ślady narkotykowego głodu zniknęły z jego głosu. Teraz brzmiał on głucho, beznamiętnie, jakby słowa nadawano z bardzo, bardzo daleka. Martwe słowa, przesyłane na martwej fali.
Światło zmieniło się na zielone. Cień delikatnie nacisnął pedał gazu.
— Ale jednak urządź mi stypę — poprosił Szalony Sweeney. — Naszykuj miejsce przy stole i urżnij się dla mnie. W końcu mnie zabiłeś. Jesteś mi coś winien.
— Ja cię nie zabiłem, Sweeneyu — odparł Cień. Dwadzieścia dolarów, pomyślał. Na bilet. — To whisky i mróz, nie ja.
Brak odpowiedzi. Przez resztę drogi w karawanie panowała cisza. Cień zaparkował za domem i zabrał wózek do kostnicy. Wrzucił Sweeneya na stół sekcyjny niczym połeć mięsa.
Okrył zwłoki lnianym prześcieradłem i zostawił je tak wraz z dokumentami. A kiedy wchodził po schodach, wydało mu się, że słyszy głos — cichy, stłumiony, niczym radio w odległym pokoju.
— Jakim cudem whisky i mróz mogły zabić mnie, leprechauna czystej krwi? Nie, to przez ciebie, przez to, że straciłeś małe złote słoneczko. To ty mnie zabiłeś, Cieniu. To pewne, jak to, że woda jest mokra, dni długie, a przyjaciel zawsze w końcu cię zawiedzie.
Cień pragnął zauważyć, że to dość gorzka filozofia, podejrzewał jednak, iż po śmierci gorycz jest czymś naturalnym.
Wrócił na górę do głównych pomieszczeń. Grupa kobiet w średnim wieku oklejała folią półmiski z zapiekankami i nakładała pokrywki na plastikowe pojemniki z pieczonymi ziemniakami i makaronem z serem.
Pan Goodchild przyszpilił pana Ibisa do ściany i opowiadał mu, że dobrze wiedział, iż żadne z dzieci nie zjawi się, aby okazać szacunek matce. Jabłko pada niedaleko od jabłoni — poinformował wszystkich, którzy zechcieli słuchać. Niedaleko od jabłoni.
Tego wieczoru Cień przygotował dodatkowe miejsce przy stole. Przy każdym postawił szklankę, pośrodku butelkę złotego Jamesona, najdroższej irlandzkiej whisky sprzedawanej w miejscowym sklepie. Gdy już zjedli (wielki półmisek resztek, zostawionych przez kobiety), Cień nalał każdemu sporego drinka — sobie, Ibisowi, Jaquelowi i Szalonemu Sweeneyowi.
— Co z tego, że siedzi teraz na wózku w piwnicy — rzekł, rozlewając alkohol — i czeka go żebraczy pogrzeb. Dziś wieczór wypijemy za niego i urządzimy stypę, jakiej pragnął.
Cień uniósł szklankę w toaście, zwracając się do pustego miejsca.
— Za życia spotkałem Szalonego Sweeneya tylko dwukrotnie — powiedział. — Za pierwszym razem uznałem, że to frajer i drań, który kryje w sobie diabła. Za drugim razem pomyślałem, że totalnie spieprzył swe życie, i dałem mu pieniądze, aby się zabił. Pokazał mi sztuczkę z monetami, której nie pamiętam, narobił sporo siniaków i twierdził, że jest leprechaunem. Spoczywaj w pokoju, Szalony Sweeneyu. — Pociągnął łyk whisky, pozwalając, by dymny smak rozszedł się w ustach. Pozostali także wypili, wraz z nim wznosząc toast w stronę pustego krzesła.
Pan Ibis sięgnął do wewnętrznej kieszeni, wyjął notatnik, przez chwilę szukał odpowiedniej strony, po czym odczytał skróconą wersję żywota Szalonego Sweeneya.
