Nie mówiąc już o mitycznych stworach wśród rumowisk…
Gdy tego samego wieczoru opuścili stan Illinois, Cień zadał Wednesdayowi pierwsze pytanie. Ujrzał tablicę z napisem „Witamy w Wisconsin” i spytał:
— Kim byli ci goście, którzy porwali mnie z parkingu? Pan Wood i pan Stone. Kto to?
Reflektory wozu oświetlały zimowy krajobraz. Wednesday oznajmił, że nie będą jechali autostradą, bo nie wiadomo, po czyjej stronie są autostrady, toteż Cień trzymał się bocznych dróg. Nie miał nic przeciwko temu. Nie był nawet całkiem pewien, czy Wednesday rzeczywiście oszalał.
— Dwóch osiłków. — Wednesday mruknął głośno. — Członkowie drużyny przeciwnej. Czarne Kapelusze.
— Mam wrażenie — rzekł Cień — iż oni uważali, że noszą białe.
— Oczywiście, że tak. W całych dziejach ludzkości nie było prawdziwej wojny, w której nie walczyłyby dwa narody, każdy z nich przekonany, że racja leży po jego stronie. Najniebezpieczniejsi ludzie wierzą, że robią to, co robią, ponieważ bez dwóch zdań jest to najsłuszniejsza rzecz do zrobienia. Dlatego właśnie stają się niebezpieczni.
— A ty? — spytał Cień. — Czemu robisz to, co robisz?
— Bo tego chcę — odpowiedział Wednesday i uśmiechnął się szeroko. — Zatem wszystko w porządku.
— Jak mnie w ogóle znalazłeś? — spytał Cień. — A może im uciekłeś?
— Uciekliśmy — przytaknął Wednesday — choć było już gorąco. Gdyby nie zajęli się tobą, mogliby załatwić nas wszystkich. To przekonało kilka osób siedzących na uboczu, że nie oszalałem do końca.
— Jak się więc wydostaliście?
Wednesday pokręcił głową.
— Nie płacę ci za zadawanie pytań — oznajmił. — Już mówiłem.
Cień wzruszył ramionami.
Noc spędzili w Motelu Super 8, na południe od la Crosse.
Pierwszy dzień świąt upłynął im w drodze. Jechali na północny wschód. Farmy przekształciły się w sosnowy las. Między kolejnymi osadami następowały coraz dłuższe kawałki pustki.
Świąteczny obiad zjedli po południu w rodzinnej restauracyjce w północno-środkowym Wisconsin. Cień bez entuzjazmu dziobał widelcem suchego indyka, słodki jak dżem sos żurawinowy, okropnie twarde pieczone ziemniaki i jadowicie zielony groszek z puszki. Sądząc po zapale, z jakim je zaatakował, i ciągłym oblizywaniu warg Wednesdayowi niezwykle smakowało. Z czasem stawał się coraz bardziej wylewny — mówił, śmiał się, żartował, a gdy tylko kelnerka znalazła się bliżej, flirtował z nią — niską, jasnowłosą dziewczyną o wyglądzie wyrzuconej ze szkoły licealistki.
— Przepraszam, moja droga, czy mógłbym prosić o jeszcze jeden kubek tej znakomitej gorącej czekolady? Ufam też, że nie uznasz mnie za natręta, gdy powiem, iż niezwykle pięknie ci w tej sukience. Świąteczna, ale z klasą.
Kelnerka, która miała na sobie jaskrawą czerwono-zieloną spódnicę, wykończoną srebrnymi foliowymi frędzlami, zachichotała, zarumieniła się i uśmiechnęła radośnie, po czym poszła po kolejny kubek czekolady dla Wednesdaya.
— Zgrabnie — rzekł Wednesday z namysłem, odprowadzając ją wzrokiem. — Stosownie — dodał.
Cień wątpił, by miał na myśli strój. Wednesday wpakował do ust ostatni plaster indyka, otarł brodę serwetką i odsunął talerz.
— Ach, jak dobrze. — Rozejrzał się po restauracji. W tle z taśmy leciały kolejne świąteczne piosenki. „Mały dobosz nie miał prezentów dla bliskich, para, pa, pam, rapa, pam, pam, rapa, pa, pam”.
— Pewne rzeczy się zmieniają — powiedział nagle Wednesday. — Ale ludzie… ludzie zostają tacy sami. Niektóre oszustwa trwają wiecznie, inne giną wkrótce, pochłonięte przez świat i czas. Moje ulubione oszustwo jest już dziś niemożliwe. Jednakże mnóstwo innych okazało się ponadczasowymi — Hiszpański Więzień, Gołębi Łup, Zgrabny Chwyt — to samo co Gołębi Łup, tyle że ze złotym pierścieniem zamiast portfela, Skrzypek…
— Nigdy nie słyszałem o Skrzypku — wtrącił Cień. — O innych chyba tak. Mój stary kumpel z celi twierdził, że stosował Hiszpańskiego Więźnia. Był oszustem.
— Ach — westchnął Wednesday. Jego lewe oko zalśniło. — Skrzypek to naprawdę cudowny numer. Dwuosobowe oszustwo w najczystszej formie. Wykorzystuje chciwość i zachłanność, jak wszystkie wielkie oszustwa. Uczciwego człowieka też da się nabrać, wymaga to jednak więcej pracy. A zatem tak. Jesteśmy w hotelu, gospodzie, eleganckiej restauracji. Nagle widzimy mężczyznę w podniszczonym stroju — podniszczonym, lecz niegdyś eleganckim. To nie biedak, lecz bez wątpienia nie dopisało mu szczęście. Nazwijmy go Abraham. Gdy nadchodzi pora uregulowania rachunku — nie jest to zbyt duży rachunek, rozumiesz: pięćdziesiąt, siedemdziesiąt pięć dolarów — co za wstyd! Gdzie jego portfel? Dobry Boże, musiał zostawić go u przyjaciół. To niedaleko. Pójdzie i natychmiast odbierze portfel. „A oto, gospodarzu” — mówi Abraham, zanosząc tamtemu swe stare skrzypki — „oto mój skarb. Jak widzisz jest stary, lecz tak zarabiam na życie”.
Gdy Wednesday dostrzegł zbliżającą się kelnerkę uśmiechnął się szeroko, drapieżnie.
— Ach, gorąca czekolada, przyniesiona przez gwiazdkowego anioła. Powiedz, moja droga, czy znajdziesz chwilę, by przynieść mi jeszcze tego doskonałego chleba?
Kelnerka (ile ma lat? — zastanawiał się Cień. Szesnaście? Siedemnaście?) wbiła wzrok w podłogę i zarumieniła się gwałtownie. Trzęsącymi się rękami odstawiła kubek i umknęła w kąt pomieszczenia, tuż obok obrotowej półki z ciastami. Tam przystanęła, patrząc na Wednesdaya. Po chwili ruszyła do kuchni, by przynieść chleb.
— A zatem skrzypce — bez wątpienia stare, może nawet nieco poobijane — trafiają z powrotem do futerału, a chwilowo pozbawiony pieniędzy Abraham wyrusza na poszukiwanie portfela. Jednakże pewien dobrze ubrany dżentelmen, który właśnie skończył jeść obiad, obserwuje z boku całą scenę. Teraz podchodzi do gospodarza. Czy mógłby — za pozwoleniem — obejrzeć skrzypce zostawione przez uczciwego Abrahama? Oczywiście, że może. Gospodarz wręcza mu je i mężczyzna w eleganckim stroju — nazwijmy go Harrington — otwiera szeroko usta, potem przypomina sobie o manierach, zamyka je, z ogromnym szacunkiem ogląda skrzypce niczym człek, którego dopuszczono do najświętszej kaplicy, aby zbadał kości świętego.
— Ależ! — mówi — to… to… muszą być… nie, niemożliwe… ale tak, owszem… Mój Boże! To niewiarygodne! — I wskazuje znak lutniarza na kawałku mocno pożółkłego papieru wewnątrz skrzypiec, dodając, że nawet bez tego poznałby je po kształcie, barwie drewna, układzie ślimaka.
Harrington sięga do kieszeni i wyjmuje elegancką wizytówkę, głoszącą, że jest znanym handlarzem rzadkich i antycznych instrumentów.
— A zatem to cenne skrzypce? — pyta gospodarz.
— O tak — odpowiada Harrington, wciąż patrząc na nie z zachwytem — i warte ponad sto tysięcy dolarów, jeśli się nie mylę. Nawet jako handlarz zapłaciłbym pięćdziesiąt — nie, siedemdziesiąt pięć tysięcy w gotówce za tak wspaniały okaz. Mam klienta na Zachodnim Wybrzeżu, który kupiłby je jutro bez oglądania. Wystarczy jeden telegram i zapłaci tyle, ile zażądam.
Nagle zerka na zegarek. Mina mu rzednie.
— Mój pociąg — mówi. — Mam już tylko tyle czasu, by go złapać. Szanowny panie, kiedy właściciel tego bezcennego instrumentu wróci, proszę przekazać mu moją wizytówkę, bo ja, niestety, muszę już iść. — Z tymi słowy Harrington wychodzi. Oto człowiek, który wie, że czas i pociągi nie czekają na nikogo.
Gospodarz ogląda skrzypce, a w jego myślach prócz ciekawości wzbiera zachłanna żądza. Powoli krystalizuje się w nich plan. Minuty jednak mijają, a Abraham nie wraca. Jest już późno, gdy drzwi otwierają się i do środka wkracza ubogi, lecz dumny skrzypek. W dłoni trzyma portfel — portfel, który oglądał już lepsze czasy, który nigdy nie krył w sobie więcej niż sto dolarów. Wyjmuje z niego pieniądze za pobyt, czy posiłek, i prosi o zwrot skrzypiec.
Gospodarz kładzie na barze skrzypce w futerale. Abraham bierze je i tuli niczym matka dziecko.
— Powiedz — rzecze gospodarz (elegancka wizytówka człowieka, który zapłaciłby gotówką pięćdziesiąt tysięcy dolarów pali go przez kieszeń) — ile warte są takie skrzypce? Moja siostrzenica bowiem bardzo pragnie uczyć się gry, a za tydzień ma urodziny.
— Miałbym sprzedać moje skrzypki? — rzecze Abraham. — Nie, nigdy! Mam je od dwudziestu lat, grałem na nich we wszystkich stanach Unii. A kiedy je kupiłem, zapłaciłem pięćset dolarów.
Gospodarz z trudem powstrzymuje uśmiech.
— Pięćset dolarów? A gdybym zaproponował tysiąc, tu i teraz?
Skrzypek uśmiecha się radośnie, potem jednak smutnieje.
— Ależ panie — rzecze — jestem skrzypkiem. Tylko to umiem. Te skrzypce znają mnie i kochają. Moje palce poznały je tak dobrze, że potrafią grać na nich nawet w ciemności. Gdzie znajdę podobne, o równie czystym tonie? Tysiąc dolarów to piękna suma, ale tu chodzi o moje utrzymanie. Nie wystarczy tysiąc, nawet pięć tysięcy.
Gospodarz dostrzega, że jego zysk maleje. To jednak tylko interes. Trzeba wydać pieniądze, by je zarobić.
— Osiem tysięcy dolarów — mówi. — Skrzypce nie są tyle warte, lecz spodobały mi się, a poza tym kocham siostrzenicę i lubię ją rozpieszczać.
Abraham ze łzami w oczach myśli o rozstaniu z ukochanymi skrzypcami. Jak jednak może odrzucić osiem tysięcy dolarów, zwłaszcza gdy gospodarz podchodzi do sejfu i wyjmuje nie osiem, lecz dziewięć tysięcy, starannie poukładanych, gotowych obciążyć pustą kieszeń skrzypka?
— Dobry z pana człowiek — mówi Abraham. — Prawdziwy święty, ale musi pan przysiąc, że zadba o moją miłą. — Z wahaniem wręcza mu skrzypce.
— Co jednak, jeśli gospodarz po prostu odda Abrahamowi wizytówkę Barringtona i oznajmi, że mu się poszczęściło? — spytał Cień.
— Wówczas tracimy koszt dwóch obiadów — odparł Wednesday. Kawałkiem chleba zebrał z talerza resztki sosu i zjadł z apetytem.
— Zobaczmy, czy dobrze zrozumiałem. Abraham wychodzi z dziewięcioma tysiącami dolarów. Na parkingu przy dworcu spotyka Barringtona, dzielą się forsą, wsiadają do Forda A Barringtona i kierują się do następnego miasta. W bagażniku mają pewnie całe stosy skrzypiec po sto dolarów sztuka.
— Osobiście poczyniłem sobie za punkt honoru nigdy nie używać skrzypiec droższych niż po pięć dolców — odrzekł Wednesday i odwrócił się do czekającej obok kelnerki. — A teraz, moja droga, zaszczyć nas opisem rozkosznych deserów, które proponujecie nam w dzień narodzin Pana. — Patrzył na nią niemal lubieżnie, jakby nic, co mogła zaproponować, nie stanowiło tak apetycznego kąska jak ona sama. Cień poczuł się dziwnie niezręcznie, zupełnie jakby obserwował starego wilka osaczającego sarnę zbyt młodą, by wiedziała, że jeśli natychmiast nie zacznie uciekać, skończy na odległej polanie, a jej resztki rozdziobią kruki.
Dziewczyna zarumieniła się ponownie i oznajmiła, że na deser podają szarlotkę a la modę — „to znaczy z gałką lodów waniliowych” — ciasto świąteczne a la modę, albo czerwono-zielony pudding. Wednesday spojrzał jej prosto w oczy i oznajmił, że prosi o ciasto świąteczne a la modę. Cień podziękował.
— Numer ze skrzypcami — podjął Wednesday — ma co najmniej trzysta lat, może więcej. Jeśli dobrze wszystko skalkulujesz, wciąż możesz go wykręcić w całej Ameryce.
— Zdawało mi się, iż wspominałeś, że twoje ulubione oszustwo jest już przestarzałe — zauważył Cień.
— Istotnie. Lecz numer ze skrzypcami nie jest moim ulubionym. Mój ulubiony nazywano Biskupem. Było w nim wszystko: podstęp, podnieta, potencjał, niespodzianka. Od czasu do czasu myślę sobie, że może po wprowadzeniu małych zmian… — Zastanowił się przez moment, po czym potrząsnął głową. — Nie, jego czas minął. Powiedzmy, że jest rok tysiąc dziewięćset dwudziesty, w średnim bądź dużym mieście, Chicago, Nowym Jorku albo Filadelfii. Znajdujemy się w sklepie jubilerskim. Do środka wchodzi mężczyzna przebrany za duchownego — i to nie zwykłego duchowego, lecz biskupa, purpurata. Wybiera naszyjnik, wspaniały, kosztowny naszyjnik z brylantów i pereł i płaci za niego tuzinem nowiutkich studolarówek.
Na górnym banknocie widać smugę zielonego tuszu. Właściciel łagodnie, lecz stanowczo mówi, że musi przesłać banknoty do banku, aby je sprawdzono. Wkrótce jego pomocnik wraca z pieniędzmi. Bank twierdzi, że są prawdziwe. Właściciel ponownie przeprasza, biskup przyjmuje to wyrozumiale, doskonale pojmuje, w czym rzecz. Po świecie kręci się tylu bezbożników, panuje gwałt i bezprawie — i te bezwstydne kobiety. A teraz, gdy świat podziemny wynurzył się z rynsztoków i ożył na ekranach kin, cóż się stanie z Ameryką? Naszyjnik trafia do futerału, a jubiler stara się nie zastanawiać, po co biskupowi klejnot wart tysiąc dwieście dolarów i czemu płaci za niego gotówką.
Biskup żegna go serdecznie i wychodzi na ulicę. W tym momencie na jego ramię spada ciężka dłoń.
— Soapy, stary draniu. Znów zaczynasz stare sztuczki? — Rosły, poczciwy policjant o uczciwej irlandzkiej twarzy wprowadza biskupa do sklepu jubilera.
— Przepraszam najmocniej, ale czy ten człowiek kupił coś właśnie u pana? — pyta policjant.
— Oczywiście, że nie — odpowiada biskup. — Proszę powiedzieć, że nie.
— Ależ tak — mówi jubiler. — Kupił ode mnie naszyjnik z pereł i brylantów. Zapłacił gotówką.
— Ma pan te banknoty? — pyta gliniarz.
Jubiler wyjmuje z kasy kilkanaście studolarówek i wręcza je policjantowi, który unosi banknoty pod światło i z podziwem kręci głową.
— Och, Soapy, Soapy, to twoja najlepsza robota. Prawdziwy z ciebie artysta, stary.
Na usta biskupa wypełza uśmieszek.
— Niczego nie udowodnisz. Bank stwierdził, że są w porządku. Prawdziwe zielone.
— Nie wątpię w to ani przez moment — zgadza się policjant. — Nie sądzę jednak, by ktoś uprzedził bank, że w mieście pojawił się Soapy Sylvester, ani wspomniał o jakości studolarówek, które rozprowadzałeś w Denver i St. Louis. — To rzekłszy, sięga do kieszeni biskupa i wyciąga naszyjnik. — Perły i brylanty za tysiąc dwieście dolców w zamian za papier i tusz za pięćdziesiąt centów! Policjant wzdycha, to niewątpliwie filozof w głębi serca. — I w dodatku udajesz człowieka Kościoła. Powinieneś się wstydzić. — Zatrzaskuje kajdanki na przegubach biskupa, który najwyraźniej nie jest biskupem, i wyprowadza go. Wcześniej wręcza jubilerowi pokwitowanie odbioru naszyjnika i tysiąca dwustu fałszywych dolarów. W końcu to dowody.
— Naprawdę były fałszywe? — spytał Cień.
— Oczywiście, że nie. Świeże banknoty prościutko z banku, jedynie ozdobione smugą zielonego tuszu i odciskiem kciuka, by wyglądały nieco bardziej interesująco.
Cień pociągnął łyk kawy. Była gorsza niż w więzieniu.
— A zatem, policjant to nie policjant. A naszyjnik?
— Dowód. — Wednesday odkręcił solniczkę, wysypał na stół stosik soli. — Jubiler dostał pokwitowanie, zapewniono go, że odzyska naszyjnik, gdy tylko Soapy stanie przed sądem. Policjant gratuluje mu postawy obywatelskiej, a on słucha z dumą, myśląc już o tym, jaką świetną historię opowie jutro kolegom w klubie. Policjant wyprowadza ze sklepu człowieka udającego biskupa, W jednej kieszeni ma tysiąc dwieście dolarów, w drugiej brylantowy naszyjnik. I razem kierują się na komisariat, do którego nigdy nie dotrą.
Kelnerka powróciła, aby wytrzeć stół.
— Powiedz, moja droga — rzekł Wednesday. — Jesteś mężatką?
Pokręciła głową.
— Zdumiewające, że nikt jeszcze nie złowił tak uroczej, młodej panny. — Paznokciem grzebał w rozsypanej soli, kreśląc szerokie, przypominające runy figury. Kelnerka stała obok niego. Teraz bardziej niż sarnę przypominała Cieniowi młodego królika, pochwyconego w światła reflektorów ogromnej ciężarówki, zastygłego w lęku i niepewności.
Wednesday zniżył głos, tak że Cień siedzący naprzeciw niego ledwie go słyszał.
— O której kończysz pracę?
— O dziewiątej — odparła i przełknęła ślinę. — Najpóźniej o dziewiątej trzydzieści.
— Jaki jest najlepszy motel w okolicy?
— Mamy tu Motel 6 — odparła. — To niewiele, ale zawsze.
Wednesday musnął palcami wierzch jej dłoni, pozostawiając na skórze ziarenka soli. Nie próbowała ich strzepnąć.
— Dla nas — rzekł niskim, niemal niesłyszalnym tonem — stanie się on pałacem rozkoszy.
Kelnerka spojrzała na niego, przygryzła wąskie wargi, zawahała się, po czym skinęła głową i umknęła do kuchni.
— Daj spokój — rzucił Cień. — Jest taka młoda. Za to wchodzi prokurator.
— Nigdy nie przejmowałem się prokuratorami — odparł Wednesday. — Poza tym jej potrzebuję. Nie jako jej samej, lecz by nieco się ożywić. Nawet król Dawid wiedział, że istnieje jeden sposób ożywienia krwi w starym ciele: weź dziewicę i wezwij mnie rano.
Cień odkrył, że zastanawia się, czy dziewczyna w recepcji w hotelu w Eagle Point była dziewicą.
— Nie boisz się chorób? — spytał — A jeśli wpadniesz? Jeśli ona ma brata?
— Nie — odparł Wednesday. — Nie boję się chorób. Ja nie choruję. Niestety, tacy jak ja zwykle-strzelają ślepakami, toteż nie ryzykuję zapłodnienia. W dawnych czasach to się zdarzało. Teraz też jest możliwe, lecz tak nieprawdopodobne, że trudno to sobie wyobrazić, więc się nie boję. Wiele dziewczyn ma braci i ojców. To nie mój problem. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto zdążę opuścić miasto.
— A zatem zostajemy tu na noc?
Wednesday podrapał się po brodzie.
— Ja nocuję w Motelu 6 — oznajmił. Wsunął dłoń do kieszeni i wyjął klucz barwy brązu, z doczepioną tabliczką z adresem Northridge Rd 502, numer 3. — Na ciebie natomiast czeka mieszkanie, w miasteczku daleko stąd. — Wednesday na moment przymknął powieki, po czym na Cienia znów spojrzały szare, lśniące, odrobinę różniące się od siebie oczy. — Za dwadzieścia minut zjawi się tu autobus Greyhounda. Zatrzymuje się na stacji benzynowej. Oto bilet. — Wyciągnął złożony bilet autobusowy. Popchnął go po stole. Cień obejrzał go uważnie.
— Kto to jest Mike Ainsel? — spytał. Na bilecie widniało takie nazwisko.
— Ty. Wesołych świąt.
— A gdzie jest Lakeside?
— To twój szczęśliwy dom w nadchodzących miesiącach. A teraz, ponieważ wszystko co dobre przychodzi trójkami… — Wyciągnął z kieszeni małą, ozdobnie zapakowaną paczuszkę i pchnął w stronę Cienia. Zatrzymała się obok butelki z ketchupem, pokrytej zaschniętymi, czarnymi zaciekami.
Cień nie zareagował.
— Na co czekasz?
Powoli, z wahaniem rozdarł czerwony papier i ujrzał portfel z jasnej cielęcej skórki, wyświecony i używany. Bez wątpienia wcześniej do kogoś należał. W środku tkwiło prawo jazdy ze zdjęciem Cienia, na nazwisko Michael Ainsel, z adresem w Milwaukee, karta kredytowa Mastercard, wystawiona dla M. Ainsela i dwadzieścia świeżutkich pięćdziesięciodolarówek. Cień zamknął portfel i schował do wewnętrznej kieszeni.
— Dzięki.
— Możesz to uznać za premię gwiazdkową. Pozwól, że odprowadzę cię teraz na stację. Pomacham ci, gdy szary ogar uwięzie cię na północ.
Wyszli przed restaurację. Cień zdumiał się, czując, jak bardzo spadła temperatura w ciągu ostatnich kilku godzin. Miał wrażenie, że jest za zimno na śnieg, agresywnie zimno. Czekała ich ostra zima.
— Hej, Wednesday? Oba numery, które mi opisałeś — oszustwo ze skrzypcami i biskupem, biskupem i policjantem… — Zawahał się, próbując zebrać myśli, oblec je w słowa.
— Co z nimi?
W końcu załapał.
— Oba są dwuosobowe. Potrzeba do nich dwóch ludzi. Miałeś kiedyś wspólnika?
Oddech Cienia parował w mroźnym powietrzu. Cień poprzysiągł sobie, że gdy dotrze do Lakeside, wyda część świątecznej premii na najcieplejszy, najgrubszy zimowy płaszcz, jaki zdoła znaleźć.
— Tak — odparł Wednesday. — Tak, miałem wspólnika. Młodszego wspólnika. Niestety, te czasy już minęły. A oto stacja benzynowa i, jeśli mnie oko nie myli, autobus. — Greyhound włączył właśnie kierunkowskaz, sygnalizując skręt na parking. — Adres masz przy kluczu. Jeśli ktokolwiek spyta, jestem twoim wujem, noszącym z radością i dumą niezwykłe nazwisko Emerson Borson. Urządź się w Lakeside, siostrzeńcze Ainselu. Zjawię się w ciągu tygodnia. Będziemy razem podróżować, odwiedzać ludzi, których muszę odwiedzić. Tymczasem nie wychylaj się i trzymaj z dala od kłopotów.
— Mój wóz? — zaczął Cień.
— Zajmę się nim. Baw się dobrze w Lakeside.
Wednesday wyciągnął rękę i Cień uścisnął ją. Jego dłoń była zimniejsza niż ręka trupa.
— Jezu — westchnął Cień. — Zimny jesteś.
— Zatem im szybciej złożę się w bestię o dwóch grzbietach z gorącą panną z restauracji w pokoju w Motelu 6, tym lepiej. — Drugą ręką uścisnął ramię Cienia.
W tym momencie świat postrzegany przez Cienia rozdwoił się nagle. Widział przed sobą stojącego starszego, siwiejącego mężczyznę, ściskającego mu ramię. Jednocześnie jednak ujrzał coś innego: wiele, jakże wiele zim, setki zim, i szarego człowieka w kapeluszu z szerokim rondem, wędrującego od osady do osady, wspartego na lasce, zaglądającego przez okna, za którymi płonie ogień, panuje radość i gorące życie, którego nikt nie zdoła dotknąć, nigdy nie poczuje…
— Idź. — Głos Wednesdaya dodawał otuchy. — Wszystko jest dobrze, wszystko dobrze, i wszystko będzie dobrze.
Cień pokazał bilet kobiecie za kierownicą.
— Mamy dzień na podróż — zauważyła, a potem dodała z pewną satysfakcją: — Wesołych świąt.
Autobus był prawie pusty.
— Kiedy dotrzemy do Lakeside? — spytał Cień.
— Za dwie godziny, może trochę więcej — odparła. — Mówią, że idzie fala mrozów. Kciukiem przesunęła przełącznik i drzwi zamknęły się z sykiem.
Cień przeszedł do połowy autobusu, maksymalnie opuścił oparcie i pogrążył się w myślach. Kołysanie i ciepło zaćmiły mu umysł. Nim się zorientował, już spał.
W ziemi i pod ziemią. Znaki na ścianie miały barwę czerwonej, mokrej gliny — odciski dłoni, palców, tu i ówdzie rozrzucone prymitywne wizerunki zwierząt, ludzi i ptaków.
Ogień cały czas płonął. Człowiek-bawół wciąż siedział po drugiej stronie, patrząc na Cienia wielkimi oczami, oczami niczym studnie pełne czarnego błota. Wargi bawołu otoczone splątanymi brązowymi włosami nie poruszały się, choć rozległ się jego głos:
— I co, uwierzyłeś już?
— Nie wiem — odparł Cień. Jego usta także się nie poruszały. Choć mówili do siebie, to nie w sposób znany Cieniowi. Zupełnie nie przypominało to mowy. — Czy ty jesteś prawdziwy?
— Uwierz.
— Czy ty jesteś prawdziwy?
— Uwierz — rzekł człowiek-bawół.
— Czy ty… — Cień zawahał się i w końcu spytał: — Czy też jesteś bogiem?
Człowiek-bawół włożył dłoń w ogień i wyciągnął płonącą gałąź. Ujął ją w połowie. Błękitne i żółte płomienie lizały czerwoną rękę, ale nie parzyły.
— To nie jest kraj dla bogów — oznajmił człowiek-bawół. Lecz teraz to nie on mówił; Cień we śnie pojął, że to przemawia ogień, trzaskający, tańczący płomień, który zwraca się do niego w mrocznym miejscu pod ziemią.
— Krainę tę wydźwignął z głębin nurek — rzekł ogień. — Pająk utkał ją z własnej materii. Została wysrana przez kruka. To ciało powalonego Ojca, którego kości stały się górami, a oczy jeziorami.
— To kraina snów i ognia — rzekł płomień.
Człowiek-bawół odrzucił gałąź z powrotem do ogniska.
— Czemu mówisz mi te wszystkie rzeczy? Ja przecież nie jestem ważny. Jestem nikim. Byłem niezłym trenerem, kiepskim drobnym przestępcą i może nie tak dobrym mężem, jak sądziłem… — Urwał.
— Jak mam pomóc Laurze? — spytał po chwili człowieka-ba — wołu. — Ona chce znów żyć. Obiecałem, że jej pomogę. Jestem jej to winien.
Tamten milczał. Wskazał ręką w stronę sklepienia jaskini. Cień podążył wzrokiem za jego gestem. Przez maleńki otwór daleko w górze przebijało słabe zimowe światło.
— Na górę? — spytał Cień z nadzieją, że uzyska odpowiedź choć na jedno pytanie. — Wejść na górę? — I wówczas sen zawładnął nim bez reszty. Pomysł stał się rzeczywistością i Cienia otoczyła ciężka, kamienista ziemia. Niczym kret próbował przepychać się przez nią, jak borsuk kopiący w ziemi, jak świstak przebijający się naprzód, niczym niedźwiedź. Lecz ziemia była zbyt twarda, zanadto ubita. Oddychał coraz ciężej i wkrótce nie mógł już iść dalej, kopać ani się wspinać. Wiedział, że umrze gdzieś w głębinach świata.
Jego własna siła nie wystarczyła, miał jej coraz mniej. Wiedział, że choć jego ciało siedzi teraz w ciepłym autobusie przejeżdżającym przez zimowe lasy, to jeśli przestanie oddychać tu, pod światem, tam także umrze. A w tej chwili dyszał już coraz ciężej.
Szarpał się i próbował pchać naprzód, coraz słabiej. Z każdym ruchem zużywał resztki bezcennego powietrza. Ugrzązł w pułapce. Nie mógł iść dalej ani wrócić tam, skąd przyszedł.
— Teraz złóż ofertę — usłyszał głos w swym umyśle.
— Co mógłbym zaoferować? — spytał Cień. — Nie mam nic. Czuł w ustach smak gliny, gęstej, zapiaszczonej.
I wtedy zrozumiał.
— Oprócz samego siebie. Mam przecież siebie, prawda?
Odniósł wrażenie, jakby wszystko wokół wstrzymało oddech.
— Proponuję siebie — powiedział.
Odpowiedź przyszła natychmiast. Otaczające go kamienie i ziemia zaczęły napierać na Cienia, ściskać go tak mocno, że wypchnęły mu ostatnią drobinę powietrza z płuc. Nacisk zamienił się atakujący ze wszystkich stron w ból. Osiągnął szczyt bólu i pozostał na nim, wiedząc, że dłużej tego nie wytrzyma. W tym momencie ucisk zelżał. Cień znów mógł odetchnąć. Światło nad nim stało się większe.
Coś pchało go ku powierzchni. Gdy nadszedł następny wstrząs, Cień próbował dać się mu ponieść. Tym razem poczuł pchanie w górę.
Podczas ostatniego skurczu ból był niewiarygodny. Poczuł, jak coś go miażdży, przeciska, przepycha przez nieustępliwą szczelinę skalną. Jego kości pękały z trzaskiem, ciało zmieniało się w bezkształtny strzęp. Gdy jego usta i zmiażdżona głowa wynurzyły się z dziury, zaczął krzyczeć ze strachu i bólu.
Krzycząc, zastanawiał się, czy na jawie także krzyczy — czy wrzeszczy przez sen w ciemnym autobusie.
Gdy spazm dobiegł końca, Cień leżał na ziemi, ściskając w palcach czerwoną glinę.
Powoli dźwignął się do pozycji siedzącej. Otarł dłonią twarz i spojrzał w niebo. Był zmierzch: długi, fioletowy zmierzch. Na firmamencie rozbłyskiwały gwiazdy, jedna po drugiej, znacznie jaśniejsze i wyraźniejsze niż te, które oglądał na żywo bądź w wyobraźni.
— Wkrótce — oznajmił trzeszczący głos płomienia, dobiegający zza pleców — wszystkie spadną. Wkrótce spadną i ludzie z gwiazd spotkają ludzi z ziemi. Wśród nich przybędą bohaterowie, ludzie, którzy zabiją potwory i przyniosą ze sobą wiedzę. Lecz nie bogowie. To kiepskie miejsce dla bogów.
Jego twarz owiała fala powietrza, szokująco zimnego. Zupełnie jakby ktoś chlusnął nań lodowatą wodą. Usłyszał głos kobiety zza kierownicy, informujący, że dotarli do Pinewood.
— Jeśli ktoś chce zapalić albo rozprostować nogi, postój trwa dziesięć minut. Potem ruszamy w dalszą drogę.
Cień wygramolił się z autobusu. Stali przed kolejną wiejską stacją benzynową, niemal identyczną z tą, z której odjeżdżał. Kobieta pomagała dwójce nastolatek wejść do środka i umieszczała walizki w luku bagażowym.
— Hej! — zawołała na widok Cienia — Wysiada pan w Lakeside, zgadza, się?
Cień skinął głową sennie.
— To naprawdę dobre miasto — oznajmiła. — Czasami myślę, że gdybym miała gdzieś się przenieść, to właśnie do Lakeside. Najładniejsze miasteczko, jakie kiedykolwiek widziałam. Od dawna pan tam mieszka?
— To moja pierwsza wizyta.
— Proszę zjeść w moim imieniu pierożek u Mabel, dobrze?
Cień postanowił nie prosić o wyjaśnienie.
— Przepraszam — rzekł. — Czy mówiłem może przez sen?
— Jeśli nawet, to nic nie usłyszałam. Wracam do autobusu. Powiem, kiedy dotrzemy do Lakeside.
Dwie dziewczynki — wątpił, by któraś mała więcej niż czternaście lat — które wsiadły w Pinewood, siedziały teraz tuż przed nim. Cień, przysłuchując się mimo woli ich rozmowie, uznał, że to przyjaciółki, nie siostry. Jedna nie miała pojęcia o seksie, wiedziała natomiast mnóstwo o zwierzętach — pomagała albo spędzała wiele czasu w schronisku. Drugiej zwierzęta nie interesowały, dysponowała natomiast arsenałem mnóstwa ciekawostek zebranych z Intemetu i telewizji i zdawało jej się, że doskonale zna się na ludzkiej seksualności. Cień ze zgrozą i rozbawieniem słuchał, jak młoda światowa dama udziela przyjaciółce instrukcji używania tabletek musujących Alka-Seltzer do zwiększania przyjemności w seksie oralnym.
Potem znów zaczął się wyłączać, obojętny na wszystko poza szumem silnika. Od czasu do czasu przez mur przebijały się strzępy rozmowy.
— Goldie to taki fajny pies. Czystej krwi retriever. Gdyby tylko mój tato się zgodził! Na mój widok zawsze merda ogonem.
— Są święta, musi mi pozwolić wziąć skuter śnieżny.
— Możesz zapisać językiem swoje imię na boku jego interesu.
— Tęsknię za Sandym.
— Tak, mnie też go brakuje.
— Dziś ma spaść dziesięć centymetrów, ale to tylko wymysły. Wymyślają te prognozy i nikt jeszcze nie przyłapał…
A potem syknęły hamulce. Kobieta za kierownicą krzyknęła:
— Lakeside! — I drzwi otwarły się z trzaskiem.
Cień podążył w ślad za dziewczynkami na oświetlony reflektorami parking przed wypożyczalnią wideo i solarium, najwyraźniej pełniący rolę dworca autobusowego w Lakeside. Było upiornie zimno, ale jednocześnie orzeźwiająco. Ów mróz obudził Cienia, który powiódł wzrokiem po światłach miasta na południu i zachodzie i po zamarzniętej tafli jeziora na wschodzie.
Dziewczynki stały na parkingu, rozpaczliwie tupiąc i chuchając w ręce. Jedna z nich, młodsza, spojrzała ukradkiem na Cienia i uśmiechnęła się zawstydzona, odkrywszy, że to zauważył.
— Wesołych świąt — powiedział Cień.
— Tak — mruknęła druga dziewczyna, starsza ‘o jakiś rok od pierwszej. — Panu także. — Miała rude, marchewkowe włosy i zadarty nos, pokryty setkami tysięcy piegów.
— Ładne miasteczko — zauważył Cień.
— Nam też się podoba — odparła młodsza. To ona lubiła zwierzęta. Obdarzyła Cienia nieśmiałym uśmiechem, ukazując niebieskie klamry na przednich zębach. — Wygląda pan jak ktoś — powiedziała z powagą. — Jest pan czyimś bratem, czyimś synem, czy coś takiego?
— Ależ z ciebie frajerka, Alison — westchnęła przyjaciółka. — Każdy jest czyimś synem, bratem czy czymś takim.
— Nie o to mi chodziło… — zaczęła Alison.
Nagle przez moment całą trójkę zalał blask reflektorów należących do furgonetki kierowanej ręką matki. Po chwili furgonetka połknęła dziewczęta i ich bagaże, pozostawiając Cienia samotnego na parkingu.
— Młody człowieku, mógłbym coś dla ciebie zrobić? — Stary mężczyzna zamykał właśnie wypożyczalnię. Wsunął do kieszeni klucze. — W święta zamknięte — oświadczył wesoło — ale zawsze wychodzę na autobus. Sprawdzam, czy wszystko w porządku. Nie potrafiłbym znieść myśli, że jakiś biedak utknął tu w święta. — Był tak blisko, że Cień widział dokładnie jego twarz, starą, lecz zadowoloną, oblicze człowieka, który niejeden raz musiał wypić ocet serwowany przez życie i odkrył, że zwykle w istocie jest to whisky, i to całkiem dobra whisky.
— No, mógłby mi pan podać numer miejscowej firmy taksówkowej — odrzekł Cień.
— Mógłbym — powiedział z powątpiewaniem starzec. — Ale Tom o tej porze leży już w łóżku. A nawet gdybyś zdołał go do — budzić, nic by to nie dało — widziałem go wcześniej w barze „Pod ostatnim groszem”, bardzo wesołego. Bardzo, bardzo wesołego. Dokąd się wybierasz?
Cień pokazał mu adres na etykietce przy kluczu.
— No cóż — mruknął starzec. — To dziesięć, może dwadzieścia minut spacerkiem przez most. Ale w taki mróz spacer to żadna przyjemność, a kiedy się nie wie, gdzie się idzie, wszystko wydaje się trwać dłużej — zauważyłeś? Pierwszy raz trwa całe wieki. Każdy następny mgnienie oka.
— Tak — przyznał Cień. — Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale to chyba prawda.
Stary człowiek kiwnął głową. Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
— A co mi tam, są święta. Zawiozę cię Tessie.
Cień ruszył w ślad za nim, w stronę drogi, gdzie czekał duży, stary samochód. Wyglądał jak wóz gangsterski z ryczących lat dwudziestych, z błotnikami itd. W blasku sodowych latarni wydawał się ciemny — może czerwony, może zielony.
— To właśnie Tessie — oznajmił przewodnik Cienia. — Czyż nie śliczna? — Poklepał ją gestem właściciela, w miejscu, gdzie maska zakrzywiała się w łuk nad przednim kołem.
— Co to za marka? — spytał Cień.
— Wendt Phoenix. Wendt zbankrutował w trzydziestym pierwszym roku. Nazwę wykupił Chrysler, ale nigdy nie produkowali wozów tej marki. Harvey Wendt, założyciel firmy pochodził właśnie stąd. Wyjechał do Kalifornii, zabił się w czterdziestym pierwszym albo czterdziestym drugim roku. Wielka tragedia.
W samochodzie pachniało skórą i starym dymem papierosowym. Najwyraźniej dostatecznie wielu ludzi wypaliło przez lata w środku dość dużo papierosów i cygar, by woń palonego tytoniu stała się integralną częścią samego samochodu. Stary człowiek przekręcił klucz w stacyjce i Tessie natychmiast zapaliła.
— Jutro — poinformował Cienia — odstawiam ją do garażu. Na — kryję pokrowcem i zostawię tam do wiosny. Prawdę mówiąc, w tej chwili też nie powinienem nią jeździć. Nie po tym, gdy spadł śnieg.
— Źle się nią jeździ w śniegu?
— Ależ nie. Chodzi o sól, którą posypują drogi. Trudno uwierzyć, jak szybko niszczy podobne ślicznotki. Chcesz od razu jechać na miejsce czy masz ochotę na wycieczkę po mieście w blasku księżyca?
— Nie chciałbym sprawiać kłopotu.
— Żaden kłopot. Jeśli dożyjesz mojego wieku, będziesz wdzięczny za każdą chwilę snu. W dzisiejszych czasach cieszę się, gdy uda mi się przespać pięć godzin. Potem budzę się i myśli wirują mi w głowie. Ale, ale, gdzie moje maniery. Nazywam się Hinzelmann. Powiedziałbym: mów mi Richie, lecz miejscowi, którzy mnie znają, wszyscy zwracają się do mnie Hinzelmann. Uścisnąłbym ci dłoń, ale potrzebuję obu na kierownicy. Tessie wie, kiedy ją zaniedbuję.
— Mike Ainsel — odparł Cień. — Miło mi cię poznać, Hinzelmann.
— Pojedziemy zatem dookoła jeziora. Prawdziwy objazd — oznajmił Hinzelmann.
Główna ulica, na której się znajdowali, sprawiała miłe wrażenie nawet w nocy i wyglądała staroświecko w najlepszym znaczeniu tego słowa — jakby od stu lat ludzie dbali o tę ulicę i nie chcieli tracić niczego, co polubili.
Hinzelmann wskazał kolejno dwie tutejsze restauracje (niemiecką i drugą, którą opisał jako „Częściowo grecką, częściowo norweską i bułeczka przy każdym talerzu”), a także piekarnie i księgarnię („Zawsze powtarzam, że miasto nie jest miastem, jeśli nie ma w nim księgarni. Może nazywać się miastem, ale bez księgarni nikogo nie nabierze”). Zwolnił, przejeżdżając obok biblioteki, by Cień mógł przyjrzeć się jej bliżej. Nad drzwiami migotały stare lampy gazowe — Hinzelmann pokazał mu je z dumą.
— Ufundował ją w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku John Hennig, miejscowy baron drzewny. Chciał ją nazwać Biblioteką Henniga, lecz po jego śmierci ludzie zaczęli mówić Biblioteka Lakeside i pozostanie już nią do końca swych dni. Czyż to nie cudo? — W jego głosie pobrzmiewała duma, zupełnie jakby sam zbudował cały gmach. Budynek skojarzył się Cieniowi z zamkiem i Cień powiedział to głośno.
— Zgadza się — przytaknął Hinzelmann. — Wieżyczki i tak dalej. Hennig chciał, by to tak wyglądało. Wewnątrz wciąż mają stare sosnowe regały. Miriam Schultz chce wszystko wywalić i unowocześnić, ale wciągnięto je do rejestru zabytków i nic nie może na to poradzić.
Objechali południowy brzeg jeziora. Miasto okrążało leżący dziesięć metrów w dole zbiornik wody. Cień dostrzegał białe plamy nieprzejrzystego lodu; lśniąca kałuża odbijała światła miasta.
— Zamarza — zauważył.
— Od miesiąca jest zamarznięte — odparł Hinzelmann. — Te jaśniejsze plamy to śnieżne wysepki, czyste to lód. Zamarzło tuż po Święcie Dziękczynienia, w jedną zimną noc. Gładkie jak szkło. Łowisz może ryby w przerębli, mój panie Ainselu?
— Nigdy.
— To najlepsze zajęcie dla mężczyzny. Nie chodzi o ryby, które chwytamy, ale o spokój. Zanosimy go do domu na zakończenie dnia.
— Zapamiętam sobie. — Cień wyjrzał przez okno Tessie. — Można już po nim chodzić?
— Chodzić, jeździć też. Ale jeszcze bym nie ryzykował.
— Od sześciu tygodni mamy mróz — odparł Hinzelmann. — Jednak tu, w północnym Wisconsin, takie rzeczy dzieją się mocniej i szybciej niż gdzie indziej. Kiedyś wybrałem się na polowanie na jelenia, trzydzieści, czterdzieści lat temu. Strzeliłem do koziołka, spudłowałem i ujrzałem, jak ucieka przez las — działo się to po północnej stronie jeziora, w pobliżu twojego obecnego mieszkania, Mike. Zwierzę było piękne, najwyższej klasy. Wielkością dorównywało małemu koniowi. Byłem wtedy młodszy i pełen energii, pomyślałem: „W tym roku jeszcze przed Halloween zaczął padać śnieg, teraz mamy Święto Dziękczynienia”. Warstwa śniegu pokrywała ziemię, świeża, nietknięta, widziałem odciski kopyt jelenia. Wyglądało na to, że w panice skierował się w stronę jeziora.
Tylko dureń próbuje doścignąć kozła, ale też ze mnie był cholerny głupiec. Zobaczyłem go stojącego w wodzie, głębokiej na jakieś trzydzieści centymetrów. Spojrzał na mnie. W tym momencie słońce zaszło za chmurę, nadszedł mróz — temperatura w ciągu minuty spadła o dwadzieścia stopni, słowo daję. Jeleń szykuje się do ucieczki i nie może się ruszyć. Utknął w lodzie.
Podchodzę do niego powoli. Widać, że chce zwiać, ale nic z tego. Przymarzł na dobre. Nie potrafię się jednak zmusić do zastrzelenia bezbronnego zwierzaka, który nie może uciec — co za mężczyzna byłby ze mnie. Wyjmuję więc dubeltówkę i strzelam prosto w powietrze.
Hałas i wstrząs wystarczą, by jeleń wyskoczył ze skóry — i przy przymarzniętych nogach dokładnie to zrobił. Zostawia za sobą skórę i rogi i ucieka do lasu różowiutki jak nowo narodzona mysz i drżący z zimna.
Pożałowałem wtedy jelenia i porozmawiałem z kółkiem robótek ręcznych z Lakeside i namówiłem, by panie wydziergały mu coś ciepłego. Zrobiły zatem wełniany kombinezon, by nie zamarzł na śmierć. Oczywiście, ostatecznie to on śmiał się ostatni, bo ubranko było wydziergane z jaskrawopomarańczowej wełny i żaden myśliwy nie strzeliłby w jego stronę. W tych okolicach myśliwi w czasie sezonu noszą jaskrawopomarańczowe ciuchy — dodał gwoli wyjaśnienia. — A jeśli sądzisz, że w historii tej jest choćby ziarno nieprawdy, mogę ci udowodnić. Do dziś w moim gabinecie wiszą rogi.
Cień roześmiał się. Stary człowiek odpowiedział pełnym zadowolenia uśmiechem doświadczonego gawędziarza. Zahamowali przed ceglanym budynkiem o dużej drewnianej werandzie, z której zwisały złociste lampki, mrugające zachęcająco.
— Numer pięćset dwa — oznajmił Hinzelmann. — Mieszkanie numer trzy to najwyższe piętro, wejście z drugiej strony, okna na jezioro. Jesteśmy na miejscu, Mike.
— Dziękuję, panie Hinzelmann. Czy mógłbym dorzucić się do benzyny?
— Po prostu Hinzelmann. I nie, nie jesteś mi winien ani grosza. Wesołych świąt ode mnie i od Tessie.
— Na pewno nie przyjmie pan niczego?
Starzec podrapał się po brodzie.
— Powiem ci coś — rzekł. — W przyszłym tygodniu zjawię się u ciebie, żeby sprzedać bilety na loterię. Charytatywną. A na razie, młodzieńcze, lepiej kładź się do łóżka.
Cień uśmiechnął się.
— Wesołych świąt, Hinzelmannie.
Stary człowiek uścisnął dłoń Cienia ręką o czerwonych kostkach, twardą i sękatą niczym dębowa gałąź.
— Uważaj na ścieżce, jest ślisko. Widzę stąd twoje drzwi. Z boku, o tam. Zaczekam tu, w wozie, póki nie dotrzesz do środka. Możesz unieść kciuk, a wtedy odjadę.
Czekał z włączonym silnikiem, aż Cień wdrapie się bezpiecznie po drewnianych schodach z boku domu i otworzy kluczem drzwi mieszkania. Uchyliły się, Cień uniósł kciuki i starzec w Wendcie — w Tessie, poprawił się w myślach Cień i wizja samochodu obdarzonego imieniem sprawiła, że znów się uśmiechnął — Hinzelmann i Tessie zawrócili i odjechali mostem.