Według pana Ibisa Szalony Sweeney rozpoczął swe życie ponad trzy tysiące lat temu jako strażnik świętego kamienia na małej irlandzkiej łące. Pan Ibis opowiedział im o miłostkach Szalonego Sweeneya, jego wrogach, szaleństwie, które dawało mu moc. (, f o dziś dzień opowiada się późniejszą wersję tej opowieści, choć jej uświęcona natura i święte przesłanie zostały już zapomniane”), czci, jaką otaczano go niegdyś w ojczyźnie, powoli zamieniającej się w pełen rezerwy szacunek i w końcu w rozbawienie. Opowiedział o dziewczynie z Bantry, która przybyła do Nowego Świata i przywiozła ze sobą wiarę w Szalonego Sweeneya, leprechauna. Czyż bowiem nie spotkała go nocą nad stawem? Czyż nie uśmiechnął się do niej i nie nazwał jej własnym imieniem? Przybyła jako uciekinierka w ładowni statku, wypełnionej ludźmi, którzy patrzyli, jak ich ziemniaki zamieniają się w czarną maź, widzieli przyjaciół i kochanków umierających z głodu, marzyli o krainie pełnych brzuchów. Dziewczyna z Zatoki Bantry śniła o mieście, w którym zdołałaby zarobić dość, by sprowadzić do Nowego Świata rodzinę. Wielu Irlandczyków przybywających do Ameryki uważało się za katolików, nawet jeśli nie znali katechizmu, a jeśli religie, słyszeli tylko o Bean Sidhe, banshee zawodzących w murach domu, który wkrótce nawiedzi śmierć, i o świętej Bridge, niegdyś Bridget, jednej z trzech sióstr (pozostałe dwie także nosiły imię Bridget i były tą samą kobietą), oraz opowieści o Finnic, Osinie, Conanie Łysym — nawet o leprechaunach, małym ludku. (Czyż to nie typowy irlandzki żart? Leprechauny bowiem w swoich czasach były najwyższym ludem na wyspie…).
O wszystkim tym, i jeszcze więcej, opowiadał im pan Ibis owego wieczoru w kuchni. Jego cień na ścianie rozciągaj się coraz bardziej i po kilku łykach Cieniowi wydało się, że dostrzega głowę wielkiego wodnego ptaka — długi, zakrzywiony dziób. Gdzieś w połowie drugiej szklanki Szalony Sweeney zaczął wtrącać swoje trzy grosze do opowieści Ibisa („…cudna to była dziewczyna, o piersiach barwy śmietanki pokrytej piegami i sutkach czerwonoróżowych niczym wschód słońca w dniu, gdy przed południem lunie deszcz, a pod wieczór znów się rozjaśni…”). A potem Sweeney próbował, pomagając sobie obiema rękami, opowiedzieć dzieje bogów irlandzkich, kolejnych fal przybywających z Galii, Hiszpanii, z całego cholernego świata. A każda kolejna fala przemieniała poprzednich bogów w trolle, wróżki i najdziwniejsze stwory. W końcu zjawił się święty Kościół i wszyscy bogowie w Irlandii stali się wróżkami, świętymi bądź martwymi królami. Nikt nawet nie pytał ich o zdanie…
Pan Ibis wytarł okulary w złotej oprawie i kiwając przed nimi palcem, wyjaśnił — wymawiając słowa jeszcze wyraźniej i dokładniej niż zwykle, toteż Cień wiedział, że tamten jest pijany (wskazywała na to wyłącznie wymowa i perlący się na czole pot, mimo zimna panującego w domu) — że jest artystą. Jego opowieści nie należy traktować jako dosłownych relacji, lecz odtworzenie wymyślonych faktów, prawdziwszych niż prawda.
— Ja ci pokażę wymyślone odtworzenie faktów — mruknął Szalony Sweeney. — Moja pięść zaraz wymyślnie odtworzy twoją pieprzoną gębę.
Pan Jaquel odsłonił zęby i warknął jak wielki pies, który nie pragnie walki, ale zawsze może ją zakończyć, rozdzierając człowiekowi gardło. Sweeney zrozumiał, usiadł i nalał sobie kolejną szklaneczkę whisky.
— Pamiętasz, jak robić moją sztuczkę z monetami? — spytał Cienia z szerokim uśmiechem.
— Nie.
— Jeśli uda ci się zgadnąć — oznajmił Szalony Sweeney. Wargi miał fioletowe, błękitne oczy zasnute mgłą — powiem, gdy będziesz blisko.
— Nie ukrywasz jej w dłoni, prawda? — spytał Cień.
— Nie.
— To jakiś gadżet? Trzymasz coś w rękawie czy gdzie indziej? Coś, co wystrzeliwuje monety, które potem łapiesz?
— Ani jedno, ani drugie. Jeszcze komuś whisky?
— Czytałem kiedyś, że Sen Biedaka można wykonać dzięki lateksowi, którym powleka się dłoń, robiąc coś w rodzaju naturalnie wyglądającej kieszonki na monety.
— Cóż za smutna stypa. Wielki Sweeney, który niczym ptak fruwał po całej Irlandii w swym szaleństwie, żywiąc się rzeżuchą, umarł i opłakują go tylko ptak, pies i idiota. Nie, to nic z tych rzeczy.