Cień zamknął drzwi. W pokoju panowało przejmujące zimno. Pachniało ludźmi, którzy odeszli wraz ze swoim życiem, wszystkim, co jedli, o czym śnili. Znalazł termostat i przekręcił na dwadzieścia stopni. Poszedł do malutkiej kuchni, sprawdził szuflady, otworzył lodówkę barwy awokado i odkrył, że jest pusta. Żadnych niespodzianek. Przynajmniej w środku pachniało czystością.
Obok kuchni znalazł niewielką sypialnię i goły materac na podłodze, dalej jeszcze mniejszą łazienkę, której większą część zajmowała kabina prysznicowa. W toalecie pływał stary niedopałek, plamiąc wodę brązem. Cień spłukał go.
W szafie znalazł pościel i koce i przygotował łóżko. Potem zdjął buty, kurtkę i zegarek i położył się w ubraniu, ciekaw, ile czasu minie, nim zdoła się ogrzać.
Leżał przy zgaszonym świetle. W mieszkaniu panowała cisza, zakłócana jedynie brzęczeniem lodówki i dobiegającym gdzieś z głębi budynku odgłosem grającego radia. Leżał tak w ciemności, zastanawiając się, czy po drzemce w autobusie w ogóle zdoła zasnąć, czy może głód, zimno, nowe łóżko i obłęd ostatnich tygodni zupełnie pozbawią go snu.
W ciszy usłyszał trzask. Gałąź, pomyślał, albo lód. Na zewnątrz panował mróz.
Ciekawe, ile będzie musiał czekać na przybycie Wednesdaya. Dzień? Tydzień? Zresztą nieważne. Wiedział, że tymczasem musi się czymś zająć. Postanowił, że znów zacznie trenować i ćwiczyć sztuczki z monetami, póki nie osiągnie perfekcji (wszystkie sztuczki, szepnął ktoś wewnątrz jego głowy, głos nie należący do niego, wszystkie prócz jednej, tej którą pokazał ci biedny nieżyjący Szalony Sweeney, który zmarł z zimna, wyczerpania, zapomnienia i poczucia, że jest niepotrzebny. Tylko nie tę sztuczkę, o, tylko nie tę).
Ale to rzeczywiście było dobre miasto. Czuł to.
Pomyślał o swym śnie, jeśli w ogóle to był sen, owej pierwszej nocy w Kairze. Myślał o Zorii… jak się u diabła nazywała? Siostra północna.
A potem pomyślał o Laurze…
I zupełnie jakby ta myśl otworzyła okno w jego umyśle, ujrzał ją. Jakimś cudem ją widział.
Była w Eagle Point, na podwórku przed wielkim domem matki.
Stała na mrozie, którego już nie czuła, albo może czuła stale, przed domem kupionym przez matkę w 1989 roku za pieniądze z ubezpieczenia (ojciec Laury, Harvey McCabe, zmarł na atak serca, siedząc na kiblu); zaglądała do środka, przyciskając do szyby zimne dłonie, a szkło nie parowało od oddechu, ani odrobinę. Obserwowała matkę, siostrę, dzieci siostry i męża z Teksasu przy świątecznej kolacji. A Laura tkwiła w ciemności i nie mogła nie patrzeć.
Zapiekły go oczy. Cień odwrócił się na drugi bok.
Czuł się jak podglądacz, toteż odepchnął tamte myśli, przyzywając do siebie inne: widział rozciągające się w dole jezioro, wiatr wiejący z Arktyki, lodowate palce mrozu, sto razy zimniej-sze niż ręce trupa.
Jego oddech stawał się coraz płytszy. Słyszał zrywający się wiatr, gorzki skowyt na dworze. Przez sekundę — wydało mu się, że słychać w nim słowa.
Skoro już gdzieś muszę być, to czemu nie tutaj? — pomyślał, a potem zasnął.
Dzyńdzyń.
— Pani Wrona?
— Tak.
— Pani Samantha Czarna Wrona?
— Tak.
— Czy moglibyśmy zadać kilka pytań, proszę pani?
— Jesteście z policji? O co chodzi?
— Nazywam się Town. Mój kolega to pan Road. Badamy sprawę zniknięcia dwóch naszych współpracowników.
— Jak się nazywali?
— Słucham?
— Proszę podać ich nazwiska. Chcę wiedzieć, jak się nazywali. Wasi współpracownicy. Jeśli poda mi pan nazwiska, może pomogę.
— W porządku. Nazywali się pan Stone i pan Wood. Czy teraz możemy zadać kilka pytań?
— Stone i Wood? Kamień i Drewno? Czy wy dobieracie sobie nazwiska według tego, co akurat zobaczycie? Ty będziesz panem Chodnikiem, on panem Dywanem? Powitajcie pana Samolota?
— Bardzo zabawne, młoda damo. Pierwsze pytanie: musimy wiedzieć, czy widziała pani tego człowieka? Proszę, oto zdjęcie.
— No, no. En face i z profilu, z liczbami na dole… Duży gość, całkiem przystojny. Co zrobił?
— Był zamieszany w napad na bank w małym miasteczku, jako kierowca. Kilka lat temu. Jego dwóch kolegów postanowiło zatrzymać sobie cały łup. Zdenerwował się, znalazł ich, o mało nie zabił gołymi rękami. Prokurator zawarł umowę z tamtymi, zeznawali przeciw niemu. Widoczny tu Cień dostał sześć lat. Odsiedział trzy. Moim zdaniem takich gości powinno się zamykać na dobre.
— Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak mówił. A już z pewnością nie głośno.
— Jak, panno Wrono?
— Łup. Ludzie nie używają takich słów. Może w filmach, ale nie naprawdę.
— To nie jest film, panno Wrono.
— Czarna Wrono. Pani Czarna Wrono. Przyjaciele mówią mi Sam.
— W porządku, Sam. A teraz co do…
— Ale wy nie jesteście moimi przyjaciółmi. Możecie mi mówić: pani Czarna Wrono.
— Posłuchaj, ty bezczelna smarkulo…
— Nic nie szkodzi, panie Road. Sam, to znaczy, szanowna pani, pani Czarna Wrona chce nam pomóc. Jest praworządną obywatelką.
— Wiemy, że pomogła pani Cieniowi. Widziano panią z nim w białym Chevy Nova. Podwiózł panią, kupił obiad. Czy wspominał o czymś, co mogłoby pomóc nam w śledztwie? Zniknęło dwóch naszych najlepszych ludzi.
— Nigdy go nie spotkałam.
— Spotkała pani. Proszę nie popełniać błędu i nie zakładać, że jesteśmy głupi. Nie jesteśmy.
— Hmm, spotykam wielu ludzi. Może spotkałam go i zapomniałam.
— Naprawdę, lepiej dla pani byłoby, gdyby zgodziła się współpracować.
— Bo w przeciwnym razie przedstawicie mnie swoim przyjaciołom, panu Śrubie i panu Pentotalowi?
— Nie ułatwia nam pani zadania.
— Jakże mi przykro. Coś jeszcze? Bo zamierzam powiedzieć pa, pa i zamknąć drzwi. Wy dwaj możecie wsiąść do pana samochodu i odjechać.
— Zapamiętamy pani brak woli współdziałania.
— Pa, pa.
Szczęk zamka.
Zdradzę ci me sekrety,
Lecz o przeszłości skłamię,
Więc poślij mnie do łóżka po kres mych dni
Całe życie spędzone w ciemności, smrodzie i brudzie — oto, o czym śnił Cień swej pierwszej nocy w Lakeside. Dziecięce życie, dawno temu, daleko stąd, w kraju za oceanem, tam gdzie wschodzi słońce. Jednakże w życiu owym słońce nigdy nie wschodziło: po półmroku dnia następowała ślepota nocy.
Nikt się do niego nie odzywał. Słyszał dobiegające z zewnątrz ludzkie głosy, lecz nie rozumiał ich mowy, tak jak nie rozumiał pohukiwania sów ani psiego ujadania.
Pamiętał, czy też zdawało mu się, że pamięta, pewną noc, pół życia temu, gdy jeden z dużych ludzi wszedł cicho do środka, nie związał go ani nie nakarmił, lecz uniósł, przycisnął do piersi i uścisnął. To była kobieta. Ładnie pachniała. Z jej twarzy na jego skórę upadły gorące krople wody. Bał się i płakał głośno ze strachu.
Kobieta pospiesznie posadziła go na słomie i odeszła, starannie zamykając drzwi.
Pamiętał tę chwilę i cenił ją sobie jak skarb. Pamiętał też słodycz kapuścianego głąba, cierpki smak śliwek, soczystość jabłek, tłuszcz pieczonej ryby.
A teraz ujrzał twarze w blasku ognia — wszystkie spoglądały na niego, gdy wyprowadzano go z chaty po raz pierwszy i jedyny. A zatem tak wyglądają ludzie. Wychowany w ciemnościach nigdy nie widział ich twarzy. Wszystko było takie nowe, takie dziwne. Blask ognia ranił mu oczy. A oni ciągnęli za sznur owinięty wokół jego szyi, prowadząc go w miejsce, gdzie czekał ów człowiek.
Kiedy pierwsze ostrze uniosło się w blasku ognia, tium zakrzyknął radośnie. Dziecko z ciemności zaśmiało się wraz z innymi, radosne i wolne.
I wtedy ostrze opadło.
Cień otworzył oczy i uświadomił sobie, że jest głodny i zmarznięty. Wewnętrzną stronę szyby pokrywała warstewka lodu. Mój zamarznięty oddech, pomyślał. Wstał, ciesząc się, że nie musi się ubierać. Poskrobał okno paznokciem; poczuł, jak lód zbiera się pod nim i zamienia w wodę.
Próbował przypomnieć sobie sen, lecz pamiętał wyłącznie smutek i ciemność.
Włożył buty. Postanowił, że dziś wybierze się do centrum. Przejdzie mostem nad południowym krańcem jeziora, jeśli dobrze zapamiętał plan miasta. Naciągnął cienką kurtkę — już wcześniej obiecał sobie, że kupi ciepły zimowy płaszcz — otworzył drzwi mieszkania i stanął na drewnianym pomoście. Mróz odebrał mu dech w piersi; Cień wciągnął powietrze i poczuł, że sztywnieją mu włoski w nosie. Ze swego miejsca doskonale widział jezioro, nieregularne plamy szarości otoczone nieskazitelną bielą.
Nadszedł mróz, bez wątpienia. Z pewnością było koło dwudziestu stopni poniżej zera i spacer nie zapowiadał się przyjemnie, Cień sądził jednak, iż bez kłopotu dotrze do miasta. Co mówił wczoraj Hinzelmann — dziesięciominutowa przechadzka? A on jest przecież duży i silny. Będzie maszerował szybko, w ten sposób się ogrzeje.
Ruszył na południe w stronę mostu.
Wkrótce zaczął kasłać, sucho, boleśnie, gdy ostre mroźne powietrze dotknęło mu płuc. Zaczęły piec go uszy, twarz, wargi, a potem stopy. Gołe ręce wepchnął głęboko do kieszeni, zaciskając palce w poszukiwaniu ciepła. Przypomniał sobie opowieści Lokaja Lyesmitha o zimach w Minnesocie — zwłaszcza o myśliwym, zagnanym przez niedźwiedzia na drzewo podczas największych mrozów; myśliwy ów wyjął fiuta i odlał się szerokim żółtym strumieniem parującego moczu, który zamarzł, nim jeszcze dotknął ziemi, a facet zsunął się po zamarzniętych szczynach i uciekł. Cień uśmiechnął się cierpko na to wspomnienie, po czym znów rozkasłał boleśnie.
Krok, następny i kolejny. Obejrzał się przez ramię. Dom nie był wcale tak daleko, jak Cień oczekiwał.
Ta wyprawa, uznał Cień, to błąd. Ale spędził już poza mieszkaniem trzy, może cztery minuty i widział przed sobą most na jeziorze. Równie dobrze może pójść dalej. To lepsze niż powrót do domu (i co wtedy? Zamówi taksówkę z nieczynnego telefonu? Zaczeka do wiosny? Nie miał przecież ani okrucha jedzenia).
Szedł dalej, z każdą chwilą zmieniając ocenę panującej na dworze temperatury. Minus dwadzieścia pięć? Minus trzydzieści? Może minus czterdzieści, ów niezwykły punkt na termometrze, w którym spotykają się skale Celsjusza i Fahrenheita. Prawdopodobnie nie było aż tak zimno, dodajmy do tego jednak wiatr, mocny i nieustępliwy, wiejący znad jeziora i dalej, przez Kanadę z Arktyki.
Wspomniał tęsknie chemiczne ogrzewacze stóp i dłoni. Pożałował, że nie ma ich teraz przy sobie.
Wedle jego oceny minęło kolejne dziesięć minut, most jednak wcale się nie przybliżył. Cień był zbyt zmarznięty, żeby drżeć. Bolały go oczy. To nie był zwykły mróz, lecz coś więcej, rodem z fantastyki naukowej. Oto historia dziejąca się po ciemnej stronie Merkurego, gdy jeszcze uważano, że Merkury ma ciemną stronę; przygoda ze skalistego Plutona, gdzie Słońce to zaledwie jedna z gwiazd świecąca nieco jaśniej w ciemności. Jeszcze trochę i znajdzie się w miejscu, gdzie powietrze dostarcza się kubłami i rozlewa jak piwo.
Mijające go od czasu do czasu samochody wydawały się nierzeczywiste — statki kosmiczne, małe konserwy z metalu i szkła, z tkwiącymi w środku ludźmi ubranymi cieplej niż on sam. W głowie zadźwięczała mu stara piosenka, którą uwielbiała matka: „Spacer wśród zimowych cudów”. Zaczął nucić przez zaciśnięte wargi, maszerując w rytm.
Całkowicie stracił czucie w stopach. Popatrzył na swe czarne skórzane buty, cienkie bawełniane skarpetki i zaczął poważnie martwić się odmrożeniami.
To już nie było śmieszne. Już dawno przekroczyło granice śmieszności i idiotyzmu, wkraczając na terytorium szczerej, absolutnej, totalnej głupoty. Równie dobrze mógł mieć na sobie siatki czy koronki: wiatr przewiewał go na wylot, zamrażał krew i szpik w kościach, oczy i rzęsy, ciepłe miejsce pod jądrami, które cofały się w głąb miednicy.
Idź dalej, upominał się w duchu. Idź dalej. Kiedy wrócę do domu, będę mógł wypić cebrzyk powietrza. Gdzieś w głowie zadźwięczała mu piosenka Beatlesów i zaczął maszerować w jej rytm. Dopiero gdy dotarł do refrenu, uświadomił sobie, że nuci „Help”. Pomocy.
Był już prawie przy moście. Potem będzie musiał przez niego przejść i wciąż zostanie mu dziesięć minut marszu do sklepów na tamtym brzegu — może trochę więcej…
Ciemny samochód minął go, zatrzymał się, po czym zaczął się cofać w obłoku mglistego dymu i przystanął tuż obok Cienia. Szyba w oknie opuściła się, obłok pary z wnętrza zmieszany ze spalinami spowił wóz gęstą chmurą smoczego oddechu.
— Wszystko w porządku? — spytał siedzący w środku policjant.
Pierwszy odruch nakazywał Cieniowi odpowiedzieć: „Tak, wszystko świetnie. Dziękuję bardzo, panie władzo”. Było już jednak za późno, zaczął mówić. „Chyba zamarzam. Szedłem do Lakeside, żeby kupić jedzenie i ubranie, ale nie doceniłem odległości” — tyle zdążył wypowiedzieć w myślach, gdy uświadomił sobie, iż w istocie rzekł jedynie:
— Z-zz-zamarzam — po czym szczękając zębami dodał: — P — przepraszam. Zimno.
Policjant otworzył tylne drzwi samochodu.
— Proszę wsiąść i rozgrzać się. Ale już.
Cień z wdzięcznością wgramolił się do środka. Usiadł na tylnym siedzeniu, rozcierając dłonie, próbując nie myśleć o odmrożonych palcach u nóg. Policjant wrócił za kierownicę. Cień patrzył na niego przez przegrodę z siatki. Wolał nie wspominać ostatniego razu, gdy siedział z tyłu radiowozu, i zignorować fakt, że drzwi nie mają klamek. Skupił się całkowicie na przywracaniu życia rękom. Bolała go twarz, paliły czerwone palce. Teraz, w cieple, zaczął też czuć ból w palcach u nóg. Uznał, że to dobry znak.
Policjant włączył silnik i wrzucił pierwszy bieg.
— Wiesz pan — rzekł, nie odwracając się do Cienia, jedynie nieco podnosząc głos — to była, jeśli wybaczy mi pan określenie, czysta głupota. Nie słyszał pan prognoz pogody? Na dworze jest minus dwadzieścia pięć stopni. Bóg jeden wie, ile do tego dodaje wiatr. Minus pięćdziesiąt? Minus pięćdziesiąt pięć? Choć osobiście uważam, że jeśli temperatura spada poniżej dwudziestu, to wiatr jest już najmniejszym problemem.
— Dzięki — odparł Cień. — Dziękuję, że się pan zatrzymał. Jestem bardzo wdzięczny.
— Pewna kobieta z Rhinelander wyszła dziś rano w szlafroku i kapciach, by dosypać jedzenie do karmnika, i przymarzła, dosłownie przymarzła do chodnika. Jest teraz na oddziale intensywnej terapii. Dziś rano pokazywali to w telewizji. Jest pan nowy w mieście. — Zabrzmiało to jak pytanie, choć tamten znał odpowiedź.
— Przyjechałem autobusem wczoraj wieczorem. Miałem zamiar kupić dziś jedzenie, ciepłe ubranie i samochód, ale nie spodziewałem się takiego mrozu.
— Tak — odrzekł policjant. — Mnie też zaskoczył. Ostatnio martwiłem się głównie globalnym ociepleniem. Jestem Chad Mulligan, szef policji w Lakeside.
— Mike Ainsel.
— Cześć, Mike. Już ci lepiej?
— Odrobinę.
— To gdzie mam cię zabrać?
Cień wsunął dłonie w strumień gorącego powietrza. Poczuł gwałtowny ból w palcach i cofnął je szybko. Lepiej niech rozgrzewają się we własnym tempie.
— Mógłbyś po prostu podrzucić mnie do centrum?
— Nie ma mowy. O ile nie chcesz, bym pomógł ci w ucieczce po napadzie na bank, chętnie zabiorę cię wszędzie gdzie trzeba. Potraktuj to jako powitanie w mieście.
— Od czego proponujesz zacząć?
— Wprowadziłeś się wczoraj wieczorem?
— Zgadza się.
— Jadłeś już śniadanie?
— Jeszcze nie.
— Według mnie to całkiem niezły początek — mruknął Mulligan.
Przejechali już most i znaleźli się w północno-zachodniej części miasta.
— Oto Main Street — oznajmił Mulligan. — A to — dodał, przecinając Main Street i skręcając w prawo — rynek.
Nawet zimą plac sprawiał imponujące wrażenie, lecz Cień wiedział, że tak naprawdę należy oglądać go latem. Wówczas musi tu panować prawdziwa orgia barw, szaleństwo maków, żonkili i wszelkich innych kwiatów. Kępa brzóz w rogu zmienia się w zielono-srebrzysty zakątek. Teraz rynek był wyprany z barw, ale piękny na swój surowy chłodny sposób. Muszla koncertowa stała pustką, podobnie wyłączona na zimę fontanna. Ratusz z rdzawego piaskowca pokrywała warstewka białego śniegu.
— A to — zakończył Chad Mulligan zatrzymując radiowóz przed oszklonym frontem starego budynku po zachodniej stronie rynku — bar „U Mabel”.
Wysiadł z samochodu i otworzył Cieniowi drzwi. Obaj skulili się pod naporem mroźnego wiatru i pospieszyli przez chodnik do ciepłego wnętrza, w którym unosił się apetyczny zapach świeżo pieczonego chleba, ciast, zupy i bekonu.
W środku było niemal zupełnie pusto. Mulligan przysiadł przy jednym ze stołów, Cień zajął miejsce naprzeciwko niego. Podejrzewał, iż policjant robi to wszystko, by lepiej poznać nowego przybysza. Z drugiej strony możliwe, że po prostu taki był, przyjacielski, skłonny do pomocy, dobry.
Do ich stołu zbliżyła się kobieta, nie gruba, lecz rosła, potężna kobieta po sześćdziesiątce, o brązowych farbowanych włosach.
— Witaj, Chad — rzekła. — Kubek gorącej czekolady? — Wręczyła im dwa laminowane jadłospisy.
— Ale bez śmietany — odparł policjant. — Mabel zbyt dobrze mnie zna — dodał, zwracając się do Cienia. — A ty czego się napijesz?
— Gorąca czekolada brzmi super — odparł Cień. — I nie przeszkadza mi wcale bita śmietana.
— To dobrze — przytaknęła Mabel. — Grunt to niebezpieczne życie. Przedstawisz mnie, Chad? Czy to nowy policjant?
— Jeszcze nie. — Chad Mulligan błysnął białymi zębami. — To jest Mike Ainsel. Wczoraj wieczorem wprowadził się do Lakeside. A teraz przepraszam. — Wstał, przeszedł na tył sali i zniknął za drzwiami podpisanymi Pionierzy. Obok widniały drugie, Osadniczki.
— A, tak, nowy lokator mieszkania przy Northridge Road, w starym domu Pilsenów — rzekła radośnie. — Już wiem. Hinzelmann wpadł rano na pierożek. Opowiedział mi wszystko o tobie. Pijecie tylko czekoladę czy chcecie zerknąć na menu śniadaniowe?
— Ja poproszę śniadanie — powiedział Cień. — Co pani poleca?
— Wszystko — odparła Mabel. — Sama gotuję. Ale Lakeside to miejsce najdalej na południe i wschód od gupa, gdzie można dostać pierożki. Są znakomite, ciepłe i sycące. Moja specjalność.
Cień nie miał pojęcia, jak wygląda pierożek, zamówił go jednak i po kilku chwilach Mabel wróciła z talerzem, na którym leżało coś przypominającego złożony na pół placek. Dolną połówkę okręcono papierową serwetką. Cień podniósł go ostrożnie i ugryzł. W ciepłym cieście krył się farsz z mięsa, ziemniaków, marchewki i cebuli.
— Mój pierwszy pierożek — oznajmił. — Doskonały.
— To potrawa z gupa — odparła Mabel. — Żeby je dostać, trzeba dotrzeć co najmniej do Ironwood. Przywieźli je tutaj Kornwalijczycy, którzy przybyli do pracy w kopalniach żelaza.
— Gupa?
— Górny półwysep. G.P., gupa. To niewielki skrawek Michigan, wysunięty na północny wschód.
Szef policji wrócił. Wziął kubek i pociągnął łyk gorącej czekolady.
— Mabel — rzekł — czy wmuszasz w tego młodzieńca jeden ze swoich pierożków?
— Jest bardzo dobry — zaprotestował Cień.
I rzeczywiście był: smakowite nadzienie w ciepłym lekkim cieście.
— Rośnie od nich brzuch. — Chad Mulligan poklepał się znacząco. — Cóż, ostrzegałem. Potrzebujesz samochodu? — Zdjął parkę i Cień ujrzał chudego mężczyznę o okrągłym sterczącym brzuchu. Sprawiał wrażenie zatroskanego i bardzo fachowego; wyglądał bardziej na inżyniera niż na policjanta.
Cień przytaknął z pełnymi ustami.
— W porządku. Zadzwoniłem w parę miejsc. Justin Liebowitz sprzedaje swojego dżipa, chce za niego cztery tysiące. Zadowoli się trzema. Guntherowie od trzech miesięcy usiłują pozbyć się toyoty z napędem na cztery koła. Prawdziwe paskudztwo; myślę, że są gotowi zapłacić, byle tylko ktoś im ją zabrał. Jeśli nie przejmujesz się urodą wozu, to naprawdę świetny interes. Skorzystałem z telefonu w toalecie i zostawiłem wiadomość Missy Gunther w biurze obrotu nieruchomości. Jeszcze jej nie było, pewnie jest u fryzjera.
Cień nadal pałaszował pierożek, który, o dziwo, nie stracił nic ze swej apetyczności. Był też zdumiewająco sycący. „Treściwe jedzenie”, jak powiedziałaby jego matka. „Zostaje w człowieku”.
— A zatem — oznajmił szef policji Chad Mulligan, ocierając usta z czekoladowej pianki — myślę, że teraz wpadniemy do sklepu przemysłowo-gospodarczego Henningsa, sprawimy ci prawdziwą zimową garderobę, przeskoczymy do delikatesów Dave’a, żebyś mógł napełnić spiżarnię, a potem podrzucę cię do biura obrotu nieruchomościami. Jeśli zdołasz wyskrobać tysiąc z góry za samochód, to świetnie. W przeciwnym razie pięćset miesięcznie przez cztery miesiące. Jak mówiłem, to paskudny wóz, ale gdyby dzieciak nie pomalował go na fioletowo, kosztowałby dziesięć kawałków. Solidny. A jeśli chcesz znać moje zdanie, to przyda ci się coś takiego tej zimy.
— To bardzo miłe z twej strony — odparł Cień. — Ale czy nie powinieneś raczej łapać przestępców, niż pomagać nowo przybyłym? Nie żebym narzekał.
Mabel zachichotała.
— Wszyscy mu to powtarzamy.
Mulligan wzruszył ramionami.
— To dobre miasto — rzekł z prostotą. — Niewiele się tu dzieje, prócz ludzi jeżdżących z nadmierną prędkością w granicach miasta. I dobrze, mandaty opłacają moją pensję. W piątkowe i sobotnie noce zdarzają się palanci, którzy po pijanemu biją współmałżonków — i tyczy się to obojga płci, mężczyzn i kobiet. Poza tym jednak panuje tu spokój. Ludzie wzywają mnie, gdy zatrzasną kluczyki w samochodzie i kiedy pies w sąsiedztwie szczeka. Co roku przyłapujemy kilkoro dzieciaków z liceum palących trawkę w kotłowni. Najwięcej roboty przez ostatnich pięć lat mieliśmy, gdy Dan Schwartz urżnął się, przestrzelił własną przyczepę, a potem uciekł Main Street na swym wózku, wymachując dubeltówką i wrzeszcząc, że zastrzeli każdego, kto wejdzie mu w drogę, że nikt nie powstrzyma go przed dotarciem na autostradę. Mam wrażenie, że wybierał się do Waszyngtonu, by zastrzelić prezydenta. Wciąż zbiera mi się na śmiech, gdy pomyślę o Danie jadącym autostradą w fotelu na kółkach, na którego oparciu przylepił naklejkę: „Mój młodociany przestępca pieprzy twoją najlepszą studentkę”. Pamiętasz, Mabel?
Kobieta skinęła głową, ściągając wargi. Najwyraźniej wspomnienie to nie śmieszyło jej tak jak Mulligana.
— I co zrobiłeś? — spytał Cień.
— Porozmawiałem z nim. Oddał mi strzelbę i przespał się w areszcie. Dań nie jest taki zły. Był po prostu pijany i zdenerwowany.
Cień zapłacił za swe śniadanie i, mimo słabych protestów Chada Mulligana, za dwie czekolady.
Sklep przemysłowo-gospodarczy Henningsa okazał się budynkiem wielkości magazynu na południu miasta, sprzedającym wszystko — od traktorów po zabawki (zabawki wraz z ozdobami świątecznymi znalazły się na wyprzedaży). Wokół kręciło się mnóstwo poświątecznych klientów. Cień poznał młodszą z dziewczynek siedzących przed nim w autobusie. Dreptała za rodzicami. Pomachał do niej, a on odpowiedziała nieśmiałym, niebie-sko-białym uśmiechem. Zastanowił się przelotnie, jak będzie wyglądać za dziesięć lat.
Prawdopodobnie dorówna urodą dziewczynie przy kasie ze sklepu przemysłowo-gospodarczego Henningsa. Dziewczyna kolejno przeskanowała metki towarów piszczącym skanerem, zdolnym — Cień nie miał co do tego wątpliwości — wczytać nawet traktor, gdyby ktoś podjechał nim do wyjścia.
— Dziesięć par kalesonów? — spytała. — Robimy zapasy, co?
Wyglądała jak gwiazdka filmowa.
Cień poczuł się znów jak nieśmiały skrępowany czternastolatek. Milczał, podczas gdy ona wybijała kolejno ceny ocieplonych butów, rękawic, swetrów i puchowego płaszcza.
Cień nie miał ochoty sprawdzać karty kredytowej otrzymanej od Wednesdaya, nie w obecności szefa policji Mulligana, toteż zapłacił za wszystko gotówką. Następnie zabrał torby do toalety i wynurzył się przyodziany w znaczną część zakupów.
— Nieźle wyglądasz, wielkoludzie — rzucił Mulligan.
— Przynajmniej jest mi ciepło — odparł Cień.
Na zewnątrz, na parkingu, choć mroźny wiatr aż parzył skórę twarzy, Cieniowi nadal było ciepło. Na zaproszenie Mulligana złożył torby z tyłu radiowozu i usiadł z przodu, w fotelu pasażera.
— Czym się zajmujesz, Mike’u Ainsel? — spytał szef policji. — Wielki z ciebie facet. Jaki masz zawód? I czy zamierzasz pracować w nim tu, w Lakeside?
Serce Cienia zabiło mocniej, lecz jego głos pozostał spokojny.
— Pracuję dla mojego wuja, który kupuje rzeczy w całym kraju. Jestem jego tragarzem.
— Dobrze płaci?
— Jak to rodzina. Wie, że go nie oszukam, a ja przy okazji uczę się fachu, póki nie zrozumiem, czym tak naprawdę chciałbym się zajmować.
Mówił gładko, z pełnym zaangażowaniem. W tym momencie wiedział wszystko o wielkim Mike’u Ainselu i lubił go. Mike Ainsel nie miał problemów dręczących Cienia. Nigdy nie był żonaty. Panowie Wood i Stone nie przesłuchiwali go w pociągu towarowym. Do Mike’a Ainsela nie przemawiał telewizor („Chcesz zobaczyć cycki Lucy?”, spytał głos w jego głowie). Mike Ainsel nie miewał złych snów i nie wierzył, że nadciąga burza.
Napełnił swój koszyk w delikatesach Dave’a. Na razie były to zakupy w stylu stacji benzynowej — mleko, chleb, jajka, jabłka, ser, herbatniki, po prostu coś do jedzenia. Postanowił, że później zrobi prawdziwe zapasy. A kiedy krążył po sklepie, Chad Mulligan witał się z kolejnymi ludźmi i przedstawiał im go.
— To jest Mike Ainsel. Zajął puste mieszkanie w starym domu Pilsenów, na tyłach — powtarzał.
Cień zrezygnował z prób zapamiętania wszystkich nazwisk. Po prostu uściskał kolejne dłonie i uśmiechał się, lekko spocony. W rozgrzanym wnętrzu dusił się w swoim nowym wielowarstwowym ubraniu.
Chad Mulligan przewiózł Cienia przez ulicę do biura obrotu nieruchomościami. Missy Gunther, ze świeżo uczesanymi i wy-lakierowanymi włosami, nie czekała, aż ją przedstawi — wiedziała dokładnie, kim jest Mike Ainsel. Ależ tak, ten miły pan Borson, jego wuj, Emerson, cóż za uroczy człowiek, zjawił się tu, około sześciu ośmiu tygodni temu i wynajął mieszkanie w starym domu Pilsenów. Czyż nie piękny z niego widok? Kochaniutki, zaczekaj do wiosny, mamy ogromne szczęście, tyle jezior w tej części świata latem zarasta zielonymi wodorostami, aż człowiekowi robi się niedobrze na sam widok, lecz nasze jezioro — o, czwartego lipca wciąż jeszcze można z niego pić. Pan Borson zapłacił z góry za cały rok, a co do toyoty, niewiarygodne, że Chad Mulligan wciąż o niej pamięta, o tak, chętnie się jej pozbędzie. Prawdę mówiąc, praktycznie postanowiła już oddać ją Hinzelmannowi jako tegorocznego gruchota i zadowolić się odpisem podatkowym, nie żeby wóz był gruchotem, ależ skądże, należał do jej syna, nim tamten wyjechał do szkoły w Green Bay i, no cóż, któregoś dnia pomalował go na fioletowo, cha, cha, oby Mike Ainsel lubił fiolet. To wszystko, co chciała powiedzieć, jeśli mu się nie spodoba, nie będzie go winić…
Szef policji Mulligan pożegnał się w połowie przemowy Missy.
— Zdaje się, że potrzebują mnie w pracy. Miło cię było poznać, Mike — rzekł i przerzucił torby z zakupami Cienia do furgonetki Guntherów.
Missy zawiozła Cienia do siebie. Na podjeździe stał niezbyt nowy wóz. Śnieg naniesiony wiatrem pokrywał jego dach oślepiającą warstwą bieli; resztę pomalowano na obrzydliwy odcień fioletu, który tylko bardzo naćpany człowiek mógłby uznać za atrakcyjny dla oka.
Niemniej jednak silnik zapalił przy pierwszej próbie, ogrzewanie też działało, choć potrzeba było niemal dziesięciu minut na pełnych obrotach, by we wnętrzu samochodu nieznośny mróz został zastąpiony zwykłym chłodem. W tym czasie Missy Gun-ther zaprowadziła Cienia do kuchni — przepraszam za bałagan, ale maluchy po świętach rozrzucają wszędzie zabawki i nie mam serca ich sprzątać. Czy miałby ochotę na indyka? A zatem kawa. To tylko chwila, zaraz zaparzę świeżej. Cień zdjął z krzesła przy stole duży czerwony plastikowy samochód i usiadł, a tymczasem Missy Gunther spytała, czy poznał już swoich sąsiadów, on zaś przyznał się, że nie.
W czasie parzenia kawy został poinformowany, że w domu mieszka jeszcze czworo lokatorów — w czasach, gdy był to dom Pilsenów, Pilsenowie zajmowali parter, wynajmując górne dwa mieszkania. Teraz ich mieszkanie zajęła para młodych mężczyzn, pan Holz i pan Neiman, którzy naprawdę tworzą parę, a kiedy mówię para, panie Ainsel, cóż, mamy tu różnych ludzi, niejedno drzewo rośnie w lesie, choć większość im podobnych trafia do Madison albo Minneapolis, szczerze mówiąc jednak, nikt się tym nie przejmuje. Zimę spędzają w Key West, ale wrócą w kwietniu, wówczas ich pan pozna. Lakeside to naprawdę dobre miasto. Tuż obok pana Ainsela mieszka Marguerite Olsen i jej synek, urocza kobieta, naprawdę urocza kobieta, ale po przejściach, lecz nadal urocza. Pracuje w „Nowinach z Lakeside”, może nie najciekawszej gazecie świata, ale prawdę mówiąc, Missy Gunther uważa, że to właśnie odpowiada miejscowym.
Och, westchnęła, nalewając kawy, szkoda, że pan Ainsel nie może teraz zobaczyć miasta w lecie, albo późną wiosną, gdy kwitną bzy, jabłonie i wiśnie, nie ma niczego piękniejszego w świecie, nigdzie pod słońcem.
Cień wręczył jej zadatek w wysokości pięciuset dolarów, wsiadł do samochodu i wrzucił wsteczny bieg, wyjeżdżając na właściwy podjazd. Missy Gunther postukała w przednią szybę.
— To dla ciebie — oznajmiła. — Byłabym zapomniała. — Wręczyła mu grubą kopertę. — To taki dowcip. Kazaliśmy je wydrukować kilka lat temu. Nie musisz teraz czytać.
Podziękował i ostrożnie ruszył do miasta, skręcając na drogę wokół jeziora. On też pożałował, że nie może zobaczyć go wiosną, latem bądź jesienią — z pewnością byłby to piękny widok.
Po dziesięciu minutach był już w domu. Zaparkował na ulicy i wdrapał się po stopniach do zimnego mieszkania. Rozpakował zakupy, umieścił jedzenie w szafkach i lodówce, po czym otworzył kopertę od Missy Gunther.
W środku znalazł paszport. Niebieska laminowana okładka, a wewnątrz informacja, że Michael Ainsel (nazwisko wykaligrafowane ręcznie starannym pismem Missy Gunther) jest obywatelem Lakeside. Na następnej stronie widniała mapa miasta. Resztę paszportu wypełniały kupony zniżkowe do różnych miejscowych sklepów.
— Chyba mi się tu spodoba — powiedział głośno Cień. Przez oszronione okno wyjrzał na zamarznięte jezioro. — Jeśli kiedykolwiek zrobi się cieplej.
Około drugiej po południu ktoś zastukał głośno do drzwi. Cień ćwiczył właśnie Zniknięcie Frajera, niepostrzeżenie przerzucając ćwierćdolarówkę z jednej ręki do drugiej. Dłonie miał tak zmarznięte i zesztywniałe, że wciąż upuszczał monetę na blat. Stukanie sprawiło, że ponownie wyśliznęła mu się z palców.
Podszedł do drzwi i je otworzył.
Przez sekundę poczuł przejmujący strach. Stojący w drzwiach mężczyzna miał na twarzy czarną maskę, podobną do tych, które w telewizji zakładają bandyci napadający na banki czy seryjni mordercy z tanich filmów, pragnący przerazić ofiary. Głowę mężczyzny okrywała czarna wełniana czapka.
Nieznajomy był jednak niższy i drobniejszy niż Cień, nie wyglądał też na uzbrojonego. Miał na sobie płaszcz w kolorową kratę, którego nie tknąłby żaden szanujący się seryjny morderca.
— Mm hihelhan — oznajmił gość.
— Słucham?
Mężczyzna ściągnął maskę i Cień ujrzał wesołą twarz Hinzelmanna.
— Powiedziałem „jestem Hinzelmann”. Sam nie wiem, jak sobie radziliśmy przed wynalezieniem tych masek. Nieprawda, pamiętam: nosiliśmy grube wełniane czapki osłaniające twarze, szaliki i wolę już nie wiedzieć co jeszcze. W dzisiejszych czasach wymyślają prawdziwe cuda. Owszem, jestem stary, ale nie zamierzam uskarżać się na postęp. Nie ja.
Zakończył swą przemowę, wpychając Cieniowi w ręce kosz pełen miejscowych serów, butelek, słoików i kilku niewielkich salami zrobionych z, jak głosiły metki, letniej dziczyzny. Wszedł do środka.
— Wesołego drugiego dnia świąt — rzekł. Nos, uszy i policzki miał czerwone jak maliny. — Słyszałem, że zjadłeś już cały pierożek Mabel. Przyniosłem ci kilka rzeczy.
— To bardzo miło z twojej strony — odparł Cień.
— Miło, też mi. W następnym tygodniu przypomnę ci o loterii. Organizuje ją izba handlowa, a ja kieruję izbą handlową. W zeszłym roku zebraliśmy prawie siedemnaście tysięcy dolarów na oddział dziecięcy szpitala w Lakeside.
— Może od razu sprzedasz mi los?
— Loteria zaczyna się, gdy gruchot stanie na lodzie — oznajmił Hinzelmann. Wyjrzał przez okno w stronę jeziora. — Zimno. Zeszłej nocy temperatura spadła o trzydzieści stopni.
— Bardzo szybko — zgodził się Cień.
— W dawnych czasach modliliśmy się o podobne mrozy — oznajmił Hinzelmann. — Mówił mi mój tato.
— Modliliście się o coś takiego?
— Owszem. Tylko dzięki nim osadnicy mogli przeżyć. Jedzenia nie wystarczało dla wszystkich, a w dawnych czasach nie można było po prostu wybrać się do Dave’a i zrobić zakupów. Mój dziadunio zaczął więc kombinować i gdy nadszedł porządny mroźny dzień, taki jak dzisiaj, zabierał babunię i dzieci, mojego wuja, ciotkę i tatę — najmłodszego — a także służącą i pomocnika. Szli razem nad strumień, tam dawał im po łyku rumu z ziołami — przepis ze starego kraju — a potem polewał ich wodą. Oczywiście, w ciągu kilku sekund zamarzali, bladzi i sini, wielkie ludzkie sople. Dziadunio wlókł ich do wykopanego wcześniej rowu pełnego słomy, układał tam kolejno niczym kawałki drewna, opatulał słomą i zakrywał rów ciężkimi deskami, żeby nie dobrał się do nich żaden zwierzak. Wówczas mieliśmy tu wilki, niedźwiedzie i inne zwierzaki, których dziś już się nie zobaczy, ale nie gadobyki, to tylko czcza gadanina, a ja nie zamierzam opowiadać czczych historyjek — więc zakrywał rów deskami, a następna śnieżyca zasypywała go bez śladu. Pozostawała tylko chorągiewka, którą dziadek wbijał w ziemię, oznaczając to miejsce.
Potem dziadunio spokojnie przeżywał zimę, nie martwiąc się o zapasy jedzenia i drewna, a gdy zbliżała się prawdziwa wiosna, znajdował flagę, przekopywał się przez śnieg, zdejmował deski, wynosił kolejno członków rodziny i ustawiał ich przed kominkiem, żeby się rozmrozili. Nikomu nigdy nic się stało, oprócz jednego pomocnika, który stracił pół ucha — rodzina myszy odgryzła mu je, bo dziadek nie dość mocno zsunął deski. Oczywiście, w tamtych czasach mieliśmy prawdziwe zimy. Wtedy można było robić coś takiego. Dziś nie ma już podobnych mrozów.
— Nie? — spytał Cień. Udawał, że we wszystko wierzy i świetnie się bawił.
— Nie, od czterdziestego dziewiątego roku. Jesteś za młody, by to pamiętać. To była zima! Widzę, że kupiłeś sobie sa-mo-chód.
— Owszem. Co o nim sądzisz?
— Prawdę mówiąc, nigdy nie przepadałem za chłopakiem Gun — therów. Na tyłach mojej działki płynie strumień, w którym żyją pstrągi. Jest w lesie, na terenach miejskich, ale często wrzucam tam kamienie, tworząc maleńkie stawy i płycizny, na których lubią mieszkać ryby. Złapałem w ten sposób sporo pięknych okazów — jeden z nich miał ponad trzy kilo. A ten smarkacz Gunthe — rów zniszczył wszystkie moje stawki i zagroził, że doniesie na mnie straży ochrony przyrody. Teraz studiuje w Green Bay; wkrótce wróci do miasta. Gdyby na świecie istniała sprawiedliwość, odszedłby w świat jako jeden z zimowych uciekinierów, ale nie, trzyma się nas jak rzep psiego ogona. — Hinzelmann zaczął rozstawiać na kuchennym blacie zawartość kosza powitalnego. — To dżem z dzikich jabłek Katherine Powdermaker. Co roku dostaję od niej na gwiazdkę jeden słoik, i dzieje się to dłużej, niż ty jesteś na świecie. Zdradzę ci smutną prawdę: nigdy żadnego nie otworzyłem. Stoją wszystkie w piwnicy, czterdzieści czy pięćdziesiąt słoików. Może kiedyś sięgnę po jeden i odkryję, że mi to smakuje. Tymczasem masz, może tobie przypadnie do gustu.
— Co to jest zimowy uciekinier?
— Mmm. — Starzec podciągnął wełnianą czapkę nad uszy i potarł skronie różowym palcem. — Nie jest to zjawisko występujące wyłącznie w Lakeside. To dobre miasto, lepsze niż większość, ale nie idealne. Czasami, w zimie, kiedy nadchodzi mróz tak wielki, że nie można wyjść z domu, a śnieg tak suchy, że nie da się z niego ulepić nawet jednej śnieżki, dzieciakom po prostu odbija.
— I uciekają?
Stary człowiek z powagą skinął głową.
— Osobiście uważam, że to wina telewizji, pokazującej dzieciom rzeczy, których nigdy nie dostaną — Dallas, Dynastie, wszystkie te bzdury. Od jesieni osiemdziesiątego trzeciego roku nie mam telewizora, poza czamo-białym odbiornikiem, który trzymam w szafie na wypadek, gdyby przyjechał ktoś spoza miasta, a w telewizji pokazywano ważny mecz.
— Mogę cię czymś poczęstować, Hinzelmannie?
— Nie kawą. Dostaję po niej zgagi. Wystarczy zwykła woda. — Hinzelmann potrząsnął głową. — Największym problemem w tej części świata jest bieda. Nie taka jak w czasie Wielkiego Kryzysu, lecz coś bardziej… Jak to nazwać? Coś takiego co, skrada się ukradkiem, niczym karaluchy.
— Podstępnego?
— Tak, podstępnego. Przemysł drzewny umarł, podobnie górnictwo. Turyści nie zapuszczają się tak daleko na północ, poza garstką myśliwych i dzieciakami obozującymi nad jeziorem, a oni nie wydają pieniędzy w miastach.
— Mam jednak wrażenie, że Lakeside prosperuje.
Starzec zamrugał.
— I wierz mi, wymaga to wiele pracy — rzekł. — Ciężkiej pracy. Ale to dobre miasto i warto się dla niego wysilać. Nie żeby moja rodzina nie była kiedyś biedna. Spytaj mnie, jacy byliśmy biedni.
Cień przybrał poważną minę.
— Jacy byliście biedni w dzieciństwie, panie Hinzelmann?
— Wystarczy sam Hinzelmann, Mike. Byliśmy tak biedni, że nie stać nas było na ogień. W Sylwestra ojciec zjadał miętówkę, a my, dzieci, otaczaliśmy go z wyciągniętymi rękami, napawając się ciepłem.
Cień prychnął. Hinzelmann nałożył maskę narciarską, narzucił obszerny kraciasty płaszcz, wygrzebał z kieszeni kluczyki i w końcu naciągnął grube rękawice.
— Jeśli będziesz się tu nudził, przyjedź do wypożyczalni i spytaj o mnie. Pokażę ci moją kolekcję ręcznie robionych much. U mnie tak bardzo się wynudzisz, że powrót do mieszkania okaże się ulgą. — Jego głos, choć stłumiony, pozostawał wyraźny.
— Zrobię tak — odparł Cień z uśmiechem. — Jak tam Tessie?
— Zapadła w sen zimowy. Wiosną opuści garaż. Uważaj na siebie, Ainsel. — Po tych słowach Hinzelmann zamknął za sobą drzwi.
W mieszkaniu zrobiło się jeszcze zimniej. Cień włożył płaszcz i rękawiczki, potem buty. Pokrywający wewnętrzną szybę okna szron sprawił, że widok jeziora zamienił się w obraz abstrakcyjny.
Oddech Cienia parował w powietrzu.
Cień wyszedł z mieszkania na drewniany podest i zapukał do sąsiednich drzwi. Usłyszał kobiecy głos, krzyczała, by na miłość boską ktoś w mieszkaniu zamknął się i ściszył telewizor — pewnie to dziecko, pomyślał Cień. Dorośli nie krzyczą tak na innych dorosłych. Drzwi otwarły się i ze środka spojrzała na niego znużona kobieta o bardzo długich, bardzo czarnych włosach.
— Słucham?
— Dzień dobry, proszę pani. Jestem Mike Ainsel, pani sąsiad.
Jej twarz nie zmieniła wyrazu.
— I?
— Proszę pani. Zamarzam u siebie. Z wywietrznika leci gorące powietrze, ale w ogóle nie ogrzewa pokoju. Ani trochę.
Kobieta zmierzyła go czujnym spojrzeniem. Potem na jej wargach zatańczył cień uśmiechu.
— Wejdź zatem. Jeśli szybko tego nie zrobisz, nam także zabraknie ciepła.
Cień wszedł do mieszkania. Po całej podłodze walały się wielobarwne plastikowe zabawki, przy ścianie leżały stosiki podartego papieru do pakowania prezentów gwiazdkowych. Kilka kroków od telewizora siedział niewielki chłopiec oglądający na wideo disneyowskiego „Herkulesa”. Na ekranie miotał się właśnie animowany satyr. Cień odwrócił się plecami do odbiornika.
— No dobrze — oznajmiła kobieta. — Oto, co musisz zrobić. Najpierw uszczelnij okna. Materiały możesz kupić u Henningsa. Przypomina to zwykłą folie spożywczą, tyle że do okien. Przylep ją do szyb. Jeśli chcesz, możesz podmuchać suszarką; wówczas zostanie tam całą zimę. To nie pozwala ciepłu uciekać przez okna. Dokup do tego jeszcze parę dmuchaw. Tutejszy piec jest stary, nie radzi sobie z prawdziwym mrozem. Ostatnio mieliśmy kilka lekkich zim, chyba powinniśmy się cieszyć. — Nagle wyciągnęła do niego dłonie. — Marguerite Olsen.
— Miło mi poznać — odparł Cień. Zdjął rękawiczkę i uścisnęli sobie ręce. — Jeśli mogę coś powiedzieć, zawsze wyobrażałem sobie Olsenów jako bardziej… no, jasnowłosych.
— Mój były mąż miał tak jasne włosy, że jaśniejszych już mieć nie można. Jasne włosy, różową cerę. W życiu nie zdołał się opalić.
— Missy Gunther wspominała, że pisujesz do miejscowej gazety.
— Missy Gunther opowiada wszystko o wszystkich. Gazeta nie jest dla niej żadną konkurencją. — Skinęła głową. — Tak. Od czasu do czasu zajmuję się najnowszymi wiadomościami, lecz większość pisze mój redaktor. Do mnie należy dział przyrodniczy, dział ogrodniczy, coniedzielny dział opinii i dział wieści lokalnych, który opisuje z oszałamiającymi szczegółami, kto w promieniu piętnastu mil zaprosił kogo na obiad. Czy lepiej kto kogo zaprosił?
— To drugie — odparł Cień, nie zdoławszy się powstrzymać. — Tak brzmi lepiej.
Spojrzała na niego czarnymi oczami i Cień nagle odniósł silne wrażenie deja vu. Już to przeżyłem, pomyślał.
Nie, po prostu mi kogoś przypomina.
— W każdym razie tak oto można ogrzać mieszkanie.
— Dziękuję — powiedział Cień. — Kiedy już je rozgrzeję, musicie z małym mnie odwiedzić.
— Nazywa się Leon — odparła. — Miło mi pana poznać, panie… Przepraszam…
— Ainsel — powtórzył Cień. — Mike Ainsel.
— Co to za nazwisko Ainsel?
Cień nie miał pojęcia.
— Moje — odrzekł. — Niestety, nie interesowałem się zbytnio historią mojej rodziny.
— Może norweskie? — zasugerowała.
— Nie mieliśmy nic wspólnego z Norwegią — odparł. Potem jednak przypomniał sobie wuja Emersona Borsona i dodał: — Przynajmniej z tej strony.
Gdy zjawił się u niego Wednesday, Cień zdążył już okleić wszystkie okna warstwami folii. W sypialni działała jedna dmuchawa, w salonie druga. Powoli robiło się ciepło i przytulnie.
— Co to do diabła za fioletowy złom? — spytał Wednesday na powitanie.
— Cóż — odparł Cień — mój biały złom mi zabrałeś. A przy okazji, gdzie jest teraz?
— Przehandlowałem go w Duluth — oznajmił Wednesday. — Ostrożności nigdy dosyć. Nie martw się, po wszystkim dostaniesz swoją działkę.
— Co ja tu robię? — spytał Cień. — To znaczy w Lakeside, nie na tym świecie.
Wednesday uśmiechnął się, jak to on. Ów uśmiech sprawiał, że Cień zawsze miał ochotę go uderzyć.
— Mieszkasz tu, bo to ostatnie miejsce, w którym by cię szukali. Tu mogę cię ukryć.
— Szukali? Oni? Czarne kapelusze?
— Właśnie. Niestety Dom na Skale jest dla nas w tej chwili niedostępny. Będzie trudno, ale poradzimy sobie. Teraz możemy tylko tupać, wymachiwać flagą, pysznić się i harcować, póki się nie zacznie — nieco później niż oczekiwaliśmy. Myślę, że przetrzymają nas do wiosny. Do tego czasu nie dojdzie do niczego ważnego.
— Czemu?
— Bo mogą sobie bredzić do woli o mikromilisekundach, światach wirtualnych i zmianach paradygmatów, ale nadal mieszkają na tej planecie i są uzależnieni od pór roku. Teraz mamy martwe miesiące. Zwycięstwo w tym czasie to martwe zwycięstwo.
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz — przyznał Cień, nie do końca zgodnie z prawdą. Miał pojęcie, wolałby jednak się mylić.
— Czeka nas ciężka zima. Musimy jak najmądrzej wykorzystać dany nam czas. Sami zgromadzimy wojska i wybierzemy pole bitwy.
— W porządku. — Cień wiedział, że Wednesday mówi prawdę, czy raczej część prawdy. Zbliżała się wojna. Nie, nie tak. Wojna już się zaczęła. Zbliżała się bitwa. — Szalony Sweeney mówił, że kiedy spotkaliśmy go tamtego dnia, pracował dla ciebie. Powiedział mi o tym przed śmiercią.
— A po cóż miałbym zatrudniać kogoś, kto nie potrafiłby pokonać równie żałosnego osobnika w barowej bójce? Nie lękaj się jednak, wiele razy udowodniłeś, że słusznie w ciebie wierzyłem. Byłeś kiedyś w Las Vegas?
— Las Vegas w stanie Nevada?
— Zgadza się.
— Nie.
— Lecimy tam dziś z „Madison, jak przystało na dżentelmenów, samolotem czarterowym dla klas wyższych. Przekonałem ich, że powinniśmy się w nim znaleźć.
— Czy te kłamstwa nigdy cię nie męczą? — spytał Cień, szczerze zaciekawiony. — Ani trochę. Zresztą to prawda. Gramy w końcu o najwyższą stawkę. Dotarcie do Madison powinno nam zająć najwyżej dwie godziny. Zamknij zatem drzwi i wyłącz dmuchawy, lepiej nie myśleć, co by było, gdyby pod twoją nieobecność spalił się cały dom.
— Kogo mamy spotkać w Las Vegas?
Wednesday mu powiedział.
Cień wyłączył dmuchawy, spakował do torby kilka ubrań, odwrócił się do Wednesdaya i rzekł:
— Posłuchaj, czuję się głupio. Wiem, że właśnie powiedziałeś mi, z kim się spotykamy, ale mózg mi pierdnął czy coś, wszystko zniknęło. O kim mówimy?
Wednesday znów odpowiedział.
Tym razem Cień już prawie usłyszał, miał to imię na czubku umysłu. Pożałował, że nie zwracał pilniejszej uwagi na słowa Wednesdaya.
— Kto prowadzi? — spytał.
— Ty — odparł Wednesday.
Wyszli z domu, po drewnianych schodach i oblodzonej ścieżce doszli do miejsca, gdzie stał zaparkowany czarny Lincoln.
Cień usiadł za kierownicą.
Po wejściu do kasyna otaczają nas pokusy — pokusy tak potężne, że trzeba człowieka z kamienia, pozbawionego serca, umysłu i nawet odrobiny skąpstwa, by im się oparł. Posłuchajcie tylko: oto ogłuszający łoskot srebrnych monet, sypiących się — z odgłosem przypominającym szczęk karabinu maszynowego — przez szczelinę na tacę automatu i dalej, na ozdobione monogramami wykładziny, cichnie, zastąpiony syrenim szczękiem maszyn, brzęczącym, rozedrganym chórem, który rozpływa się w ogromnych salach i, gdy docieramy do stołów karcianych, przeradza w miły szmer, odległą falę dźwięków, utrzymującą poziom adrenaliny w żyłach hazardzisty.
Kasyna kryją w sobie pewien sekret, tajemnicę, której strzegą ponad wszystko, najświętsze z ich misteriów. Większość ludzi nie gra po to, by wygrać, choć to właśnie wmawiają im reklamy, to się sprzedaje, o tym śnią. Wygrana jest jedynie zwykłym prostym kłamstwem, sprawiającym, że przekraczają ogromne, zawsze otwarte, zapraszające drzwi.
Oto prawdziwy sekret: ludzie grają po to, by stracić pieniądze. Przychodzą do kasyn dla chwil, w których czują się żywi, gdy krążą wraz z wirującą ruletką, obracają się z kartami i wraz z monetami wpadają do szczelin automatów. I choć przechwalają się swoimi wygranymi, pieniędzmi wyrwanymi kasynom, w głębi duszy nade wszystko cenią sobie chwile, gdy przegrali. To w pewnym sensie ich ofiara.
Pieniądze płyną przez kasyna nieprzerwanym strumieniem srebra i zieleni, z ręki do ręki, od gracza do krupiera, kasjera, kierownika ochrony, by w końcu wylądować w najświętszym ze świętych miejsc, wewnętrznym sanktuarium, Pokoju Rozliczeń. Tu właśnie, w Pokoju Rozliczeń kasyna, zatrzymajmy się na chwilę. To miejsce, w którym przelicza się banknoty, sortuje, układa w stosy, spisuje. Miejsce coraz bardziej zbędne, bo coraz więcej pieniędzy przepływających przez kasyno jest czysto umownych: elektryczne sekwencje impulsów, wędrujące przewodami telefonicznymi.
W pokoju rozliczeń widzimy trzech mężczyzn, liczących pieniądze pod czujnym szklanym wzrokiem kamer, które są widziane, a także pod owadzimi spojrzeniami maleńkich kamer ukrytych przed ich wzrokiem. W czasie jednej zmiany każdy przelicza więcej pieniędzy, niż zarobi przez cale życie. Każdy z nich śni o liczeniu pieniędzy, o stosach i paczkach banknotów, banderolach i liczbach, które cały czas rosną w ustalonym porządku. Każdy z tej trójki zastanawia! się wielokrotnie, co najmniej raz w tygodniu, jak przechytrzyć zabezpieczenia kasyna i uciec z możliwie największą liczbą pieniędzy, i każdy z wahaniem przyglądał się swym marzeniom, po czym uznawał je za niepraktyczne, zadowalając się stałą pensją wolną od dwóch upiorów: więzienia i anonimowego grobu.
Tu właśnie, w sanctum sanctorum, widzimy trzech mężczyzn liczących pieniądze, a także strażników obserwujących ich, znoszących kolejne stosy banknotów i zabierających poprzednie. Jest też jeszcze jedna osoba, mężczyzna w nienagannym grafitowym garniturze, o ciemnych włosach i gładko wygolonych policzkach. Jego twarz i całe zachowanie dziwnie umykają pamięci. Żaden z pozostałych ludzi nigdy go nie dostrzegł, a jeśli nawet, natychmiast o nim zapomniał.
Pod koniec zmiany drzwi się otwierają. Mężczyzna w grafitowym garniturze wychodzi z pokoju i maszeruje korytarzem wraz ze strażnikami. Ich stopy szurają po ozdobionym monogramem dywanie. Zamknięte pieniądze w kasetkach trafiają na wewnętrzną pochylnię załadowczą, gdzie pakuje się je do opancerzonych pojazdów. Gdy drzwi garażu się otwierają, wypuszczając pancerny samochód na poranne ulice Las Vegas, mężczyzna w grafitowym garniturze wychodzi przez nie niepostrzeżenie i wspina się po pochylni na chodnik. Nie unosi nawet wzroku, aby spojrzeć na widoczną po lewej stronie imitację Nowego Jorku.
Las Vegas przypomina miasto z sennych dziecięcych marzeń, rodem z kart książeczki obrazkowej — tu bajkowy zamek, tam czarna piramida pomiędzy dwoma sfinksami, z której wierzchołka strzela w górę promień białego światła niczym sygnał dla latających spodków. Wszędzie wokół błyszczą neonowe wyrocznie i migoczące ekrany, opisujące szczęście i powodzenie, reklamujące najnowszych piosenkarzy, komików i magików, obecne i przyszłe atrakcje. Światła stale migają, wzywają, nawołują. Co godzina wulkan wybucha w blasku płomieni, co godzina statek piracki zatapia okręt wojenny.
Mężczyzna w grafitowym garniturze wędruje swobodnie ulicą, czując przepływ pieniędzy krążących po mieście. Latem panuje tu potworny upał, z każdych drzwi mijanych sklepów bucha chłodne klimatyzowane powietrze, mrożąc pot na twarzy. Teraz jednak na pustyni panuje zima, suchy chłód, który bardziej mu odpowiada. W jego umyśle trasy wędrujących pieniędzy tworzą gęstą sieć, trójwymiarową kocią kołyskę świateł i ruchów. W tym pustynnym mieście pociąga go ich szybkość, to, jak pieniądze przechodzą z miejsca na miejsce, z ręki do ręki. Syci go to, upaja, ściąga na ulicę niczym narkomana.
Jego śladem podąża wolno taksówka, utrzymując bezpieczny dystans. Mężczyzna jej nie dostrzega; nawet nie przychodzi mu to do głowy. Tak rzadko ktokolwiek go zauważa, iż sam pomysł, że można by go śledzić, wydaje mu się niewiarygodny.
Jest czwarta rano i mężczyzna czuje, jak przyciąga go hotel i kasyno, niemodne od trzydziestu lat, lecz wciąż działające. Jutro czy za sześć miesięcy robotnicy wysadzą budynek, na jego miejscu postawią nowy pałac rozkoszy i wszyscy zapomną o starym. Nikt go nie zna, nikt nie pamięta, lecz bar w holu jest spokojny i pretensjonalny, powietrze błękitne od starego papierosowego dymu, a w jednym z prywatnych pokoi na górze ktoś, grając w pokera, ma właśnie postawić kilka milionów dolarów. Mężczyzna w grafitowym garniturze siada w barze, kilka pięter poniżej. Kelnerka kompletnie go ignoruje. Z głośników dobywa się niemal podprogowa wersja „Why Can’t He Be You”. Pięciu naśladowców Elvisa Presleya, każdy w innym kombinezonie, ogląda powtórkę meczu.
Rosły mężczyzna w jasnoszarym garniturze siada przy jego stoliku. Kelnerka, która go dostrzega, choć wciąż nie widzi człowieka w graficie, podchodzi do nich i uśmiecha się szeroko. Jest zbyt chuda, by nazwać ją ładną, zbyt anorektyczna, by pracować w Luksorze czy Tropicanie. W myślach liczy minuty do końca pracy. Mężczyzna w jasnym garniturze uśmiecha się szeroko.
— Wyglądasz dziś doprawdy rozkosznie, moja droga. Cóż za widok dla biednych starych oczu — mówi. Wyczuwając duży napiwek, kelnerka odpowiada uśmiechem. Mężczyzna w jasnoszarym garniturze zamawia dla siebie Jacka Danielsa oraz Laphroaiga i wodę dla siedzącego obok towarzysza w grafitowym stroju.
— Wiesz — mówi pierwszy, gdy kelnerka przynosi im drinki — że najpiękniejszy tekst poetycki w dziejach tego cholernego kraju wypowiedział Canada Bill Jones w 1853 roku w Baton Rouge, gdy oskubano go do gołego w oszukańczej grze w faro? George Devol, który, podobnie jak Canada Bill, nie miał nic przeciwko temu, by od czasu do czasu naciągnąć frajera, zawołał Billa na bok i spytał, czy nie widział, że przeciwnicy oszukują. Canada Bill westchnął w odpowiedzi i wzruszył ramionami. „Wiem, ale to jedyna gra w mieście”, rzeki i wrócił do stołu.
Ciemne oczy spoglądają nieufnie na mężczyznę w jasnoszarym garniturze. Mężczyzna w grafitowym garniturze mówi coś w odpowiedzi. Jego towarzysz o twarzy porośniętej siwiejącą rudą brodą kręci głową.
— Posłuchaj — mówi. — Przykro mi z powodu tego, co się wydarzyło się w Wisconsin, ale wyciągnąłem was w bezpieczne miejsce. Nikomu nic się nie stało.
Mężczyzna w ciemnym garniturze sączy Laphroaiga i wodę, napawając się ostrym torfowym smakiem śmierci i moczarów. Zadaje pytanie.
— Nie wiem. Wszystko dzieje się szybciej, niż oczekiwałem. I wszyscy dziwnie interesują się dzieciakiem, którego ostatnio zatrudniłem. Teraz czeka w taksówce na zewnątrz. Nadal mogę na ciebie liczyć?
Mężczyzna w ciemnym garniturze odpowiada.
Brodacz kręci głową.
— Nie widziano jej od dwustu lat. Jeśli wciąż żyje, to całkowicie usunęła się na ubocze.
Coś jeszcze.
— Posłuchaj. — Brodaty mężczyzna jednym haustem opróżnia szklankę. — Przybądź na miejsce, kiedy będziemy cię potrzebowali, a ja zajmę się tobą. Czego chcesz? Somy? Mogę ci załatwić butelkę Somy. Prawdziwej.
Mężczyzna w ciemnym garniturze patrzy na niego. Potem z wahaniem kiwa głową i mówi kilka słów.
— Oczywiście, że tak. — Brodacz uśmiecha się ostro, drapieżnie. — A czego oczekiwałeś? Ale spójrz na to inaczej: to jedyna gra w mieście. — Wyciąga szponiastą dłoń i ściska wymanikiurowaną rękę tamtego. Potem odchodzi.
Chuda kelnerka podchodzi zdumiona do stolika w rogu. Siedzi przy nim teraz tylko jeden człowiek, elegancko ubrany mężczyzna o ciemnych włosach, w grafitowym garniturze.
— Wszystko w porządku? — pyta kobieta. — Czy pański przyjaciel jeszcze wróci?
Mężczyzna o ciemnych włosach wzdycha i wyjaśnia, że jego przyjaciel nie wróci, co oznacza, iż kelnerka nie otrzyma zapłaty za jej czas i uprzejmość. A potem, dostrzegając ból w jej oczach i czując litość, mężczyzna bada złociste nitki jej umysłu, obserwując wzór, podążając śladem pieniędzy, póki nie dostrzeże węzła, i dodaje, że jeśli o szóstej rano stanie przed kasynem Treasure Island, trzydzieści minut po skończeniu pracy, pozna onkologa z Denver, który wygrał właśnie czterdzieści tysięcy dolarów i będzie potrzebował nauczycielki, partnerki, kogoś, kto pomoże mu je wszystkie wydać w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, jakie pozostały do jego odlotu do domu.
Słowa znikają bez śladu w umyśle kelnerki, sprawiają jednak, że nagle czuje się szczęśliwa. Wzdycha, odkrywszy, iż mężczyźni siedzący w rogu zniknęli, nie zostawiając napiwku. Przychodzi jej do głowy, że po zejściu ze zmiany, zamiast jechać wprost do domu, powinna podjechać pod Treasure Island. Gdybyście jednak ją spytali, nie potrafiłaby wyjaśnić dlaczego.
— Kim był facet, z którym się spotkałeś? — spytał Cień, gdy razem wędrowali przez lotnisko w Las Vegas. Nawet tutaj wszędzie stały automaty i mimo późnej pory ludzie wciąż karmili je monetami. Cień zastawiał się, czy to ci, którzy nigdy nie opuszczają lotnisk, ludzie, którzy wysiedli z samolotów, przeszli do terminalu i już tam zostali, oszołomieni wirującymi obrazami i migającymi światłami, do czasu aż wrzucą do maszyn ostatnie ćwierć dolara. A potem, gdy nic już im nie zostaje, odwracają się na pięcie i wsiadają do lecącego do domu samolotu.
Nagle uświadomił sobie, że się wyłączył, dokładnie w chwili, gdy Wednesday wyjaśniał, kim jest mężczyzna w ciemnym garniturze, którego śledzili taksówką. Cień nie usłyszał ani słowa.
— No i proszę — powiedział Wednesday. — Będzie mnie to jednak kosztowało butelkę Somy.
— Co to jest Soma?
— Taki napój.
Wsiedli do czarterowego samolotu. W środku było prawie pusto; oprócz nich dwóch leciała tylko trójka firmowych rozrzutników, którzy musieli wrócić do Chicago przed pierwszym dniem roboczym…
Wednesday rozsiadł się wygodnie, zamówił Jacka Danielsa.
— Dla moich pobratymców wy, ludzie, jesteście jak… — Zawahał się. — To coś jak pszczoły i miód. Każda pszczoła robi tylko maleńką kropelkę miodu. Potrzeba tysięcy, może nawet milionów współpracujących zgodnie, by stworzyć słój miodu, stojący teraz na stole przy śniadaniu. A teraz wyobraź sobie, że mógłbyś żywić się wyłącznie miodem. Tak to właśnie wygląda… karmimy się wiarą, modlitwami, miłością.
— A Soma to…
— Żeby kontynuować analogię, to miodowe wino. Coś takiego, jak piłeś — zachichotał. — Stężone modlitwy i wiara, po destylacji zamienione w mocny trunek.
Przelatywali gdzieś nad Nebraska i pożywiali się nieciekawym lotniczym śniadaniem, gdy Cień powiedział:
— Moja żona.
— Nieżywa.
— Laura. Nie chce być nieżywa. Powiedziała mi to, gdy już mnie uwolniła z tamtego pociągu.
— Jak przystało na dobrą żonę. Uwalnia z poważnych tarapatów, morduje tych, którzy robią ci krzywdę. Dbaj o nią, siostrzeńcze Ainselu.
— Ona chce znów żyć. Czy możemy to zrobić? Czy to w ogóle możliwe?
Wednesday milczał tak długo, że Cień zaczął się zastanawiać, czy jego towarzysz usłyszał pytanie, czy też może zasnął z otwartymi oczami. Potem, patrząc przed siebie, powiedział:
— Znam urok, który potrafi uleczyć ból i chorobę i uwolnić od smutku pogrążone w żałobie serce.
Znam urok leczenia dotykiem.
Znam urok odwracający ciosy wroga.
Znam kolejny urok pozwalający uwolnić się z wszelkich więzów i zamków.
Piąty urok: mogę złapać strzałę w locie i nie ucierpieć.
Jego słowa były ciche, przejmujące. Rubaszny ton zniknął, podobnie szeroki uśmiech. Wednesday przemawiał, jakby recytował słowa religijnego rytuału bądź obrzędu, albo wspominał coś mrocznego i bolesnego.
— Szósty: zaklęcia, które mają mnie zranić, zranią jedynie rzucającego.
Siódmy urok, który znam: potrafię zgasić ogień samym wzrokiem.
Ósmy: nawet gdy ktoś mnie nienawidzi, umiem zdobyć jego przyjaźń.
Dziewiąty: potrafię uciszyć wiatr, uspokoić burzę, na dość długo, by doprowadzić statek do brzegu.
Oto pierwszych dziewięć uroków, jakie poznałem. Dziewięć nocy wisiałem na nagim drzewie z bokiem przebitym ostrzem włóczni. Kołysałem się w powiewach mroźnych wiatrów i gorących wiatrów, bez jedzenia bez wody, samemu sobie złożony w ofierze, i świat otworzył się przede mną.
Oto dziesiąty urok: nauczyłem się przeganiać wiedźmy, przesuwać je po niebie tak, by już nigdy nie odnalazły drogi do domu.
Jedenasty: jeśli wyśpiewam go w ogniu bitwy, przeprowadzę przez nią wojowników nietkniętych i odeślę całych i zdrowych do domowych ognisk.
Dwunasty znany mi urok: gdy zobaczę wisielca, mogę ściągnąć go z szubienicy, a on wyszepcze mi wszystko, co tylko pamięta.
Trzynasty: jeśli pokropię wodą głowę dziecka, dziecko to nie zginie w bitwie.
Czternasty: znam imiona wszystkich bogów. Wszystkich cholernych bogów.
Piętnasty: śnię o władzy, chwale i mądrości i umiem sprawić, by ludzie uwierzyli w mój sen.
Jego głos opadł tak nisko, że Cień musiał wytężać słuch, by usłyszeć cokolwiek poza szumem silników.
— Szesnasty znany mi urok: jeśli potrzebuję miłości, umiem zawrócić w głowie i sercu każdej kobiety.
Siedemnasty: żadna kobieta, której zapragnę, nigdy nie zechce innego.
Znam też osiemnasty urok, największy ze wszystkich, lecz nie mogę nikomu wyjawić na czym polega, albowiem tajemnica znana nam tylko to najpotężniejsza tajemnica świata.
Westchnął i umilkł.
Cień czuł dziwny dreszcz, zupełnie jakby tuż przed nim otwarły się nagle drzwi wiodące do innego miejsca, odległego o wiele światów, w którym na każdych rozstajach kołysali się wisielcy, a wiedźmy wrzeszczały na niebie.
— Laura — powiedział tylko.
Wednesday odwrócił głowę i spojrzał wprost w jasnoszare oczy Cienia.
— Nie potrafię jej ożywić — oznajmił. — Nie wiem nawet, czemu nie umarła, tak jak powinna.
— Chyba to przeze mnie — mruknął Cień. — To moja wina.
Wednesday uniósł brwi.
— Szalony Sweeney dał mi złotą monetę, wtedy gdy uczył mnie swojej sztuczki. Z tego, co mówił, była to niewłaściwa moneta. Coś znacznie potężniejszego, niż sądził. Przekazałem ją Laurze.
Wednesday odchrząknął i opuścił głowę na piersi, marszcząc czoło. Potem wyprostował się.
— To możliwe — rzekł. — I nie, nie potrafię ci pomóc. Oczywiście po pracy możesz zająć się własnymi sprawami.
— Co to dokładnie miało znaczyć? — spytał Cień.
— To znaczy, że nie mogę cię powstrzymać, jeśli zechcesz polować na ptaki gromu i orle kamienie, wolałbym jednak, byś siedział cicho w Lakeside, nie rzucając się w oczy i nie wchodząc nikomu w drogę. Kiedy zrobi się kiepsko, będziemy potrzebowali każdej pomocnej dłoni.
Mówiąc to, wyglądał bardzo staro i krucho; jego skóra była niemal przejrzysta, a ciało pod nią szare. Cień zapragnął nagle sięgnąć ku niemu i położyć dłoń na poszarzałej ręce Wednesdaya. Chciał mu powiedzieć, że wszystko będzie dobrze — choć sam w to nie wierzył, wiedział, że to właściwe słowa. Gdzieś w świecie czaili się ludzie w czarnych pociągach, tłusty dzieciak w wielkiej limuzynie i postaci telewizyjne nie życzące im dobrze.
Nie dotknął Wednesdaya. Nic nie powiedział.
Później zastanawiał się, czy gdyby wykonał wówczas ów gest, mógłby cokolwiek zmienić, odwrócić zbliżające się zło. Powtarzał sobie, że nie. Wiedział, że nic by to nie dało, lecz mimo wszystko żałował, iż podczas owego lotu nawet przez moment nie dotknął dłoni Wednesdaya.
Zimowe słońce przygasało już, gdy Wednesday wysadził Cienia przed mieszkaniem. Gdy Cień otworzył drzwi, mróz panujący w środku wydał mu się jeszcze bardziej nierzeczywisty w porównaniu z klimatem Las Vegas.
— Trzymaj się z dala od kłopotów — polecił Wednesday. — Nie wychylaj się, siedź cicho.
— Wszystko naraz?
— Nie wymądrzaj się, chłopcze. Możesz się przyczaić w Lakeside. Żeby cię tu umieścić, musiałem przywołać stare długi. Gdybyś trafił do zwykłego miasta, po kilku chwilach wpadliby na twój trop.
— Będę siedział cicho, z dala od kłopotów. — Cień mówił szczerze. Całe jego życie wypełniały kłopoty. Najchętniej pozbyłby się wszystkich.
— Kiedy wrócisz? — spytał.
— Wkrótce. — Wednesday uruchomił silnik Lincolna, zamknął okno i odjechał w mroźną noc.
Trzech ludzi może zachować sekret, pod warunkiem, że dwóch z nich nie żyje.
Minęły trzy zimne dni. Termometr ani razu, nawet w południe, nie wskazał minus dwudziestu stopni. Cień zastanawiał się, jak ludzie przeżywali w czasach przed wynalezieniem elektryczności, ochronnych masek na twarzy i lekkiej, ciepłej bielizny, przed czasami łatwych podróży.
Był właśnie w wypożyczalni wideo, połączonej z solarium i sklepem wędkarskim, i oglądał ręcznie robione muchy Hinzelmanna. Okazały się znacznie ciekawsze, niż sądził: barwne imitacje życia zrobione z piór i nici, każda z ukrytym wewnątrz haczykiem.
Zapytał więc o to Hinzelmanna.
— Serio? — rzucił tamten.
— Serio — odparł Cień.
— No cóż — powiedział starzec. — Czasami nie przeżywali i ginęli. Nieszczelne kominy i kuchenki oraz piece zabijały równie wielu ludzi, co mróz. Lecz tamte czasy w ogóle były ciężkie — całe lato i jesień gromadzili zapasy i drewno na zimę. Ale najgorsze było szaleństwo. Słyszałem w radiu, że miało to coś wspólnego ze światłem i z tym, że w zimie jest go za mało. Mój tato mówił, że ludzie dostawali prawdziwego świra — nazywali to zimowym obłędem. W Lakeside znoszono to całkiem nieźle, ale w niektórych innych miastach w tej okolicy bywało ciężko. Za moich chłopięcych czasów mieliśmy takie powiedzonko, że jeśli do lutego służąca nie próbuje cię zabić, to znaczy, że miękka z niej sztuka.
Książki były niczym złoto — nim w mieście powstała biblioteka, ceniono wszystko, co dawało się czytać. Kiedy dziadek dostał książkę od brata z Bawarii, wszyscy Niemcy w mieście spotkali się w Ratuszu, by posłuchać, jak czyta. A Finowie, Irlandczycy i reszta prosili, by im tłumaczyć.
Dwadzieścia mil na południe stąd, w Jibway, znaleźli kiedyś kobietę. Szła nago, jak ją Pan Bóg stworzył, w środku zimy z martwym dzieckiem u piersi i nie pozwoliła go sobie odebrać. — Z namysłem pokręcił głową i zamknął szafkę z muchami. Szczęknęły drzwiczki. — Kiepska sprawa. Chcesz kartę wypożyczalni wideo? W końcu otworzą tu Blockbustera i stracimy pracę. Na razie jednak mamy całkiem niezły wybór.
Cień przypomniał Hinzelmannowi, że nie ma telewizora ani magnetowidu. Lubił towarzystwo starca — wspomnienia, niestworzone historie, chochlikowaty uśmiech. Wyznanie, że czuje się nieswojo w towarzystwie telewizora, od czasu gdy jeden z nich zaczął do niego mówić, mogłoby pogorszyć nieco ich stosunki.
Hinzelmann pogrzebał w szufladzie, wyjął blaszane pudełko — sądząc z wyglądu niegdyś świąteczną bombonierkę z czekoladkami czy ciastkami. Z pokrywki uśmiechał się do nich szeroko poplamiony Święty Mikołaj, trzymający tacę butelek z coca-colą. Hinzelmann zdjął wieczko, odsłaniając notes i książeczkę pustych losów.
— Na ile cię zapisać? — spytał.
— Ile czego?
— Losów na gruchota. Dziś stawiamy go na lód, więc zacząłem sprzedaż losów. Każdy kosztuje pięć dolarów, dziesięć za czterdzieści, dwadzieścia za siedemdziesiąt pięć. Jeden los to pięć minut. Oczywiście nie możemy przyrzec, że gruchot zatonie akurat w trakcie twoich pięciu minut, lecz osoba najbliższa właściwej pory wygrywa pięćset dolców, a jeśli wrak rzeczywiście zatonie w wyznaczonym czasie, wygrywa się tysiąc. Im wcześniej kupisz losy, tym więcej nie zarezerwowanych godzin. Chcesz obejrzeć statystyki?
— Jasne.
Hinzelmann wręczył mu odbitą na ksero notatkę. Cień dowiedział się, że gruchot to stary samochód z usuniętym silnikiem i bakiem. Na zimę stawiano go na lodzie. Wiosną lód na jeziorze zaczynał topnieć i gdy stawał się zbyt cienki, by unieść ciężar samochodu, gruchot wpadał do jeziora. Najwcześniej zdarzyło się to dwudziestego siódmego lutego („To była zima 1998 roku. Wątpię, by w ogóle można ją było nazwać zimą”), najpóźniej pierwszego maja („To był 1950. Mieliśmy wtedy wrażenie, że zima skończy się dopiero wtedy, gdy ktoś przebije jej kołkiem serce”). Najpopularniejszymi datami były te w okolicach początku kwietnia — zwykle po południu.
Wszystkie popołudnia w kwietniu zostały już zajęte, zakreślone w notatniku Hinzelmanna. Cień kupił trzydzieści minut rankiem dwudziestego trzeciego marca, od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści. Wręczył Hinzelmannowi trzydzieści dolarów.
— Oby wszyscy w miasteczku tak chętnie kupowali losy — westchnął Hinzelmann.
— To podziękowanie za przejażdżkę pierwszego dnia, gdy przybyłem do miasta.
— Nie, Mike — odparł Hinzelmann. — Tu chodzi o dzieci. — Na chwilę z jego pomarszczonej, starej twarzy zniknęła wesołość. Wyglądał śmiertelnie poważnie. — Przyjdź nad jezioro po południu. Pomożesz wepchnąć gruchota na lód.
Wręczył Cieniowi sześć niebieskich karteczek — każdą z datą i godziną, wypisaną starannie staroświeckim charakterem pisma. Potem zanotował wszystko w zeszycie.
— Hinzelmannie? — spytał Cień. — Słyszałeś kiedyś o orlich kamieniach?
— Tu? Na północ od Rhinelander? Nie. Mamy tylko Orlą Rzekę. Nie mam pojęcia.
— A o ptakach gromu?
— Na 5. Ulicy mieliśmy galerię Ptak Gromu, ale już ją zamknięto. Nie pomogłem ci, prawda?
— Nie.
— Posłuchaj, może przejdziesz się do biblioteki? Jest tam parę mądrych osób, choć mogą być nieco rozkojarzone. Mają w tym tygodniu wyprzedaż. Pokazałem ci chyba, gdzie jest biblioteka?
Cień skinął głową i pożegnał się, żałując, że sam nie wpadł na ten pomysł. Wsiadł do fioletowego wozu i ruszył na południe Main Street, dookoła jeziora. Po chwili dotarł do przypominającego zamczysko budynku, w którym mieściła się miejska biblioteka. Wszedł do środka. Strzałka z napisem: WYPRZEDAŻ BIBLIOTECZNA wskazywała drogę do piwnicy. Sama biblioteka mieściła się na parterze. Cień otrzepał buty ze śniegu.
Surowa kobieta o ściągniętych, szkarłatnych ustach spytała niezbyt uprzejmie, w czym może pomóc.
— Chyba najpierw muszę się zapisać — odparł. — I chcę dowiedzieć się wszystkiego o ptakach gromu.
Dział Wierzeń i Tradycji Indian Amerykańskich zajmował jedną półkę w bibliotecznej wieżyczce. Cień wybrał kilka książek i usiadł przy oknie. Po kilkunastu minutach dowiedział się, że ptaki gromu to mityczne olbrzymie ptaki, żyjące na szczytach gór. Sprowadzały błyskawice, a trzepot ich skrzydeł brzmiał jak grzmot. Niektóre plemiona wierzyły, że ptaki gromu stworzyły świat. Kolejne pół godziny lektury nie przyniosło nic nowego. Nie znalazł też żadnej wzmianki o orlich kamieniach.
Odkładał właśnie na półkę ostatnią książkę, gdy uświadomił sobie, że ktoś go obserwuje. Ktoś mały i poważny śledził go zza ciężkiego regału. Gdy Cień odwrócił się, maleńka twarz zniknęła. Obrócił się plecami do chłopca i ponownie zerknął przez ramię.
W kieszeni miał dolarówkę z głową Wolności. Wyjął ją teraz, uniósł w prawej dłoni, tak by chłopiec na pewno zobaczył, co robi. Ukrył monetę w lewej ręce, zademonstrował obie dłonie puste, potem uniósł lewą do ust i zakasłał, pozwalając, by moneta wyleciała do prawej ręki.
Chłopiec patrzył na niego oszołomiony, potem odbiegł. Kilka chwil później wrócił, ciągnąc za sobą ponurą Marguerite Olsen, która spojrzała na Cienia podejrzliwie.
— Dzień dobry, panie Ainsel. Leon mówi, że pokazał mu pan magiczną sztuczkę.
— To tylko iluzja, proszę pani. A przy okazji, nie podziękowałem za rady co do mieszkania. W tej chwili jest tam cieplutko jak w uchu.
— To dobrze. — Jej lodowata mina bynajmniej nie złagodniała.
— Śliczna biblioteka — zauważył Cień.
— Tak, to piękny budynek, lecz miasto potrzebuje czegoś wygodniejszego, choć niekoniecznie tak urodziwego. Wybiera się pan na wyprzedaż?
— Nie zamierzałem.
— Powinien pan. Zbieramy na szczytny cel.
— W takim razie oczywiście.
— Prosto na korytarz i w dół schodami. Miło było pana widzieć, panie Ainsel.
— Proszę mi mówić Mike.
Nie odpowiedziała. Chwyciła tylko Leona za rękę i poprowadziła do działu dziecięcego.
— Ale mamo — Cień usłyszał jeszcze głos chłopca — to nie była żadna iluzja. Widziałem, jak pieniądz znika i wylatuje mu z nosa. Widziałem.
Ze ściany spojrzał na niego olejny portret Abrahama Lincolna. Cień zszedł po marmurowych i dębowych stopniach do piwnicy, otworzył drzwi i znalazł się w dużej sali pełnej stolików, na których leżały stosy książek: książek wszelkiego rodzaju, pomieszanych, ułożonych bez ładu i składu: miękkie okładki, twarde okładki, beletrystyka, literatura faktu, pisma, encyklopedie, grzbietami do góry bądź do dołu.
Ruszył w głąb sali, gdzie dostrzegł stolik pełen starych książek w skórzanych oprawach. Na grzbiecie każdej z nich białymi cyframi wypisano numer katalogowy.
— Jest pan pierwszą osobą, która dziś zajrzała aż tutaj — powiedział mężczyzna siedzący obok stosu pustych pudeł i worków, przy małej metalowej kasetce. — Większość bierze jakiś thriller, książki dla dzieci, Harlequiny, Jenny Kerton, Danielle Steel, coś w tym guście. — Mężczyzna czytał „Zabójstwo Rogera Ackroyda” Agathy Christie. — Wszystkie książki na stołach są po pięćdziesiąt centów albo trzy za dolara.
Cień podziękował i zaczął grzebać wśród tomów. Znalazł „Historie” Herodota w zniszczonej skórzanej oprawie i przypomniał sobie swój egzemplarz pozostawiony w więzieniu. Niedaleko leżała książka zatytułowana „Niewiarygodne iluzje”. Może opisywali w niej sztuczki z monetami? Zaniósł je obie do mężczyzny przy kasie.
— Niech pan weźmie jeszcze jedną, to wciąż tylko dolar — zaproponował tamten — a my się ucieszymy, mogąc się czegoś pozbyć. Potrzebujemy miejsca.
Cień wrócił do starych, oprawnych w skórę tomów. Postanowił uwolnić książkę, której raczej nikt nie kupi, ale nie mógł się zdecydować, czy wybrać „Pospolite Choroby Układu Moczowego Z Ilustracjami, Pióra Doktora Medycyny”, czy „Dokumenty z posiedzeń Rady Miejskiej Lakeside 1872-1884”. Obejrzał ilustracje w książce medycznej i uznał, że gdzieś w mieście z pewnością znajdzie się nastolatek, który chętnie nastraszy kolegów podobnymi rysunkami. Zaniósł zatem „Dokumenty” mężczyźnie przy drzwiach, który przyjął dolara i włożył książki do brązowej, papierowej torby z delikatesów Dave’a.
Cień wyszedł z biblioteki. Przed sobą widział wyraźnie jezioro. Dostrzegał nawet swój dom, przypominający domek dla lalek, daleko za mostem. Tuż przy nim, na lodzie, zauważył kilka osób, cztery czy pięć. Mężczyźni pchali przed sobą ciemnozielony samochód.
— Dwudziestego trzeciego marca — mruknął cicho Cień, zwracając się do jeziora. — Od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści rano.
Zastanawiał się, czy jezioro bądź Gruchot w ogóle go usłyszały, a jeśli tak, czy zwrócą uwagę na jego słowa. Poważnie wątpił.
Mroźny wiatr kąsał odsłoniętą twarz.
Gdy Cień wrócił do domu, Chad Mulligan już na niego czekał. Na widok radiowozu Cieniowi mocniej zabiło serce. Uspokoił się jednak, stwierdziwszy, że policjant siedzi za kierownicą i grzebie w papierach.
Podszedł do wozu, niosąc pod pachą torbę z książkami.
Mulligan opuścił szybę.
— Wyprzedaż biblioteczna? — spytał.
— Tak.
— Dwa czy trzy lata temu kupiłem tam pudło powieści Roberta Ludluma. Wciąż mam zamiar kiedyś je przeczytać. Mój kuzyn go uwielbia. Jeśli kiedyś wyląduję samotnie na bezludnej wyspie i będę miał przy sobie pudło książek Ludluma, to może w końcu do nich sięgnę.
— Mogę w czymś pomóc, szefie?
— Ależ nie, stary. Po prostu pomyślałem, że wpadnę i zobaczę, jak sobie radzisz. Pamiętasz takie chińskie przysłowie? Jeśli ocalisz komuś życie, jesteś za niego odpowiedzialny. Nie twierdze, że w zeszłym tygodniu uratowałem ci życie, ale uznałem, że powinienem zajrzeć. Jak się sprawuje fioletowy Guntheromobil?
— Dobrze — odparł Cień. — Całkiem dobrze. Jeździ bez zarzutu.
— Miło mi to słyszeć.
— W bibliotece spotkałem moją sąsiadkę — rzekł Cień. — Panią Olsen. Zastanawiałem się…
— Co ugryzło ją w tyłek?
— Delikatnie to ująłeś.
— To długa historia. Przejedź się ze mną, to ci ją opowiem.
Cień zastanowił się przez moment.
— Zgoda — rzekł w końcu. Wsiadł do radiowozu na fotel pasażera. Mulligan wyjechał z miasta, kierując się na północ, potem zgasił światła i zaparkował przy drodze.
— Darren Olsen poznał Margie na uniwersytecie w Stevens Point i sprowadził ją ze sobą do Lakeside. Studiowała dziennikarstwo, a on, do diabła, hotelarstwo czy coś w tym stylu. Gdy tu przyjechali, ludziom opadły szczęki. To było, zaraz… trzynaście, czternaście lat temu. Była taka piękna… te czarne włosy… — Urwał. — Darren zarządzał motelem America w Camden, dwadzieścia mil na zachód stąd, tyle że nikt się tam nie zatrzymywał i w końcu motel zamknięto. Mieli dwóch synów. W tym czasie Sandy skończył jedenaście lat, a młodszy — Leon, prawda? — był jeszcze niemowlęciem.
Darren Olsen nie należał do najodważniejszych ludzi. W szkole nieźle grał w piłkę, ale później już niczym się nie popisał. Nie odważył się przyznać Margie, że stracił pracę, i przez miesiąc, może dwa, wyjeżdżał z domu co rano i wracał późnym wieczorem, narzekając na ciężki dzień w motelu.
— Co wtedy robił? — spytał Cień.
— Mmm, trudno orzec. Przypuszczam, że jechał do Ironwood, może do Green Bay. Z początku szukał pracy. Wkrótce zaczął pić, ćpać, a pewnie także zażywać rozrywek w towarzystwie miejscowych panienek. Może grał? Wiem tylko, że w ciągu dziesięciu tygodni kompletnie opróżnił konto w banku. W końcu Margie dowiedziała się o wszystkim; to było tylko kwestią czasu. No, proszę!
Gwałtownie skręcił na drogę, włączając światła i syreny, i śmiertelnie przestraszył drobnego mężczyznę w samochodzie z rejestracją stanu Iowa, który wynurzył się właśnie ze wzgórza, jadąc z szybkością prawie stu kilometrów na godzinę.
Po wręczeniu mandatu Mulligan wrócił do przerwanej opowieści.
— Gdzie to ja skończyłem? A tak. Margie go wykopała. Wystąpiła o rozwód. Doszło do zaciętej walki o dzieci. Tak to nazywają w magazynie „People” — zacięta walka o dzieci. Margie wygrała. Darrenowi przyznano prawo do odwiedzin i niewiele więcej. W tych czasach Leon był jeszcze malutki. Sandy, starszy, dobry dzieciak, z tych chłopców, którzy uwielbiają ojców, nie pozwalał Margie powiedzieć na niego złego słowa. Stracili dom — przytulny domek przy Daniels Street. Margie przeprowadziła się do wynajętego mieszkania, on wyjechał z miasta. Wracał co sześć miesięcy, by uprzykrzać wszystkim życie.
I tak ciągnęło się to przez kilka lat. Wracał, wydawał pieniądze na dzieci, doprowadzał Margie do płaczu. Większość z nas zaczęła marzyć o tym, by już nigdy się nie zjawił. Jego rodzice przenieśli się na Florydę, twierdząc, że nie zniosą kolejnej zimy w Wisconsin. W zeszłym roku pojawił się, mówiąc, że chce zabrać chłopców na święta na Florydę. Margie posłała go do wszystkich diabłów. Zrobiło się nieprzyjemnie. W pewnym momencie musiałem się tam wybrać — kłótnia rodzinna. Gdy dotarłem na miejsce, Darren stał przed domem i wrzeszczał, chłopcy nie wiedzieli, co się dzieje, a Margie płakała.
Powiedziałem Darrenowi, że jeśli tak dalej pójdzie, wyląduje w celi. Przez chwilę zdawało mi się, że mnie uderzy, ale był dość trzeźwy, by się powstrzymać. Podrzuciłem go do osiedla przyczep na południe od miasta. Powiedziałem, żeby coś ze sobą zrobił, że dostatecznie ją skrzywdził…
Następnego dnia wyjechał.
Dwa tygodnie później Sandy zniknął — nie wsiadł do szkolnego autobusu. Najlepszemu koledze powiedział, że wkrótce zobaczy się z ojcem, że Darren ma dla niego wyjątkowy prezent, bo nie mógł spędzić świąt na Florydzie. Od tego czasu nikt go nie widział. Rodzinne porwania są najgorsze. Trudno znaleźć dzieciaka, który nie chce zostać znaleziony, chwytasz?
Cień odpowiedział, że tak. Dostrzegł też coś jeszcze. Chad Mulligan kochał się w Marguerite Olsen. Cień zastanawiał się, czy policjant zdaje sobie sprawę z tego, że widać to jak na dłoni.
Mulligan ponownie włączył syrenę i zatrzymał nastolatków jadących ponad dziewięćdziesiątką. Nie dał im mandatu, a jedynie „zasiał w sercach lęk boży”.
Tego wieczoru Cień siedział przy stole w kuchni, próbując przemienić srebrną dolarówkę w centa. Sztuczkę tę znalazł w „Niesamowitych iluzjach”, lecz instrukcje okazały się irytująco mętne i wyjątkowo mało pomocne. Określenia takie jak „znikanie centa zwykłą metodą” pojawiały się w tekście co chwila. Ciekawe, co to za „zwykła metoda”. Francuska? Ukrycie w rękawie? Okrzyk: „O Boże, patrzcie, puma!” i szybkie wsunięcie monety do kieszeni?
Rzucił w powietrze dolarówkę. Łapiąc ją, przypomniał sobie księżyc i kobietę, która mu go podarowała. Potem spróbował wykonać sztuczkę. Nic z tego nie wyszło. Przeszedł do łazienki i spróbował ponownie przed lustrem.
Miał rację. Sztuczka wykonywana według opisu nie mogła się udać. Westchnął, schował monety do kieszeni i usiadł na kanapie. Okrył nogi tanią kapą i otworzył „Dokumenty z posiedzeń Rady Miejskiej Lakeside 1872-1884”. Druk w dwóch kolumnach był tak mały, że niemal nieczytelny. Cień przeglądał książkę, oglądając reprodukcje starych zdjęć, kolejne wcielenia Rady Miejskiej: długie bokobrody, gliniane fajeczki, sfatygowane i wyświecone kapelusze, a pod nimi twarze, które jakże często zdawały się dziwnie znajome. Bez specjalnego zaskoczenia odkrył, iż przysadzisty sekretarz Rady z 1882 roku nazywał się Patrick Mulligan: wystarczyłoby go ogolić, odchudzić o dziesięć kilogramów i byłby sobowtórem Chada Mulligana, swego — chyba — praprawnuka. Zaciekawiło go, czy na zdjęciach nie ma też dziadka Hinzelmanna, wyglądało jednak na to, że ów stary pionier nie załapał się do Rady Miejskiej. Cieniowi wydało się, że dostrzegł gdzieś w tekście wzmiankę o jakimś Hinzelmannie, nie zdołał jej jednak odszukać, a od małego druku rozbolały go oczy.
Wyciągnął się i położył otwartą książkę na piersi. Nagle uświadomił sobie, że głowa ciąży mu coraz bardziej. Uznał, że głupio byłoby usnąć na kanapie, skoro od sypialni dzieli go zaledwie kilka kroków. Z drugiej strony sypialnia i łóżko nie uciekną, a zresztą on przecież nie zaśnie, jedynie na chwilę przymknie oczy…
Ciemność ryknęła.