— To tyle. Nie mam więcej pomysłów — mruknął Cień. — Przypuszczam, że po prostu bierzesz je znikąd. — To miał byś sarkazm, nagle jednak dostrzegł wyraz twarzy Sweeneya. — Ty naprawdę to robisz — rzekł. — Bierzesz je znikąd.
— No nie do końca znikąd — odparł Szalony Sweeney — ale zaczynasz rozumieć. Monety pochodzą ze skarbu.
— Skarbu — powtórzył Cień. Coś sobie przypominał. — Tak.
— Musisz tylko widzieć go przed sobą, w umyśle, i możesz czerpać do woli. Skarb Słońca. Pojawia się chwilach, gdy świat rodzi tęczę, w momencie zaćmienia i nadejścia burzy.
I pokazał Cieniowi, jak to zrobić. Tym razem Cień zapamiętał.
Potwornie bolała go głowa, język sprawiał wrażenie okręconego lepem na muchy. Cień zmrużył oczy, porażone blaskiem porannego słońca. Poprzedniego wieczoru zasnął z głową na kuchennym stole. Był ubrany, choć w którymś momencie ściągnął czarny krawat.
Zszedł na dół do kostnicy i z ulgą, choć bez specjalnego zdumienia, odkrył, że NN wciąż siedzi na stole sekcyjnym. Cień wyrwał z zaciśniętych palców trupa pustą butelkę po złotym Jamesonie i wyrzucił ją. Z góry dobiegły go odgłosy krzątaniny.
Kiedy wrócił do kuchni, pan Wednesday siedział przy stole i jadł plastikową łyżeczką resztki sałatki z pojemnika. Miał na sobie ciemnoszary garnitur, białą koszulę i krawat marengo. Promienie porannego słońca odbijały się w srebrnej spince w kształcie drzewa. Na widok Cienia uśmiechnął się szeroko.
— Cień, mój chłopcze, dobrze, że już wstałeś. Sądziłem, że będziesz spał wiecznie.
— Szalony Sweeney nie żyje — oznajmił.
— Tak, słyszałem o tym — odparł Wednesday. — Cóż za strata. Oczywiście, w końcu wszystkich nas to spotka. — Udał, że okręca szyję sznurem, gdzieś na poziomie uszu, a potem szarpnął głową na bok, wysuwając język i wybałuszając oczy. Była to bardzo niepokojąca pantomima. Po chwili wypuścił sznur i jego twarz rozjaśnił jakże znajomy uśmiech. — Masz ochotę na sałatkę ziemniaczaną?
— Raczej nie. — Cień rozejrzał się szybko po kuchni i holu. — Wiesz, gdzie podziali się Ibis i Jaquel?
— Oczywiście. Chowają właśnie panią Lilę Goodchild. Prawdopodobnie nie zmartwiłaby ich twoja pomoc, poprosiłem jednak, by cię nie budzili. Czeka nas długa jazda.
— Wyjeżdżamy?
— W ciągu godziny.
— Powinienem się pożegnać.
— Pożegnania są przereklamowane. Nie wątpię, że nim wszystko się skończy, jeszcze się spotkacie.
Po raz pierwszy od dnia jego przybycia brązowa kotka leżała w swym koszyku. Otwarła obojętne bursztynowe oczy, odprowadzając go wzrokiem.
I tak Cień opuścił dom umarłych. Cienka warstewka lodu pokrywała czarne, zimowe krzaki i drzewa, przemieniając je w rośliny rodem ze snu. Chodnik był niebezpiecznie śliski.
Wednesday poprowadził Cienia do białego Chevy Nova, zaparkowanego na drodze. Niedawno go umyto, tablice z Wisconsin zastąpiono tablicami z Minnesoty. Bagaż Wednesdaya leżał już na tylnym siedzeniu. Wednesday otworzył drzwi kluczykami stanowiącymi kopię tych, które wciąż tkwiły w kieszeni Cienia.
— Ja poprowadzę — rzekł. — Trzeba co najmniej godziny, żebyś nadawał się do użytku.
Pojechali na północ. Po lewej mieli Missisipi — szeroką srebrną rzekę pod szarym niebem. Nagle Cień dostrzegł na bezlistnym drzewie przy drodze wielkiego brązowo-białego sokoła, który patrzył na nich szalonymi oczami, a potem zerwał się do lotu, zataczając na niebie coraz szersze kręgi.
W tym momencie zrozumiał, iż pobyt w domu umarłych stanowił jedynie czasowy odpoczynek. Już teraz zaczynał odnosić wrażenie, jakby wszystko to spotkało kogoś innego, bardzo dawno temu.