Stal na równinie obok miejsca, z którego kiedyś wynurzył się, wypchnięty przez samą ziemię. Z nieba wciąż spadały gwiazdy; każda z nich, dotykając czerwonej ziemi, zamieniała się w mężczyznę bądź kobietę. Mężczyźni mieli długie, czarne włosy i wysokie kości policzkowe. Kobiety wyglądały jak Marguerite Olsen. Gwiezdni ludzie.
Patrzyli na niego ciemnymi, pełnymi dumy oczami.
— Opowiedzcie mi o ptakach gromu — powiedział Cień. — Proszę. Nie dla mnie. Dla mojej żony.
Kolejno odwracali się do niego plecami i gdy przestał widzieć ich twarze, zniknęli, stając się jednością z ziemią. Ostatnia, w której włosach dostrzegł pasma bieli bądź szarości, na odchodnym wskazała niebo barwy wina.
— Sam ich spytaj — rzekła. W tym momencie w górze zalśniła letnia błyskawica, na sekundę oświetlając okolicę, od horyzontu po horyzont.
Tuż obok wznosiły się wysokie skały, szczyty i iglice z piaskowca. Cień zaczął wdrapywać się na najwyższą. Iglica miała barwę starej kości słoniowej. Chwycił ją i poczuł, jak rozcina mu dłoń. To kości — pomyślał Cień. — Nie kamień. Stara, sucha kość.
To był sen, a we śnie nie mamy wyboru. Nie podejmujemy decyzji, bądź zostają one podjęte na długo przedtem, nim sen się rozpocznie. Cień wdrapywał się dalej. Bolały go ręce. Pod bosymi stopami kości pękały z trzaskiem. Wiatr napierał na niego, toteż Cień przywarł do iglicy i wspinał się coraz wyżej.
Wieżę zbudowano tylko z jednego rodzaju kości, uświadomił sobie, wyczuwając powtarzające się kształty. Każda z nich była sucha, okrągła jak piłka. Może to skorupy jaj olbrzymiego ptaka? Lecz kolejny rozbłysk pokazał, że jest inaczej. Cień dostrzegł dziury po oczach i zęby wyszczerzone w pozbawionych wesołości uśmiechach.
Gdzieś w dali krzyczały ptaki. Na twarzy poczuł krople deszczu.
Wisiał setki stóp nad ziemią, przywierając do wieży czaszek. Wokół widział światła błyskawic, płonące w skrzydłach mrocznych ptaków okrążających iglicę — olbrzymich, czarnych, przypominających kondory ptaków z białymi piórami wokół szyi. Były wielkie, wdzięczne i przerażające. Odgłos uderzeń ich skrzydeł rozlegał się w nocnym powietrzu niczym grzmot.
Krążyły wokół wieży.
Ich skrzydła mają co najmniej pięć metrów rozpiętości — pomyślał Cień.
I wtedy pierwszy ptak zmienił kierunek i śmignął ku niemu. W jego skrzydłach lśniły błękitne błyskawice. Cień wcisnął się między czaszki; puste oczodoły spoglądały na niego, pożółkłe zęby uśmiechały się złowrogo, a on wspinał się dalej, coraz wyżej i wyżej na górze czaszek. Ostre kości cięły mu skórę, lecz wdrapywał się, czując wstręt, przerażenie i podziw.
Kolejny ptak runął ku niemu. Szpony wielkości dłoni wbiły się w ramię Cienia.
Cień wyciągnął rękę, próbując chwycić pióro w skrzydle ptaka — jeśli bowiem wróci do swego plemienia bez pióra ptaka gromu, okryje się hańbą; nigdy już nie zostanie mężczyzną — lecz ptak umknął w górę i poszybował z wiatrem. Cień wspinał się dalej.
Tych czaszek muszą być tysiące — pomyślał. — Tysiące tysięcy. I nie wszystkie należały do ludzi. W końcu stanął na szczycie iglicy. Wielkie ptaki, ptaki gromu, powoli krążyły wokół, szybując na falach burzy, lekko kołysząc skrzydłami.
Usłyszał głos, głos człowieka-bawołu, nawołujący w szumie wiatru, mówiący, do kogo należały czaszki…
Wieża zakołysała się. Największy ptak, o oczach oślepiających, błękitnobiałych niczym błyskawica, runął ku niemu z ogłuszającym grzmotem. Cień zaczął spadać. Spadać w dół do stóp wieży czaszek…
Zadźwięczał telefon. Cień nie miał nawet pojęcia, że go podłączył. Oszołomiony podniósł słuchawkę.
— Co do kurwy?! — krzyknął Wednesday; Cień nigdy jeszcze nie słyszał w jego głosie podobnej wściekłości. — Co do pieprzonej kurwy nędzy wyprawiasz?!
— Spałem — odparł Cień.
— Jak myślisz, czemu do jasnej cholery upchnąłem cię w tej dziurze Lakeside, skoro robisz tyle zamieszania, że nawet trup to usłyszał?
— Śniłem o ptakach gromu… — powiedział Cień. — I wieży, czaszkach… — Czuł, że powinien przypomnieć sobie ów sen, że to bardzo ważne.
— Wiem, o czym śniłeś. Do diabła, wszyscy doskonale wiedzą, o czym śniłeś. Chryste Panie! I po co ja cię ukrywam, skoro wszem i wobec ogłaszasz swą obecność.
Cień milczał.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Będę u ciebie rano — oznajmił Wednesday zmęczonym głosem, jakby uszedł z niego cały gniew. — Jedziemy do San Francisco. Kwiaty we włosach nie są wymagane. Odłożył słuchawkę.
Cień odstawił telefon na dywan i usiadł sztywno. Była szósta rano. Na zewnątrz wciąż panowała ciemność. Wstrząsany dreszczami wstał z kanapy. Słyszał wiatr, pędzący ze skowytem po zamarzniętym jeziorze, i czyjś bliski płacz, oddalony zaledwie o grubość ściany. Był pewien, że to Marguerite Olsen. Płakała cicho, boleśnie, bez końca.
Cień poszedł do łazienki, wysikał się, po czym wrócił do sypialni i zamknął drzwi, odcinając się od pobliskiego płaczu kobiety. Na dworze wiatr wył i zawodził, jakby on także szukał straconego dziecka.
San Francisco w styczniu okazało się niezwykle ciepłe, tak ciepłe, że na karku Cienia zebrał się pot. Wednesday miał na sobie granatowy garnitur i okulary w złotej oprawie. Wyglądał w nich jak prawnik z przemysłu rozrywkowego.
Szli razem Haight Street. Uliczni ludzie — żebracy, oszuści — obserwowali ich uważnie. Nikt nie wystawił w ich stronę papierowego kubka z monetami. Nikt o nic nie prosił.
Wednesday zaciskał szczęki. Cień natychmiast dostrzegł, że tamten wciąż się wścieka. Nie zadawał zatem pytań, gdy rano pod jego dom podjechał czarny Lincoln. W drodze na lotnisko nie rozmawiali. Potem z ulgą odkrył, że Wednesday ma miejsce w pierwszej klasie, a on z tyłu, w ekonomicznej.
Było późne popołudnie. Cień, który od czasów dzieciństwa nie odwiedzał San Francisco i oglądał je tylko jako tło akcji filmów, ze zdumieniem odkrył, że miasto wydaje mu się niezwykle znajome. Zachwycała go barwa i wyjątkowe kształty drewnianych domów, stromizna wzgórz, wrażenie niezwykłości.
— Trudno uwierzyć, że to ten sam kraj, w którym leży Lakeside — powiedział głośno.
Wednesday spojrzał na niego nieprzychylnie.
— Bo tak nie jest. San Francisco nie leży w tym samym kraju, co Lakeside. Podobnie jak Nowy Orlean i Nowy Jork, czy Miami i Minneapolis.
— Naprawdę? — spytał łagodnie Cień.
— O, tak. Mają pewne wspólne elementy kulturowe — pieniądze, rząd federalny, rozrywkę — to bez wątpienia ta sama ziemia — lecz jedyną rzeczą dającą złudzenie wspólnoty są dolary, The Tonight Show i Mc Donald’s. — Zbliżali się do parku. — Bądź miły dla damy, której składamy wizytę. Ale nie nazbyt miły.
— Spokojnie — rzucił Cień.
Weszli na trawę.
Młoda dziewczyna, mająca najwyżej czternaście lat, o włosach ufarbowanych na zielono, pomarańczowo i różowo, wpatrywała się w nich uważnie. Siedziała obok psa — kundla — zamiast na smyczy uwiązanego na kawałku sznurka. Wyglądała na jeszcze głodniejszą niż jej pies, który szczeknął na nich i zamachał ogonem.
Cień dał dziewczynie dolara. Przez chwilę przyglądała mu się, jakby nie wiedziała, co to.
— Kup za to żarcie dla psa — zaproponował. Skinęła głową i uśmiechnęła się promiennie.
— Powiem brutalnie — ciągnął Wednesday. — Musisz bardzo uważać na swe zachowanie przy owej damie. Mógłbyś jej się spodobać, a to by było bardzo niedobrze.
— To twoja dziewczyna czy coś w tym stylu?
— Nie, na wszystkie plastikowe zabawki w Chinach — odparł tamten pogodnie. Jego gniew zniknął. A może Wednesday zainwestował go na przyszłość? Cień podejrzewał, że to właśnie gniew napędza jego silnik.
Na trawie pod drzewem siedziała kobieta. Rozłożyła przed sobą papierowy obrus i rozstawiła liczne plastikowe pojemniki.
Była… nie gruba, nie, bynajmniej. Raczej — pomyślał Cień, szukając właściwego określenia — miała kształty klepsydry i włosy tak jasne, że niemal białe. Platynowy blond, jak u dawno zmarłej filmowej gwiazdki. Usta pociągnięte szkarłatną szminką. Na oko liczyła sobie od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu lat.
Gdy się zbliżyli, sięgała właśnie do talerza jajek w papryce.
Uniosła wzrok, spojrzała na Wednesdaya, odłożyła wybrane jajko i otarła dłoń.
— Witaj, stary oszuście — powiedziała. Uśmiechała się jednak i Wednesday skłonił się nisko, po czym ujął jej dłoń, uniósł do ust.
— Wyglądasz bosko — rzekł.
— Jak inaczej miałabym wyglądać? — spytała słodko. — A zresztą kłamiesz. Nowy Orlean okazał się błędem — przybyło mi tam prawie piętnaście kilo, przysięgam. Kiedy zaczęłam się kołysać, zrozumiałam, że muszę wyjechać. Wyobrażasz sobie, że moje uda ocierają się o siebie, kiedy chodzę? — To ostatnie zdanie skierowane było do Cienia. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Poczuł falę gorąca zalewającą twarz. Kobieta zaśmiała się radośnie.
— On się rumieni. Wednesday, mój drogi, przyprowadziłeś mi skromnisia! Jakież to cudowne. Jak go nazywają?
— To jest Cień. — Wednesday wyraźnie napawał się zawstydzeniem swego towarzysza. — Cieniu, przywitaj się z Wielkanocą.
Cień powiedział coś, co zabrzmiało jak „Witam” i kobieta znów się uśmiechnęła. Czuł się tak, jakby ktoś schwytał go w promień światła, oślepiające światło reflektora, używane przez kłusowników do oszałamiania saren, nim inni je zastrzelą. Z miejsca, w którym stał, czuł zapach jej perfum — oszałamiającą mieszankę jaśminu i koniczyny, słodkiego mleka i kobiecej skóry.
— Jak tam klienci? — spytał Wednesday.
Kobieta — Wielkanoc — zaśmiała się głęboko, gardłowo, radośnie, całym ciałem. Jak można nie lubić kogoś, kto się tak śmieje?
— Wszystko w porządku — odparła. — A u ciebie, stary wilku?
— Miałem nadzieję, że namówię cię do pomocy.
— Marnujesz tylko czas.
— Przynajmniej wysłuchaj mnie, nim mnie odprawisz.
— Nie ma po co. Nie trudź się. — Spojrzała na Cienia. — Proszę, usiądź, poczęstuj się. Weź talerz. Nie krępuj się, śmiało. Wszystko jest bardzo dobre: jajka, pieczony kurczak, curry z kurczaka, sałatka z kurczaka, a tu trusia, to znaczy królik. Królik na zimno smakuje cudownie. W tamtej misce znajdziesz potrawkę z zająca. Może po prostu sama ci nałożę? — Tak też zrobiła, wyładowując plastikowy talerz po brzegi kolejnymi potrawami. Wręczyła mu go i zerknęła na Wednesdaya. — Zjesz coś? — spytała.
— Jestem do usług, moja droga — odparł Wednesday.
— Ty i twoje gówniane kłamstwa. — Westchnęła. — Dziwne, że oczy jeszcze ci nie zbrązowiały. — Wręczyła mu pusty talerz. — Częstuj się.
Popołudniowe słońce za plecami rozświetlało jej włosy, zmieniając je w platynową aureolę wokół twarzy.
— Cień — mruknęła między jednym kęsem kurczaka a drugim. — Urocze imię. Czemu nazywają cię Cieniem?
Zwilżył językiem wargi.
— Gdy byłem mały, mieszkaliśmy wraz z matką, to znaczy byliśmy, no, ona była czymś w rodzaju sekretarki w kilku kolejnych ambasadach Stanów Zjednoczonych. Podróżowaliśmy od miasta do miasta w Północnej Europie. Potem matka rozchorowała się, musiała przejść na wcześniejszą emeryturę i wróciliśmy do Stanów. Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć innym dzieciakom. Znajdowałem sobie zatem dorosłych i chodziłem w ślad za nimi, nie mówiąc ani słowa. Pewnie po prostu potrzebowałem ich towarzystwa. Sam nie wiem, byłem bardzo mały.
— Wyrosłeś — zauważyła.
— Tak — odparł Cień. — Wyrosłem.
Kobieta odwróciła się z powrotem do Wednesdaya, wcinającego z apetytem coś, co przypominało zimną potrawkę na gęsto.
— Czy to właśnie chłopiec, którym wszyscy tak bardzo się przejmują?
— Słyszałaś?
— Zawsze nadstawiam uszu. — Zwracając się do Cienia, dodała: — Nie wchodź im w drogę. Na świecie jest zbyt wiele tajnych stowarzyszeń, które nie znają miłości ani lojalności — związki handlowe, niezależne, rządowe. Wszystkie siedzą w tej samej łodzi — od ledwie sprawnych, po niezwykle niebezpieczne. Hej, stary wilku, słyszałam ostatnio dowcip, który mógłby ci się spodobać. Skąd wiadomo, że CIA nie uczestniczyła w zamachu na Kennedy’ego?
— Słyszałem go — odparł Wednesday.
— Szkoda. — Ponownie skupiła wzrok na Cieniu. — Ale te zbiry, których poznałeś, to coś zupełnie innego. Istnieją, bo wszyscy wiedzą, że muszą istnieć. — Opróżniła papierowy kubek czegoś, co wyglądało jak białe wino i wstała. — Cień to dobre imię — oznajmiła. — Mam ochotę na cappuccino. Chodźcie.
Ruszyła naprzód.
— A co z jedzeniem? — spytał Wednesday. — Nie możesz go tu zostawić.
Kobieta uśmiechnęła się do niego i wskazała dziewczynę z psem siedzącą nieopodal. Potem wyciągnęła ręce, jakby chciała objąć całą ulicę Haight i świat.
— Niechaj się pożywią — rzekła i odeszła. Cień i Wednesday dreptali w ślad za nią.
— Pamiętaj — powiedziała po drodze — jestem bogata. Świetnie sobie radzę. Czemu miałabym ci pomóc?
— Jesteś jedną z nas — odparł Wednesday. — Równie niekochaną, zapomnianą, nie wspominaną, jak my. To jasne, po której powinnaś stanąć stronie.
Dotarli do przydrożnej kafejki, weszli do środka, usiedli. Samotna kelnerka nosiła w brwi kolczyk jako oznakę kastową. Druga kobieta stała za ladą, obsługując ekspres. Kelnerka podeszła do nich z wystudiowanym uśmiechem, wskazała miejsca, przyjęła zamówienia.
Wielkanoc położyła szczupłą dłoń na grzbiecie kanciastej, szarej ręki Wednesdaya.
— Mówię przecież, że świetnie sobie radzę. W dni mojego święta ludzie wciąż ucztują, jedzą jajka i króliki, mięso i słodkości — symbole odrodzenia i kopulacji. Na czepkach noszą kwiaty; wręczają je sobie nawzajem. Czynią to wszystko w moim imieniu. Każdego roku jest ich coraz więcej. W moim imieniu, stary wilku.
— A ty pławisz się w ich miłości i wierze? — spytał cierpko.
— Nie bądź dupkiem. — Nagle w jej głosie zabrzmiało ogromne zmęczenie. Pociągnęła łyk cappuccino.
— To poważne pytanie, moja droga. Owszem, zgadzam się, że miliony ludzi wymieniają się drobiazgami w twoim imieniu, wciąż obchodzą rytuały twojego święta, łącznie z poszukiwaniem ukrytego jajka. Ale ilu z nich wie, kim jesteś? Co? Przepraszam panienko — ostatnie słowa padły pod adresem kelnerki.
— Jeszcze jedna kawa? — spytała.
— Nie, moja droga. Zastanawiałem się tylko, czy zechciałabyś rozstrzygnąć pewien spór między nami. Nie zgadzam się z przyjaciółką co do znaczenia słowa „Wielkanoc”. Może ty wiesz?
Dziewczyna spojrzała na niego, jakby spomiędzy jego warg zaczęły wyłazić zielone ropuchy.
— Nie znam się na chrześcijańskich świętach — oznajmiła w końcu. — Jestem poganką.
— To chyba z łaciny — wtrąciła kobieta zza lady. — Chodzi o zmartwychwstanie Chrystusa.
— Naprawdę? — spytał Wednesday.
— Jasne — odparła kobieta. — Wielkanoc, bo po jego śmierci nastała noc.
— Ofiara z syna. Oczywiście, logiczne założenie. — Kobieta uśmiechnęła się i wróciła do młynka do kawy. Wednesday spojrzał na kelnerkę. — Chyba rzeczywiście poproszę jeszcze jedną, jeśli to nie kłopot. Powiedz mi też, jako poganka, komu oddajesz cześć?
— Cześć?
— Zgadza się. Przypuszczam, że masz ich do wyboru, do koloru. Komu zatem poświęcony jest twój domowy ołtarz? Przed kim się korzysz, do kogo modlisz o świcie i zmroku?
Jej usta poruszyły się kilkakrotnie, nie wypowiadając ani jednego słowa.
— Pierwiastek żeński — oznajmiła w końcu. — To dodaje mocy, nam, kobietom. Rozumie pan?
— Istotnie. A ten twój pierwiastek żeński, czy on ma imię?
— To bogini wewnątrz nas wszystkich — odparła dziewczyna z kolczykiem we brwi. Jej policzki poróżowiały. — Nie potrzebuje imienia.
— Ach! — Wednesday westchnął, uśmiechając się drwiąco. — Czy zatem urządzacie sobie szalone bachanalia, pijecie czerwone jak krew wino o pełni księżyca, gdy szkarłatne świece płoną w srebrnych lichtarzach? Wchodzicie nago w morską pianę, nucąc ekstatyczne pieśni poświęcone bezimiennej bogini, podczas gdy fale liżą wam nogi i uda niczym języki tysiąca lampartów?
— Pan ze mnie szydzi — rzekła. — Nie robimy niczego podobnego. — Odetchnęła głęboko. Cień przypuszczał, że w duchu liczy do dziesięciu. — Jeszcze jakieś zamówienia? Kolejne cappuccino dla pani?
Jej uśmiech do złudzenia przypominał ten, którym obdarzyła ich na powitanie.
Pokręcili głowami. Kelnerka odwróciła się i zajęła następnym klientem.
— Oto — rzekł Wednesday — jedna z tych, którzy „nie mają wiary, więc nie dostąpią zabawy”. Chesterton. Poganka, akurat. A zatem, co? Wyjdziemy na ulicę, moja droga, i powtórzymy naszą próbę? Sprawdzimy, ilu przechodniów wie, że święta Wielkiej Nocy biorą swą nazwę od Eostre, Pogromczyni Nocy? Dobrze. Mam. Spytamy stu osób. Za każdą, która zna prawdę, będziesz mogła obciąć mi jeden z palców u rąk, a kiedy ich zabraknie, u nóg. Za każde dwadzieścia, które nie będą wiedziały, spędzisz noc, kochając się ze mną. Przyznasz, że masz spore szansę. Ostatecznie jesteśmy w San Francisco. Na tych stromych ulicach kręci się wielu niewiernych, pogan i wikkan.
Zielone oczy spojrzały na Wednesdaya. Cień uznał, że mają dokładnie ten odcień, co wiosenny liść, przez który prześwieca słońce. Wielkanoc milczała.
— Moglibyśmy spróbować — ciągnął Wednesday — ale skończyłbym z dziesięcioma palcami u rąk i nóg, i pięcioma nocami w twoim łóżku. Nie twierdź zatem, że oddają ci cześć i świętują twój dzień. Wymawiają twoje imię, ale nic ono dla nich nie znaczy. Absolutnie nic.
W jej oczach zakręciły się łzy.
— Wiem o tym — odparł cicho. — Nie jestem głupia.
— Nie — przyznał Wednesday. — Nie jesteś.
Za bardzo na nią naciska — pomyślał Cień.
Wednesday ze wstydem spuścił wzrok.
— Przepraszam.
Cień usłyszał w jego głosie prawdziwą szczerość.
— Potrzebujemy cię. Potrzebujemy twojej energii, twojej mocy. Zechcesz walczyć u naszego boku, gdy nadciągnie burza?
Kobieta zawahała się. Wokół lewego przegubu miała wytatuowany wianuszek niebieskich niezapominajek.
— Tak — powiedziała w końcu. — Chyba tak.
Wygląda na to, że jest wiele prawdy w starym powiedzonku — pomyślał Cień. — Jeśli potrafisz udawać szczerość, możesz dokonać wszystkiego. Nagle poczuł się winny, że to pomyślał.
Wednesday ucałował koniuszek palca i musnął nim policzek Wielkanocy. Wezwał kelnerkę, zapłacił za kawy, starannie odliczył pieniądze, składając je razem z rachunkiem, i wręczył dziewczynie.
Kelnerka odeszła, Cień jednak zawołał za nią.
— Proszę pani! Przepraszam. Chyba to pani upuściła.
Podniósł z podłogi dziesięciodolarowy banknot.
— Nie — odparła, patrząc na pieniądze w dłoni.
— Widziałem, jak upada — rzekł uprzejmie Cień. — Powinna pani przeliczyć.
Kelnerka policzyła trzymane w dłoni pieniądze i ze zdumieniem uniosła wzrok.
— Jezu, ma pan rację, przepraszam.
Wzięła dziesięciodolarówkę i odeszła.
Wielkanoc szła obok nich chodnikiem. Światło dnia zaczynało przygasać. Skinęła głową Wednesdayowi, po czym dotknęła ręki Cienia.
— O czym śniłeś zeszłej nocy?
— O ptakach gromu — odparł. — I górze z czaszek.
Skinęła głową.
— Wiesz, do kogo należały?
— Słyszałem głos — rzekł. — W mojej głowie. Powiedział mi… — Ponownie skinęła głową, czekając. — Twierdził, że są moje. Moje stare czaszki. Tysiące. Tysiące tysięcy.
Wielkanoc spojrzała na Wednesdaya.
— Powinieneś go zatrzymać. — Uśmiechnęła się promiennie. Potem poklepała Cienia po ramieniu i odeszła. Odprowadził ją wzrokiem, próbując — bez powodzenia — nie myśleć o jej ocierających się o siebie udach.
W taksówce w drodze na lotnisko Wednesday odwrócił się do Cienia.
— Co to było, ta dziesięciodolarówka?
— Nie dopłaciłeś. Musiałaby pokryć różnicę z własnej pensji.
— Co to cię, do diabła, obchodzi? — Wednesday sprawiał wrażenie naprawdę rozdrażnionego.
Cień zastanawiał się przez chwilę. W końcu rzekł:
— Nie chciałbym, żeby ktoś wyciął mi taki numer. Nie zrobiła przecież nic złego.
— Nie? — Wednesday spojrzał przed siebie. — Gdy miała siedem lat, zamknęła w szafie kociaka. Kilka dni słuchała, jak miauczał. Kiedy umilkł, wyciągnęła go z szafy, wsadziła do pudełka po butach i pogrzebała na podwórku. Chciała coś pogrzebać. Stale kradnie w każdym miejscu pracy. Zwykle to drobne sumy. W zeszłym roku odwiedziła babcię w domu opieki, do którego kazała ją oddać. Z jej stolika zabrała stary, złoty zegarek, a potem ruszyła na wyprawę po sąsiednich pokojach, kradnąc drobne sumki pieniędzy i osobiste pamiątki chorym starszym ludziom. Gdy wróciła do domu, nie wiedziała, co zrobić ze swymi łupami. Przerażona, że ktoś zacznie ich szukać, wyrzuciła wszystko, prócz gotówki.
— Już łapię — wtrącił Cień.
— Ma też bezobjawową rzeżączkę — ciągnął Wednesday. — Podejrzewa, że może być chora, ale nic z tym nie robi. Gdy ostatni chłopak oskarżył ją o to, że go zaraziła, zareagowała urazą, oburzeniem i więcej się z nim nie spotkała.
— To naprawdę niepotrzebne — powiedział Cień. — Mówiłem, że już chwytam. Możesz to zrobić z każdym? Opowiedzieć mi o nim same złe rzeczy?
— Oczywiście — zgodził się Wednesday. — Wszyscy postępują tak samo. Sądzą, że ich grzechy są oryginalne i wyjątkowe. Zwykle powtarzają się bez końca.
— I dlatego możesz jej ukraść dziesięć dolców?
Wednesday zapłacił taksówkarzowi. Obaj weszli do budynku lotniska i skierowali się do swojej bramki. Jeszcze nie wpuszczano na pokład.
— A co innego mogę robić? — spytał Wednesday. — Nie składają mi już w ofierze baranów ani byków, nie przysyłają mi dusz zabójców, niewolników, powieszonych na szubienicy, rozdziobanych przez kruki. To oni mnie stworzyli, a potem zapomnieli. Teraz odbieram im, co się da. Czyż to nie sprawiedliwe?
— Moja mama mawiała: „Życie nie jest sprawiedliwe” — zauważył Cień.
— Oczywiście, że tak — odparł Wednesday. — To jedno z mami — nych powiedzonek, podobnie jak: „Gdyby wszyscy twoi przyjaciele zeskoczyli z mostu, czy zrobiłbyś to samo?”.
— Oszukałeś dziewczynę na dziesięć dolców. Ja dałem jej dziesięć dolców — powiedział z uporem Cień. — Postąpiłem słusznie.
Obojętny głos oznajmił, że pasażerowie mogą wchodzić na pokład. Wednesday wstał.
— Obyś zawsze miał przed sobą równie jasny wybór.
Gdy Wednesday wysadził Cienia w Lakeside w środku nocy, mróz nieco zelżał. Wciąż było przyzwoicie zimno, ale już nie nieznośnie. Podświetlona tablica na ścianie banku M I pokazywała na przemian trzecią trzydzieści rano i minus dwadzieścia pięć stopni.
Była dziewiąta trzydzieści, gdy do drzwi mieszkania zastukał szef policji, Chad Mulligan, i spytał Cienia, czy znał dziewczynę nazwiskiem Alison McGovern.
— Nie sądzę — odparł Cień sennie.
— Oto jej zdjęcie — oznajmił Mulligan, demonstrując szkolną fotografię. Cień natychmiast rozpoznał, kogo przedstawia: dziewczynę z niebieskimi klamrami na zębach, tę, która dowiadywała się od przyjaciółki o wszelkich oralnych zastosowaniach tabletek Alka-Seltzer.
— A, tak, zgadza się. Jechała ze mną autobusem, kiedy tu przybyłem.
— Gdzie pan był wczoraj, panie Ainsel?
Cień poczuł, jak świat wiruje wokół niego. Wiedział, że nie ma nic na sumieniu (Jesteś skazańcem, łamiącym warunki zwolnienia, i żyjącym pod przybranym nazwiskiem — usłyszał spokojny szept w swym umyśle. — Czy to nie wystarczy?).
— W San Francisco — odparł — w Kalifornii. Pomagałem wujowi w transporcie łóżka z baldachimem.
— Masz może kupony biletów, coś w tym stylu?
— Jasne. — W kieszeni wciąż tkwiły odcinki kart pokładowych. Wyciągnął je. — Co się dzieje?
Chad Mulligan uważnie obejrzał kupony.
— Alison McGovern zniknęła. Pomagała ochotniczo w Towarzystwie Opieki nad zwierzętami. Karmiła je, wyprowadzała psy na spacer. Przychodziła na kilka godzin po szkole. Dolly Knopf, kierująca oddziałem Towarzystwa, zawsze odwoziła ją do domu, gdy zamykali. Wczoraj Alison nie dotarła na miejsce.
— Zniknęła?
— Tak. Jej rodzice zadzwonili do mnie wieczorem. Głupia mała jeździła czasami autostopem do siedziby Towarzystwa. Schronisko leży w Okręgu W, na uboczu. Rodzice zabraniali jej tego, ale tu u nas nie dzieje się nic złego… Ludzie nie zamykają nawet drzwi na noc, a dzieciaki i tak robią swoje. Spójrz więc jeszcze raz na zdjęcie.
Alison McGovern uśmiechała się. Na fotografii klamry na jej zębach były czerwone, nie niebieskie.
— Możesz powiedzieć z ręką na sercu, że jej nie porwałeś, nie zgwałciłeś i nie zamordowałeś?
— Byłem w San Francisco. I w życiu nie zrobiłbym czegoś takiego.
— Tak właśnie sądziłem, stary. To co, pomożesz nam jej szukać?
— Ja?
— Ty. Dziś rano zawiadomiliśmy oddziały poszukiwawcze. Jak dotąd, nic. — Westchnął. — Cholera, Mike, mam nadzieje, że zjawi się wkrótce w Minneapolis w objęciach młodego ćpuna.
— Myślisz, że to prawdopodobne?
— Na pewno możliwe. Dołączysz do grupy?
Cień przypomniał sobie spotkanie z dziewczyną w sklepie przemysłowo-gospodarczym Henningsa. Błysk nieśmiałego, niebieskiego uśmiechu, dostrzeżoną w jej twarzy zapowiedź przyszłej urody.
— Tak — rzekł.
W sieni remizy czekało ze dwadzieścia osób — mężczyzn i kobiet. Cień rozpoznał Hinzelmanna. Kilka innych twarzy także wydało mu się znajomych. Byli wśród nich policjanci i ludzie w brązowych mundurach biura szeryfa okręgowego. Chad Mulligan poinformował ich, co miała na sobie Alison w chwili zniknięcia (czerwony kombinezon, zielone rękawiczki, pod kapturem niebieską, wełnianą czapkę), i rozdzielił ochotników na trzyosobowe grupki — jedną z nich stanowili Cień, Hinzelmann i mężczyzna nazwiskiem Brogan. Przypomniał im, jak krótko trwa dzień, i że jeśli, nie daj Boże, znajdą ciało Alison, nie wolno im, absolutnie nie wolno, niczego ruszać, jedynie wezwać pomoc przez radio. Gdyby jednak wciąż żyła, mają ją ogrzać do chwili nadejścia pomocy.
Wkrótce znaleźli się w Okręgu W.
Hinzelmann, Brogan i Cień wędrowali brzegiem zamarzniętego strumienia. Przed odejściem każdej trójce wręczono małą krótkofalówkę.
Chmury wisiały nisko nad ziemią. Cały świat spowijała szarość. Przez ostatnich trzydzieści sześć godzin nie spadł ani płatek śniegu. W migotliwej śnieżnej pokrywie wyraźnie dostrzegali ślady stóp.
Brogan sprawiał wrażenie emerytowanego pułkownika — krótki wąs, posiwiałe skronie. Poinformował Cienia, że do niedawna pracował jako dyrektor liceum.
— Ale nie robiłem się młodszy. W dzisiejszych czasach wciąż uczę i reżyseruję szkolne przedstawienie. To zwykle najważniejsze wydarzenie sezonu. Trochę poluję, mam chatę nad Pike Lake. Spędzam tam stanowczo zbyt wiele czasu. — Gdy ruszali w drogę, Brogan rzekł: — Z jednej strony mam nadzieję, że ją znajdziemy. Z drugiej, jeśli w ogóle ktoś mają znaleźć, zdecydowanie wolałbym, żeby to był ktoś inny, nie my. Rozumiesz, co mam na myśli?
Cień dokładnie wiedział, co tamten ma na myśli.
Trzej mężczyźni niewiele rozmawiali. Szli naprzód, szukając czerwonego kombinezonu, zielonych rękawiczek, niebieskiej czapki, białego ciała. Od czasu do czasu Brogan, opiekujący się krótkofalówką, porozumiewał się z Chadem Mulliganem.
Na lunch zebrali się wszyscy w przejętym na tę okazję szkolnym autobusie. Szybko zjedli hot dogi, popijając gorącą zupą. Ktoś wskazał siedzącego na pobliskim drzewie sokoła, ktoś inny odparł, że bardziej przypomina jastrzębia. Ptak jednak odleciał i dyskusja skończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Hinzelmann opowiedział im historię o trąbce dziadka, o tym, jak grał na niej podczas wielkich mrozów, lecz na zewnątrz było tak zimno, że ze stodoły, w której ćwiczył dziadek, nie wydobywał się żaden dźwięk.
— Potem, gdy wrócił do domu, odłożył trąbkę na miejsce przy piecu, by odtajała. Tej nocy rodzina leżała już w łóżkach, gdy nagle z trąbki wydobyły się dźwięki. Tak bardzo przeraziły moją babkę, że omal nie urodziła na miejscu.
Popołudnie ciągnęło się bez końca, przygnębiające, bezowocne. Światło powoli gasło, odległości malały, świat ciemniał, fioletowiał, a wiatr był tak zimny, że palił skórę twarzy. Gdy było już zbyt ciemno, by kontynuować poszukiwania, Mulligan wezwał wszystkich przez radio. Autobus odwiózł całą grupę z powrotem do remizy.
Przecznicę dalej znajdował się pub „Pod Ostatnim Groszem”. Tam właśnie wylądowała większość wyczerpanych i zniechęconych poszukiwaczy. Rozmawiali ze sobą o tym, jak bardzo jest zimno i że Alison zapewne zjawi się sama za dzień czy dwa, nie mając pojęcia, ile wywołała zamieszania.
— Nie powinieneś z tego powodu źle myśleć o naszym mieście — powiedział Brogan. — To dobre miasto.
— Lakeside — wtrąciła kobieta, której nazwisko umknęło pamięci Cienia, jeśli w ogóle ich sobie przedstawiono — to najlepsze miasto w Północnych Lasach. Wiesz, ilu mamy tu bezrobotnych?
— Nie — odparł Cień.
— Mniej niż dwudziestu, choć w mieście i wokół niego mieszka płeć tysięcy ludzi. Może nie jesteśmy bogaci, ale wszyscy pracują. Nie przypomina to górniczych miast na północnym wschodzie — z większości z nich pozostały już tylko duchy. Spadek cen mleka i świń zabił całe miasteczka rolnicze. Wiesz, jaki jest najczęstszy powód nienaturalnej śmierci wśród rolników na Środkowym Zachodzie?
— Samobójstwo? — zaryzykował Cień.
Kobieta sprawiała wrażenie zawiedzionej.
— Tak, zgadza się. Dokładnie. Oni się zabijają. — Potrząsnęła głową. — W tych okolicach mamy zbyt wiele miast utrzymujących się wyłącznie z myśliwych i turystów, miast przyjmujących pieniądze i odsyłających ludzi z trofeami i śladami ukąszeń owadów. Są jeszcze miasta należące do wielkich koncernów, gdzie wszystko idzie pięknie, póki Wal-Mart nie przeniesie swego centrum dystrybucji albo 3M nie przestanie produkować opakowań do kompaktów. Nagle mamy całą kupę łudzi, których nie stać na spłatę kredytu. Przepraszam, nie dosłyszałam nazwiska.
— Ainsel — oznajmił Cień. — Mike Ainsel.
Piwo w jego kuflu pochodziło z miejscowego browaru, woda z miejscowego źródła. Było świetne.
— Ja jestem Gallic Knopf, siostra Dolly. — Twarz miała wciąż rumianą od mrozu. — Mówię więc, że Lakeside się poszczęściło. Mamy tu odrobinę wszystkiego: rolnictwa, przemysłu lekkiego, turystyki, rzemiosła, dobre szkoły.
Cień spojrzał na nią ze zdumieniem. W jej słowach kryła się dziwna pustka — zupełnie jakby słuchał sprzedawcy, dobrego sprzedawcy, który wierzy w swój produkt, nadal jednak pragnie, abyś wrócił do domu z zestawem pędzli bądź kompletem encyklopedii. Być może kobieta dostrzegła to w jego twarzy.
— Przepraszam — rzekła. — Kiedy coś się kocha, człowiek cały czas o tym gada. Czym się pan zajmuje, panie Ainsel?
— Mój wuj kupuje i sprzedaje antyki, w całym kraju. Pomagam mu w przewożeniu dużych, ciężkich rzeczy. To dobra praca, ale nieregularna.
Czarny kot, barowa maskotka, wykręcił ósemkę między nogami Cienia, ocierając się łebkiem o jego but. Potem wskoczył na ławę obok i zasnął.
— Przynajmniej dużo podróżujesz — wtrącił Brogan. — Robisz coś jeszcze?
— Masz może osiem ćwierćdolarówek? — spytał Cień.
Brogan pogrzebał w kieszeni, znalazł pięć. Przesunął je po stole w stronę Cienia. Gallic Knopf dołożyła jeszcze trzy.
Cień rozłożył monety, po cztery w rzędzie. A potem całkiem zręcznie zademonstrował sztuczkę pod nazwą „Monety przelatujące przez stół”, udając, że przepycha połowę drobnych przez drewniany blat, z lewej ręki do prawej.
Następnie zebrał osiem monet w prawej dłoni, w lewą wziął pustą szklankę, zakrył ją serwetką i sprawił, że pieniądze kolejno znikały z ręki, lądując z brzękiem w szklance. W końcu otworzył prawą dłoń, pokazując, że jest pusta, i szybko zdjął serwetkę, demonstrując pieniądze w szklance.
Zwrócił monety — trzy Callie, pięć Broganowi. Potem wziął z ręki Brogana jedną ćwiartkę, pozostawiając cztery. Dmuchnął na nią i zmienił w centa, którego oddał Broganowi. Ten przeliczył ćwiartki i oszołomiony odkrył, że wciąż trzyma ich w dłoni pięć.
— Houdini. — Hinzelmann zaśmiał się radośnie. — Prawdziwy z ciebie Houdini.
— Tylko amator — odparł skromnie Cień. — Czeka mnie jeszcze dużo pracy. — Poczuł jednak ukłucie dumy. Po raz pierwszy wystąpił przed dorosłą widownią.
W drodze do domu przystanął w sklepie, żeby kupić karton mleka. Rudowłosa dziewczyna przy kasie wydała mu się znajoma. Oczy miała zaczerwienione od płaczu, twarz pokrytą niezliczonymi piegami.
— Znam cię — powiedział. — Jesteś… — Już miał powiedzieć „dziewczyną od Alka-Seltzeru”, ale ugryzł się w język. — Jesteś przyjaciółką Alison, z autobusu. Mam nadzieję, że nic jej nie będzie.
Pociągnęła nosem i przytaknęła.
— Ja też. — Mocno wydmuchnęła nos w chusteczkę i wsunęła ją do rękawa.
Na piersi miała znaczek z napisem: „Cześć, jestem Sophie. Spytaj mnie, jak możesz stracić dziesięć kilo w ciągu trzydziestu dni”.
— Szukałem jej dzisiaj cały dzień. Jak dotąd, nic.
Sophie skinęła głową i zamrugała, powstrzymując łzy. Przesunęła kartę nad skanerem, który pisnął, rejestrując cenę. Cień wręczył jej dwa dolary.
— Wyjeżdżam z tego pieprzonego miasta — powiedziała nagle głośno, zdławionym głosem. — Zamieszkam z mamą w Ashland. Alison zniknęła. W zeszłym roku zniknął Sandy Olsen. Rok wcześniej Jo Ming. A co, jeśli w przyszłym roku przyjdzie kolej na mnie?
— Sądziłem, że Sandy’ego Olsena zabrał ojciec.
— Tak — odparła z goryczą dziewczyna. — Na pewno. A Jo Ming wyjechała do Kalifornii, a Sarah Lindquist zabłądziła na szlaku i nigdy jej nie znaleźli. Jasne. Chcę jechać do Ashland.
Odetchnęła głęboko. Przez moment zatrzymała powietrze w płucach. Potem niespodziewanie uśmiechnęła się do niego. W tym uśmiechu nie było nic nieszczerego; pewnie po prostu nauczono ją, że gdy wydaje resztę, powinna się uśmiechać. Życzyła mu miłego dnia. Potem odwróciła się do kobiety z pełnym wózkiem i zaczęła wyładowywać zakupy.
Cień zabrał mleko i odjechał, mijając stację benzynową i gruchota na lodzie. Przeszedł most i znalazł się w domu.
Była sobie dziewczyna i jej wuj sprzedał ją w niewolę — starannie wykaligrafował pan Ibis.
Oto opowieść, reszta to szczegóły.
Istnieją historie, które, jeśli otworzymy przed nimi nasze serca, ranią zbyt mocno. Spójrzmy, oto dobry człowiek, naprawdę dobry, we własnych oczach i oczach przyjaciół: uczciwy, wiemy żonie. Uwielbia dzieci i zawsze znajduje dla nich czas. Kocha swoją ojczyznę. Skrupulatnie wykonuje swą pracę, dokładając wszelkich starań. Zatem pogodnie i bardzo skutecznie eksterminuje Żydów. Zachwyca się grającą w tle muzyką. Przypomina, by wchodząc pod prysznice, nie zapominali numerów identyfikacyjnych — wielu ludzi, informuje ich, zapomina o swych numerach i przy wyjściu pobiera niewłaściwą odzież. To uspokaja Żydów. Po prysznicu wciąż będą żyli, powtarzają sobie w duchu. Nasz człowiek dogląda wszystkich szczegółów palenia zwłok. Jeśli czegoś żałuje, to tylko tego, że gazowanie szkodników wciąż budzi w nim niepokój. Gdyby był naprawdę dobrym człowiekiem, nie czułby niczego poza radością, że oczyszcza z nich ziemię.
Była sobie dziewczyna i jej wuj sprzedał ją w niewolę. Jakże prosto to brzmi, prawda?
Żaden człowiek nie jest wyspą — twierdził Donnę i mylił się. Gdybyśmy nie byli wyspami, zginęlibyśmy, utonęli w otchłaniach obcych tragedii. Jesteśmy odizolowani (odcięci jak wyspy) od tragedii innych, dzięki naszej naturze wysp i powtarzalności kolejnych historii. Ich kształt się nie zmienia. Oto ludzka istota, która urodziła się, żyła, a potem w taki czy inny sposób umarła. Proszę. Szczegóły uzupełniamy z własnego doświadczenia. Banalne, jak każda historia; wyjątkowe, jak każde życie. Żywoty są niczym płatki śniegu. Tworzą wzory, które już oglądaliśmy, równie podobne do siebie, jak groszki w strączku (Czy kiedykolwiek tak naprawdę przyglądaliście się groszkom w strączku? Naprawdę się przyglądaliście? Nie ma mowy, by pomylić je ze sobą. Wystarczy minuta), lecz wciąż unikalne.
Bez jednostek dostrzegamy tylko liczby: tysiąc zmarłych, sto tysięcy. „Liczba ofiar może sięgnąć miliona”. Dzięki jednostkom statystyki stają się ludźmi — lecz nawet to pozostaje kłamstwem, bo ludzie wciąż cierpią, ogromne ilości ludzi, same w sobie oszałamiające i pozbawione znaczenia. Spójrzcie na spuchnięty z głodu brzuch dziecka i muchy łażące w kącikach oczu; wychudzone kończyny: czy będzie wam łatwiej, jeśli poznacie jego imię, wiek, marzenia, lęki, ujrzycie to dzieło od środka? A jeśli tak, czyż w ten sposób nie krzywdzimy jego siostry, która leży obok na rozpalonym piachu, zniekształcona, powykręcana karykatura ludzkiego dziecka? Jeśli zaś poczujemy współczucie, czy staną się tym samym ważniejsze niż tysiąc innych dzieci, cierpiących z powodu tego samego głodu, tysiąc innych, młodych żywotów, które wkrótce padną ofiarą milionów tłustych larw much.
Odrzucamy od siebie owe chwile bólu i pozostajemy na naszych wyspach, tam gdzie nas nie zranią. Spowija je gładka, bezpieczna otoczka, pozwalająca, by niczym perły wyśliznęły się z naszych dusz, nie czyniąc nam bólu.
Fikcja literacka sprawia, że możemy wniknąć w cudze głowy, w cudze miejsca i spojrzeć na świat obcymi oczami. A potem historia kończy się, nim zginiemy, albo też umieramy w niej — śmiało i na niby, by w świecie poza opowieścią obrócić stronę, zamknąć książkę i wrócić do własnego życia.
Życia podobnego i niepodobnego do innych.
Prosta prawda brzmi tak. Była sobie dziewczyna i jej wuj sprzedał ją w niewolę.
Oto, co mawiano w kraju, z którego pochodziła dziewczyna: Mężczyzna nigdy nie może być pewien, kto jest ojcem dziecka, lecz matka — o, tego można być pewnym. Majątki i rodowody przechodziły po linii macierzystej, lecz władza pozostawała w rękach mężczyzn. Mężczyzna był władcą i właścicielem dzieci i siostry.
W owym kraju wybuchła wojna — niewielka wojna, zaledwie potyczka pomiędzy mieszkańcami dwóch sąsiednich wiosek. Niewiele więcej niż kłótnia. Jedna wioska zwyciężyła, druga przegrała.
Życie to towar, ludzie to własność. Niewolnictwo od tysięcy lat stanowiło część tamtejszej kultury. Arabscy handlarze niewolników zniszczyli ostatnie wielkie królestwa Wschodniej Afryki. Narody Afryki Zachodniej wyniszczyły siebie nawzajem.
W fakcie sprzedaży przez wuja bliźniąt nie było niczego zdrożnego ani niezwykłego, choć bliźnięta uważano za istoty magiczne, i wuj bał się ich, bał tak bardzo, że nie powiedział, iż je sprzedaje, by nie zraniły jego cienia i go nie zabiły. Bliźnięta miały dwanaście lat. Dziewczynkę nazywano Wututu, ptakiem przynoszącym wieści, chłopca Agasu na pamiątkę zmarłego króla. Oboje byli zdrowi. Ponieważ urodzili się jako bliźnięta, chłopiec i dziewczynka, opowiadano im liczne historie o bogach, a że byli bliźniętami, słuchali wszystkiego i zapamiętywali.
Ich wuj był tłusty i leniwy. Gdyby miał więcej krów, może zamiast dzieci sprzedałby jedną z nich. Ale nie miał, sprzedał zatem bliźnięta. Wystarczy; więcej o nim nie wspomnimy. Nie pojawi się w naszej opowieści. My podążymy śladem bliźniąt.
Wraz z kilkunastoma innymi niewolnikami, schwytanymi bądź sprzedanymi po wojnie, poprowadzono je kilkanaście mil dalej do niewielkiej placówki handlowej. Tu odbywał się targ i bliźnięta wraz trzynastoma innymi niewolnikami trafiły do sześciu mężczyzn uzbrojonych w noże i włócznie. Mężczyźni zaprowadzili je na zachód, ku morzu, a potem wiele mil wzdłuż wybrzeża. W sumie niewolników było piętnaścioro. Mieli luźno skrępowane ręce i byli związani szyja w szyję.
Wututu spytała swego brata, Agasu, co się z nimi stanie.
— Nie wiem — odparł.
Agasu często się uśmiechał. — Zęby miał białe i doskonałe i lubił je pokazywać. Radosny uśmiech brata sprawiał, że Wututu także czuła radość. Teraz jednak nie uśmiechał się; próbował pocieszyć siostrę, zachowywać się odważnie. Unosił głowę, prostował ramiona — dumnie, groźnie i komicznie jak najeżony szczeniak.
Idący tuż za nią mężczyzna o pokrytych bliznami policzkach rzekł:
— Zostaniemy sprzedani białym diabłom, które zabiorą nas do swych domów po drugiej stronie Wielkiej Wody.
— I co z nami zrobią? — spytała Wututu.
Tamten milczał.
— Co? — powtórzyła Wututu.
Agasu próbował obejrzeć się przez ramię. Nie wolno im było rozmawiać ani śpiewać podczas marszu.
— Możliwe, że nas zjedzą — odparł w końcu mężczyzna. — Tak przynajmniej słyszałem. To dlatego potrzebują aż tylu niewolników. Są stale głodni.
Wututu rozpłakała się.
— Nie plącz, siostro — powiedział Agasu. — Oni cię nie zjedzą. Będę cię chronił. Nasi bogowie cię obronią.
Wututu jednak płakała dalej. Szła naprzód z ciężkim sercem, czując ból, gniew i strach, takie jakie potrafi odczuwać jedynie dziecko: potężne, przejmujące. Nie potrafiła wyjaśnić Agasu, że nie martwi jej to, iż mogą ją zjeść białe diabły. Była pewna, że przeżyje. Płakała, bo lękała się, że pożrą jej brata, i nie miała pewności, czy zdoła go ochronić.
Dotarli do kolejnej placówki handlowej i zostali tam dziesięć dni. Rankiem dziesiątego dnia zabrano ich z chaty, w której tkwili uwięzieni (w ciągu ostatnich dni zrobiło się tam tłoczno, bo wciąż przybywali nowi handlarze, prowadzący własne łańcuchy niewolników), a potem wyprowadzono na brzeg i Wututu ujrzała statek, który miał ich stamtąd zabrać.
Jej pierwszą myślą było, że statek jest bardzo wielki, drugą, że wciąż za mały, by ich pomieścić. Unosił się lekko na wodzie, a szalupa krążyła tam i z powrotem, przewożąc jeńców na pokład, gdzie zakuwano ich w kajdany i umieszczano na dolnych pokładach. Część marynarzy miała ogniście czerwoną bądź brązowawą skórę, dziwne szpiczaste nosy i brody, które upodabniały ich do zwierząt. Inni przypominali jej ludzi, którzy przyprowadzili ją na wybrzeże. Marynarze rozdzielili mężczyzn, kobiety i dzieci, przydzielając im różne miejsca w ładowniach. Niewolników było zbyt wielu, by się normalnie pomieścili, toteż kolejny tuzin ludzi przykuto na pokładzie pod otwartym niebem, w miejscu gdzie załoga rozwieszała swe hamaki.
Wututu umieszczono nie z kobietami, lecz z dziećmi, nie miała też kajdan; po prostu siedziała zamknięta w ładowni. Agasu, jej brat, trafił zakuty w łańcuchy między mężczyzn, upakowanych jak śledzie w beczce. Pod pokładem śmierdziało, choć załoga umyła ładownie po ostatnim ładunku. Smród ów jednak wsiąkł w drewno: woń strachu, żółci, biegunki i śmierci, gorączki, obłędu i nienawiści. Wututu siedziała w rozgrzanej ładowni wraz z innymi dziećmi. Czuła, jak wszystkie się pocą. Fala cisnęła jednego z chłopców wprost na nią. Maluch przeprosił w języku, którego nie rozpoznała. Próbowała uśmiechnąć się do niego w półmroku.
Statek wypłynął. Teraz ciężko zanurzał się w wodę.
Wututu zastanawiała się, skąd przybywają biali ludzie (choć żaden z nich nie był do końca biały — ogorzali od słońca i morza skórę mieli ciemną). Czy tak bardzo brakuje im żywności, że muszą posyłać statki daleko do jej kraju, po ludzi do zjedzenia? A może stanowiła przysmak, rarytas, dla ludzi, którzy jedli tak wiele rzeczy, iż jedynie czarnoskóre ciało w garnkach odnawiało ich apetyt?
Drugiego dnia po wyjściu z portu nadciągnął szkwał, niezbyt groźny, lecz cały statek podskakiwał i kołysał się, a do mieszaniny smrodu moczu, płynnych odchodów, strachu i potu, dołączyła woń wymiocin. Deszcz lał się na nich całymi wiadrami, z powietrznych szczelin w suficie ładowni.
Po tygodniu, gdy ląd na dobre zniknął im z oczu, niewolników uwolniono z kajdan, ostrzegając wcześniej, że każde nieposłuszeństwo, każdy kłopot, prowadzi do kary tak ciężkiej jak nigdy.
Rankiem jeńców karmiono fasolą i sucharami; każdy z nich dostawał też łyk zepsutego soku cytrynowego, tak ostrego, że wykrzywiał im twarze. Kasłali po nim i prychali; część jęczała i zawodziła, przyjmując sok, nie wypluwali go jednak. Przyłapanych na wypluwaniu karano chłostą.
Nocą dawano im soloną wołowinę. Nie smakowała dobrze, a szara powierzchnia mięsa połyskiwała tęczowo. Tak było już na początku podróży, z czasem mięso stawało się coraz gorsze.
Gdy tylko mogli, Wututu i Agasu tulili się do siebie, rozmawiając o matce, domu i towarzyszach zabaw. Czasami Wututu opowiadała bratu historie zasłyszane od matki, tak jak te o Elegbie, najsprytniejszym z bogów, oczach i uszach wielkiego Mawu, Elegbie, który zanosił Mawu wiadomości i przynosił jego odpowiedzi.
Wieczorami, by przerwać monotonię podróży, marynarze rozkazywali niewolnikom śpiewać i tańczyć tańce z ojczyzn.
Wututu miała szczęście, że umieszczono ją z dziećmi. Stłoczone w ładowni dzieci ignorowano; sytuacja kobiet wyglądała zgoła inaczej. Na niektórych statkach niewolniczych załoga regularnie gwałciła kobiety, traktując to jak coś oczywistego. Nie był to jeden z owych statków, co nie znaczy, że nie dochodziło do gwałtów.
W drodze zmarła setka kobiet, mężczyzn i dzieci. Wszyscy zostali wyrzuceni za burtę. Część z nich nie była wtedy jeszcze martwa, lecz zielony chłód oceanu ostudził ostatnią gorączkę. Wymachując rękami, tonęli, tracąc dech.
Wututu i Agasu podróżowali duńskim statkiem, nie mieli jednak o tym pojęcia. Równie dobrze statek mógł być brytyjski, portugalski, hiszpański czy francuski.
Czarni członkowie załogi, o skórze ciemniejszej niż Wututu, informowali jeńców, gdzie mają iść, co robić, kiedy tańczyć. Pewnego ranka Wututu dostrzegła, iż jeden z nich patrzy na nią. Kiedy jadła, mężczyzna zbliżył się i zaczął gapić bez słowa.
— Czemu to robisz? — spytała. — Czemu służysz białym diabłom?
Uśmiechnął się szeroko, jakby jej pytanie było najzabawniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek słyszał. Potem pochylił się, jego usta niemal musnęły czoło Wututu. Gorący oddech na skórze sprawił, że zrobiło jej się niedobrze.
— Gdybyś była starsza — rzekł — sprawiłbym, że krzyczałabyś z radości przez mojego penisa. Może zrobię to dziś w nocy. Widziałem, jak dobrze tańczysz.
Spojrzała na niego orzechowobrązowymi oczami i odparła z uśmiechem, nie spuszczając wzroku:
— Jeśli mi go włożysz, odgryzę go moimi zębami tam w dole. Jestem czarownicą i mam bardzo ostre zęby.
Z przyjemnością patrzyła, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Nie odpowiedział. Odszedł.
Słowa padające z jej ust nie były jej słowami. Nie ona je wymyśliła ani nie ona wypowiedziała. Nie, uświadomiła sobie, to słowa Elegby Podstępnego. Mawu stworzył świat, a potem, dzięki podstępom Elegby, przestał się nim interesować. To mądrość i twarda jak żelazo erekcja Elegby Mędrca przemówiły przez nią, na moment się w nią wcieliły. Tej nocy przed snem podziękowała swemu bogu.
Kilku niewolników odmówiło jedzenia. Wychłostano ich, póki sami nie włożyli w usta żywności i jej nie przełknęli. Chłosta była tak surowa, że dwóch z nich zmarło, lecz nikt więcej na statku nie próbował się zagłodzić. Mężczyzna i kobieta usiłowali się zabić, wyskakując za burtę. Kobiecie się udało; mężczyznę uratowano, przywiązano do masztu i chłostano cały dzień, aż jego plecy spłynęły krwią. Pozostał tam, gdy dzień zmienił się w noc, nie dostał nic do jedzenia ani do picia, poza własnym moczem. Trzeciego dnia oszalał. Głowa spuchła mu i zmiękła niczym stary melon. Gdy przestał bredzić, wrzucili go do morza. Do tego, na pięć dni po próbie ucieczki wszystkich jeńców z powrotem zakuto w łańcuchy.
To była długa podróż — niezwykle ciężka dla niewolników i nieprzyjemna dla załogi, choć marynarze nauczyli się przyjmować wszystko obojętnie, udawać, że są jak farmerzy wiozący zwierzęta na targ.
W piękny pogodny dzień rzucili kotwicę w Bridgeport na Barbados. Przesłane z portu łodzie przewiozły niewolników na ląd. Następnie zaprowadzono ich na targ, a tam, do wtóru wrzasków handlarzy i ciosów pałek, ustawiono w szeregi. Zadźwięczał gwizdek i na targu zaroiło się od ludzi obmacujących, kłujących, ludzi o czerwonych twarzach, którzy wrzeszczeli, oglądali, nawoływali, oceniali, mamrotali.
Wówczas to rozdzielono Wututu i Agasu. Wszystko stało się bardzo szybko — wielki mężczyzna siłą otworzył Agasu usta, obejrzał zęby, obmacał mięśnie ramion, skinął głową i dwaj inni odciągnęli go na bok. Brat Wututu nie walczył, spojrzał tylko na nią, krzycząc: „Bądź dzielna!”. Skinęła głową, a potem świat przed jej oczami rozpłynął się za zasłoną łez. Zaczęła zawodzić. Razem byli bliźniętami, magicznymi, potężnymi, osobno dwójką cierpiących dzieci.
Później widziała go już tylko raz i nigdy żywego.
Oto, co stało się z Agasu: najpierw zabrano go na farmę przystosowawczą, gdzie codziennie poddawano chłoście za rzeczy, które robił i których nie robił. Poznał tam odrobinę angielskiego i otrzymał imię Inkaust Jack, z powodu wyjątkowo ciemnej skóry. Gdy uciekł, polowali na niego z psami i sprowadzili z powrotem. Potem odcięli mu kilofem palec u nogi, zdając lekcję, której nigdy nie zapomniał. Zagłodziłby się na śmierć, gdy jednak odmówił przyjmowania pokarmu, wybili mu przednie zęby i siłą wlali do ust rozrzedzoną owsiankę. Nie miał wyboru, musiał przełknąć albo się udusić.
Nawet w tamtych czasach ludzie woleli niewolników zrodzonych w niewoli od tych sprowadzanych z Afryki. Niegdyś wolni niewolnicy stale próbowali uciekać albo się zabić. Jedno i drugie kosztowało pieniądze.
Gdy Inkaust Jack skończył szesnaście lat, został sprzedany z kilkoma innymi niewolnikami na plantację trzciny cukrowej na wyspie Santo Domingo. Nazwano go tam Hiacynt — wielki niewolnik o wybitych zębach. Na plantacji spotkał starą kobietę ze swej wioski — wcześniej służyła w domu, lecz reumatyzm powykręcał jej pałce — która twierdziła, iż biali z rozmysłem rozdzielają niewolników z tych samych miast, wiosek i okolic, by uniknąć buntu i rewolty. Nie podobało im się, że niewolnicy rozmawiają w swych własnych językach.
Hiacynt poznał nieco język francuski i nauki kościoła katolickiego. Co dzień wycinał trzcinę cukrową — zaczynał przed świtem, kończył po zachodzie słońca.
Spłodził kilkoro dzieci. Nad ranem mimo zakazu wraz z kilkoma niewolnikami znikał w lesie, aby tańczyć calindę, śpiewać do Damballi-Wedo, boga węża pod postacią czarnego gada. Śpiewał pieśni Elegby, Ogu, Shango, Żaki i wielu innych, wszystkich bogów, których niewolnicy sprowadzili na tę wyspę, w umysłach i w głębi serc.
Niewolnicy z plantacji trzciny cukrowej na Santo Domingo rzadko przeżywali tam dłużej niż dziesięć lat. Ich wolne chwile — dwie godziny w najgorszym południowym skwarze i pięć w mroku nocy (od jedenastej do czwartej) — stanowiły jedyną porę, gdy mogli hodować i uprawiać swoje jedzenie (właściciele bowiem nie karmili ich, jedynie przydzielali małe spłachetki ziemi, na których mogli hodować co trzeba). Tylko wtedy mogli sypiać i śnić. Oni jednak poświęcali część czasu na gromadzenie się, śpiewanie, tańce, oddawanie czci bogom. Ziemia Santo Domingo była żyzna; bogowie Dahomeju, Kongo i Nigerii szybko zapuścili grube korzenie, rozwijali się bujnie i przyrzekli wolność odwiedzającym ich w nocy wśród drzew wyznawcom.
Hiacynt miał dwadzieścia pięć lat, gdy pająk ukąsił go w grzbiet prawej dłoni. Doszło do infekcji. Ciało na grzbiecie dłoni zaczęło obumierać. Wkrótce miał spuchnięte całe ramię, jego dłoń gniła, pulsowała i piekła.
Napoili go cuchnącym surowym rumem, potem rozgrzali w ogniu klingę maczety do czerwoności, piłą obcięli mu rękę przy ramieniu, po czym przypalili ranę rozgrzaną klingą. Tydzień walczył z chorobą, by w końcu wrócić do pracy.
Jednoręki niewolnik imieniem Hiacynt uczestniczył w buncie niewolników w 1791 roku.
Sam Elegba opanował Hiacynta w lesie, dosiadał go tak, jak biały dosiada konia, przemawiał jego ustami. Hiacynt nie pamiętał, co się wtedy działo, lecz jego towarzysze poinformowali go, że przyrzekł im wolność. Pamiętał wyłącznie erekcję, twardą jak skała, bolesną, i to, że uniósł obie ręce — tę którą miał i tę której nie miał — do księżyca.
Zabito świnię. Mężczyźni i kobiety z plantacji wypili gorącą świńską krew, składając przysięgę, tworząc bractwo. Przysięgali, że staną się armią wolności, wierną bogom wszystkich krain, z których wyrwano ich przemocą.
Jeśli zginiemy w bitwie z białymi, powtarzali sobie, odrodzimy się w Afryce, w naszych domach, w naszych szczepach.
W powstaniu uczestniczył jeszcze jeden Hiacynt, toteż towarzysze nazwali Agasu Wielkim Jednorękim. Walczył, oddawał cześć bogom, składał ofiary, planował. Widział, jak jego przyjaciele i kochanki giną, i walczył dalej.
Walczyli tak dwanaście lat, tocząc szaleńczą krwawą wojnę z właścicielami plantacji i z wojskami ściągniętymi z Francji. Walczyli i walczyli i, co niewiarygodne, zwyciężyli.
Pierwszego stycznia 1804 roku ogłoszono niepodległość Santo Domingo, które świat poznał wkrótce jako republikę Haiti. Wielki Jednoręki nie dożył tego dnia. Zginął w sierpniu 1802 roku zadźgany bagnetem przez francuskiego żołnierza.
Dokładnie w chwili śmierci Jednorękiego (którego kiedyś nazywano Hiacyntem, wcześniej Inkaust Jackiem, lecz który w sercu na zawsze pozostał Agasu) jego siostra, którą znał jako Wututu, a którą na pierwszej plantacji w Karolinie nazwano Mary, potem, gdy stała się niewolnicą domową, Daisy, a gdy sprzedano ją rodzinie Lavere w Nowym Orleanie, Sukey, poczuła, jak zimna stal bagnetu wbija się jej miedzy żebra, i zaczęła krzyczeć i płakać wniebogłosy. Jej córki bliźniaczki obudziły się i zapłakały. Były koloru kawy z mlekiem, niepodobne do czarnych dzieci, które rodziła na plantacji jeszcze jako dziewczynka — tych dzieci nie widziała, odkąd skończyły piętnaście i dziesięć lat. Gdy ją sprzedano, średnia dziewczynka nie żyła od roku.
Od zejścia na ląd Sukey wiele razy karano chłostą — raz w rany wtarto sól, innym razem wybatożono ją tak mocno, że przez kilkanaście dni nie mogła siadać ani nie pozwoliła, by cokolwiek dotknęło jej pleców. Za młodu została wielokrotnie zgwałcona: przez czarnych, którym rozkazano dzielić z nią drewnianą pryczę, i przez białych. Zakuwano ją też w łańcuchy, wtedy jednak nie płakała. Odkąd odebrano jej brata, zapłakała tylko raz, w Karolinie Północnej, gdy ujrzała, jak jedzenie dla dzieci niewolników i psów wlewają do tego samego koryta, i zobaczyła własne dzieci walczące z psami o ochłapy. Któregoś dnia zobaczyła to — tak jak wcześniej na plantacji i wiele razy przed odejściem — i widok ten złamał jej serce.
Przez jakiś czas była piękna. Potem lata bólu odcisnęły na niej swe piętno i straciła urodę. Twarz miała pomarszczoną, w brązowych oczach odbijało się cierpienie.
Jedenaście lat wcześniej, gdy miała dwadzieścia pięć lat, jej prawa ręka uschła. Nikt z białych nie wiedział, co się dzieje, ciało zdawało się spływać z kości. Teraz prawa ręka wisiała u boku — suchy kikut pokryty skórą, praktycznie nieruchomy. Po tym wypadku zaczęła pracować w domu.
Rodzina Castertonów, właścicieli plantacji, zachwyciła się tym, jak gotuje, i zdolnościami gospodarskimi, lecz pani Casterton nie podobała się uschnięta ręka, toteż niewolnicę sprzedano rodzinie Lavere, świeżo przybyłej z Luizjany. Pan Lavere, gruby, wesoły mężczyzna, potrzebował kucharki i służącej, a ręka niewolnicy Daisy w ogóle mu nie przeszkadzała. Gdy w rok później Lavere’owie wrócili do Luizjany, niewolnica Sukey pojechała wraz z nimi.
W Nowym Orleanie zaczęli odwiedzać ją mężczyźni i kobiety. Kupowali przekleństwa, uroki miłosne i małe fetysze. Oczywiście byli czarni, ale biali też się zdarzali. Rodzina Lavere udawała, że niczego nie dostrzega. Może podobało im się, iż mają u siebie niewolnicę, która budzi szacunek i lęk. Nie zgadzali się jednak sprzedać jej wolności.
Nocą Sukey chodziła na moczary, tańczyła calindę i bamboulę. Tak jak tancerze z Santo Domingo i ich ojczyzn, tak i ci z moczarów jako swój voudon przyjęli czarnego węża. Jednakże bogowie z ojczyzny Sukey i innych afrykańskich krain nie brali ludzi w posiadanie, tak jak czynili to z jej bratem i wojownikami z Santo Domingo. Wciąż jednak przyzywała ich, wykrzykiwała ich imiona, błagając o pomoc.
Słuchała białych, opowiadających o rewolcie na Santo Domingo (jak ją nazywali) i twierdzących, że jest skazana na porażkę — „Pomyślcie tylko, kraina kanibali!”. Wkrótce miała wrażenie, iż biali udają, że wyspa Santo Domingo nigdy nie istniała.
Nikt nawet nie wspominał nazwy Haiti, zupełnie jakby naród amerykański uznał, że samą wiarą może sprawić, by spora wyspa na Karaibach zniknęła z powierzchni świata.
Całe pokolenie dzieci Lavere’ow dorastało pod czujnym okiem Sukey. Najmłodsza, nie potrafiąca w dzieciństwie wymówić jej imienia, nazwała niewolnicę Mamą Zouzou i imię to przylgnęło do niej na dobre. Teraz był rok 1821. Sukey już dawno przekroczyła pięćdziesiątkę, a wyglądała znacznie starzej.
Znała więcej tajemnic niż stara Sanite Dede, sprzedająca słodycze przed Cabildo, więcej niż Marie Saloppe, zwąca się królową wudu. Obie były wolnymi kobietami, podczas gdy Mama Zouzou wciąż pozostawała niewolnicą i miała umrzeć jako niewolnica — tak często powtarzał jej pan.
Młoda kobieta, która przyszła do niej, aby się dowiedzieć, co stało się z jej mężem, nazwała się wdową Paris. Była dumna i wysoka, o wyniosłych piersiach. Miała w sobie krew afrykańską, europejską i indiańską, czerwonawą skórę, lśniące czarne włosy, czarne, pełne pychy oczy. Jej mąż, Jacques Paris, być może już nie żył. W trzech czwartych biały, bękart, niegdyś dumnego rodu, jeden z wielu imigrantów, którzy uciekli z Santo Domingo, urodzony na swobodzie, podobnie jak jego piękna młoda żona.
— Mój Jacques. Czy nie żyje? — spytała wdowa Paris.
Pracowała jako fryzjerka; krążyła od domu do domu, układając fryzury eleganckich nowoorleańskich dam przed kolejnymi spotkaniami towarzyskimi.
Mama Zouzou zasięgnęła rady kości i potrząsnęła głową.
— Jest z białą kobietą, gdzieś na północ stąd — oznajmiła. — Białą kobietą o złotych włosach. Żyje.
Nie była to magia. W Nowym Orleanie powszechnie wiedziano, z kim uciekł Jacques Paris i jaki kolor włosów miała jego kochanka. Mama Zouzou ze zdumieniem odkryła, że wdowa Paris nie miała pojęcia, iż jej Jacques wtyka co noc swego kwarterońskiego pipi różowoskórej dziewczynie z Colfax, no, tylko w te noce, gdy nie był zbyt pijany. Kiedy indziej stać go było wyłącznie na sikanie. A może wiedziała, może miała inny powód, by do niej przyjść?
Wdowa Paris odwiedzała starą niewolnicę raz czy dwa razy w tygodniu. Po miesiącu przyniosła jej podarki: wstążkę do włosów, ciasto z makiem i czarnego koguta.
— Mamo Zouzou — powiedziała dziewczyna. — Czas, abyś nauczyła mnie tego, co wiesz.
— Tak — odparła Mama Zouzou, która wiedziała, skąd wieje wiatr. A poza tym, wdowa Paris wyznała, iż urodziła się ze zrośniętymi palcami u nóg, co oznaczało, że była bliźniaczką i zabiła drugie dziecko w łonie matki. Jaki wybór miała Mama Zouzou?
Nauczyła dziewczynę, że dwie gałki muszkatołowe zawieszone na sznurku wokół szyi, póki sznurek nie pęknie, uleczą szmery w sercu, a gołąb, który nigdy nie latał, rozcięty nożem i ułożony na głowie pacjenta sprowadzi gorączkę. Pokazała, jak przygotować woreczek życzeń: małą skórzaną sakiewkę, zawierającą trzynaście groszy, dziewięć nasion bawełny i szczecinę czarnego wieprza, i jak pocierać woreczek, by życzenia się spełniały.
Wdowa Paris uczyła się wszystkiego, o czym mówiła jej Mama Zouzou, nie interesowali jej jednak bogowie, nie tak naprawdę. Wolała sprawy praktyczne. Z radością dowiadywała się, że jeżeli zanurzyć żywą żabę w miodzie i umieścić w mrowisku, wśród oczyszczonych białych kości znajdzie się płaską kostkę w kształcie serca i drugą, zakończoną haczykiem. Kość z haczykiem trzeba wpiąć w ubranie osoby, która ma nas pokochać, tę w kształcie serca ukryć w bezpiecznym miejscu (jeśli bowiem zginie, kochanek odwróci się od nas niczym wściekły pies). Jeżeli zrobi się to jak należy, ukochana osoba stanie się nasza.
Dowiadywała się, że proszek z wysuszonego węża dosypany po pudru nieprzyjaciółki wywołuje ślepotę i że nieprzyjaciółkę można zmusić, by się utopiła, jeżeli zabierze się jej sztukę bielizny, odwróci na lewą stronę i o północy pogrzebie pod cegłą.
Mama Zouzou pokazała wdowie Paris cudowny Korzeń Świata, wielkie i małe korzenie Jana Zdobywcy. Pokazała jej smoczą krew, walerianę, pięciopalczastą trawę. Pokazała jak parzyć herbatkę śmierci, przygotowywać wodę „idź za mną” i magiczną wodę shingo.
Wszystkiego tego uczyła wdowę Paris, która jednak sprawiła zawód starej kobiecie. Mama Zouzou dokładała wszelkich starań, by wpoić jej ukryte prawdy, głęboką wiedzę, opowiedzieć o Papie Legbie, o Mawu, o Aido-Hwedo, o wężu voudon i pozostałych. Lecz wdowy Paris (teraz zdradzę wam nazwisko, pod którym się urodziła i które później rozsławiła; brzmiało ono Marie Laveau, ale nie ta wielka Marie Laveau, o której słyszeliście; to była jej matka, która później została wdową Glapion) nie interesowali bogowie odległych krain. Santo Domingo było żyzną glebą dla afrykańskich bogów; ta ziemia, z jej kukurydzą i melonami, langustami i bawełną, okazała się nieprzyjazna i jałowa.
— Ona nie chce wiedzieć — skarży się Mama Zouzou Clementine, swej powiernicy, która zbiera pranie z wielu domów w sąsiedztwie, zasłony i kapy na łóżka. Policzek Clementine pokrywają blizny po oparzeniach; jedno z jej dzieci ugotowało się żywcem, gdy przewrócił się miedziany kocioł z wrzątkiem.
— Zatem jej nie ucz — mówi Clementine.
— Uczę ją, lecz ona nie dostrzega tego, co najcenniejsze — widzi tylko, co może osiągnąć. Daję jej diamenty, a ją pociągają wyłącznie śliczne szkiełka. Daję jej flaszkę najlepszego Clareta, a ona pije wodę z rzeki; daję jej przepiórki, a ona chce jeść pieczonego szczura.
— Czemu zatem upierasz się przy niej? — pyta Clementine.
Mama Zouzou wzrusza szczupłymi ramionami, uschnięta ręka kołysze się lekko.
Nie potrafi odpowiedzieć. Mogłaby rzec, że uczy, bo jest wdzięczna za to, że żyje. I tak jest w istocie. Widziała zbyt wiele śmierci. Mogłaby też powiedzieć, że śniła, iż pewnego dnia niewolnicy powstaną, tak jak powstali (i zostali pokonani) w La-Place. Wie jednak w głębi serca, że bez afrykańskich bogów, bez pomocy Legby i Mawu, nigdy nie pokonają swych białych panów. Nie powrócą do ojczyzny.
Kiedy ocknęła się owej straszliwej nocy niemal dwadzieścia lat wcześniej i poczuła zimną stal między żebrami, w tym momencie życie Mamy Zouzou dobiegło kresu. Teraz była kimś, kto już nie żyje, kto jedynie nienawidzi. Gdyby spytać ją o nienawiść, nie potrafiłaby opowiedzieć o dwunastoletniej dziewczynce na śmierdzącym statku. Wydarzenia te zatarły się w jej wspomnieniach. Przeżyła zbyt wiele chłost i bicia, zbyt wiele nocy w kajdanach, zbyt wiele rozstań, zbyt wiele bólu. Mogłaby opowiedzieć o swym synu, o tym, jak odcięto mu kciuk, gdy pan odkrył, że chłopiec potrafi czytać i pisać. Mogłaby opowiedzieć o córce, dwunastoletniej i już w ósmym miesiącu ciąży z nadzorcą, o tym, jak wykopali w czerwonej ziemi dziurę na ciężarny brzuch córki i wychłostali ją aż do krwi. Mimo starannie wykopanego otworu córka straciła dziecko i umarła w sobotni ranek, gdy biali siedzieli w kościele…
Zbyt wiele bólu.
— Czcij ich — powiedziała Mama Zouzou do młodej wdowy Paris na moczarach, w godzinę po północy. Nagie do pasa stały obok siebie, pocąc się w wilgotnym nocnym powietrzu; ich skóra połyskiwała w blasku białego księżyca.
Mąż wdowy Paris, Jacques (którego śmierć trzy lata później wywołała sporo komentarzy), opowiedział Marie o bogach z Santo Domingo. Jej jednak to nie obchodziło. Moc czerpie się z rytuałów, nie od bogów.
Mama Zouzou i wdowa Paris zawodziły, tupały i kołysały się na bagnach. Śpiewały pieśń czarnych węży — wolna kolorowa kobieta i niewolnica o uschniętej ręce.
— Jest w tym coś więcej niż zapewnienie sobie dobrobytu i pokonywanie wrogów — powtarzała Mama Zouzou.
Wiele słów ceremonii, słów, które niegdyś znała i które znał jej brat, umknęło już z jej pamięci. Powiedziała ślicznej Marie Laveau, że słowa nie mają znaczenia, jedynie melodie, rytmy. I gdy tak śpiewa i tańczy na bagnach, nawiedza ją niezwykła wizja. Widzi przed sobą rytmy pieśni, rytm calindy, bambouli, wszystkie rytmy Afryki Równikowej rozchodzące się po ziemi. Wkrótce cały kraj drży i kołysze się w rytm starych bogów, których krainę opuściła. I w głębi serca, tam na bagnach, rozumie, że nawet to nie wystarczy.
Obraca się do ślicznej Marie i dostrzega siebie jej oczami: starą czarnoskórą kobietę o pomarszczonej twarzy i kościstej ręce, sztywno wiszącej u boku, o oczach, które widziały dzieci walczące z psami o jedzenie. Ogląda samą siebie i po raz pierwszy doświadcza wstrętu i lęku, jaki czuje młoda kobieta.
A potem śmieje się, kuca i podnosi zdrową ręką węża, długiego jak młode drzewko, grubego niczym lina.
— Proszę — mówi. — Oto nasz voudon.
Wrzuca nie stawiającego oporu węża do koszyka trzymanego w dłoni przez żółtą Marie.
I wówczas w blasku księżyca po raz ostatni nawiedziła ją wizja. Mama Zouzou ujrzała swego brata Agasu — nie dwunastolatka z targu w Bridgeport, lecz rosłego mężczyznę, łysego, ukazującego w uśmiechu wybite zęby, o plecach pokrytych głębokimi bliznami. W jednej ręce trzymał maczetę, z prawej pozostał tylko kikut.
Sięgnęła ku niemu zdrową lewą ręką.
— Zostań jeszcze chwilę — szepnęła. — Wkrótce przybędę. Wkrótce będę z tobą.
A Marie Paris pomyślała, że stara kobieta mówi do niej.
Ameryka zainwestowała swoje wierzenia, podobnie jak moralność, w solidne, bezpieczne obligacje. Przyjęta postawę narodu błogosławionego, bo zasługującego na błogosławieństwo. A jej synowie, niezależnie od uznawanych, bądź nie, teologii, bez wahania podpisują się pod owym narodowym wyznaniem wiary.
Cień jechał na zachód przez Wisconsin i Minnesotę do Północnej Dakoty. Pokryte śniegiem wzgórza wyglądały jak wielkie, śpiące bizony. Całymi milami wraz Wednesdayem nie widzieli niczego — i było go wyjątkowo dużo. Potem ruszyli na południe, do Południowej Dakoty, kierując się w stronę rezerwatów.
Wednesday wymienił Lincolna, którego Cień lubił prowadzić, na ciężki, nieruchawy wóz kempingowy Winnebago, przesiąknięty łatwym do rozpoznania zapachem dorosłego kocura. Prowadzenie tego samochodu zupełnie Cienia nie cieszyło.
Gdy minęli pierwszy drogowskaz, wskazując górę Rushmore, nadal odległą od nich o kilkaset mil, Wednesday chrząknął głośno.
— To dopiero święte miejsce — rzekł.
Cień myślał dotąd, że jego towarzysz śpi.
— Wiem, że dla Indian było święte — rzekł.
— To święte miejsce uparł się Wednesday. — Tak właśnie wygląda amerykańskie życie — musicie dawać ludziom pretekst do przybycia i oddawania czci. W dzisiejszych czasach ludzie nie oglądają tak po prostu góry. Stąd właśnie olbrzymie oblicza prezydenckie pana Gutzona Borgluma. Ich wyrzeźbienie stało się pretekstem. Teraz ludzie przyjeżdżają tu całymi tłumami, by obejrzeć na własne oczy coś, co widzieli już na tysiącach pocztówek.
— Znałem kiedyś pewnego faceta. Ćwiczył na Farmie Mięśni kilka lat temu. Mówił, że młodzi Indianie Dakota wdrapują się na górę i tworzą nieprawdopodobne ludzkie łańcuchy, zwisające z wierzchołka tylko po to, by gość na końcu mógł odlać się na nos prezydenta.
Wednesday zaśmiał się donośnie.
— Dobre! Bardzo dobre. Czy któryś szczególny prezydent zasłużył sobie u niego na te niezwykłe względy?
Cień wzruszył ramionami.
— Nie mówił.
Pod kołami Winnebago znikały kolejne mile. Cień wyobrażał sobie, że tkwi nieruchomo, podczas gdy amerykański krajobraz mija ich z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Zimowa mgiełka zacierała kontury świata.
W południe drugiego dnia jazdy niemal dotarli już na miejsce.
— W zeszłym tygodniu w Lakeside zniknęła dziewczyna — powiedział Cień, wyrwawszy się z zamyślenia. — Wtedy gdy byliśmy w San Francisco.
— Mmm. — W głosie Wednesdaya nie dosłyszał zbytniego zainteresowania.
— Nastolatka, Alison McGovern. I to nie ona pierwsza zniknęła. Byli też inni. Odchodzą zimą.
Wednesday zmarszczył brwi.
— Prawdziwa tragedia, co? Małe twarze na kartonach mleka — choć nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem zdjęcie dziecka na kartonie mleka — i na ścianach barów przy autostradzie. „Widzieliście mnie?” pytają napisy. To niezwykle egzystencjalne pytanie. Widzieliście mnie? Skręć w następny zjazd.
Cieniowi wydało się, że usłyszał przelatujący w górze helikopter, lecz chmury wisiały zbyt nisko, żeby cokolwiek dostrzec.
— Czemu wybrałeś akurat Lakeside? — spytał.
— Już mówiłem. To miłe, ciche miejsce. Świetnie nadaje się na kryjówkę. Tam znikasz z widoku. Znikasz z ich radarów.
— Czemu?
— Bo tak już jest. Skręcaj w lewo — polecił Wednesday.
Cień posłuchał.
— Coś jest nie tak — rzekł Wednesday. — Kurwa. Ja pierdole. Zwolnij, ale nie zatrzymuj się.
— Rozwiniesz temat?
— Mamy kłopoty. Znasz jakąś inną drogę?
— Raczej nie. Pierwszy raz jestem w Południowej Dakocie i nie mam pojęcia, dokąd jedziemy.
Po drugiej stronie wzgórza coś błysnęło czerwonym światłem, rozmazanym we mgle.
— Blokada — oznajmił Wednesday. Wsunął rękę głęboko najpierw do jednej kieszeni marynarki, potem do drugiej. Wyraźnie czegoś szukał.
— Mogę się zatrzymać i zawrócić.
— Nie możemy zawrócić. Za nami też jadą — odparł Wednesday. — Zwolnij do dwudziestu paru kilometrów na godzinę.
Cień zerknął w lusterko. Ponad kilometr dalej dostrzegł reflektory.
— Jesteś pewien? — spytał.
— Pewien, jak tego, że jajko jest jajkiem — prychnął Wednesday — jak powiedział hodowca indyków po wykluciu się pierwszego żółwia. No, wreszcie! — Z samego dna kieszeni wyciągnął mały kawałek kredy.
Zaczął pisać nią na desce rozdzielczej samochodu, stawiając znaki, jakby rozwiązywał zagadkę matematyczną — albo może, pomyślał Cień, niczym włóczęga pozostawiający długie wiadomości innym włóczęgom w ich własnym kodzie: zły pies, niebezpieczne miasto, miła kobieta, wygodne więzienie, w którym można nocować…
— W porządku — powiedział Wednesday. — Teraz przyspiesz do czterdziestu. I nie schodź poniżej.
Jeden z samochodów za ich plecami włączył koguta i syrenę.
— Nie zwalniaj — powtórzył Wednesday. — Chcą, żebyśmy zwolnili przed dotarciem do blokady.
Skrzyp, skrzyp, skrzyp.
Pokonali szczyt wzgórza. Od blokady dzieliło ich niecałe pół kilometra. Dwanaście samochodów stało na jezdni, a na poboczach czekały radiowozy i kilka wielkich, czarnych terenówek.
— Już. — Wednesday schował kredę.
Całą deskę rozdzielczą Winnebago pokrywały znaki przypominające runy.
Radiowóz na sygnale jechał tuż za nimi. Zwolnił do ich prędkości. W głośniku rozległ się głos:
— Zjedź na pobocze.
Cień spojrzał na Wednesdaya.
— Skręć szybko w prawo — polecił Wednesday. — Po prostu zjedź z drogi.
— Nie mogę! Przewrócimy się.
— Nic nam nie będzie. W prawo, już!
Cień pociągnął prawą ręką kierownicę. Winnebago szarpnął się i skoczył naprzód. Przez moment Cieniowi wydawało się, że ma rację, że wóz kempingowy przewróci się na bok, a potem świat widoczny za szybą rozpłynął się i zamigotał niczym odbicie na tafli jeziora, gdy wiatr muska powierzchnię.
Chmury, mgła, śnieg i cienie zniknęły.
Teraz nad ich głowami lśniły gwiazdy, wiszące na nocnym niebie niczym zamarznięte świetlne włócznie, przeszywające ciemność.
— Zaparkuj tutaj — polecił Wednesday. — Resztę drogi przejdziemy piechotą.
Cień wyłączył silnik. Przeszedł na tył wozu, włożył płaszcz, wysokie buty i rękawiczki. Potem wyskoczył na dwór.
— W porządku, ruszajmy.
Wednesday spojrzał na niego z rozbawieniem i czymś jeszcze — być może irytacją albo dumą.
— Czemu nie protestujesz? — spytał. — Czemu nie krzyczysz, że to niemożliwe? Dlaczego po prostu robisz to, co ci każę, i przyjmujesz jak coś kurewsko oczywistego?
— Bo nie płacisz mi za zadawanie pytań — odparł Cień, a potem dodał, uświadamiając sobie, że mówi prawdę w chwili, gdy słowa opuściły jego usta: — A poza tym, od czasu Laury nic nie zdołało mnie już zaskoczyć.
— Odkąd wyszła z grobu?
— Odkąd się dowiedziałem, że rżnęła się z Robbiem. To bolało. Wszystko inne spływa po wierzchu. Dokąd teraz?
Wednesday wskazał kierunek i ruszyli naprzód. Pod stopami mieli skałę — śliską, wulkaniczną, od czasu do czasu pokrytą warstewką szkliwa. Powietrze było chłodne, ale nie mroźne. Powoli, ostrożnie schodzili w dół zbocza, podążając ledwo przetartą ścieżką. Cień spojrzał w dół.
— Co to jest, do diabła? — spytał. Wednesday jednak przytknął palec do ust, gwałtownie potrząsając głową: Cisza!
To coś wyglądało jak mechaniczny pająk — błękitny metal, połyskujące światełka wyświetlaczy. Wielkością dorównywało traktorowi. Przycupnęło u stóp wzgórza, wśród rozrzuconych wokół kości. Obok każdej płonął migotliwy ogieniek, niewiele większy od płomyka świecy.
Wednesday nakazał gestem Cieniowi trzymać się jak najdalej od owych przedmiotów. Cień odsunął się na bok, co okazało się błędem: pośliznął się na szklistej ścieżce, powinęia mu się noga i runął w dół zbocza, turlając się, ślizgając, obijając. Po drodze chwycił obsydianową iglicę. Krawędź rozdarła skórzaną rękawicę, jakby zrobiono ją z papieru.
Zatrzymał się na dole — pomiędzy mechanicznym pająkiem a kośćmi.
Wyciągnął rękę, próbując odepchnąć się od ziemi, i odkrył, że dotyka czegoś, co przypomina kość udową, i nagle…
…stał w blasku dnia, paląc papierosa i zerkając na zegarek. Otaczały go samochody — niektóre puste, inne nie. Żałował, że wypił ostatnią filiżankę kawy, bo strasznie chciało mu się siku i pełny pęcherz doskwierał coraz bardziej.
Jeden z miejscowych policjantów podszedł do niego — wielki mężczyzna o sumiastych, przyprószonych siwizną wąsach. Zdążył już zapomnieć jego nazwisko.
— Nie wiem, jakim cudem ich zgubiliśmy — mówi Miejscowy Policjant przepraszającym tonem.
— To było złudzenie optyczne — odpowiada. — Zdarzają się przy niezwykłych warunkach pogodowych, mgle i tak dalej. Miraż. Jechali inną drogą. A nam zdawało się, że są na tej.
Miejscowy Policjant patrzy na niego rozczarowany.
— Och, myślałem, że to może coś jak z Archiwum X.
— Niestety, nic tak pasjonującego.
Dolegają mu hemoroidy. Zaczyna czuć pierwsze swędzenie w tyłku i wie, że wkrótce zacznie go piec. Bardzo chciałby wrócić do Waszyngtonu. Żałuje, że nie może schować się za jakimś drzewem, bo coraz bardziej chce mu się sikać. Odrzuca papierosa i przydeptuje go nogą.
Miejscowy Policjant podchodzi do jednego z radiowozów i mówi coś do kierowcy. Obaj kręcą głowami.
On sięga po telefon, przyciska Menu i znajduje hasło „Pralnia”, które, gdy je wpisywał, wydało mu się niezwykle śmieszne — aluzja do serialu „Człowiek z U.N.C.L.E”. Patrząc na nie, uświadamia sobie, że się pomylił, że w serialu był krawiec. Chodziło mu o „Get Smart”. Po tych wszystkich latach wciąż czuje się dziwnie i nieco niezręcznie, ponieważ jako dzieciak nie zdawał sobie sprawy, że to komedia; brał wszystko na serio…
Kobiecy głos w telefonie:
— Tak?
— Mówi pan Town. Do pana Worlda.
— Chwileczkę. Zobaczę, czy może odebrać.
Cisza. Town krzyżuje nogi, podciąga pasek spodni — musi zrzucić pięć kilo — tak by nie uciskał pęcherza. Po chwili w słuchawce odzywa się uprzejmy głos:
— Słucham, panie Town.
— Zgubiliśmy ich — mówi Town. Czuje nagły ucisk w żołądku. — To byli oni. Dranie. Cholerne skurwysyny. Ci sami, którzy zabili Woody’ego i Stone’a, takich dobrych, porządnych ludzi.
Town bardzo chce zerżnąć panią Stone, ale wie, że jest jeszcze za wcześnie, by zacząć działać. Na razie więc zaprasza ją co parę tygodni na obiad, inwestując w przyszłość, a ona przyjmuje to z wdzięcznością…
— Jak?
— Nie wiem. Zorganizowaliśmy blokadę. Nie mieli gdzie skręcić, ale i tak zniknęli.
— Jeszcze jedna z tajemnic życia. Nie przejmujcie się. Uspokoiłeś miejscowych?
— Powiedziałem, że to złudzenie optyczne.
— Kupili to?
— Prawdopodobnie.
Głos pana Worlda brzmiał niezwykle znajomo — co za dziwna myśl; pracuje z nim przecież od dwóch lat, rozmawia co dzień. Oczywiście, że zna jego głos.
— Do tej pory zdążyli już uciec.
— Czy mam posłać ludzi do rezerwatu i spróbować ich przechwycić?
— Gra niewarta świeczki. Zbyt wiele problemów z jurysdykcją, a ja nie zdążę pociągnąć za wszystkie niezbędne sznurki. Mamy mnóstwo czasu. Po prostu wracaj tutaj. Cały czas próbuję zorganizować spotkanie.
— Kłopoty?
— Mnóstwo urażonych ambicji. Zaproponowałem, żeby zorganizować je tutaj. Techniczni chcą się spotkać w Austin, czy może w St. Jose. Gracze w Hollywood. Niematerialni na Wall Street. Każdy chce urządzić spotkanie na swoim podwórku. Nikt nie zamierza ustąpić.
— Mam coś zrobić?
— Na razie nie. Powarczę na jednych, pogłaszczę drugich. Znasz to.
— Tak, proszę pana.
— Powodzenia, Town.
Koniec rozmowy.
Town myśli, że powinien był zamówić oddział SWAT i zaatakować pieprzonego Winnebago, albo zaminować drogę, albo walnąć w nich taktycznym pociskiem jądrowym, żeby pokazać skurwielom, że nie żartuje. Pan World powiedział mu kiedyś: „Piszemy przyszłość ognistymi literami”, a pan Town myśli: Jezu, jeśli zaraz się nie odleję, stracę nerkę, pęknie mi na kawałki. Zupełnie jak mawiał jego ojciec, gdy podróżowali razem, kiedy Town był jeszcze dzieckiem. Na autostradzie ojciec powtarzał zawsze: „Zaczynają mi pływać zęby”. Pan Town jeszcze teraz słyszał jego głos w uszach: ostry jankeski akcent. „Będę musiał się odlać, synu. Zaczynają mi pływać zęby”…
…w tym momencie Cień poczuł dłoń, rozginającą kolejno jego palce, zaciśnięte wokół kości. Nie musiał już się załatwić. To był ktoś inny. Stał pod gwiazdami na szklistej, skalnej równinie.
Wednesday ponownie nakazał mu gestem milczenie. Ruszył naprzód. Cień podążył jego śladem.
Mechaniczny pająk poruszył się ze zgrzytem i Wednesday zamarł. Cień zatrzymał się, czekając. Po bokach pająka przebiegły migotliwe serie zielonych światełek. Cień starał się nie oddychać zbyt głośno.
Myślał o tym, co zdarzyło się przed chwilą — zupełnie, jakby spojrzał przez okno do wnętrza czyjegoś umysłu. A potem zrozumiał. Pan World. To mnie jego głos wydał się znajomy. To była moja myśl, nie Towna, dlatego wydawała się taka dziwna. Próbował zidentyfikować ów głos, przypisać do jakiejś kategorii. Nie potrafił jednak.
W końcu to do mnie dotrze — pomyślał Cień. — Wcześniej czy później.
Zielone światełka zmieniły barwę; stały się niebieskie, potem czerwone, przygasły i pająk przysiadł na swych metalowych nogach. Wednesday znów ruszył naprzód: samotna postać pod gwiazdami, w szerokim kapeluszu. Postrzępiony czarny płaszcz łopotał, unoszony porywami wiatru znikąd. Laska postukiwała w szklisty kamień.
Gdy metalowy pająk stał się już tylko odległym błyskiem w świetle gwiazd, daleko na równinie, Wednesday odezwał się cicho:
— Możemy już bezpiecznie rozmawiać.
— Gdzie jesteśmy?
— Za kulisami.
— Słucham?
— Potraktuj to jako kulisy, drugą stronę, coś jak w teatrze. Po prostu zabrałem nas z widowni za kulisty. To taki skrót.
— Kiedy dotknąłem tamtej kości, znalazłem się w umyśle faceta nazwiskiem Town. Współpracuje z resztą drani. Nienawidzi nas.
— Tak.
— Ma szefa, pana Worlda, który kogoś mi przypomina, ale nie wiem kogo. Zaglądałem do głowy Towna — a może znalazłem się w niej? Nie mam pewności.
— Czy wiedzą, dokąd się kierujemy?
— Myślę, że w tej chwili odwołują poszukiwania. Nie chcą jechać za nami do rezerwatu. Idziemy do rezerwatu?
— Może.
Wednesday na moment wsparł się na lasce, po czym podjął przerwaną wędrówkę.
— Co to było, ten pająk?
— Materializacja wzorca. Wyszukiwarka.
— Czy one są niebezpieczne?
— Dożyłem mojego wieku, bo zawsze zakładam najgorsze.
Cień uśmiechnął się.
— A ile właściwie masz lat?
— Tyle co mój język — odparł Wednesday — i kilka miesięcy więcej niż moje zęby.
— Trzymasz karty tak blisko przy orderach — zauważył Cień — że czasami nie jestem nawet pewien, czy to naprawdę karty.
Wednesday jedynie mruknął coś w odpowiedzi.
Każde kolejne wzgórze okazywało się trudniejsze do pokonania.
Cień poczuł pierwszy ból głowy. Światło gwiazd pulsowało i jego rytm odbijał się echem w skroniach i piersi Cienia. U stóp następnego wzgórza Cień potknął się, otworzył usta, by coś powiedzieć, i bez ostrzeżenia zwymiotował.
Wednesday sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął małą piersiówkę.
— Napij się — polecił. — Ale tylko łyk.
Płyn w środku był ostry, cuchnący, parował w ustach niczym dobry koniak, choć nie smakował alkoholem. Wednesday zabrał piersiówkę i ją schował.
— Niedobrze jest, gdy widzowie znajdują się nagle za kulisami. To dlatego źle się czujesz. Musimy się pospieszyć i zabrać cię stąd.
Dalej poszli szybciej. Wednesday maszerował miarowo, Cień potykał się od czasu do czasu, lecz po lekarstwie czuł się lepiej. W ustach pozostał mu smak skórki pomarańczowej, olejku rozmarynowego, mięty i goździków.
Nagle towarzysz chwycił go za rękę.
— Tam! — Wskazał dwa identyczne pagórki ze zwykłej, szklistej skały, po lewej stronie. — Przejdź między nimi, obok mnie.
Zrobili tak. Zimne powietrze i jasne dzienne światło jednocześnie uderzyły Cienia w twarz.
Stali w połowie zbocza łagodnego wzgórza. Mgła zniknęła. Dzień był słoneczny i mroźny, niebo miało barwę doskonałego błękitu. U stóp wzgórza dostrzegł żwirową drogę, na której podskakiwała czerwona furgonetka — maleńka jak dziecięcy samochodzik. Z pobliskiego budynku ulatywał drzewny dym, unoszony porywami wiatru. Wyglądało to, jakby ktoś wziął starą przyczepę i trzydzieści lat temu upuścił ją na zbocze. Dom był wielokrotnie naprawiany, połatany, a w niektórych miejscach także rozbudowany.
Gdy się zbliżyli, drzwi się otwarły i ze środka spojrzał na nich mężczyzna w średnim wieku o bystrych oczach i ustach niczym szrama po nożu.
— A niech mnie! Słyszałem, że wybiera się do mnie dwóch białych. Dwóch białych w Winnebago. Słyszałem też, że zabłądzili, jak to zwykle biali, jeśli nie mają swoich drogowskazów. I spójrzcie tylko na tych dwóch nieszczęśników na progu. Wiecie, że jesteście na ziemi Lakotów? — Włosy miał siwe i długie.
— Od kiedy to jesteś Lakotą, stary oszuście? — Wednesday miał na sobie płaszcz i czapkę z nausznikami i Cieniowi wydało się nagle nieprawdopodobne, że zaledwie kilka chwil temu pod gwiazdami jego towarzysz był ubrany w postrzępioną pelerynę i szerokoskrzydły kapelusz. — Witaj, Whiskey Jacku. Umieram z głodu, a mój przyjaciel przed chwilą wyrzygał śniadanie. Zaprosisz nas do środka?
Whiskey Jack podrapał się pod pachą. Odziany w niebieskie dżinsy, podkoszulkę szarą jak włosy i mokasyny, zdawał się nie dostrzegać zimna.
— Tu mi się podoba. Wejdźcie do środka, biali ludzie, którzy zgubiliście swego Winnebago.
Wewnątrz przyczepy w powietrzu unosił się gęściejszy dym. Dostrzegli drugiego człowieka, siedzącego przy stole. Ten mężczyzna był bosy, odziany w skóry zwierząt. Jego własna skóra miała kolor kory.
Wednesday uśmiechnął się radośnie.
— No, no — rzekł. — Wygląda na to, że nasze spóźnienie okazało się owocne. Whiskey Jack i Johnny Jabłko. Dwa ptaszki w garści.
Mężczyzna przy stole, Johnny Jabłko, popatrzył na Wednesdaya. Potem sięgnął dłonią do kroku, pomacał i rzekł:
— I znów się mylisz. Mojego ptaszka nie masz w garści. Jest tam, gdzie być powinien. — Zerknął na Cienia i uniósł rękę w powitalnym geście. — Jestem John Chapman. Nie zwracaj uwagi na to, co mówi o mnie twój szef. Jest dupkiem, był dupkiem i zawsze nim będzie. Niektórzy ludzie tak po prostu mają. Nic nie poradzisz.
— Mike Ainsel — przedstawił się Cień.
Chapman potarł palcami zarośnięty podbródek.
— Ainsel — powtórzył. — To nie nazwisko, ale może być. Jak cię zwą?
— Cień.
— Zatem ja też będę ci mówił Cień. Hej, Whiskey Jacku. — Tak naprawdę jednak nie mówi wcale „Whiskey Jack”, uświadomił sobie Cień. Wymawiał zbyt wiele sylab. — Jak tam żarcie?
Whiskey Jack wziął drewnianą łyżkę i podniósł pokrywkę czarnego, żelaznego garnka, w którym coś bulgotało na kuchni.
— Gotowe — oznajmił.
Wziął z półki cztery plastikowe miski, rozłożył do nich łyżką zawartość garnka i ustawił na stole. Potem otworzył drzwi, wyszedł na śnieg i wyciągnął z zaspy plastikowy kanisterek. Przyniósł go do środka i nalał cztery duże szklanki mętnego, żółtobrą-zowego płynu. Ustawił je obok misek. W końcu znalazł cztery łyżki i usiadł przy stole, zapraszając gości.
Wednesday podejrzliwie podniósł szklankę.
— Wygląda jak szczyny.
— Wciąż je pijesz? — spytał Whiskey Jack. — Wy, biali, naprawdę macie świra. To jest znacznie lepsze. — A potem dodał, zwracając się do Cienia: — To gulasz z dzikiego indyka, a Johnny przyniósł jabcoka.
— Słaby jabłkowy cydr. Nie lubię mocnych alkoholi. Mieszają ludziom w głowach.
Gulasz okazał się doskonały. Podobnie cydr. Cień zmusił się, by jeść powoli, dokładnie przeżuwać mięso, nie przełykać zachłannie. Był głodniejszy, niż przypuszczał. Dołożył sobie gulaszu, dolał cydru.
— Dotarły do mnie plotki, że rozmawiasz z różnymi ludźmi i proponujesz im najróżniejsze rzeczy. Ponoć namawiasz staruszków do wstąpienia na ścieżkę wojenną — zagadnął John Chapman.
Cień i John Chapman zmywali. Resztę gulaszu schowali do plastikowych pojemników. Whiskey Jack ustawił je w śniegu i nakrył pustą skrzynką, by wiedzieć, gdzie są.
— To całkiem trafne podsumowanie.
— Oni zwyciężą — oznajmił Whiskey Jack tonem nie dopuszczającym dyskusji. — Już zwyciężyli, wy przegraliście. Tak jak to było z białymi i z moim ludem. Zwykle wygrywali, a gdy przegrywali, zawierali układy, potem je łamali, i znów zwyciężali. Nie zamierzam walczyć w kolejnej przegranej sprawie.
— I nie patrz też na mnie — dodał John Chapman. — Bo gdybym nawet stanął po waszej stronie — a tego nie zrobię — i tak na nic się nie przydam. Te cholerne szczury odrzuciły mnie, kompletnie zapomniały — urwał, po czym dodał: — Paul Bunyan. — Powoli pokręcił głową i powtórzył: — Paul Bunyan.
Cień nigdy nie słyszał tak głębokiej nienawiści w dwóch równie prostych słowach.
— Paul Bunyan? A co on zrobił?
— Zajął miejsce w ich głowach — wtrącił Whiskey Jack. Wyżebrał od Wednesdaya papierosa i obaj zapalili.
— To tak jak z tymi idiotami, którzy uważają, że kolibry przejmują się swoją linią, próchnicą zębów czy innymi bzdurami, i chcą im oszczędzić kontaktu z cukrem, białą śmiercią — wyjaśnił Wednesday. — Wypełniają zatem karmniki dla kolibrów pieprzonym słodzikiem. Ptaki piją płyn i umierają, bo w ich jedzeniu brakuje kalorii, choć brzuszki mają pełne. Tak samo wygląda sprawa z Paulem Bunyanem. Nikt nigdy nie opowiadał historii o Paulu Bunyanie. Nikt nie wierzył w Paula Bunyana. Paul Bunyan to produkt nowojorskiej agencji reklamowej. Wyszedł z niej w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku i napełnił mityczny brzuch narodu pustymi kaloriami.
— Lubię Paula Bunyana — wtrącił Whiskey Jack. — Kilka lat temu wybrałem się na Przejażdżkę z Panem Bunyanem w centrum handlowym America. Widać stojącego na górze wielkiego, starego Paula Bunyana, a potem siup, jazda w dół i plusk. Nic do niego nie mam. Nie przeszkadza mi, że nie istniał, bo to znaczy, że tak naprawdę nie wyciął żadnych drzew. Nie jest to jednak tak dobre, jak sadzenie drzew. Co fakt, to fakt.
— Sporo gadasz — zauważył Johnny Chapman. Wednesday wydmuchnął kółko z dymu, które zawisło w powietrzu, rozpływając się powoli drobnymi smużkami.
— Do diabła, Whiskey Jacku, nie o to tu chodzi i dobrze o tym wiesz!
— Ja ci nie pomogę — oznajmił Whiskey Jack. — Kiedy nakopią ci w tyłek, możesz wrócić, i jeśli nadal tu będę, znów cię nakarmię. Najlepsze żarcie dostaniesz na jesieni.
— Wszystkie inne wyjścia są gorsze — rzekł Wednesday.
— Nie masz pojęcia o wyjściach — odrzekł Whiskey Jack i spojrzał na Cienia. — Ty polujesz — rzekł głosem ochrypłym od dymu i papierosów.
— Pracuję — poprawił Cień.
Whiskey Jack potrząsnął głową.
— Nie tylko. Także na coś polujesz. Masz dług, który pragniesz spłacić.
Cień przypomniał sobie sine wargi Laury i krew na jej rękach.
— Posłuchaj. Lis był tu pierwszy. Miał brata Wilka. Lis oznajmił, że ludzie będą żyli wiecznie. Jeśli umrą, to na krótko. Wilk odparł: „Nie, ludzie będą umierać, muszą umierać. Wszystko, co żyje, musi umierać. W przeciwnym razie rozmnożą się, zajmą cały świat, zjedzą wszystkie łososie, karibu i bizony, wszystkie dynie, całą kukurydze”. Pewnego dnia Wilk umarł i powiedział do Lisa: „Szybko, ożyw mnie”, a Lis na to: „Martwi muszą pozostać martwi. Przekonałeś mnie”. Płakał, gdy to mówił, ale tak powiedział i tak zrobił. Teraz wilk włada światem umarłych, a Lis żyje na wieki pod słońcem i księżycem i wciąż opłakuje swego brata.
— Skoro nie chcecie grać, to nie chcecie — wtrącił Wednesday. — Ruszamy w drogę.
Twarz Whiskey Jacka nawet nie drgnęła.
— Mówię do tego młodzieńca. Tobie nie da się już pomóc, jemu owszem. — Z powrotem odwrócił się do Cienia. — Opowiedz mi swój sen.
— Wspinałem się na wieżę z czaszek. Wokół krążyły olbrzymie ptaki. W skrzydłach miały pioruny. Atakowały mnie. Wieża runęła.
— Wszyscy śnią — mruknął Wednesday. — Możemy już iść?
— Nie wszyscy śnią o Wakinyau, ptakach gromu — powiedział Whiskey Jack. — Nawet tu czuliśmy echa.
— Mówiłem — warknął Wednesday. — Jezu.
— W zachodniej Wirginii żyje stadko ptaków gromu — wtrącił beztrosko Chapman. — Kilka kur i stary kogut. Jest też młodsza parka, w okolicy, którą kiedyś nazywano Stanem Franklina, lecz stary Ben nigdy nie dostał swojego stanu, pomiędzy Kentucky i Tennessee. Oczywiście nigdy, nawet w najlepszych czasach, nie było ich zbyt wielu.
Whiskey Jack wyciągnął rękę barwy czerwonej gliny i delikatnie dotknął twarzy Cienia.
— Eyah — rzekł. — To prawda. Jeśli upolujesz ptaka gromu, możesz ożywić swoją kobietę. Ale jej miejsce jest u wilka, w świecie umarłych, nie na ziemi żywych.
— Skąd wiesz? — spytał Cień.
Wargi Whiskey Jacka nie poruszyły się.
— Co ci powiedział bawół?
— Żebym wierzył.
— Dobra rada. Zamierzasz jej posłuchać?
— Tak sądzę.
Rozmawiali bez słów, bez ruchu warg, bez dźwięku. Cień zastanawiał się, czy ich towarzysze widzą tylko dwie nieruchome postaci — zastygłe na czas jednego uderzenia serca, ułamka owego uderzenia.
— Kiedy znajdziesz swój szczep, odwiedź mnie znowu — powiedział Whiskey Jack. — Pomogę ci.
— Tak zrobię.
Whiskey Jack spuścił głowę i odwrócił się do Wednesday a.
— Zamierzasz zabrać swojego Ho Chunka?
— Mojego co?
— Ho Chunka. Tak nazywają się Winnebago.
Wednesday potrząsnął głową.
— Zbyt ryzykowne. Odzyskanie wozu mogłoby stanowić problem. Będą go szukać.
— Jest kradziony?
Wednesday popatrzył na niego z urazą.
— W żadnym razie. Dokumenty są w schowku na rękawiczki.
— A kluczyki?
— Ja je mam — oznajmił Cień.
— Mój siostrzeniec, Harry Sójka, ma buicka z osiemdziesiątego pierwszego. Dajcie mi kluczyki do swojego wozu kempingowego. Możecie wziąć jego wóz.
Wednesday wyraźnie się najeżył.
— Co to za wymiana?
Whiskey Jack wzruszył ramionami.
— Wiesz, jak trudno będzie ci sprowadzić tamten samochód z miejsca, w którym go porzuciliście. Robię wam przysługę. Możecie się zgodzić albo nie. Mnie to nie obchodzi. — Zacisnął wąskie wargi.
Wednesday przez chwilę milczał z gniewną miną. Potem gniew zamienił się w żal.
— Cieniu — polecił. — Daj mu kluczyki do Winnebago.
Cień podał je Whiskey Jackowi.
— Johnny — poprosił Whiskey Jack — zabierz ich do Harry’ego Sójki. Powiedz, że kazałem mu oddać im samochód.
— Z przyjemnością — odparł Jack Chapman.
Wstał, podszedł do drzwi, podniósł leżący obok niewielki worek, nacisnął klamkę i wyszedł na zewnątrz. Cień i Wednesday podążyli w ślad za nim. Whiskey Jack został na progu.
— Hej! — rzucił w stronę Wednesdaya. — Nie wracaj tu więcej. Nie jesteś mile widziany.
Wednesday uniósł palec, celując nim w niebo.
— Nabij się na niego — odparł pogodnie.
Zeszli na dół w śniegu, przebijając się przez zaspy. Chapman maszerował z przodu. Jego bose stopy odcinały się ostrą czerwienią na tle zamarzniętego śniegu.
— Nie zimno ci? — spytał Cień.
— Moja żona była z plemienia Choctaw — odparł Chapman.
— I nauczyła cię mistycznych metod unikania mrozu?
— Nie. Uważała, że jestem wariatem. Stale powtarzała: „Johnny, czemu po prostu nie włożysz butów?”.
Zbocze stawało się coraz bardziej strome. Musieli przerwać rozmowę. Cała trójka schodziła, potykając się i ślizgając, przytrzymując pni rosnących wokół brzóz, aby nie upaść. Gdy pokonali najgorszy odcinek, Chapman odezwał się znowu:
— Oczywiście już nie żyje. Kiedy zmarła, trochę oszalałem. Coś takiego może spotkać każdego, nawet ciebie. — Klepnął Cienia w ramię. — Jezu i Jozefacie, z ciebie to kawał chłopa.
— Tak powiadają — odparł Cień.
Maszerowali około pół godziny. W końcu dotarli do okrążającej wzgórze żwirowej drogi i ruszyli w stronę widocznych z góry budynków.
Mijający ich samochód zwolnił i przystanął. Kobieta za kierownicą pochyliła się, opuściła szybę i spytała:
— Hej, frajerzy, podwieźć was?
— To bardzo uprzejme z pani strony — odparł Wednesday. — Szukamy pana Harry’ego Sójki.
— Jest pewnie w klubie — mruknęła kobieta. Na oko sądząc, skończyła już czterdziestkę. — Wskakujcie.
Wsiedli. Wednesday zajął miejsce obok niej, John Chapman i Cień usiedli z tyłu. Cień miał trochę za długie nogi, by móc usadowić się wygodnie, ale postarał się jak mógł. Samochód szarpnął i ruszył naprzód, podskakując na żwirowej drodze.
— Skąd przyszliście, wy trzej? — spytała kobieta.
— Odwiedziliśmy przyjaciela — odparł Wednesday.
— Mieszka na wzgórzu — dodał Cień.
— Na jakim wzgórzu?
Cień obejrzał się przez zakurzone tylne okno, lecz za sobą nie dostrzegł wysokiego wzgórza, jedynie chmury nad równiną.
— To Whiskey Jack — powiedział.
— Aaa — odparła. — Tu nazywamy go Inktomi. Myślę, że to ten sam facet. Dziadek opowiadał mi o nim niezłe historie. Oczywiście te najlepsze były dość nieprzyzwoite. — Natrafili na wybój. Kobieta zaklęła. — Wszystko w porządku?
— Tak, proszę pani — rzekł Johnny Chapman. Obiema rękami przytrzymywał się siedzenia.
— Drogi w rezerwatach — westchnęła. — Można do nich przywyknąć.
— Wszystkie są takie? — spytał Cień.
— Mniej więcej. Wszystkie w tych okolicach. I nie pytajcie o forsę z kasyn, bo jaki człowiek o zdrowych zmysłach przybyłby tutaj, żeby zagrać w kasynie? My nie oglądamy tych słynnych pieniędzy.
— Przykro mi.
— Niepotrzebnie. — Z donośnym zgrzytem zmieniła bieg. — Wiedzieliście, że tutejsi biali odchodzą? Wystarczy przejechać się kawałek i natraficie na puste widmowe miasta. Jak zatrzymać ludzi na farmie, skoro na ekranach telewizorów oglądają cały świat, a na Złych Ziemiach i tak nie da się niczego wyhodować. Zabrali nam te tereny, osiedli tutaj, a teraz odchodzą, przenoszą się na południe, zachód. Może, jeśli poczekamy jeszcze trochę, dostatecznie wielu z nich przeniesie się do Nowego Jorku, Miami i Los Angeles, i bez walki odzyskamy to co nasze.
— Powodzenia — rzucił Cień.
Harry’ego Sójkę znaleźli w klubie, przy stole bilardowym. Popisywał się właśnie strzałami przed grupką dziewcząt. Na wierzchu prawej dłoni miał wytatuowaną niebieską sójkę, w prawym uchu kilka kolczyków.
— Ho hoka, Harry Sójko — pozdrowił go John Chapman.
— Spierdalaj, świrnięty biały duchu — odparł pogodnie Harry. — Boję się ciebie.
Po drugiej stronie pomieszczenia siedziało kilku starszych mężczyzn. Niektórzy grali w karty, inni rozmawiali. Byli też inni, młodsi, mniej więcej w wieku Harry’ego Sójki, czekający na swoją kolejkę przy stole bilardowym. Rozdarcie w przykrywającym stół zielonym rypsie naprawiono srebrnoszarą taśmą klejącą.
— Mam wiadomość od twojego wuja — oznajmił spokojnie Chapman. — Każe ci oddać tym dwóm samochód.
W klubie musiało być w sumie jakieś trzydzieści, czterdzieści osób. W tej chwili wszyscy wpatrywali się uważnie w swoje karty, stopy bądź palce, udając z całych sił, że nie słyszą ani słowa.
— On nie jest moim wujem.
W powietrzu unosił się dym papierosowy. Chapman uśmiechnął się szeroko, demonstrując najpaskudniejsze zęby, jakie Cieniowi zdarzyło się oglądać u ludzkiej istoty.
— Chcesz mu to powiedzieć osobiście? Twierdzi, że tylko dla ciebie został wśród Lakotów.
— Whiskey Jack gada mnóstwo rzeczy — odparł potulnie Harry Sójka. On jednak także nie powiedział „Whiskey Jack”. To, co mówił brzmiał niemal tak samo, lecz nie do końca.
Wisakedjak — pomyślał Cień. — Oto co mówią. Nie Whiskey Jack.
— Właśnie — wtrącił głośno. — Między innymi powiedział, że wymienimy naszego Winnebago na twojego buicka.
— Nie widzę tu Winnebago.
— On ci go przyprowadzi — oznajmił John Chapman. — Doskonale o tym wiesz.
Harry Sójka próbował wykonać trudny strzał. Chybił. Zanadto trzęsły mu się ręce.
— Nie jestem siostrzeńcem tego starego lisa — oznajmił. — Chciałbym, żeby nie wmawiał ludziom takich rzeczy.
— Lepszy żywy lis niż martwy wilk — powiedział Wednesday głosem tak niskim, że niemal przypominającym warknięcie. — I co, sprzedasz nam swój wóz?
Mężczyzna zadrżał — wyraźnie, gwałtownie.
— Jasne — rzekł. — Jasne. Tak tylko żartowałem. Lubię sobie po — żartować. — Odłożył kij bilardowy i spośród licznych grubych kurtek wiszących przy drzwiach, wybrał tę właściwą. — Pozwólcie tylko, że zabiorę z niego moje śmieci.
Cały czas zerkał na Wednesdaya, jakby lękał się, że stary człowiek lada moment eksploduje.
Samochód Harry’ego Sójki stał zaparkowany sto metrów dalej. Po drodze minęli mały biały kościółek katolicki, z którego drzwi obserwował ich mężczyzna w koloratce. Palił papierosa z miną, jakby okropnie mu nie smakował.
— Dzień dobry, ojcze! — zawołał Johnny Chapman, lecz mężczyzna w koloratce nie odpowiedział. Zgniótł obcasem papierosa, podniósł niedopałek, wrzucił do stojącego obok kubła i zniknął w środku.
Samochód Harry’ego Sójki nie miał bocznych lusterek, miał za to najbardziej łyse opony, jakie Cieniowi zdarzyło się oglądać: idealnie gładką, czarną gumę. Właściciel oznajmił, że wóz wypija olej. Jeśli jednak będą go stale dolewać, będzie jeździł jak marzenie, dopóki nie przestanie.
Harry Sójka napełnił śmieciami czarny plastikowy worek (wśród wzmiankowanych śmieci znalazło się kilka zakręcanych butelek taniego piwa z resztkami płynu w środku, mała paczuszka żywicy cannabisowej, owinięta w srebrną folię i kiepsko ukryta w popielniczce, ogon skunksa, dwa tuziny kaset z muzyką country i zaczytany pożółkły egzemplarz „Obcego w obcym kraju”).
— Przepraszam za moje żarty — powiedział do Wednesdaya, wręczając mu kluczyki. — Wiecie może, kiedy dostanę Winnebago?
— Spytaj wuja. To on tu handluje pieprzonymi używanymi samochodami — warknął Wednesday.
— Wisakedjak nie jest moim wujem — podkreślił Harry Sójka. Zabrał swój czarny worek, skierował się do najbliższego domu i zamknął za sobą drzwi.
Johnny’ego Chapmana wysadzili w Sioux Falls, pod sklepem ze zdrową żywnością.
Podczas jazdy Wednesday milczał. Był w ponurym nastroju, który nie opuszczał go od chwili pożegnania z Whiskey Jackiem.
W rodzinnej restauracji na przedmieściach St. Paul Cień znalazł zostawioną przez kogoś gazetę. Zerknął na nią, spojrzał ponownie i pokazał Wednesdayowi.
— Spójrz tylko — poprosił.
Wednesday westchnął i popatrzył na gazetę.
— Jestem zachwycony — oznajmił — że kontrolerzy lotów zgodzili się na ugodę, nie podejmując akcji strajkowej.
— Nie o to chodzi — mruknął Cień. — Spójrz, tu jest data: 14 lutego.
— Szczęśliwych walentynek.
— Wyjechaliśmy w drogę w styczniu, dwudziestego? Dwudziestego pierwszego? Nie pamiętam dokładnie, ale w trzecim tygodniu stycznia. Spędziliśmy w trasie trzy dni, jak w pysk strzelił. Jakim cudem mamy dziś czternastego lutego?
— Bo maszerowaliśmy prawie przez miesiąc — wyjaśnił Wednesday. — Na Złych Ziemiach. Na tyłach.
— Też mi skrót — rzucił Cień.
Wednesday odsunął gazetę.
— Pieprzony Johnny Jabłoń, stale tylko gada o Paulu Bunyanie. W rzeczywistości Chapman był właścicielem czternastu sadów jabłkowych. Uprawiał tysiące akrów. Owszem, dotrzymywał kroku granicy na zachodzie, ale żadna z opowiadanych o nim historii nie ma w sobie ani krzty prawdy, poza tym, że na jakiś czas oszalał. Zresztą nieważne. Kiedyś w gazetach mawiano, że jeśli prawda nie jest dość imponująca, należy drukować legendy. Ten kraj potrzebuje legend. Ale nawet legendy w nic już nie wierzą.
— Ty jednak widzisz wszystko.
— Ja należę do przeszłości. Kogo niby obchodzę?
— Jesteś bogiem — powiedział cicho Cień.
Wednesday spojrzał na niego ostro. Zdawało się, że chce coś rzec, potem jednak opadł na krzesło, wbijając wzrok w jadłospis.
— Co z tego?
— Dobrze jest być bogiem.
— Rzeczywiście? — spytał Wednesday.
Tym razem to Cień odwrócił wzrok.
Na stacji benzynowej czterdzieści kilometrów od Lakeside na ścianie obok toalet Cień ujrzał plakat domowej roboty: czarno-białe zdjęcie Alison McGovern i ręcznie wypisane słowa „Czy ktoś mnie widział?”. To samo zdjęcie szkolne. Pełen otuchy uśmiech dziewczynki w klamrach na zębach, która, gdy dorośnie, pragnie pracować ze zwierzętami.
Czy ktoś mnie widział?
Cień kupił sobie snickersa, butelkę wody i egzemplarz „Nowin z Lakeside”. Główny tekst numeru, autorstwa Marguerite Olsen, naszej reporterki z Lakeside, zilustrowano zdjęciem chłopca i starszego mężczyzny, trzymających w rękach wielką rybę. Obaj uśmiechali się szeroko. „Ojciec i syn łapią rekordowego szczupaka. Czytaj w środku”.
Wednesday prowadził.
— Jeśli znajdziesz coś ciekawego w gazecie, przeczytaj na głos — polecił.
Cień uważnie przeglądał kolejne strony, niczego jednak nie znalazł.
Wednesday wysadził go na podjeździe przed domem. Z drogi patrzył na Cienia kot barwy dymu. Kiedy jednak Cień pochylił się, by go pogłaskać, zwierze uciekło.
Cień zatrzymał się na drewnianym podeście przed drzwiami mieszkania i spojrzał na jezioro, tu i tam pokryte zielonymi i brązowymi plamkami namiotów. Obok wielu z nich stały zaparkowane samochody. Tuż przy moście tkwił stary, zielony gruchot, dokładnie taki jak w gazecie.
— Dwudziestego trzeciego marca — rzucił zachęcająco Cień. — Około dziewiątej piętnaście. Możesz to zrobić.
— Nie ma szans. — Głos należał do kobiety. — Trzeciego kwietnia. Szósta po południu. Po całym dniu lód będzie rozgrzany.
Cień uśmiechnął się.
Marguerite Olsen miała na sobie kombinezon narciarski. Stała po drugiej stronie podestu, dosypując ziarna do karmnika.
— Czytałem twój artykuł w „Nowinach Lakeside”, ten o rekordowym szczupaku.
— Zajmująca historia, prawda?
— Cóż, może pouczająca.
— Już myślałam, że do nas nie wrócisz — rzekła. — Długo cię nie było, co?
— Wuj mnie potrzebował — wyjaśnił Cień. — Straciliśmy rachubę czasu.
Umieściła w karmniku ostatnią sprasowaną kostkę ziarna i zaczęła napełniać siatkę nasionami ostu, trzymanymi w plastikowym dzbanku na mleko. Kilka szczygłów o oliwkowych zimowych piórach świergotało niecierpliwie na pobliskim drzewie.
— Nie znalazłem w gazecie niczego o Alison McGovem.
— Bo nie ma o czym pisać. Wciąż jest uważana za zaginioną. Krążyły plotki, że widziano ją w Detroit, ale to fałszywy alarm.
— Biedna mała.
Marguerite Olsen zakręciła plastikowy pojemnik.
— Mam nadzieję, że nie żyje — powiedziała spokojnie.
Cień spojrzał na nią oszołomiony.
— Czemu?
— Bo alternatywa jest znacznie gorsza.
Szczygły przeskakiwały desperacko z gałęzi na gałąź świerku, niecierpliwie czekając, aż ludzie w końcu sobie pójdą.
Ty nie myślisz o Alison, stwierdził w duchu Cień. Myślisz o swoim synu, o Sandym.
Przypomniał sobie, jak ktoś mówił „Tęsknię za Sandym”. Kto to był?
— Miło się rozmawiało — rzekł.
— Tak — odparła. — Mnie też.
Luty minął w serii krótkich szarych dni. Czasami padał śnieg. Powoli się ocieplało. W pogodne dni temperatura przekraczała zero. Cień tkwił w swoim mieszkaniu, póki nie zaczął czuć się w nim jak w więziennej celi. Potem, w dni, kiedy Wednesday go nie potrzebował, zaczął się wyprawiać na piesze wędrówki.
Spacerował przez większość dnia, daleko za miasto. Szedł sam, póki nie dotarł do lasu, parku narodowego na północy i zachodzie, albo pastwisk i pól kukurydzy na południu. Pokonał leśny szlak Okręgu Drwali, maszerował wzdłuż starych torów kolejowych, krążył po bocznych drogach. Kilka razy przeszedł się nawet z północy na południe wzdłuż zamarzniętego jeziora. Czasami widywał miejscowych, zimowych turystów, miłośników joggingu; machał do nich i pozdrawiał. Zwykle nie spotykał nikogo, tylko wrony i zięby. Od czasu do czasu dostrzegał sokoła, szarpiącego trupa oposa czy szopa, który wpadł pod samochód, a raz, pewnego pamiętnego dnia, ujrzał orła wyławiającego srebrną rybę ze środka rzeki White Pine. Przy brzegach woda zamarzła, lecz środkiem wciąż rwał mocny nurt. Ryba szarpała się w szponach orła, połyskując w południowym słońcu. Cień wyobraził sobie, że ryba uwalnia się i odpływa w głąb nieba. Uśmiechnął się ponuro.
Odkrył, że kiedy tak chodzi, nie musi myśleć, i to mu odpowiadało. Gdy zaczynał rozmyślać, jego umysł wędrował w miejsca, których nie potrafił kontrolować, miejsca gdzie czuł się nieswojo. Najbardziej pomagało wyczerpanie. Gdy był zmęczony, nie myślał o Laurze, o dziwnych snach, o istotach, które nie istnieją, bo nie mogą istnieć. Wracał do domu i zasypiał bez problemów, bez snów.
W zakładzie fryzjerskim George’a w rynku Cień natknął się na szefa policji Mulligana. Cień zawsze podchodził z nadzieją do kolejnej wizyty, lecz rezultat pracy fryzjera nigdy nie dorównywał oczekiwaniom. Po każdym strzyżeniu wyglądał dokładnie tak samo, tyle że miał krótsze włosy. Chad siedzący obok Cienia dziwnie przejmował się własnym wyglądem. Gdy fryzjer skończył go strzyc, policjant spojrzał ponuro na swe odbicie, jakby zamierzał zaraz wlepić mu mandat.
— Wygląda nieźle — rzucił Cień.
— Czy wyglądałoby nieźle, gdybyś był kobietą?
— Chyba tak.
Razem przeszli przez rynek do Mabel i zamówili gorącą czekoladę.
— Hej, Mike — powiedział Chad — zastanawiałeś się kiedyś nad pracą w organach ścigania?
Cień wzruszył ramionami.
— Raczej nie — odparł. — Mam wrażenie, że w takiej pracy trzeba wiedzieć mnóstwo rzeczy.
Chad pokręcił głową.
— Wiesz, na czym głównie polega praca policjanta w takim miejscu jak to? Na nie traceniu głowy. Coś się dzieje, ktoś na ciebie krzyczy, wymyśla niestworzone historie, a ty musisz po prostu móc powiedzieć, że to z pewnością nieporozumienie i wszystko załatwisz, jeśli tylko ten ktoś spokojnie wyjdzie na zewnątrz. I musisz mówić poważnie.
— A później to załatwiasz?
— Później zwykle zakładasz mu kajdanki. Ale owszem, starasz się jednak wszystko załatwić. Daj mi znać, jeśli cię to zainteresuje. Potrzebujemy nowych ludzi, a ty jesteś właściwym typem.
— Jeśli interes z wujem nie wyjdzie, będę o tym pamiętał.
Popijali gorącą czekoladę.
— Hej, Mike — odezwał się w końcu Mulligan. — Co byś zrobił, gdybyś miał kuzynkę-wdowę, a ona zaczęłaby do ciebie dzwonić?
— Dzwonić? Jak?
— No, przez telefon. Rozmowy zamiejscowe. Mieszka w innym stanie. — Jego twarz poczerwieniała gwałtownie. — W zeszłym roku widziałem ją na ślubie w rodzinie. Była wtedy mężatką, to znaczy jej mąż wtedy żył. No i należy do rodziny. Ale nie jest bliską kuzynką. Dość odległą.
— Podoba ci się?
Rumieniec.
— No nie wiem.
— Dobra, ujmijmy to inaczej. Czy ty jej się podobasz?
— No, kiedy ostatnio dzwoniła, powiedziała kilka rzeczy. To bardzo piękna kobieta.
— A zatem… co masz zamiar zrobić?
— Mógłbym ją tu zaprosić. Mógłbym, prawda? Wspomniała, że chętnie by mnie jad wiedziła.
— Oboje jesteście dorośli. Do dzieła.
Chad skinął głową, spiekł raka.
Telefon w mieszkaniu Cienia był głuchy i martwy. Cień myślał nad tym, by kazać go podłączyć, ale nie miał nikogo, do kogo chciałby dzwonić. Pewnej nocy podniósł słuchawkę i wydało mu się, że słyszy szum wiatru oraz odgłosy odległej rozmowy między grupą ludzi mówiących zbyt cicho, by cokolwiek zrozumiał.
— Halo? — powiedział. — Kto tam?
Nikt nie odpowiedział. W słuchawce zapadła nagła cisza, potem rozległ się słaby śmiech, tak słaby, że Cień nie miał pewności, czy go sobie nie wyobraził.
W ciągu następnych tygodni odbył kilka kolejnych wypraw z Wednesdayem.
Czekał w kuchni domku na Rhode Island, nasłuchując, podczas gdy Wednesday sprzeczał się w zaciemnionej sypialni z kobietą, która nie chciała wyjść z łóżka. Nie pozwalała też Wednesdayowi ani Cieniowi spojrzeć sobie w twarz. W lodówce trzymała foliową torbę pełną świerszczy i drugą, z truchłami małych myszek.
W klubie rockowym w Seattle Cień patrzył, jak Wednesday, przekrzykując zespół, wita młodą kobietę o krótkich rudych włosach i skórze pokrytej niebieskimi tatuowanymi spiralami. Rozmowa musiała pójść nieźle, bo Wednesday rozstał się z kobietą, mając szeroki uśmiech na twarzy.
W pięć dni później Cień czekał w wynajętym wozie. Wednesday wyszedł skrzywiony z holu biurowca w Dallas, wsiadł do środka, trzasnął drzwiami i przez chwilę siedział w milczeniu.
— Jedź — polecił w końcu, po czym dodał: — Pieprzeni Albań — czycy. Jakby kogokolwiek interesowali.
Po trzech dniach polecieli do Boulder i w miłej atmosferze zjedli lunch z pięcioma młodymi Japonkami. Był to posiłek pełen wzajemnych grzeczności. Cień wstał od niego niepewny, czy cokolwiek ustalono, Wednesday jednak sprawiał wrażenie zadowolonego.
Cień zaczynał tęsknić za powrotami do Lakeside. Miał tu spokój i czuł się mile widziany.
Każdego ranka, gdy nie przebywał w rozjazdach, przejeżdżał przez most na rynek. Kupował dwa pierożki u Mabel, jednego jadł na miejscu, popijając kawą. Jeśli ktoś zostawił gazetę, czytał ją, choć nie interesował się nowinami na tyle, by samemu za nie płacić.
Drugi pierożek zabierał ze sobą w papierowej torebce i zjadał na lunch.
Pewnego ranka czytał „USA Today”, gdy Mabel odezwała się do niego:
— Hej, Mike. Dokąd się dziś wybierasz?
Niebo miało barwę jasnego błękitu. Poranna mgła pozostawiła na drzewach grubą warstwę szronu.
— Sam nie wiem — przyznał Cień. — Może znów przejdę się leśnym szlakiem.
Dolała mu kawy.
— Byłeś kiedyś na wschodzie, w Okręgu Q? Jest tam całkiem ładnie. Wystarczy pójść dróżką naprzeciwko sklepu z dywanami na Dwudziestej Alei.
— Nie. Nigdy tam nie byłem.
— Cóż — odparła. — To całkiem ładne miejsce.
Było niezwykle ładne. Cień zaparkował samochód na skraju miasta i ruszył poboczem krętej wiejskiej drogi, okrążającej wzgórza na wschód od Lakeside. Każde ze wzgórz porastały bez-listne klony, białe jak kość brzozy, ciemne świerki i sosny.
Przez jakiś czas dotrzymywał mu towarzystwa mały ciemny kot barwy ziemi, o białych przednich łapkach. Cień podszedł do niego. Zwierzę nie uciekło.
— Hej, kocie — pozdrowił go Cień.
Kot przechylił głowę i spojrzał na niego szmaragdowymi oczami. A potem syknął — nie na niego, lecz na coś po drugiej stronie drogi, coś, czego Cień nie widział.
— Spokojnie — rzucił Cień.
Kot umknął pospiesznie i zniknął na polu starej niezebranej kukurydzy.
Za następnym zakrętem Cień ujrzał niewielki cmentarz, pełen zwietrzałych nagrobków. Na kilku z nich spoczywały wiązanki świeżych kwiatów. Cmentarza nie otaczał płot ani ogrodzenie, jedynie rząd niskich drzew morwowych, pochylonych pod ciężarem lodu i wieku. Cień przekroczył pryzmę śniegu na poboczu. Wejścia na cmentarz strzegły dwa kamienne słupy, których nie łączyła brama. Przeszedł między nimi i znalazł się pośród nagrobków.
Długą chwilę spacerował po cmentarzu, oglądając groby. Nie znalazł żadnej inskrypcji nowszej niż z 1969 roku. Oczyścił ze śniegu solidnego granitowego anioła i oparł się o niego.
Wyjął z kieszeni papierową torebkę, odwinął pierożek i odła-mał czubek. W zimowym powietrzu rozszedł się obłoczek pary. Pachniała bardzo zachęcająco. Cień odgryzł duży kęs.
Coś zaszeleściło za jego plecami. Przez moment wydało mu się, że to kot, potem jednak poczuł perfumy, a pod nimi smród rozkładu i zgnilizny.
— Proszę, nie patrz na mnie — powiedziała zza jego pleców.
— Witaj, Lauro — rzekł Cień.
W jej głosie pobrzmiewało wahanie, może nawet nuta lęku.
— Cześć, piesku.
Odłamał kawałek pierożka.
— Spróbujesz?
Teraz stała tuż za nim.
— Nie — rzekła. — Zjedz sam. Ja już nie jadam.
Schrupał pierożek. Był bardzo dobry.
— Chcę na ciebie spojrzeć — oznajmił.
— Nie spodobam ci się.
— Proszę.
Okrążyła kamiennego anioła i Cień ujrzał ją w blasku dnia. Niektóre rzeczy się zmieniły, inne pozostały takie same. Jej oczy ani przekrzywiony, pełen nadziei uśmiech, nie uległy zmianie. Była tez niewątpliwie, bezdyskusyjnie martwa. Cień skończył pierożek, wyprostował się, wysypał okruchy z torebki, po czym złożył ją i schował do kieszeni.
Czas spędzony w zakładzie pogrzebowym w Kairze sprawił, że czuł się przy niej nieco mniej skrępowany. Nie wiedział jednak, co powiedzieć.
Zimne palce musnęły jego dłoń. Uścisnął je lekko. Poczuł, jak serce tłucze mu się w piersi. Bał się, najbardziej obawiał się normalności tej chwili. Czuł się tak dobrze z Laurą u boku, że chętnie pozostałby tu na wieki.
— Tęsknię za tobą — przyznał.
— Jestem tu — odparła.
— Wtedy właśnie najbardziej tęsknię. Kiedy tu jesteś. Gdy cię nie ma, gdy pozostajesz tylko duchem z przeszłości, marzeniem z innego życia, jest łatwiej.
Uścisnęła mu rękę.
— Jak tam śmierć? — spytał.
— Ciężka — odparła. — Trwam tak i trwam.
Oparła mu głowę na ramieniu i to niemal go załamało.
— Chcesz się przejść?
— Jasne. — Uśmiechnęła się do niego: nerwowy przekrzywiony uśmiech na martwej twarzy.
Wyszli z cmentarza, zmierzając drogą w stronę miasta. Trzymali się za ręce.
— Gdzie się podziewałeś? — spytała.
— Głównie tutaj.
— Od świąt zupełnie jakbym cię zgubiła. Czasami wiedziałam, gdzie jesteś, przez kilka godzin, kilka dni. Kręciłeś się w różnych miejscach. Potem znów mi znikałeś.
— Byłem w tym mieście — wyjaśnił. — W Lakeside. To poczciwe miasteczko.
— Ach tak.
Nie miała już na sobie niebieskiego kostiumu, w którym ją pochowano. Zamiast tego była opatulona w kilka swetrów, długą ciemną spódnicę i wysokie bordowe buty. Cień pogratulował jej wyboru.
Laura pochyliła głowę i uśmiechnęła się.
— Czyż nie są wspaniałe? Znalazłam je w świetnym sklepie w Chicago.
— Czemu zatem przyjechałaś tu z Chicago?
— Już jakiś czas temu wyjechałam z Chicago, piesku. Zmierzałam na południe. Zimno mnie męczy. Można by sądzić, że powinnam czuć się w nim dobrze, ale nie. To ma chyba coś wspólnego ze śmiercią. Nie czuję zimna jak zimno, tylko jak nicość. A po śmierci jedyną rzeczą, jakiej naprawdę się boimy, jest właśnie nicość. Wybierałam się do Teksasu. Zamierzałam spędzić zimę w Galveston. W dzieciństwie też tam zimowałam.
— Chyba nie — wtrącił Cień. — Nigdy o tym nie wspominałaś.
— Nie? Może więc chodziło o kogoś innego. Pamiętam mewy — rzucanie w powietrze okruchów chleba dla mew, setek mew. Całe niebo wypełniało się mewami, które trzepotały skrzydłami i porywały okruchy z powietrza. — Urwała. — Jeśli ja tego nie widziałam, to chyba ktoś inny.
Zza zakrętu wynurzył się samochód. Kierowca pomachał im. Cień odpowiedział pozdrowieniem. Czuł się cudownie, mogąc spacerować z żoną.
— To miłe — powiedziała Laura, jakby czytała mu w myślach.
— Tak — odparł Cień.
— Kiedy nadeszło wezwanie, musiałam się pospieszyć. Właśnie przekroczyłam granicę Teksasu.
— Wezwanie?
Uniosła wzrok. Wisząca na szyi złota moneta zalśniła.
— Miałam wrażenie, jakby coś mnie wzywało. Zaczęłam o tobie myśleć, o tym, jak bardzo pragnę cię zobaczyć. Zupełnie jakby ogarnął mnie głód.
— I wiedziałaś, że tu jestem?
— Tak. — Zatrzymała się. Zmarszczyła brwi. Górne zęby nacisnęły dolną siną wargę, przygryzając ją lekko. Z namysłem przekrzywiła głowę. — Tak. Nagle już wiedziałam. Sądziłam, że to ty mnie przyzywasz, ale się myliłam, prawda?
— Tak.
— Nie chciałeś mnie widzieć.
— Nie o to chodzi. — Zawahał się. — Nie, nie chciałem cię widzieć. To za bardzo boli.
Śnieg chrzęścił im pod stopami. W promieniach słońca lśnił niczym brylanty.
— To musi być trudne — zauważyła Laura — nie żyć.
— Chcesz powiedzieć, że śmierć jest dla ciebie trudna? Posłuchaj, wciąż próbuję się dowiedzieć, jak cię ożywić. Chyba jestem na dobrym tropie.
— Nie — zaprotestowała. — To znaczy jestem wdzięczna i mam nadzieję, że ci się uda. Zrobiłam mnóstwo złych rzeczy. — Potrząsnęła głową. — Ale mówiłam o tobie.
— Ja żyję — powiedział Cień. — Nie jestem martwy, pamiętasz?
— Nie jesteś martwy — zgodziła się. — Ale nie mam pewności, czy jesteś też do końca żywy. Niezupełnie.
Nie tak powinna potoczyć się ta rozmowa, pomyślał Cień. Wszystko wygląda nie tak.
— Kocham cię — oznajmiła Laura obojętnie. — Jesteś moim pieskiem, ale po śmierci pewne rzeczy widać wyraźniej. Zupełnie jakby nikogo nie było. Wiesz, jesteś niczym wielka, przypominająca mężczyznę dziura w materii świata. — Zmarszczyła czoło. — Nawet gdy byliśmy razem. Uwielbiałam twoje towarzystwo. Kochałeś mnie, zrobiłbyś dla mnie wszystko. Czasami jednak wchodziłam do pokoju i zdawało mi się, że nikogo tam nie ma. Potem zapalałam albo gasiłam światło i uświadamiałam sobie, że tam jesteś: siedzisz samotnie, nie czytasz, nie oglądasz telewizji, niczego nie robisz.
Nagle uścisnęła go, jakby chciała złagodzić swe słowa.
— Najlepszą rzeczą w Robbiem było to, że on kimś był. Czasami palantem, czasami frajerem, uwielbiał też kochać się przed lustrem, żeby mógł patrzeć, jak mnie pieprzy, ale on żył, piesku. Pragnął różnych rzeczy. Zapełniał przestrzeń. — Umilkła. Spojrzała na niego, lekko przechyliła głowę. — Przepraszam. Zraniłam twoje uczucia?
Cień nie ufał własnemu głosowi, więc jedynie potrząsnął głową.
— To dobrze — rzekła. — Dobrze.
Zbliżali się do miejsca, w którym zaparkował samochód. Cień czuł, że powinien coś powiedzieć — „kocham cię” albo „proszę, nie odchodź”, albo „przykro mi”, słowa, które zwykle łatają rozmowy, skręcające bez ostrzeżenia w mrok. Zamiast tego rzekł:
— Ja nie jestem martwy.
— Może nie — zgodziła się. — Ale czy na pewno jesteś żywy?
— Spójrz na mnie.
— To nie jest odpowiedź — odparła jego martwa żona. — Gdybyś był żywy, wiedziałbyś o tym.
— I co teraz?
— Cóż — rzekła — spotkałam się z tobą. Znów ruszam na południe.
— Z powrotem do Teksasu?
— Gdzieś, gdzie jest ciepło. Nieważne gdzie.
— Ja muszę tu czekać — oznajmił Cień. — Na wezwanie szefa.
— To nie jest życie — powiedziała Laura.
Westchnęła, po czym uśmiechnęła się tym samym uśmiechem, który nieodmiennie poruszał mu serce. Za każdym razem, gdy tak się uśmiechała, czuł się jak podczas pierwszego spotkania.
Spróbował ją objąć, ona jednak pokręciła głową i cofnęła się. Usiadła na skraju zasypanego śniegiem stołu piknikowego, odprowadzając go wzrokiem.
Zaczęła się wojna i nikt się nie zorientował. Zbliżała się burza i nikt o tym nie wiedział.
Opadająca stalowa belka na Manhattanie na dwa dni zablokowała ulicę. Zabiła dwoje pieszych, arabskiego taksówkarza i pasażera taksówki.
Kierowca ciężarówki z Denver został znaleziony martwy w domu. Obok trupa leżało narzędzie mordu: zakrzywiony młotek o gumowej rękojeści. Mężczyzna miał nietkniętą twarz, lecz tył głowy zmiażdżony. Na lustrze w łazience brązową szminką wypisano kilka słów w obcym alfabecie.
W sortowni pocztowej w Phoenix, w stanie Arizona, pewien człowiek oszalał, wpadł w szał, jak to powiedziano w dzienniku, i zastrzelił Terry’ego „Trolla” Evensena, upiornie otyłego niezgrabnego mężczyznę, który samotnie mieszkał w przyczepie. Strzelał też do kilku innych osób w sortowni, lecz zginął wyłącznie Evensen. Sam strzelec — z początku uważano, że to niezadowolony pracownik poczty — nigdy nie został schwytany ani zidentyfikowany.
— Szczerze mówiąc — powiedział w dzienniku o piątej przełożony Terry’ego „Trolla” Evensona — jeśli ktokolwiek u nas miał dostać świra, stawiałbym na samego Trolla. Facet w porządku, ale dość dziwny. Nigdy nic nie wiadomo, prawda?
Kiedy później w dzienniku powtórzono wiadomość o śmierci Evensena, fragment ten został z niej wycięty.
W Montanie znaleziono zwłoki dziewięciu anachoretów. Reporterzy zastanawiali się, czy to nie przypadek zbiorowego samobójstwa, wkrótce jednak ogłoszono przyczynę śmierci — zatrucie czadem ze starego piecyka.
Na cmentarzu w Key West zbezczeszczono kryptę.
W Idaho pociąg pasażerski uderzył w ciężarówkę UPS, zabijając kierowcę. Żaden z pasażerów nie ucierpiał.
Na tym etapie była to jeszcze zwykła zimna wojna, niby-wojna, w której nie da się zwyciężyć ani przegrać.
Wiatr poruszał gałęziami drzew. Z ogniska wzlatywały skry. Nadciągała burza.
Królowa Saby, półkrwi demon ze strony ojca — tak przynajmniej powiadali ludzie — czarownica, mądra kobieta, królowa rządząca Sabą, gdy Saba była najbogatszą krainą świata, kiedy korzenie, klejnoty i pachnące drewno zabierano stamtąd łodziami i karawanami wielbłądów i rozwożono do wszystkich zakątków świata, królowa, której już za życia oddawano cześć, a najmędrsi królowie uznawali ją za boginię, stoi na chodniku Bulwaru Zachodzącego Słońca o drugiej nad ranem, patrząc tępo na przejeżdżające samochody, niczym wulgarna plastikowa panna młoda na czamo-białym neonowym torcie. Soi tak, jakby chodnik należał do niej, podobnie jak noc, która ją otacza.
Gdy ktoś patrzy wprost na nią, jej usta poruszają się, jak gdyby mówiła do siebie. Kiedy obok przejeżdżają mężczyźni w samochodach, ona patrzy im w oczy i uśmiecha się lekko.
To była długa noc.
To był długi tydzień i długie cztery tysiące lat.
Bilquis szczyci się faktem, że nikomu niczego nie zawdzięcza. Pozostałe dziewczęta na ulicy mają swoich alfonsów, mają nałogi, dzieci, ludzi, którzy zabierają im pieniądze. Ale nie ona.
W jej zawodzie nie pozostała już ani odrobina świętości. Ani odrobinka.
Tydzień temu w Los Angeles zaczęły padać deszcze, zamieniając ulice w tory przeszkód, zmywając błoto ze zboczy wzgórz i zwalając domy w kaniony, spłukując świat do rynsztoków i odpływów, topiąc włóczęgów i bezdomnych obozujących w betonowym korycie rzeki. Gdy w Los Angeles pada deszcz, jego nadejście zawsze zaskakuje ludzi.
Ostatni tydzień Bilquis spędziła pod dachem. Niezdolna stać na chodniku, zwinęła się w kłębek na łóżku w pokoju barwy surowej wątróbki, słuchając deszczu bębniącego o metalową skrzynkę naokiennego klimatyzatora. Cały czas zamieszczała ogłoszenia w Internecie. Zostawiła słówko zachęty w adult-friendfinder.com, LA-escorts.com, Classyhollywoodbabes.com, zarejestrowała anonimowy adres poczty elektronicznej. Z dumą myśli o zdobywaniu nowych terytoriów, lecz denerwuje się — długi czas unikała pozostawiania po sobie śladów. Nigdy nie zamieściła nawet najmniejszego ogłoszenia na tylnych stronach L.A. Weekly. Próbowała sama dobierać sobie klientów, znaleźć wzrokiem, węchem, dotykiem tych, którzy oddadzą jej cześć, tak jak tego pragnie, którzy pozwolą jej porwać się bez reszty…
Nagle, gdy tak stoi, drżąc, na rogu ulicy (późnolutowe deszcze już minęły, lecz przyniesiony z nimi chłód pozostał w mieście), przychodzi jej do głowy, że ma jednak nałóg, równie potężny jak uzależnienie dziwek od kokainy czy cracku. To ją niepokoi. Jej wargi znów się poruszają. Gdybyśmy byli dość blisko owych rubinowych ust, usłyszelibyśmy:
„Stanę, a obieżę miasto. Po ulicach i po rynkach szukać będę, którego miłuje dusza moja”, szepcze do siebie kobieta. „Na łóżku moim w nocy szukałam tego, którego miłuje dusza moja. Niech mnie pocałuje pocałowaniem ust swoich. Miły mój mnie, a ja jemu”.
Bilquis ma nadzieję, że koniec deszczów sprowadzi z powrotem klientów. Przez większą część roku krąży po tych samych dwóch czy trzech przecznicach na Bulwarze Zachodzącego Słońca, napawając się chłodnym nocnym powietrzem. Raz na miesiąc opłaca funkcjonariusza LAPD, który zastąpił poprzedniego faceta biorącego łapówki. Tamten zniknął. Nazywał się Jerry LeBec, jego zniknięcie pozostało tajemnicą. Miał obsesję na punkcie Bilquis. Zaczął ją śledzić. Pewnego popołudnia ocknęła się, zaskoczona hałasem. Otworzyła drzwi mieszkania i znalazła Jer-ry’ego LeBeca w cywilnym stroju, klęczącego i kołyszącego się na przetartej wykładzinie. Kłaniał się nisko, czekając, by wyszła. Hałasem, który usłyszała, było tłuczenie głowy mężczyzny o jej drzwi. LeBec zakołysał się na kolanach.
Pogładziła jego włosy, poleciła, żeby wszedł do środka. Później włożyła jego ubranie do plastikowego czarnego worka na śmieci i cisnęła do zsypu za hotelem kilka przecznic dalej. Jego broń i portfel umieściła w torbie na zakupy, obsypała fusami po kawie i zgniłym jedzeniem. Podwinęła górną część torby i wrzuciła ją do kosza na śmieci na przystanku autobusowym.
Nie zachowywała pamiątek.
Pomarańczowe nocne niebo migocze na zachodzie w rytm odległych błyskawic, szalejących nad morzem, i Bilquis wie, że wkrótce znów zacznie padać. Wzdycha. Nie chce dać się złapać deszczowi. Wróci do mieszkania, postanawia. Wykąpie się, ogoli nogi — ma wrażenie, że nieustannie nie robi nic, tylko goli nogi — i zaśnie.
Rusza zatem chodnikiem w stronę szczytu wzgórza, gdzie czeka jej samochód.
Za jej plecami rozbłyskują reflektory. Bilquis odwraca się i uśmiecha, lecz uśmiech zastyga jej na twarzy, gdy widzi zbliżającą się długą białą limuzynę. Ludzie w limuzynach chcą się pieprzyć w limuzynach, a nie w prywatności pokoju Bilquis. Ale może to inwestycja na przyszłość?
Przyciemnione okno opada z szumem. Bilquis, uśmiechnięta, podchodzi do limuzyny.
— Hej, złotko — mówi. — Szukasz czegoś?
— Słodkiej miłości — słyszy głos dobiegający z tylnej kanapy. Bilquis zagląda do środka, tyle ile może przez uchylone okno. Zna dziewczynę, która wsiadła do limuzyny z pięcioma pijanymi futbolistami i trafiła do szpitala. Tu jednak siedzi tylko jeden facet, i to dość młody. Nie sprawia wrażenia wyznawcy, lecz pieniądze, dobre pieniądze, przechodzące z jego dłoni do jej, także mają w sobie energię — kiedyś nazywano ją baraką — która może się przydać, a w dzisiejszych czasach niczego nie można marnować.
— Ile? — pyta mężczyzna.
— Zależy, czego chcesz i jak długo to ma potrwać — mówi Bilquis. — A także czy cię na to stać. — Czuje sączący się przez okno zapach dymu, woń płonących obwodów i rozgrzanych mechanizmów. Drzwi otwierają się od wewnątrz.
— Mogę zapłacić za wszystko, czego zapragnę — oznajmia klient.
Bilquis pochyla się i rozgląda. W wozie nie ma nikogo więcej, tylko klient, pulchny dzieciak o nalanej twarzy, który jest jeszcze zbyt młody na drinka. Nie widzi nikogo innego, toteż wsiada do środka.
— Bogaty dzieciak, co? — rzuca.
— Jeszcze bogatszy. — Grubas powoli podnosi się ze skórzanego siedzenia. Ona uśmiecha się.
— Mmm, rozgrzewasz mnie, złotko — mówi. — Pracujesz pewnie w jednym z tych dotcomów, o których tyle czytałam.
On sapie z zadowolenia, dyszy niczym ropucha.
— Tak. Między innymi. Jestem techniczny.
Samochód rusza.
— Powiedz mi zatem — ciągnie facet — Bilquis, czy chciałabyś ssać mi fiuta?
— Jak mnie nazwałeś?
— Bilquis — powtarza. A potem śpiewa głosem nie stworzonym do śpiewania. — Jesteś niematerialną dziewczyną, żyjącą w materialnym świecie. — W jego słowach jest coś sztucznego, wyćwiczonego, jakby trenował tę scenę co dzień przed lustrem.
Ona przestaje się uśmiechać. Jej twarz się zmienia, staje się czujniejsza, ostrzejsza, twardsza.
— Czego chcesz?
— Już mówiłem, słodkiej miłości.
— Dam ci wszystko, czego zapragniesz. — Bilquis wie, że musi wydostać się z limuzyny. Wóz jedzie zbyt szybko, by mogła wyskoczyć, zrobi to jednak, jeśli nie zdoła się wykręcić. Nie podoba jej się to wszystko.
— Czego chcę. O tak. — Tłusty chłopak urywa, lubieżnie oblizuje wargi. — Pragnę czystego świata, chcę, aby jutro należało do mnie. Pragnę ewolucji, dewolucji i rewolucji. Chcę, by nasi pobratymcy przeszli z pogranicza do głównego nurtu. Twoi kryją się pod ziemią. Niesłusznie. Musimy zająć należne nam miejsce, świecić. Sam przód. Wy od tak dawna tkwicie pod ziemią, że nie potraficie posługiwać się oczami.
— Nazywam się Ayesha — mówi Bilquis. — Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Przy tej ulicy pracuje druga dziewczyna, to ona nazywa się Bilquis. Możemy wrócić na Bulwar Zachodzącego Słońca, znajdziemy ją, możemy zrobić trójkąt…
— Och, Bilquis. — Chłopak wzdycha teatralnie. — Na świecie jest ograniczona ilość wiary. Oni nie dadzą nam już jej więcej. To przepaść wierzeniowa. — A potem znów zaczyna śpiewać fałszywym nosowym głosem Jesteś analogową dziewczyną, żyjącą w cyfrowym świecie”. Limuzyna skręca zbyt szybko i młodzieniec leci wprost na nią. Kierowca jest ukryty za przyciemnioną szybą. Bilquis ogarnia irracjonalne przekonanie, że nikt nie kieruje wozem, że biała limuzyna słucha samej siebie, krążąc po Beverly Hills niczym wielki metalowy żuk.
A potem mężczyzna wyciąga rękę i stuka w przyciemnioną szybę.
Samochód zwalnia. Nim jeszcze zupełnie się zatrzymuje, Bilquis otwiera drzwi i ni to wyskakuje, ni wypada na asfalt. Znajduje się na jezdni na zboczu, po lewej ma strome wzgórze, po prawej krawędź jaru.
Limuzyna stoi bez ruchu.
Zaczyna padać. Wysokie obcasy Bilquis ślizgają się pod nią i uginają. Kopnięciem zrzuca buty i biegnie przemoknięta do suchej nitki, szukając miejsca, gdzie mogłaby zejść z drogi. Boi się. Owszem, ma moc, ale to moc głodu, moc cipy. Od bardzo dawna utrzymywała ją przy życiu, do innych celów jednak muszą jej wystarczyć bystre oczy i umysł, wzrost i siła.
Po prawej, na wysokości kolan, wznosi się metalowa barierka, nie pozwalająca samochodom spaść ze zbocza wzgórza. Deszcz płynie ze szczytu, przemieniając szosę w rzekę. Stopy Bilquis zaczynają krwawić.
Przed nią, w dole, rozciągają się światła Los Angeles, elektryczna migotliwa mapa wymyślonego królestwa, niebiosa na ziemi. Bilquis wie, że jeśli zdoła zejść z drogi, będzie bezpieczna. „Czarnam, ale piękna”, powtarza w myślach, zwracając się do nocy i deszczu. „Różą jestem Szarona, jako lilia między cierniem. Obłóżcie mię kwieciem, osypcie mię jabłkami, boć mdleję od miłości”.
Na nocnym niebie płonie zielonkawa błyskawica. Bilquis potyka się, ześlizguje kilka kroków, obdzierając ze skóry łokieć i nogę. Zrywa się z ziemi i dostrzega światła jadącego w jej stronę samochodu. Wóz zbliża się zbyt szybko, niebezpiecznie, i Bilquis zastanawia się, czy skoczyć na prawo, gdzie mógłby przygnieść ją do zbocza, czy też w lewo, w dół. Biegnie przez drogę, zamierzając wdrapać się na górę po mokrej ziemi, a biała limuzyna pędzi ku niej z prędkością stu kilometrów na godzinę, może ślizga się po mokrej nawierzchni, a ona wyciąga ręce, chwytając ziemię i kępy chwastów. Wie, że wdrapie się na górę i ucieknie, i w tym momencie mokra ziemia ustępuje i Bilquis leci z powrotem na drogę.
Samochód uderza w nią z silą, która zgniata mu maskę z przodu i wyrzuca kobietę w powietrze niczym lalkę. Bilquis ląduje na jezdni za wozem. Uderzenie miażdży jej miednicę, uszkadza czaszkę. Po twarzy spływają zimne krople deszczu.
Zaczyna przeklinać swego zabójcę: przeklinać bezgłośnie, bo nie może poruszyć ustami. Przeklina jego jawę i sen, życie i śmierć. Przeklina, jak tylko potrafi przeklinać ktoś mający ojca demona.
Trzask drzwi. Ktoś zbliża się do niej.
— Byłaś analogową dziewczyną — śpiewa młodzieniec, fałszując — żyjącą w cyfrowym świecie — po czym mówi: — wy pieprzone Madonny. Same pieprzone Madonny.
Odchodzi.
Trzask drzwi.
Limuzyna cofa się i powoli przejeżdża po niej po raz pierwszy. Koła miażdżą jej kości. A potem wóz wraca.
Gdy w końcu odjeżdża i znika w dole zbocza, pozostawia na jezdni ochłap czerwonego mięsa, ledwie przypominający człowieka. Wkrótce deszcz spłukuje resztę śladów.
— Cześć, Samantho.
— Mags? To ty?
— A któżby inny? Leon mówił, że kiedy brałam prysznic, dzwoniła ciocia Sammy.
— Pogadaliśmy sobie. Słodki z niego dzieciak.
— Owszem, chyba go sobie zatrzymam.
Chwila pełnej skrępowania ciszy, szmer na linii. A potem:
— Sammy, jak tam w szkole?
— Dają nam tydzień wolnego. Problemy z ogrzewaniem. A jak tam życie w Północnych Lasach?
— Mam nowego sąsiada. Umie robić sztuczki z monetami. W kolumnie listów „Nowin z Lakeside” toczy się ostra dyskusja na temat propozycji nowego podziału gruntów miejskich przy starym cmentarzu na południowo-wschodnim brzegu jeziora. Twoja rozmówczyni musi napisać stanowczy tekst od redakcji, podsumowujący zdanie gazety tak, by nikogo nie urazić i w ogóle nie ujawnić, co o tym myślimy.
— Brzmi nieźle.
— Ale takie nie jest. W zeszłym tygodniu zniknęła Alison Mc — Govern — najstarsza córka Jilly i Staną McGovemow. Kilka razy opiekowała się Leonem.
Usta otwierają się, by coś powiedzieć, i zamykają bezdźwięcznie.
— To okropne.
— Tak.
— A co… — Wszystko, co mogłaby powiedzieć, musiałoby ranić, toteż pyta: — Ładny jest?
— Kto?
— Sąsiad.
— Nazywa się Ainsel. Mike Ainsel. Jest w porządku. Dla mnie za młody. Wielki facet, wygląda… jak brzmi to słowo? Na „m”.
— Mięśniak? Mistyk? Męski? Mąż?
Krótki śmiech.
— Owszem, wygląda mi na męża. To znaczy, żonaci faceci zachowują się nieco inaczej. I on ma w sobie coś z tego. Ale tak naprawdę chodziło mi o melancholię. Wygląda melancholijnie.
— I mrocznie?
— Nieszczególnie. Gdy się wprowadził, sprawiał wrażenie bezradnego. Nie wiedział nawet, jak uszczelnić okna przed mrozem. Teraz też wydaje się, że nie do końca wie, co tu robi. Gdy tu jest, to jest. Potem znów go nie ma. Od czasu do czasu widuję go, jak spaceruje.
— Może szykuje się do napadu na bank?
— Tak właśnie myślałam.
— Nieprawda. To mój pomysł. Posłuchaj, Mags, jak ty się czujesz? W porządku?
— Tak.
— Naprawdę?
— Nie.
Długa cisza.
— Wybieram się do ciebie.
— Sammy, nie.
— Po tym weekendzie, nim uruchomią ogrzewanie i szkoła znów się zacznie. Będziemy się świetnie bawić. Pościelisz mi na kanapie i któregoś wieczoru zaprosisz na obiad tajemniczego sąsiada.
— Sam, nie baw się w swatkę.
— Kto tu się bawi w swatkę? Po Claudine, piekielnej suce, może na jakiś czas wrócę do chłopców. Kiedy jechałam stopem do El Paso na święta, poznałam miłego faceta.
— Sam, musisz przestać jeździć autostopem.
— A jak inaczej dotrę do Lakeside?
— Alison McGovern też jeździła stopem. Nawet w tak spokojnym mieście to niebezpieczne. Prześlę ci pieniądze. Przyjedź autobusem.
— Nic mi nie będzie.
— Sammy…
— W porządku, Mags. Wyślij mi pieniądze, jeśli dzięki temu będziesz lepiej sypiać.
— Wiesz, że będę.
— Zgoda, szefowo. Uściśnij ode mnie Leona. Powiedz, że przyjeżdża ciocia Sammy i tym razem nie wolno mu chować zabawek w jej łóżku.
— Powiem. Nie obiecuję, że to coś da. Kiedy więc cię oczekiwać?
— Jutro wieczorem. Nie musisz wychodzić po mnie na stację. Poproszę Hinzelmanna, by podwiózł mnie Tessie.
— Za późno. Tessie tkwi już w naftalinie. Ale Hinzelmann i tak cię podrzuci. Lubi cię. Słuchasz jego historii.
— Może to on powinien napisać za ciebie tekst. Pomyślmy… o nowym podziale ziemi przy starym cmentarzu. Tak się składa, że wiosną 1902 roku mój dziadunio zastrzelił przy starym cmentarzu jelenia. Brakowało mu pocisków, użył więc pestki z wiśni, którą zapakowała mu na obiad moja babcia. Pestka wbiła się w czaszkę jelenia, a ten uciekł jak ścigany przez piekielną sforę. Dwa lata później dziadunio odwiedził tamtą okolicę i ujrzał rosłego jelenia, któremu między rogami wyrastało wiśniowe drzewko. Zastrzelił go i babcia narobiła dość placków z wiśniami, by wystarczyło ich do następnego czwartego lipca…
Obie się roześmiały.
— W ogłoszeniu piszą, że szukacie ludzi.
— Zawsze kogoś szukamy.
— Mogę pracować tylko nocą. Czy to problem?
— Raczej nie. Dam pani papiery. Pracowała już pani na stacji benzynowej?
— Nie, ale to chyba nie może być trudne?
— Nie jest to fizyka kwantowa. Przepraszam, że to mówię, proszę pani, ale nie wygląda pani najlepiej.
— Wiem. To choroba. Wygląda gorzej, niż jest w istocie. Nie zagraża życiu.
— W porządku. Może pani zostawić papiery tutaj. Naprawdę brakuje nam ludzi na nocnej zmianie. Nazywamy ją zmianą zombi, bo gdy pracuje się na niej zbyt długo, tak właśnie człowiek się czuje. Dobrze… Lamo?
— Lauro.
— Lauro. W porządku. Mam nadzieję, że nie przeszkadzają ci kontakty ze świrami, bo oni przyjeżdżają głównie nocą.
— Nie wątpię. Dam sobie radę.
Część, stary druhu.
Co powiesz, stary druhu?
W porządku, stary druhu.
Niech przyjaźń dalej trwa.
Czemuś taki ponury?
Pozostaniemy razem.
Ty, ja i on, mój druhu
To o nas toczy się gra…
Był sobotni ranek. Cień otworzył drzwi.
Na progu stała Marguerite Olsen. Nie weszła do środka; czekała skąpana w blasku słońca, minę miała poważną.
— Panie Ainsel…?
— Proszę mi mówić Mike — wtrącił Cień.
— Dobrze, Mike. Zechciałbyś wpaść dzisiaj do mnie na kolację? Około szóstej? Nic wielkiego, spaghetti i klopsiki.
— Lubię spaghetti i klopsiki.
— Oczywiście, jeśli masz inne plany…
— Nie mam innych planów.
— O szóstej.
— Mam przynieść kwiaty?
— Jeśli chcesz, ale to zwykłe spotkanie towarzyskie, nic romantycznego.
Wziął prysznic. Wybrał się na krótki spacer, do mostu i z powrotem. Słońce świeciło na niebie niczym zaśniedziały miedziak i nim dotarł do domu, oblał się potem. Pojechał swym wozem do delikatesów Dave’a i kupił butelkę wina za dwadzieścia dolarów. Cień uznał, że to gwarantuje stosowną jakość. Nie znał się na winach, więc kupił kalifornijski cabernet. Widział kiedyś naklejkę na zderzaku, gdy jeszcze był młodszy, a ludzie naklejali na zderzaki cokolwiek, głoszącą „Bo życie cabernetem jest”. Wówczas go rozśmieszyła.
Wybrał roślinę w doniczce, zielone liście, żadnych kwiatów. Zdecydowanie nic romantycznego.
Kupił też karton mleka, którego nie wypije, i różne przekąski, których nie skosztuje. A potem pojechał do Mabel i zamówił jeden pierożek na lunch. Na jego widok oblicze gospodyni rozjaśnił szeroki uśmiech.
— Hinzelmann skontaktował się już z tobą?
— Nie wiedziałem, że mnie szukał.
— Owszem. Chce cię zabrać na ryby. A Chad Mulligan pytał, czy cię nie widziałam. Przyjechała jego kuzynka. Daleka kuzynka, którą nazywaliśmy kuzynką od całusków. Słodka dziewczyna, spodoba ci się.
Wrzuciła pierożek do brązowej papierowej torebki i szczelnie zamknęła, żeby zachować ciepło.
Cień ruszył do domu okrężną drogą. Jedną ręką trzymał kierownicę, drugą podnosił do ust pierożek. Okruchy posypały się na jego dżinsy i podłogę samochodu. Minął bibliotekę na południowym brzegu jeziora. Miasto w okowach śniegu i lodu wyglądało jak czarno-białe. Nie potrafił nawet wyobrazić sobie nadejścia wiosny — gruchot na zawsze pozostanie na lodzie, otoczony namiotami wędkarzy, półciężarówkami, śladami śniegołazów.
Dotarł do domu, zaparkował i po drewnianych schodach wspiął się do mieszkania. Siedzące w karmniku szczygły i kowaliki zlekceważyły go całkowicie. Wszedł do środka, podlał roślinkę, zastanawiając się, czy nie powinien włożyć wina do lodówki.
Do szóstej pozostało mnóstwo czasu.
Cień pożałował, że nie może spokojnie oglądać telewizji. Pragnął rozrywki. Chciał móc nie myśleć, pozwolić porwać się obrazom i dźwiękom. „Chcesz zobaczyć cycki Lucy?” — odezwał się w pamięci znajomy głos. Pokręcił głową, choć w pokoju nie było nikogo, kto mógłby go zobaczyć.
Uświadomił sobie, że się denerwuje. Wkrótce czekało go pierwsze towarzyskie spotkanie z innymi ludźmi — zwykłymi ludźmi, nie więźniami, bogami, bohaterami kulturowymi czy snami. Pierwsze od czasu aresztowania ponad trzy lata temu. Będzie musiał toczyć normalne rozmowy jako Mike Ainsel.
Zerknął na zegarek: wpół do trzeciej. Marguerite Olsen prosiła, by przyszedł o szóstej. Czy powinien zjawić się dokładnie o szóstej? Odrobinę wcześniej? Odrobinę później? W końcu postanowił, że wyjdzie pięć po.
Zadzwonił telefon.
— Tak? — rzucił Cień.
— To niezbyt uprzejmy sposób odbierania telefonu — warknął Wednesday.
— Kiedy go podłączę, zacznę odpowiadać grzecznie — rzekł Cień. — Mogę w czymś pomóc?
— Nie wiem. — Chwila ciszy. W końcu Wednesday powiedział: — Organizowanie bogów przypomina tresurę kotów: nie przychodzi im to łatwo. — W jego głosie brzmiało tępe krańcowe wyczerpanie. Cień nigdy wcześniej nie słyszał u niego podobnego tonu.
— Co się stało?
— To trudne. Kurewsko trudne. Nie mam pojęcia, czy się uda. Równie dobrze moglibyśmy od razu poderżnąć sobie gardła. Ciach i już.
— Nie wolno ci tak mówić.
— Tak. Jasne.
— Jeśli rzeczywiście poderżniesz sobie gardło — Cień próbował zażartować, wyrwać Wednesdaya z objęć mrocznych myśli — może nawet nie zaboli.
— Zaboli. Nawet my odczuwamy ból. Jeśli działamy w świecie materialnym, świat materialny oddziałuje na nas. Ból wciąż boli, chciwość oszałamia, żądza pali. Nie umieramy łatwo i z pewnością nie wdzięcznie, ale umieramy. Jeśli wciąż jesteśmy kochani i wspominani, coś innego, bardzo do nas podobnego, zjawia się i zajmuje nasze miejsce, i wszystko zaczyna się od początku. Jeżeli jednak zostaliśmy zapomniani, to koniec.
Cień nie wiedział, co powiedzieć.
— Skąd właściwie dzwonisz?
— Nie twoja sprawa.
— Jesteś pijany?
— Jeszcze nie. Ale cały czas myślę o Thorze. Nie poznałeś go. Wielki facet, coś jak ty. Miał dobre serce. Niezbyt bystry, ale gdybyś go poprosił, oddałby ci ostatnią pieprzoną koszulę. I wiesz co? On się zabił. W 1932 roku w Filadelfii. Wsadził sobie do ust lufę pistoletu i rozwalił głowę. Co to za śmierć dla boga?
— Przykro mi.
— W ogóle cię to nie obchodzi, synu. Był bardzo podobny do ciebie, wielki i głupi. — Wednesday umilkł, zakasłał.
— Co się dzieje? — spytał Cień po raz drugi.
— Skontaktowali się z nami.
— Kto?
— Przeciwnik.
— I?
— Chcą rozmawiać o rozejmie. Rozmowy pokojowe. Żyj i pozwól żyć innym.
— I co teraz?
— Teraz pojadę na spotkanie i będę pić kiepską kawę w towarzystwie współczesnych dupków w Masońskim Dworze w Kansas City.
— W porządku. Wpadniesz po mnie czy spotkamy się na miejscu?
— Ty zostajesz. Nie wychylaj się, do niczego nie mieszaj. Słyszałeś?
— Ale…
Rozległo się szczęknięcie i w słuchawce zapadła cisza. Nie słyszał nawet sygnału, ale też nigdy go tam nie było.
Nie pozostało mu nic innego, jak tylko zabijać czas. Rozmowa z Wednesdayem zbudziła niepokój w sercu Cienia. Wstał z zamiarem wyjścia na przechadzkę, lecz na zewnątrz robiło się ciemno, toteż usiadł z powrotem. Wziął ze stołu „Dokumenty z posiedzeń Rady Miejskiej Lakeside 1872-1884” i zaczął przewracać kartki, przebiegając wzrokiem drobny druk. Tak właściwie to nie czytał. Od czasu do czasu przeglądał tylko fragment, który przyciągnął jego uwagę.
Dowiedział się, że w lipcu 1874 Rada Miejska dyskutowała o rosnącej liczbie wędrownych drwali z zagranicy, przybywających do miasta. Na rogu Trzeciej Ulicy i Broadwayu planowano wybudować operę. Spodziewano się, że problemy związane z przegrodzeniem tamą Strumyka Młynarskiego znikną, gdy staw zostanie zamieniony w jezioro. Rada zatwierdziła wypłatę siedemdziesięciu dolarów panu Samuelowi Samuelsowi i osiemdziesięciu pięciu dolarów panu Heikki Salminenowi w zamian za ich ziemię i wydatki związane z przeniesieniem domu z terenów, które miały zostać zalane.
Cieniowi nigdy wcześniej nie przyszło do głowy, że tutejsze jezioro zostało stworzone rękami człowieka. Czemu nazwano miasto Lakeside, skoro jezioro było z początku jedynie stawem przy młynie? Czytał dalej i odkrył, że projektem stworzenia jeziora kierował pan Hinzelmann, pochodzący z Hiidemuhlen w Bawarii. Rada Miejska przyznała mu trzysta siedemdziesiąt dolarów na koszta projektu. Resztę miano uzupełnić z datków publicznych.
Cień oddarł kawałek papierowego ręcznika i wsunął go między kartki, jako zakładkę. Wyobrażał sobie radość Hinzelmanna ze wzmianki o dziadku. Zastanawiał się, czy starzec wiedział, jaką rolę jego rodzina odegrała w stworzeniu jeziora. Zaczął przerzucać kartki, szukając kolejnych wzmianek na ten temat.
Wiosną 1876 roku jezioru nadano nazwę. Stanowiło to początek obchodów stulecia miasta. Rada przegłosowała wystosowanie oficjalnego podziękowania panu Hinzelmannowi.
Cień spojrzał na zegarek. Wpół do szóstej. Poszedł do łazienki, wziął prysznic, uczesał się, przebrał. Ostatni kwadrans upłynął niepostrzeżenie. Cień zabrał wino i roślinkę, po czym zastukał do sąsiednich drzwi.
Otwarły się natychmiast. Marguerite Olsen sprawiała wrażenie niemal tak zdenerwowanej jak on sam. Wzięła od niego butelkę i doniczkę, podziękowała. Na ekranie telewizora zaczynał się właśnie „Czarnoksiężnik z krainy Oz”. Obraz wciąż miał barwę sepii, Dorota nadal przebywała w Kansas. Siedziała z zamkniętymi oczami w wozie Profesora Cudotwórcy, a stary oszust udawał, że czyta jej w myślach, gdy tymczasem do miasta zbliżała się trąba powietrzna, która miała odmienić jej życie. Leon siedział przed telewizorem i bawił się wozem strażackim. Na widok Cienia jego mała twarz się rozpromieniła. Chłopiec wstał i pobiegł do sypialni, potykając się z podniecenia. Po chwili wypadł stamtąd, tryumfalnie wymachując trzymaną w ręce ćwierćdolarówką.
— Patrz, Mike’u Ainselu! — krzyknął. Zacisnął obie dłonie i udał, że bierze monetę do prawej ręki. Wyprostował palce. — Sprawiłem, że zniknęła, Mike’u Ainselu!
— Owszem — zgodził się Cień. — A po obiedzie, jeśli mama się zgodzi, pokażę ci, jak zrobić to jeszcze zręczniej.
— Jeśli chcesz, zrób to teraz — wtrąciła Marguerite. — Wciąż czekamy na Samanthę. Posłałam ją do sklepu po kwaśną śmietanę. Nie mam pojęcia, czemu tak długo nie wraca.
W tym momencie, jak na zawołanie, na drewnianym podeście rozległ się odgłos kroków. Ktoś otworzył drzwi mieszkania. Z początku Cień jej nie poznał. Potem jednak powiedziała:
— Nie wiedziałam, czy chodziło ci o śmietanę z kaloriami, czy też taką, która smakuje jak pasta papierowa, więc wybrałam tę z kaloriami. — Wreszcie ją rozpoznał: dziewczyna z drogi do Kairu.
— Świetnie — odparła Marguerite. — Sam, to jest mój sąsiad Mike Ainsel. Mike, to jest Samantha Czarna Wrona, moja siostra.
Nie znam cię — pomyślał desperacko Cień. Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Jesteśmy sobie obcy. Próbował sobie przypomnieć, jak myślał o śniegu, jak łatwo mu to przyszło. Teraz czuł rosnącą desperację. Wyciągnął rękę.
— Miło mi — rzekł.
Dziewczyna zamrugała, spojrzała mu prosto w twarz. Chwila wahania, po czym jej oczy błysnęły. Kąciki ust uniosły się w uśmiechu.
— Witaj — rzekła.
— Zobaczę jak tam obiad — oznajmiła Marguerite pełnym napięcia tonem kogoś, kto potrafi wszystko przypalić, jeśli tylko na moment spuści z tego oko.
Sam zdjęła puchowy płaszcz i czapkę.
— A zatem ty jesteś melancholijnym, tajemniczym sąsiadem — powiedziała. — Kto by pomyślał. — Mówiła bardzo cicho.
— A ty — odparł — jesteś dziewczyną Sam. Możemy porozmawiać o tym później?
— Jeśli obiecasz, że wyjaśnisz, co się dzieje.
— Słowo.
Leon pociągnął Cienia za nogawkę.
— Pokażesz mi teraz? — spytał, unosząc monetę.
— Jasne — odparł Cień. — Ale jeśli to zrobię, pamiętaj, że mistrz magii nigdy nie zdradza swoich sekretów.
— Obiecuję — oznajmił z powagą Leon. Cień wziął monetę w lewą rękę, potem przesunął prawą dłoń Leona, pokazując mu jak udawać, że przekłada pieniążek, tak naprawdę pozostawiając go na miejscu. Kazał Leonowi powtórzyć wszystko samodzielnie.
Po kilku próbach chłopiec opanował sztuczkę.
— Teraz poznałeś połowę triku — oznajmił Cień. — Druga połowa wygląda następująco: skup się na miejscu, w którym powinna być moneta. Patrz tylko na nie. Jeśli będziesz się zachowywał, jakbyś trzymał ją w prawej ręce, nikt nawet nie spojrzy na lewą, nieważne, jak niezręcznie ci poszło.
Sam obserwowała to wszystko, lekko przechylając głowę. Milczała.
— Obiad! — zawołała Marguerite i wynurzyła się z kuchni, dźwigając w dłoniach miskę parującego spaghetti.
— Leon, idź umyj ręce.
Posiłek składał się z chrupiącego chleba czosnkowego, gęstego, czerwonego sosu i pikantnych klopsików. Cień pogratulował ich Marguerite.
— Stary, rodzinny przepis — odparła. — Z korsykańskiej strony rodziny.
— Sądziłem, że jesteś Indianką.
— Ojciec jest Czirokezem — wtrąciła Sam. — Ojciec mamy Meg pochodzi z Korsyki. — Sam jako jedyna w pokoju piła wino. — Tato zostawił ją, gdy Mag miała dziesięć lat. Przeniósł się na drugą stronę miasta. Urodziłam się sześć miesięcy później. Kiedy ojciec dostał rozwód, ożenił się z mamą. Gdy skończyłam dziesięć lat, odszedł. Najwyraźniej potrafił skupić uwagę tylko na dziesięć lat.
— Od dziesięciu lat siedzi w Oklahomie — dodała Marguerite.
— Rodzina mojej matki to europejscy Żydzi — ciągnęła Sam — pochodzący z jednego z tych krajów, w których komunizm zastąpił chaos. Myślę, że spodobała jej się wizja małżeństwa z Czirokezem. Pieczenie chleba, siekana wątróbka… — Pociągnęła kolejny łyk czerwonego wina.
— Mama Sam to szalona kobieta. — W głosie Marguerite zadźwięczała nutka dezaprobaty.
— Wiesz, gdzie jest teraz? — Cień pokręcił głową. — W Australii — odparła Sam. — W Internecie poznała faceta z Hobart. Gdy spotkali się na żywo, uznała, że jest obleśny, ale spodobała jej się Tasmania, więc zamieszkała tam wraz z grupą kobiet. Uczy je ba — tikowania i podobnych bzdur. Odlotowe, prawda? W jej wieku?
Cień zgodził się i poprosił o dokładkę klopsików. Sam opowiedziała im o tym, jak Brytyjczycy wymordowali pierwotnych mieszkańców Tasmanii i o stworzonym przez nich ludzkim łańcuchu, który miał schwytać Aborygenów, a doprowadził jedynie do ujęcia starca i chorego chłopca. Opowiedziała też o diabłach tasmańskich — wilkach workowatych — wybitych przez bojących się o owce farmerów, i o tym, jak politycy z lat trzydziestych zauważyli, że warto chronić zwierzęta, gdy wszystkie już nie żyły. Opróżniła drugi kieliszek, nalała sobie trzeci.
— Teraz ty, Mike — powiedziała nagle. Jej policzki zarumieniły się gwałtownie. — Opowiedz nam o swojej rodzinie. Jacy są Ainselowie? — Uśmiechała się kpiąco, złośliwie.
— Jesteśmy strasznie nudni — odparł Cień. — Żaden z nas nie dotarł nigdy do Tasmanii. Słyszałem, że uczysz się w Madison. Jak tam jest?
— No wiesz — mruknęła. — Historia sztuki, studia kobiece. Odlewam też własne rzeźby w brązie.
— Kiedy dorosnę — wtrącił Leon — zostanę czarodziejem. Puf! Nauczysz mnie, Mike’u Ainselu?
— Jasne — odparł Cień. — Jeśli mama się zgodzi.
— Kiedy skończymy — oznajmiła Sam — i będziesz kładła Leona do łóżka, chyba zabiorę Mike’a na godzinkę do Ostatniego Grosza.
Marguerite nie wzruszyła ramionami. Jej głowa poruszyła się lekko. Uniosła brwi.
— Uważam, że jest interesujący, i mamy sobie wiele do opowiedzenia.
Marguerite spojrzała na Cienia, który udawał, że wyciera serwetką nieistniejącą plamę sosu na brodzie.
— No cóż, w końcu jesteście dorośli — odparła tonem sugerującym, że wcale nie są, a jeśli nawet, to nie powinni być.
Po obiedzie Cień pomógł Sam w zmywaniu — wycierał — a potem zademonstrował specjalną sztuczkę — wkładał monety do ręki Leona. Za każdym razem, gdy Leon otwierał dłoń i przeliczał pieniądze, znajdował o jedną monetę mniej. A co do ostatniego centa — „ściskasz go, mocno?” — to gdy Leon rozchylił palce, odkrył, iż zamienił się w dziesięciocentówkę. Do wyjścia odprowadziły ich okrzyki chłopca:
— Jak to zrobiłeś? Mamo, jak on to zrobił?
Sam wręczyła mu płaszcz.
— Chodź — powiedziała. Jej twarz pokrywał rumieniec, pamiątka po winie. Na zewnątrz panował mróz.
Cień zajrzał do swego mieszkania, wrzucił do reklamówki „Dokumenty z Posiedzeń Rady Miejskiej Lakeside” i zabrał ze sobą. Może w barze spotka Hinzelmanna. Chciał mu pokazać wzmiankę o dziadku.
Ręka w rękę ruszyli na podjazd.
Otworzył drzwi garażu i Sam wybuchnęła śmiechem.
— O mój Boże! — jęknęła na widok toyoty. — Samochód Paula Gunthera. Kupiłeś samochód Paula Gunthera. O mój Boże!
Cień otworzył przed nią drzwi. Potem sam wsiadł do środka.
— Znasz go?
— Gdy dwa czy trzy lata temu odwiedziłam Mag, namówiłam Paula, by pomalował wóz na fioletowo.
— Ach, tak — mruknął Cień. — Dobrze wiedzieć, kogo za to winić.
Wyjechał na ulicę. Wysiadł, zamknął garaż, z powrotem usiadł za kierownicą. Sam patrzyła na niego dziwnym wzrokiem, z każdą chwila tracąc pewność siebie. Zapiął pas i wtedy się odezwała:
— No dobra. To głupie z mojej strony, prawda? Wsiadać do samochodu z maniakalnym mordercą.
— Ostatnio bezpiecznie dowiozłem cię do domu — przypomniał!
— Zabiłeś dwóch ludzi, szukają cię federalni, a teraz dowiaduję się, że mieszkasz tu pod przybranym nazwiskiem, tuż obok mojej siostry. Chyba że naprawdę nazywasz się Mike Ainsel?
— Nie. — Cień westchnął. — Nie nazywam się. — Bardzo nie chciał tego mówić. Zupełnie jakby rezygnował z czegoś ważnego, porzucał Mike’a Ainsela, wypierał się go, jakby rozstawał się z przyjacielem.
— Zabiłeś tych ludzi?
— Nie.
— Przyszli do mnie. Oznajmili, że widziano was razem. Jeden z nich pokazał mi twoje zdjęcia. Jak się nazywał? Pan Hat? Nie, pan Town. Prosto ze „Ściganego”. Powiedziałam jednak, że cię nie znam.
— Dziękuję.
— A zatem opowiedz mi, co się dzieje. Dotrzymam twojej tajemnicy, jeśli ty dotrzymasz mojej.
— Nie znam żadnych twoich tajemnic — zauważył Cień.
— Wiesz, że to ja wpadłam na pomysł pomalowania tego wozu na fioletowo. Przeze mnie Paul Gunther stał się przedmiotem drwin w kilku okręgach i musiał opuścić miasto. Byliśmy trochę naćpani — przyznała.
— Wątpię, by stanowiło to sekret — zauważył Cień. — Wszyscy w Lakeside zapewne o tym wiedzą. To bardzo naćpany fioletowy.
I wtedy Sam powiedziała — bardzo cicho, bardzo szybko:
— Jeśli zamierzasz mnie zabić, proszę, tylko bez bólu. Nie powinnam tu być. Jestem taka głupia, strasznie głupia. Mogę cię zidentyfikować. Jeezu!
Cień westchnął.
— Nigdy nikogo nie zabiłem. Słowo. Teraz zawiozę cię do baru — dodał. — Wypijemy po drinku. Albo, jeśli wolisz, zawrócę i wrócimy do domu. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że nie wezwiesz glin.
W milczeniu pokonali most.
— Kto zabił tych ludzi? — spytała.
— Gdybym ci powiedział, nie uwierzyłabyś.
— Uwierzyłabym. — W jej głosie dźwięczał gniew. Cień zastanowił się, czy wino do obiadu stanowiło dobry pomysł. W tej chwili jego życie z pewnością nie było cabernetem.
— Niełatwo w to uwierzyć.
— Ja potrafię uwierzyć we wszystko — oznajmiła. — Nie masz pojęcia, w co wierzę.
— Naprawdę?
— Wierzę w rzeczy prawdziwe i w rzeczy nieprawdziwe. Wierzę też w rzeczy, których prawdziwości nikt nie potrafi określić. Wierzę w Świętego Mikołaja, zajączka wielkanocnego, Marilyn Monroe, Beatlesów, Elvisa i pana Eda. Posłuchaj, wierzę, że ludzie mogą osiągnąć doskonałość, że wiedza jest nieskończona, światem kieruje tajny kartel bankierów i że regularnie odwiedzają nas obcy przybysze: mili, wyglądający jak pomarszczone lemury, i źli, raniący bydło, pragnący naszej wody i naszych kobiet. Wierzę, że w przyszłości może być tylko gorzej i… że może być lepiej. I wierzę, że pewnego dnia powróci do nas biała kobieta-ba — wół i skopie wszystkim tyłki. Wierzę, że mężczyźni to wyrośnięci chłopcy, nie potrafiący się porozumieć, i że upadek seksu w Ameryce wiąże się z bankructwami kin dla zmotoryzowanych. Wierzę, że wszyscy politycy to bezwzględni kłamcy, ale i tak lepsze to niż alternatywa. Wierzę, że pewnego dnia Kalifornia zatonie w morzu, a Florydą zawładnie szaleństwo, aligatory i odpadki toksyczne. Wierzę, że mydło antybakteryjne niszczy naszą odporność na brud i choroby i pewnego dnia wszystkich nas zaatakuje zwykłe przeziębienie, jak Marsjan w „Wojnie światów”. Wierzę, że największymi poetami zeszłego wieku byli Edith Sitwell i Don Marquis. Wierzę, że jaspis to wysuszona smocza sperma i że tysiące lat temu w poprzednim życiu byłam jednoręką syberyjską szamanką. Wierzę, że ludzkość zmierza do gwiazd. Wierzę, że cukierki naprawdę smakują lepiej w dzieciństwie. Wierzę, że prawa aerodynamiki nie pozwalają trzmielowi latać, że światło to jednocześnie fala i cząsteczka, że gdzieś w pudełku siedzi kot jednocześnie żywy i martwy (choć jeśli nie otworzą pudełka i nie nakarmią go, w końcu będzie martwy na dwa różne sposoby) i że we wszechświecie można znaleźć gwiazdy starsze o miliardy lat od samego wszechświata. Wierzę w mojego osobistego boga, który o mnie dba; martwi się i pilnuje wszystkiego, co robię. Wierzę w boginię uniwersalną, która stworzyła wszechświat, a potem odeszła zabawiać się ze swoimi dziewczynami i nie wie nawet, że żyje. Wierzę w pusty, pozbawiony Boga wszechświat, którym kieruje chaos, szum i ślepe szczęście. Wierzę, że każdy, kto twierdzi, iż przeceniamy znaczenie seksu, po prostu nigdy porządnie się nie kochał, a ci, którzy twierdzą, że wiedzą, co się dzieje, kłamią, choćby w drobnych sprawach. Wierzę w absolutną szczerość i małe kłamstewka. Wierzę w prawo kobiety do wyboru, prawo dziecka do życia i w to, że choć ludzkie życie jest rzeczą świętą, nie ma nic złego w karze śmierci, o ile można zaufać bez reszty wymiarowi sprawiedliwości. Wierzę też, że jedynie kretyn mógłby zaufać wymiarowi sprawiedliwości. Wierzę, że życie to gra, okrutny żart, to co dzieje się, gdy żyjemy, toteż równie dobrze możemy się nim cieszyć.
Umilkła i odetchnęła głęboko.
Cień miał ochotę nagrodzić ją oklaskami. Zamiast tego rzekł tylko:
— W porządku. Jeśli więc opowiem ci o tym, czego się dowiedziałem, nie uznasz mnie za świra.
— Może — rzekła. — Spróbuj.
— Czy uwierzyłabyś, że wszyscy bogowie, których wyobrażali sobie ludzie, wciąż żyją wśród nas?
— Może.
— I że istnieją też nowi bogowie, bogowie komputerów, telefonów i innych takich, i jedni i drudzy uważają, że dla nich wszystkich nie wystarczy miejsca, więc szykują się do wojny.
— I ci bogowie zabili tamtych dwóch facetów?
— Nie. Zrobiła to moja żona.
— Zdawało mi się, że mówiłeś, że ona nie żyje.
— Bo nie żyje.
— Zabiła ich przed śmiercią?
— Po. Nie pytaj.
Sam uniosła rękę i odrzuciła z czoła kosmyk włosów. Wjechali w Main Street i zatrzymali się przed barem. Na szyldzie wymalowano pijaczka: w jednej ręce trzymał kufel piwa, w drugiej lśniącą monetę. Cień zabrał torbę z książką i wysiadł.
— Czemu mieliby walczyć? — spytała Sam. — To jedno wydaje mi się bez sensu. Co mogliby wygrać?
— Nie wiem — przyznał Cień.
— Łatwiej wierzyć w obcych niż w bogów — oznajmiła. — Może pan Town i pan jakiś tam to naprawdę faceci w czerni pracujący dla obcych.
Stali na chodniku przed „Ostatnim Groszem”. Sam zatrzymała się nagle. Spojrzała na Cienia. Z jej ust uleciał obłoczek pary.
— Powiedz po prostu, że grasz po stronie dobrych.
— Żałuję, ale nie mogę. Choć naprawdę się staram.
Zmierzyła go wzrokiem i przygryzła dolną wargę. W końcu skinęła głową.
— To mi wystarczy. Nie zdradzę cię. Możesz mi kupić piwo.
Cień otworzył przed nią drzwi. Nagle zalała ich fala gorąca i muzyki. Weszli do środka. Sam pomachała do znajomych. Cień pozdrowił skinieniem głowy ludzi, których twarze — choć nie nazwiska — zapamiętał z poszukiwań Alison McGovern, albo których spotkał rankiem u Mabel. Chad Mulligan stał przy barze, otaczając ramieniem plecy drobnej, rudowłosej kobiety — pewnie dalekiej kuzynki — pomyślał Cień. Ciekaw był, jak wygląda, stała jednak do niego tyłem. Na widok Cienia Chad uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Cień uśmiechnął się szeroko i pomachał ręką. Rozejrzał się w poszukiwaniu Hinzelmanna, lecz tego wieczoru stary najwyraźniej nie odwiedził baru. Dostrzegł pusty stolik i ruszył ku niemu. I wtedy ktoś zaczął krzyczeć.
Był to przejmujący, rozpaczliwy krzyk — krzyk histeryczny, z rodzaju „zobaczyłem ducha!”. Wszyscy umilkli. Cień rozejrzał się, pewien, że ktoś kogoś morduje. I nagle uświadomił sobie, że wszystkie twarze zwracają się w jego stronę. Nawet czarny kot, za dnia śpiący w oknie, stał na szafie grającej, unosząc ogon i wyginając grzbiet, i patrzył na Cienia. Czas zwolnił bieg.
— Łapcie go! — wrzeszczała kobieta na granicy histerii. — Na miłość boską, niech ktoś go zatrzyma. Nie pozwólcie mu uciec, proszę!
Znał ten głos.
Nikt nawet nie drgnął. Patrzyli na Cienia. On odpowiedział im spojrzeniem.
Chad Mulligan wystąpił naprzód, przeciskając się przez tłum. Obok niego stąpała ostrożnie drobna kobieta. Szeroko otwierała oczy, jakby szykowała się do kolejnego krzyku. Cień ją znał. Oczywiście, że ją znał. Policjant wciąż trzymał w dłoni szklankę z piwem. Odstawił ją na najbliższy stolik.
— Mike — powiedział.
— Chad — odparł Cień.
Audrey Burton chwyciła Chada za rękaw. Twarz miała białą. W jej oczach lśniły łzy.
— Cień — rzuciła. — Ty draniu!
— Jesteś pewna, że znasz tego człowieka, kochanie? — Chad sprawiał wrażenie zakłopotanego.
Audrey Burton spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Oszalałeś?! Od lat pracował dla Robbiego. Ta dziwka, jego żona, była moją najlepszą przyjaciółką. Ścigają go za morderstwo. Musiałam odpowiadać na pytania. To były więzień.
Zachowywała się przesadnie. Jej głos drżał od tłumionej histerii. Wyrzucała z siebie słowa jak aktorka telewizyjna, próbująca zdobyć nagrodę Emmy. Kuzynka od całusków — pomyślał z pogardą Cień.
Nikt w barze nie odezwał się ani słowem. Chad spojrzał na Cienia.
— To pewnie pomyłka. Jestem pewien, że z łatwością wszystko wyjaśnimy. — I zwracając się do ludzi, dodał: — Wszystko w porządku. Nie ma się czym przejmować. Załatwimy tę sprawę. Nic się nie stało. — I znów do Cienia: — Wyjdź na dwór, Mike. — Spokój i fachowość. Cień był pod wrażeniem.
— Jasne — odparł.
Poczuł, jak czyjaś dłoń dotyka jego ręki. Odwróciwszy się, ujrzał patrzącą na niego Sam. Uśmiechnął się do niej pocieszająco.
Sam zadarła głowę, patrząc na Cienia. Potem rozejrzała się po barze i wpatrzonych w nich ludziach.
— Nie wiem, kim jesteś — powiedziała, zwracając się do Audrey Burton — Ale. Jesteś. Taką. Straszną. Cipą.
Wspięła się na palce, pociągnęła ku sobie Cienia i pocałowała go mocno w usta, napierając na nie z całych sił. Cień miał wrażenie, że trwa to kilka minut. W rzeczywistości było to może pięć sekund.
Dziwny pocałunek — pomyślał Cień, czując na ustach jej wargi. Jakby nie był przeznaczony dla niego, lecz dla innych ludzi w barze, by im pokazać, że Sam wybrała, po czyjej stronie stoi. Pocałunek poparcia. Czuł przecież, że tak naprawdę wcale jej się nie podoba — no, nie w ten sposób.
Kiedyś, dawno temu, jako dzieciak przeczytał pewną historię. Opowieść o podróżniku, który spadł ze skały. Na górze czekały tygrysy-ludożercy, na dole śmierć w przepaści. On zaś zatrzymał się w połowie urwiska, wisząc na rękach. Obok siebie miał krzaczek truskawek, w górze i w dole pewną śmierć. Co miał zrobić? — brzmiało pytanie. A odpowiedź? Zjeść truskawki.
W dzieciństwie nie dostrzegał sensu historii. Teraz owszem. Zamknął zatem oczy i skupił się wyłącznie na pocałunku. Czuł jedynie wargi Sam, jej miękką skórę, słodką niczym letnia truskawka.
— Chodź już, Mike — rzucił stanowczo Chad Mulligan — proszę. Wyjdźmy na zewnątrz.
Sam cofnęła się. Oblizała wargi i uśmiechnęła się szeroko, tak że uśmiech odbił się w jej oczach.
— Nieźle — powiedziała. — Całkiem dobrze całujesz jak na faceta. No dobra, idźcie bawić się na dwór. — Odwróciła się do Audrey Burton. — Ale ty — dodała — ciągle jesteś cipą.
Cień rzucił Sam swoje kluczyki. Złapała je jedną ręką. Przeszedł przez bar i przekroczył próg. Tuż za nim podążał Chad Mulligan. Na zewnątrz zaczął padać śnieg; płatki wirowały i tańczyły w blasku neonu.
— Chcesz o tym pogadać? — spytał Chad.
Audrey wyszła za nimi na chodnik. Wyglądała, jakby lada moment miała znów zacząć krzyczeć.
— On zabił dwóch ludzi, Chad — oznajmiła. — Przyszło do mnie FBI. To wariat. Jeśli chcesz, pójdę z wami na komisariat.
— Dość już sprawiła pani kłopotu. — W głosie Cienia brzmiało znużenie. — Proszę odejść.
— Chad, słyszałeś? On mi grozi!
— Wracaj do środka — polecił Chad Mulligan. Przez moment wyglądała, jakby zamierzała protestować. Potem zacisnęła wargi tak mocno, że zbielały, i weszła do baru.
— Chciałbyś coś dodać do tego, co powiedziała? — spytał Chad.
— Nigdy nikogo nie zabiłem.
Chad skinął głową.
— Wierzę ci — rzekł. — Jestem pewien, że z łatwością odeprzemy te zarzuty. Nie będziesz sprawiał kłopotów, prawda, Mike?
— Pewnie, że nie. To jedna wielka pomyłka.
— Właśnie — zgodził się Chad. — Chodźmy zatem do mnie i załatwmy to.
— Jestem aresztowany? — spytał Cień.
— Nie, chyba że chcesz. Po prostu chodź ze mną w ramach obowiązku obywatelskiego i załatwmy sprawę.
Chad obszukał Cienia. Nie znalazł broni. Wsiedli do samochodu Mulligana. I znów Cień usiadł z tyłu, wyglądając przez metalową kratę. W myślach powtarzał: SOS, Mayday, Ratunku. Próbował wpływać na Mulligana swym umysłem, tak jak kiedyś na gliniarza w Chicago. To twój stary kumpel, Mike Ainsel. Uratowałeś mu życie. Nie wiesz, jakie to wszystko głupie? Czemu po prostu nie dasz sobie siana?
— Pomyślałem, że lepiej będzie cię stamtąd zabrać — oznajmił Chad. — Wystarczyło tylko, by jakiś krzykacz uznał, że to ty zabiłeś Alison McGovem, i mogłoby dojść do linczu.
— Racja.
Przez resztę drogi na komisariat w Lakeside milczeli. Gdy zajechali przed posterunek, Chad wyjaśnił, że w istocie należy on do Departamentu Szeryfa Okręgowego. Miejscowa policja zadowalała się kilkoma pomieszczeniami. Wkrótce okręg zbuduje im nowoczesną siedzibę. Na razie musiało im wystarczyć to, co mają.
Weszli do środka.
— Powinienem zadzwonić do adwokata? — spytał Cień.
— O nic cię nie oskarżamy — odparł Mulligan. — Sam zdecyduj. — Przecisnęli się przez wahadłowe drzwi. — Usiądź. Tam.
Cień przysiadł na drewnianym krześle, z boku pokrytym śladami po papierosach. Czuł się odrętwiały, ogłupiały. Na tablicy ogłoszeń, obok wielkiego napisu: ZAKAZ PALENIA, widniała ulotka ze zdjęciem Alison McGovern. Napis nad nią głosił: ZAGINIONA.
Na drewnianym stole leżały stare numery „Sports Illustrated” i „Newsweeka”. Lampa świeciła słabo. Pożółkła farba na ścianach kiedyś, być może, była biała.
Po dziesięciu minutach Chad przyniósł mu kubek wodnistej czekolady z automatu.
— Co masz w siatce? — spytał i dopiero wtedy Cień uświadomił sobie, że wciąż trzyma w dłoni plastikową torbę z „Dokumentami z Posiedzeń Rady Miejskiej Lakeside”.
— Starą książkę — odparł. — Jest tam zdjęcie twojego dziadka, czy może pradziadka.
— Tak?
Cień przerzucił kartki i w końcu znalazł portret członków rady miejskiej. Wskazał mężczyznę nazwiskiem Mulligan. Chad zachichotał.
— A niech mnie.
Minuty zamieniały się w godziny. Cień przeczytał dwa numery „Sports Illustrated” i zabrał się za „Newsweeka”. Od czasu do czasu w pomieszczeniu zjawiał się Chad. Raz spytał, czy Cień nie chce skorzystać z toalety, innym razem zaproponował mu bułkę z szynką i małą paczkę chipsów.
— Dzięki — odparł Cień. — Już jestem aresztowany?
Chad ze świstem wciągnął powietrze.
— Cóż — odparł — jeszcze nie. Nie wygląda na to, żebyś naprawdę nazywał się Mike Ainsel. Z drugiej strony, w tym stanie, jeśli chcesz, możesz przedstawiać się jak dusza zapragnie, o ile nie czynisz tego w celach przestępczych. Na razie zaczekaj.
— Mogę zadzwonić?
— To rozmowa miejscowa?
— Zamiejscowa.
— Zadzwoń na moją kartę, będzie taniej. W przeciwnym razie cały czas będziesz wrzucał monety do automatu.
Jasne — pomyślał Cień. No i w ten sposób dowiesz się, pod jaki numer dzwonię, a pewnie także podsłuchasz wszystko z drugiej linii.
— Dzięki — rzekł głośno.
Przeszli do pustego biura. Numer, który Cień podał Chadowi, należał do zakładu pogrzebowego w Kairze, w stanie Illinois. Chad wybrał kolejne cyfry, wręczył Cieniowi słuchawkę.
— Zostawię cię tu — oznajmił i wyszedł.
Telefon zadzwonił kilka razy. Potem ktoś podniósł słuchawkę.
— Jaquel i Ibis. Słucham.
— Dzień dobry, panie Ibis. Mówi Mike Ainsel. Pomagałem wam kilka dni w okolicy świąt.
Chwila wahania.
— Oczywiście, Mike. Co u ciebie?
— Nie najlepiej, panie Ibis. Mam kłopoty. Chyba mnie aresztują. Mam nadzieję, że widzieliście może mojego wuja albo zdołacie przekazać mu wiadomość.
— Mogę popytać. Zaczekaj, Mike. Ktoś chciałby zamienić z tobą parę słów.
Chwila ciszy, a potem w słuchawce odezwał się zmysłowy, kobiecy głos:
— Cześć, złotko. Tęsknię za tobą.
Był pewien, że nigdy go nie słyszał, ale znał ją. Wiedział, że ją zna…
Zostaw to — szepnął w jego umyśle zmysłowy głos, we śnie. Zostaw to wszystko.
— Co to za dziewczyna, z którą się całowałeś, złotko? Chcesz, żebym była zazdrosna?
— Jesteśmy tylko przyjaciółmi — odparł Cień. — Myślę, że próbowała tym coś udowodnić. Skąd wiesz, że mnie pocałowała?
— Mam oczy wszędzie, gdzie mieszka ktoś z naszych. Uważaj na siebie, złotko.
Znów cisza i ponownie pan Ibis.
— Mike?
— Tak.
— Nie mogę skontaktować się z twoim wujem. Jest w tej chwili zajęty. Ale próbuję przekazać wiadomość twojej ciotce Nancy. Powodzenia.
Jego rozmówca rozłączył się. Cień usiadł, czekając na powrót Chada. Siedział w pustym biurze, żałując, że nie ma czym zająć myśli. W końcu raz jeszcze sięgnął z wahaniem po „Dokumenty”, otworzył i zaczął czytać.
Uchwała zabraniająca spluwania na chodniki i podłogi budynków użyteczności publicznej, a także wyrzucania na nie tytoniu w jakiekolwiek postaci została przegłosowana stosunkiem głosów osiem do czterech w grudniu 1876 roku.
Lemmi Hautala miał dwanaście lat, gdy „jak się obawiano, odszedł gdzieś w ataku gorączki” 13 grudnia 1876. „Natychmiast zorganizowano poszukiwania. Odwołano je jednak z powodu oślepiającej śnieżycy”. Rada jednogłośnie postanowiła przesłać kondolencje rodzinie Hautala.
W następnym tygodniu wybuchł pożar w stajni Olsenów. Ugaszono go jednak bez żadnych strat w ludziach czy koniach.
Cień przebiegał wzrokiem drobny druk. Nie znalazł więcej żadnej wzmianki o Lemmim Hautali.
A potem, kierując się czymś więcej niż kaprysem, przerzucił kartki aż do zimy 1877. W notkach styczniowych znalazł to, czego szukał: Jessie Lovat, nie podano wiejcu, „mała Murzynka” zniknęła nocą 28 grudnia. Uważano, że mogli porwać ją „tak zwani wędrowni handlarze”. Rodzinie Lovatow nie posłano kondolencji.
Cień przeglądał sprawy z zimy 1878, gdy do drzwi zapukał Chad Mulligan. Wszedł do środka z miną winowajcy, niczym dziecko, które przyniosło ze szkoły zły stopień.
— Panie Ainsel — rzekł. — Naprawdę bardzo mi przykro. Osobiście cię lubię, ale to niczego nie zmienia. Wiesz o tym?
Cień odparł, że wie.
— Nie mam wyboru — oznajmił Chad. — Muszę cię aresztować za naruszenie warunków zwolnienia.
Mulligan odczytał Cieniowi jego prawa. Wypełnił dokumenty, pobrał odciski i odprowadził Cienia do więzienia okręgowego, po drugiej stronie budynku.
W pomieszczeniu Cień ujrzał długą ladę oraz kilkoro drzwi, dwie oszklone cele przechodnie i przejście do kolejnych. Jedna z cel była zajęta. Na betonowym łóżku pod cienkim kocem spał jakiś mężczyzna. Druga cela stała pusta.
Za ladą siedziała zaspana kobieta w brązowym mundurze i oglądała Jaya Leno w małym, przenośnym czarno-białym telewizorku. Wzięła do Chada papiery, podpisała przyjęcie więźnia. Chad kręcił się obok, wypełniając kolejne formularze. Kobieta wyszła zza lady, obmacała Cienia, odebrała mu wszystko — portfel, monety, klucz do drzwi frontowych, książkę, zegarek — i położyła na blacie. Następnie wręczyła mu foliowy worek z pomarańczowym kombinezonem i poleciła iść do otwartej celi, przebrać się. Mógł zatrzymać własną bieliznę i skarpety. Posłusznie włożył pomarańczowy strój i klapki. W celi okropnie cuchnęło. Na plecach bluzy wielkimi, czarnymi literami wypisano: WIĘZIENIE OKRĘGOWE.
Metalowa toaleta najwyraźniej się zapchała. Aż po brzeg wypełniała ją mieszanina płynnych brązowych odchodów i kwaśnego, cuchnącego piwem moczu.
Cień wyszedł na zewnątrz, wręczył kobiecie swoje ubranie — schowała je do worka wraz z resztą rzeczy — i nim oddał portfel, pogrzebał w nim chwilę.
— Proszę go nie zgubić — rzekł. — W środku jest całe moje życie.
Kobieta odebrała mu portfel i zapewniła, że będzie bezpieczny. Poprosiła Chada o potwierdzenie. Chad, unosząc głowę znad ostatniego dokumentu, oznajmił, że Liz mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie zgubiła niczego, co należało do więźnia.
Cień, przebierając się, wsunął do skarpetki cztery banknoty studolarowe, które wyciągnął wcześniej z portfela, a także srebrną dolarówkę z głową Wolności, którą ukrył w dłoni, opróżniając kieszenie.
— Przepraszam — spytał grzecznie — czy mógłbym skończyć czytać książkę?
— Przykro mi, Mike. Takie są przepisy — odparł Chad.
Liz zaniosła rzeczy Cienia do pokoju z tyłu. Chad oznajmił, że zostawi go w fachowych rękach funkcjonariusz Butę. Liz słuchała ze znużoną, obojętną miną. Chad wyszedł. Zadzwonił telefon i Liz — funkcjonariusz Butę — podniosła słuchawkę.
— W porządku — powiedziała. — W porządku. Żaden problem. Dobrze. Nie ma sprawy. Dobrze.
Odłożyła słuchawkę i skrzywiła się.
— Jakiś problem? — spytał Cień.
— Tak. Nie. W pewnym sensie. Przysyłają po ciebie kogoś z Milwaukee.
— To w czym rzecz?
— Muszę trzymać cię tu przez trzy godziny — oznajmiła. — A tamta cela — wskazała pomieszczenie przy drzwiach ze śpiącym mężczyzną — jest zajęta. Pilnujemy go, bo groził samobójstwem. Nie powinnam cię wsadzać razem z nim. Nie ma jednak sensu odsyłać cię do więzienia, a potem wypisywać. — Pokręciła głową. — No i chyba nie chcesz siedzieć tam. — Pokazała pustą celkę, w której się przebierał. — Ma zepsuty kibel. Potwornie śmierdzi, prawda?
— Tak. Obrzydliwie.
— To kwestia humanitaryzmu. Im szybciej dostaniemy nowy budynek, tym lepiej. Nie mogę się już doczekać. Jedna z kobiet, które były tu wczoraj, musiała spuścić tampon, chociaż mówiłam, żeby tego nie robić. Do tego służą kosze na śmieci. Tampony i podpaski zatykają rury. Każdy spuszczony tampon kosztuje okręg setki dolarów opłat hydraulicznych. Mogę więc zostawić cię tutaj, ale w kajdankach, albo idziesz do celi. — Spojrzała na niego. — Wybieraj.
— Nie przepadam za kajdankami, ale dobrze.
Liz odpięła od paska parę kajdanek i poprawiła tkwiący w kaburze pistolet, jakby chciała przypomnieć Cieniowi, że jest uzbrojona.
— Ręce za plecy — poleciła. Kajdanki były bardzo ciasne. Cień miał szerokie przeguby. Potem policjantka założyła mu łańcuchy na kostki i posadziła na ławce po drugiej stronie lady, przy ścianie. — Jeśli nie będziesz mi przeszkadzać, to ja nie będę przeszkadzać tobie — oznajmiła. Przekręciła telewizor tak, by Cień mógł patrzeć na ekran.
— Dzięki — rzekł.
— Gdy dostaniemy już nową siedzibę — odparła — nie będę musiała robić takich rzeczy.
„Tonight Show” dobiegł końca i zaczął się odcinek serialu „Zdrówko”. Cień nigdy nie oglądał „Zdrówka”. Widział w życiu tylko jeden odcinek — w którym córka Trenera przychodzi do baru — i to kilka razy. Już wcześniej zauważył, że jeśli nie ogląda się jakiegoś serialu, to przypadkowo stale natrafia się na ten sam odcinek. To pewnie jakieś prawo kosmiczne.
Funkcjonariusz Liz Butę przeciągnęła się wygodnie. Nie spała, ale z pewnością też nie czuwała. Nie dostrzegła zatem, że obsada „Zdrówka” nagle przestaje mówić i przerzucać się przycinkami, i spogląda z ekranu wprost na Cienia.
Diane, jasnowłosa barmanka, uważająca się za intelektualistkę, odezwała się pierwsza.
— Cień — powiedziała — tak bardzo się o ciebie martwiliśmy. Zupełnie jakbyś zniknął z powierzchni ziemi. Dobrze znów cię widzieć — mimo kajdan i pomarańczowej kreacji.
— Masz proste wyjście — wtrącił barowy nudziarz Cliff. — Uciec w sezonie szczytu łowieckiego. Wtedy wszyscy i tak ubierają się na pomarańczowo.
Cień milczał.
— Widzę, że odjęło ci mowę. — Dianę uśmiechnęła się. — Nieźle się ciebie naszukaliśmy.
Cień odwrócił wzrok. Funkcjonariusz Liz zaczęła cicho pochrapywać.
— Hej, frajerze! — warknęła Carla, drobna kelnereczka. — Przerywamy program, by pokazać ci coś, co sprawi, że zsikasz się w gacie. Gotowy?
Ekran zamigotał, poczerniał; na dole zaczął pulsować napis: PRZEKAZ NA ŻYWO. Cień usłyszał cichy, kobiecy głos:
— Nie jest jeszcze za późno, by przejść na stronę zwycięzcy. Masz jednak swobodę wyboru. Możesz pozostać tam, gdzie jesteś. To właśnie oznacza bycie Amerykaninem. Oto amerykański cud. Wolność i swoboda poglądów oznacza także swobodę wierzenia w niewłaściwe rzeczy, tak jak swoboda wypowiedzi daje prawo, by zachować milczenie.
Na ekranie pojawiła się ulica. Kamera ruszyła naprzód tak, jak ręczne kamery w filmach dokumentalnych.
Cały ekran wypełniła postać opalonego mężczyzny o rzednących włosach i nieco cierpiącym wyrazie twarzy. Mężczyzna stał pod ścianą, popijając kawę z plastikowego kubka. Spojrzał wprost do kamery.
— Terroryści ukrywają się pod zgrabnymi słówkami. Nazywają się bojownikami o wolność, lecz wy i ja dobrze wiemy, iż w istocie to zwykli mordercy. Stawiamy na szalę swoje życie, żeby coś zmienić.
Cień poznał ten głos. Kiedyś przebywał w głowie tego mężczyzny. Z wewnątrz pan Town brzmiał nieco inaczej — głos miał głębszy, dźwięczniejszy — ale bez wątpienia był to ten sam człowiek.
Kamera cofnęła się, pokazując, że pan Town stoi przed ceglanym budynkiem na zwykłej amerykańskiej ulicy. Nad drzwiami widniał cyrkiel i kompas z literą G.
— Wszyscy na miejsca — powiedział ktoś spoza kadru.
— Zobaczmy, co z kamerami wewnątrz — odezwała się spikerka.
Słowa NA ŻYWO nadal mrugały na dole ekranu. Teraz obraz ukazywał wnętrze niewielkiej sali, pogrążonej w półmroku. Na końcu siedziało dwóch mężczyzn, jeden z nich zwrócony plecami do kamery. Kamera dokonała chwiejnego najazdu. Na moment obraz rozmazał się, potem znów wyostrzył. Mężczyzna siedzący przodem do kamery wstał i zaczął krążyć tam i z powrotem niczym niedźwiedź na łańcuchu. To był Wednesday. Wyglądał, jakby w pewnym sensie nieźle się bawił. Sekundę później w głośniku pojawił się dźwięk.
To mówił człowiek zwrócony plecami do kamery:
— Dajemy wam szansę zakończenia wszystkiego. Tu i teraz. Koniec z rozlewem krwi, z agresją, bólem, utratą życia. Czy to nie warte poczynienia pewnych ustępstw?
Wednesday zatrzymał się i odwrócił. Jego nozdrza rozszerzyły się gwałtownie.
— Po pierwsze — warknął — musicie zrozumieć, że żądacie, bym przemawiał w imieniu nas wszystkich, co jest kompletną bzdurą. Po drugie, czemu w ogóle miałbym wierzyć, że dotrzymacie słowa?
Jego rozmówca poruszył głową.
— Nie doceniasz się — oznajmił. — Niewątpliwie wasza grupa nie ma przywódcy, ale ciebie przynajmniej słuchają. Zwracają uwagę na to, co mówisz. A co do mojego słowa, cóż, nasze rozmowy są filmowane i przekazywane na żywo. — Machnął ręką w stronę kamery. — Część waszych ogląda nas w tej chwili. Inni zobaczą nagranie. Kamera nie kłamie.
— Wszyscy kłamią — odparł Wednesday.
Cień rozpoznał głos mężczyzny zwróconego plecami do ekranu. To był pan World. Ten, który rozmawiał z Townem przez telefon, gdy Cień nawiedził głowę tamtego.
— Nie wierzysz, że dotrzymamy słowa? — spytał pan World.
— Wierze, że wasze obietnice stworzono, by je łamać, a przysięgi, by ich nie dotrzymywać. Ja natomiast dotrzymam słowa.
— Bezpieczeństwo to bezpieczeństwo — oznajmił pan World. — My zgodziliśmy się na rozejm. A przy okazji powinienem dodać, że twój młody protegowany znów znalazł się w naszych rękach.
Wednesday prychnął.
— Nieprawda.
— Nie musimy przecież być wrogami.
Wednesday sprawiał wrażenie wstrząśniętego.
— Zrobię, co w mojej mocy…
W tym momencie Cień dostrzegł w wizerunku Wednesdaya na ekranie telewizora coś dziwnego. W jego lewym oku, tym szklanym, połyskiwało czerwone światełko, pozostawiając za sobą barwną smużkę, gdy się poruszał. Wednesday wyraźnie nie zdawał sobie z tego sprawy.
— To wielki kraj — mówił, zbierając myśli. Poruszył głową i czerwony wskaźnik laserowy przesunął mu się na policzek. Potem znów powędrował do szklanego oka. — Wystarczy miejsca dla…
Rozległ się huk, stłumiony przez głośniki telewizora, i bok głowy Wednesdaya eksplodował. Jego ciało runęło do tyłu. Pan World wstał, wciąż zwrócony plecami do kamery, i wyszedł za kadr.
— Obejrzyjmy to ponownie, tym razem w zwolnionym tempie — powiedziała spikerka.
Słowa NA ŻYWO zniknęły zastąpione słowem REPLAY. Tym razem czerwony wskaźnik powoli wędrował ku szklanemu oko Wednesdaya i znów bok jego twarzy zniknął w rozbryzgu krwi. Stop-klatka.
— O tak, to nadal kraj boga — powiedział spiker, niczym reporter kończący relację. Jest tylko jedno pytanie: którego boga?
Kolejny głos — Cieniowi wydawało się, że to pan World, brzmiał bowiem dziwnie znajomo — oznajmił:
— Wracamy do przerwanego programu.
Na planie „Zdrówka” Trener zapewnił córkę, że jest piękna, tak jak jej matka.
Zadzwonił telefon. Funkcjonariusz Liz wyprostowała się gwałtownie. Podniosła słuchawkę.
— Dobrze, dobrze, tak, dobrze — powiedziała i odłożyła słuchawkę. Wstała zza lady i podeszła do Cienia. — Umieszczę cię w celi. Nie korzystaj z kibla. Niedługo zjawią się ludzie z Departamentu Szeryfa w Lafayette.
Zdjęła mu kajdanki i łańcuchy i zaprowadziła do celi. Teraz, przy zamkniętych drzwiach, śmierdziało tu jeszcze gorzej.
Cień usiadł na betonowym łóżku, wyciągnął ze skarpetki do-larówkę i zaczął przekładać ją w dłoniach, z jednej pozycji w drugą, z ręki do ręki, starając się wyłącznie, by nikt jej nie zobaczył. Zabijał czas. Był jak odrętwiały.
Nagle poczuł gwałtowną, głęboką tęsknotę za Wednesdayem. Brakowało mu pewności siebie starszego mężczyzny, jego zapału, jego przekonania.
Otworzył dłoń i spojrzał na panią Wolność, srebrny profil na awersie. Ponownie zacisnął palce, mocno ściskając monetę.
Zastanawiał się, czy będzie jednym z gości, którzy dostają dożywocie za coś, czego nie zrobili. Jeśli w ogóle dożyje procesu. Z tego, co zdążył dowiedzieć się o panu Worldzie i panu Townie, bez problemu zdołają go usunąć. Może w drodze do następnego więzienia spotka go nieszczęśliwy wypadek, zostanie zastrzelony przy próbie ucieczki? Wcale nie wydawało się to takie nieprawdopodobne.
W pomieszczeniu po drugiej stronie szyby zapanowało poruszenie. Do środka wróciła funkcjonariusz Liz. Nacisnęła przycisk. Drzwi, których Cień nie widział, otwarły się. Do środka wmaszerował czarny zastępca szeryfa w brązowym mundurze i energicznie podszedł do biurka.
Cień wsunął dolarówkę z powrotem do skarpetki.
Przybysz wręczył Liz plik papierów. Kobieta przebiegła je wzrokiem i podpisała. W tym momencie pojawił się Chad Mulligan. Powiedział kilka słów do przybysza, otworzył drzwi celi i wmaszerował do środka.
— W porządku, przyjechali po ciebie. Najwyraźniej to kwestia bezpieczeństwa narodowego. Wiedziałeś o tym?
— W sam raz do artykułu na pierwszą stronę „Nowin z Lakeside” — odparł Cień.
Chad spojrzał na niego beznamiętnie.
— Aresztowanie włóczęgi, który naruszył warunki zwolnienia? Też mi historia.
— A zatem tak to wygląda?
— Tyle mi powiedzieli.
Cień wysunął ręce przed siebie. Chad założył mu kajdanki, potem łańcuchy na kostki i pręt łączący jedne z drugimi.
Zabiorą mnie na zewnątrz — pomyślał Cień. — Może uda mi się uciec. Jasne, w łańcuchach, kajdankach i lekkim pomarańczowym ubraniu na śniegu. Natychmiast zdał sobie sprawę, że to beznadziejne. Chad wyprowadził go na zewnątrz. Liz wyłączyła telewizor. Czarny zastępca szeryfa zmierzył go uważnym wzrokiem.
— Spory gość — rzekł. Liz wręczyła mu papierową torbę z rzeczami Cienia. Mężczyzna pokwitował. Chad powiódł wzrokiem od zastępcy szeryfa do Cienia i powiedział, cicho, ale na tyle głośno, by Cień usłyszał:
— Posłuchaj, chcę tylko powiedzieć, że nie podoba mi się to wszystko.
Tamten skinął głową.
— Będzie pan musiał pomówić o tym z właściwymi władzami. My mamy tylko go przewieźć.
Chad skrzywił się cierpko i odwrócił do Cienia.
— W porządku. Przez te drzwi i za bramę.
— Co?
— Na zewnątrz. Samochód już czeka.
Liz otworzyła drzwi.
— Dopilnujcie, by odesłano nam jego strój. Kiedy ostatnio przekazaliśmy faceta do Lafayette, nie dostaliśmy zwrotu. To kosztowało okręg sporą sumę.
Wyprowadzili Cienia na podjazd, gdzie czekał już samochód. Nie był to radiowóz departamentu szeryfa, lecz zwykły czarny wóz. Obok niego stał drugi zastępca, starszy biały wąsacz. Palił papierosa. Gdy się zbliżyli, zgniótł go stopą i otworzył przed Cieniem tylne drzwi.
Cień usiadł niezgrabnie, plącząc się w łańcuchach i kajdankach. Tylnego siedzenia nie oddzielała krata.
Obaj zastępcy szeryfa zajęli miejsca z przodu. Czarnoskóry włączył silnik. Czekali na otwarcie bramy.
— No, dalej, dalej — powtarzał czarny mężczyzna, bębniąc palcami po kierownicy.
Chad Mulligan postukał w okno. Biały strażnik zerknął na kierowcę, po czym opuścił szybę.
— Nie powinno tak być — oznajmił Chad. — Po prostu chciałem to powiedzieć.
— Zapamiętamy pańskie uwagi i przekażemy właściwym władzom — odparł kierowca.
Drzwi do świata zewnętrznego otwarły się. Płatki wciąż padającego śniegu połyskiwały oślepiającą bielą w promieniach reflektorów. Kierowca nacisnął pedał gazu. Samochód ruszył, kierując się na Main Street.
— Słyszałeś o Wednesdayu? — spytał kierowca. Jego głos brzmiał teraz inaczej, starzej, znajomo. — Nie żyje.
— Tak, wiem — odparł Cień. — Widziałem w telewizji.
— Skurwiele — wtrącił biały funkcjonariusz. Było to pierwsze słowo, jakie wypowiedział. Głos miał szorstki, z cudzoziemskim akcentem i, podobnie jak kierowca, zdecydowanie znajomy. — Mówię ci, to dranie, pieprzone dranie.
— Dzięki, że po mnie przyjechaliście — mruknął Cień.
— Nie ma sprawy — odparł kierowca. W świetle mijanego samochodu jego twarz także wydawała się starsza, a on sam drobniejszy. Gdy Cień widział go ostatnio, mężczyzna miał na sobie kraciastą marynarkę i cytrynowożółte rękawiczki. — Byliśmy w Milwaukee, gdy zadzwonił Ibis. Musieliśmy jechać jak wariaci.
— Myślałeś, że pozwolimy im cię zamknąć i posłać na krzesło elektryczne, podczas gdy ja wciąż czekam, by rozwalić ci głowę moim młotem? — spytał ponuro biały zastępca szeryfa, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu papierosów. Jego akcent pochodził ze Wschodniej Europy.
— Za niecałą godzinę zacznie się zabawa — oznajmił pan Nancy, z każdą chwilą coraz bardziej podobny do siebie. — Gdy naprawdę po ciebie przyjadą. Przed skrętem na autostradę 53 zjedziemy na bok, zdejmiemy ci kajdanki i włożysz własne ubranie.
Czernobog uniósł kluczyk i uśmiechnął się szeroko.
— Ładne wąsy — zauważył Cień. — Pasują ci.
Czernobog pogładził je pożółkłym palcem.
— Dziękuję.
— Wednesday — powiedział Cień. — Naprawdę nie żyje? To nie był jakiś podstęp, prawda?
Uświadomił sobie, że choć wiedział, że to głupie, w głębi serca wciąż żywił nadzieję. Lecz teraz twarz Nancy’ego powiedziała mu wszystko, co musiał wiedzieć. Nadzieja zniknęła.
Zimno było i ciemno, gdy nawiedziła ją wizja, albowiem na najdalszej północy dzień pozostawał jedynie szarym półmrokiem w południe. Nadchodził i mijał, i znów nadchodził, krótka przerwa pomiędzy ciemnością.
Nawet wedle ówczesnych standardów nie byli zbyt dużym plemieniem: grupa wędrowców z północnych równin. Mieli własnego boga, czaszkę i skórę mamuta, z której skrojono prymitywny płaszcz. Nazywali go Nunyunnini. Gdy nie wędrowali, ich bóg spoczywał na drewnianym piedestale na wysokości głowy człowieka.
Ona była świętą kobietą szczepu, powiernicą sekretów. Nazywała się Atsula, lisica. Atsula wędrowała pomiędzy dwoma mężczyznami dźwigającymi na długich tykach boga, owiniętego w niedźwiedzie skóry, by nie mogły go ujrzeć oczy zwykłych śmiertelników. Nie wtedy, gdy nie był święty.
Włóczyli się po tundrze, rozbijając wszędzie namioty. Najpiękniejszy z nich, ze skóry karibu, także uważano za święty. W środku siedziało ich czworo: kapłanka Atsula, starszy szczepu Gugwei, przywódca wojenny Yanu i zwiadowczyni Kalanu. Atsula zwołała ich tam w dzień po tym, jak miała wizję.
Wcześniej zebrała nieco porostów, cisnęła je w ogień, potem uschniętą lewą ręką wrzuciła do ognia garść liści. Spłonęły, wydzielając palący szary dym. W powietrzu rozeszła się przenikliwa woń. Następnie kapłanka wzięła z półki drewniany kubek i podała go Gugweiowi. Kubek do połowy wypełniała ciemnożółta ciecz.
Atsula znalazła grzyby pungh — każdy z siedmioma kropkami; tylko prawdziwa święta kobieta mogła znaleźć grzyb o siedmiu kropkach — zebrała je w porze bezksiężycowej ciemności i wysuszyła, nawleczone na chrząstkę jelenia.
Wczoraj przed snem zjadła trzy suche kapelusze i nawiedziły ją sny pełne chaosu i strachu, białych świateł i szybkich ruchów, kamiennych gór pełnych światła strzelającego w górę niczym sople lodu. Nocą ocknęła się spocona, z brzuchem rozdętym od wody. Przykucnęła nad drewnianym kubkiem i napełniła go moczem. Potem wystawiła kubek przed namiot w śnieg i wróciła na posłanie.
Gdy się obudziła, zebrała kawałki lodu z drewnianego kubka, zostawiając wewnątrz ciemniejszy, bardziej skoncentrowany płyn.
I właśnie kubek z tym płynem podała teraz najpierw Gugweiowi, potem Yanu i Kalanu. Każde z nich pociągnęło długi łyk płynu. Jako ostatnia zrobiła to Atsula. Przełknęła, resztę wylała przed sobą na ziemię przed ich bogiem jako ofiarę dla Nunyunniego.
Siedzieli w zadymionym namiocie, czekając, by ich bóg przemówił. Na zewnątrz w ciemności wiatr skowyczał i zawodził.
Kalanu, zwiadowca, była kobietą, która ubierała się i poruszała jak mężczyzna. Wzięła sobie za żonę czternastoletnią Dalani. Teraz szybko zamrugała, wstała i podeszła do czaszki mamuta. Narzuciła na siebie płaszcz z mamuciej skóry, stanęła tak, że jej głowa znalazła się wewnątrz czaszki.
— W naszym kraju żyje zło — oznajmił Nunyunnini głosem Kalanu. — Ogromne zło. I jeśli pozostaniecie tutaj, w krainie waszych matek i matek waszych matek, wszyscy zginiecie.
Pozostała trójka słuchała.
— Czy to łowcy niewolników? Wielkie wilki? — spytał Gugwei o długich siwych włosach i twarzy pomarszczonej niczym szara kora drzewa cierniowego.
— To nie łowcy niewolników — odparł Nunyunnini, stara czaszka i skóra. — Nie wielkie wilki.
— Czy to głód? Czyżby nadciągał wielki głód? — dopytywał się Gugwei.
Nunyunnini milczał. Kałanu wynurzyła się z czaszki, czekając na pozostałych.
Gugwei narzucił płaszcz z mamuciej skóry i wsunął głowę do czaszki.
— To nie głód, jaki znacie — rzekł Nunyunnini ustami Gugwei — ego — choć będzie też głód.
— A zatem co to? — pytał Yanu. — Nie boję się, wszystkiemu stawię czoło. Mamy włócznie, mamy kamienie. Niechaj zjawi się setka wspaniałych wojowników, a my i tak wygramy. Zagonimy ich na bagna i roztrzaskamy czaszki naszymi krzemieniami.
— To nie człowiek — oznajmił Nunyunnini głosem Gugweiego. — Przybędzie z nieba i żadna z waszych włóczni, żaden kamień was nie ochroni.
— Jak możemy się bronić? — spytała Atsula. — Widziałam ogień na niebie, słyszałam hałas głośniejszy niż grzmot. Widziałam powalone lasy i wrzącą rzekę.
— Ai… — zaczął Nunyunnini i umilkł. Gugwei wynurzył się z czaszki sztywno pochylony, był bowiem starym mężczyzną, a jego kostki były zapuchnięte i poodgniatane.
Zapadła cisza. Atsula wrzuciła do ognia kolejne liście i dym zakłuł ich w oczy.
Po tym Yanu podszedł do czaszki, na szerokie ramiona nałożył płaszcz i wsunął głowę do środka.
— Musicie wyruszyć w drogę — oznajmił głośno Nunyunnini — i ruszyć w stronę słońca. Tam, gdzie wstaje słońce, odkryjecie nową ziemię, będziecie na niej bezpieczni. Czeka was długa podróż. Księżyc urośnie i zmaleje, umrze i ożyje dwa razy. Po drodze napotkacie łowców niewolników i wszelkiego zwierza, ja jednak poprowadzę was bezpiecznie, jeśli ruszycie w stronę wschodu słońca.
Atsula splunęła na glinianą ziemię.
— Nie — powiedziała. Czuła, że bóg na nią patrzy. — Nie — powtórzyła. — Jesteś złym bogiem, skoro mówisz nam takie rzeczy. Umrzemy. Wszyscy umrzemy, a wtedy kto będzie przenosił cię z jednego wzgórza na drugie, rozbijał twój namiot, namaszczał wielkie kły tłuszczem?
Bóg milczał. Atsula i Yanu zamienili się miejscami. Twarz Atsuli wyglądała na nich spod pożółkłej kości mamuta.
— Atsuli brak wiary — oznajmił Nunyunnini głosem kapłanki. — Atsula umrze, nim reszta z was dotrze do nowej ziemi, lecz pozostali przeżyją. Wierzcie mi, na wschodzie rozciąga się bezludna ziemia. Ta ziemia stanie się waszą ziemią, ziemią waszych dzieci i dzieci waszych dzieci do siódmego pokolenia i siedmiu siódmych pokoleń. Gdyby nie brak wiary Atsuli, zatrzymalibyście ją dla siebie na zawsze. Rankiem spakujcie namioty i dobytek i ruszajcie w stronę wschodu słońca.
Gugwei, Yanu i Kałanu skłonili głowy i okrzykami sławili moc i mądrość Nunyunniniego.
Księżyc urósł i zmalał, znów urósł i zmalał. Członkowie szczepu wędrowali na wschód, w stronę wschodu słońca. Lodowate wiatry mroziły im skórę. Nunyunnini dotrzymał słowa, w drodze nie stracili nikogo oprócz kobiety rodzącej dziecko, a kobiety w połogu należą do księżyca, nie do Nunyunniniego.
Przeprawili się przez lądowy most.
O pierwszym blasku Kałanu ruszyła na zwiady. Teraz niebo było ciemne, a ona nie wracała. Nocne niebo ożyło, przepełnione światłami, splatającymi się, migoczącymi, pulsującymi i tańczącymi, białymi, zielonymi, fioletowymi i czerwonymi. Atsula i jej lud oglądali już wcześniej zorzę polarną, nadal jednak się jej obawiali, a czegoś takiego nie widzieli nigdy.
Kałanu powróciła do nich w blasku świateł rozkwitających na niebie.
— Czasami — rzekła do Atsuli — czuję, że mogłabym rozłożyć ręce i upaść w głębinę nieba.
— To dlatego, że jesteś zwiadowcą — odparła Atsula, kapłanka. — Kiedy umrzesz, runiesz w głąb nieba i staniesz się gwiazdą wskazującą nam drogę po śmierci, tak jak wcześniej za życia.
— Na wschodzie są lodowate szczyty, wielkie, wysokie urwiska. — Kałanu odgarnęła kruczoczarne włosy, długie jak u mężczyzny. — Możemy się na nie wdrapać, ale potrwa to wiele dni.
— Poprowadzisz nas bezpiecznie — odparł Atsula. — Ja umrę u stóp urwiska i stanę się ofiarą, która jest potrzebna, by doprowadzić was na nowe ziemie.
Na zachodzie, w krainie, z której przybyli, gdzie kilka godzin temu zaszło słońce, rozbłysło paskudne żółtawe światło, jaśniejsze niż błyskawice, jaśniejsze niż światło dnia. Rozbłysk ów sprawił, że ludzie na lądowym moście zakryli dłońmi oczy, spluwając i wykrzykując. Dzieci zaczęły płakać.
— Oto los, przed którym ostrzegł nas Nunyunnini — oznajmił stary Gugwei. — To mądry bóg i potężny.
— Najlepszy ze wszystkich bogów — zgodziła się Kalanu. — W nowej krainie wyniesiemy go wysoko, wypolerujemy mu kły, namaścimy rybim olejem i smalcem i powiemy naszym dzieciom i dzieciom ich dzieci, i dzieciom siódmych dzieci, że Nunyunnini to najpotężniejszy ze wszystkich bogów. Nigdy nie zostanie zapomniany.
— Bogowie są wielcy — powiedziała powoli Atsula, jakby zdradzała im ogromny sekret — lecz serce jest jeszcze większe, bo właśnie z niego przychodzą i do naszych serc powrócą.
Nie wiadomo jakie jeszcze bluźnierstwa wypowiedziałyby jej usta, gdyby nie przeszkodziło jej coś, co nie dopuszczało żadnych sprzeciwów.
Huk, który dobiegł z zachodu, był tak głośny, że krwawiły uszy. Jakiś czas ludzie niczego nie słyszeli, oślepieni, ogłuszeni, ale wciąż żywi. Wiedzieli, że mieli więcej szczęścia niż szczepy z zachodu.
— Dobrze — oznajmiła Atsula, sama jednak nie słyszała w głowie tego, co mówi.
Atsula zginęła u stóp urwiska, gdy wiosenne słońce stało w zenicie. Nie zobaczyła nowego świata i szczep przybył tam bez świętej kobiety.
Wdrapali się na skały i ruszyli na zachód i południe, póki nie znaleźli doliny ze źródlaną wodą, rzeką pełną srebrnych ryb, jeleniami nie bojącymi się człowieka i tak ufnymi, iż przed ich zabiciem trzeba było splunąć i przeprosić ich ducha.
Dalani urodziła trzech chłopców. Niektórzy twierdzili, że Kalanu dokonała ostatniego rytuału magicznego i mogła zająć się swą żoną jak mężczyzna, inni twierdzili, że Gugwei nie jest tak stary, by nie mógł dotrzymywać towarzystwa młodej żonie pod nieobecność męża. I rzeczywiście, po śmierci Gugweiego Dalani nie urodziła więcej dzieci.
Pory lodu przychodziły i odchodziły, ludzie mnożyli się na rozległych ziemiach, tworząc nowe szczepy, wybierając nowe totemy: kruki, lisy, naziemne leniwce, wielkie koty, bizony. Każdy zwierz określał tożsamość szczepu, każdy z nich był bogiem.
Mamuty w nowym świecie były większe, wolniejsze i głupsze niż mamuty z równiny syberyjskiej, a grzyby pungh z siedmioma kropkami odeszły w zapomnienie. W nowej krainie grzyby pungh nie rosły i Nunyunnini nie przemawiał więcej do swego szczepu.
A w dniach wnuków Dalani i Kalanu grupka wojowników członków wielkiego bogatego klanu, powracających z polowania na niewolników na północy, znalazła dolinę i pierwszych ludzi. Zabili większość mężczyzn, kobiety i dzieci zabrali w niewolę.
Jedno z dzieci, licząc na ich litość, zabrało najeźdźców do jaskini na wzgórzach, w której znaleźli czaszkę mamuta, postrzępione resztki płaszcza z jego skóry, drewniany kubek i zasuszoną głowę wyroczni, Atsuli.
Część wojowników chciała zabrać ze sobą święte przedmioty, ukraść bogów pierwszych ludzi i ich moc. Inni odradzali to, twierdząc, że niczego nie osiągną, przyniosą jedynie pecha i okażą złość własnemu bogu. Ci ludzie bowiem należeli do szczepu kruka, a kruki to zazdrośni bogowie.
Cisnęli zatem przedmioty w dół zbocza do głębokiego jaru i zabrali ze sobą resztki pierwszego ludu w długą drogę na południe. Szczepy kruka i lisa rozrastały się, zyskiwały coraz większą władzę, podczas gdy Nunyunnini został wkrótce zapomniany.