Opowieść opisuje się najlepiej, opowiadając ją. Rozumiecie? Opisując daną historię sobie samemu bądź światu, tak naprawdę opowiada sieją od nowa. Oto prawdziwa równowaga, prawdziwy sen. Im wierniejsza mapa, tym bardziej przypomina teren. Najwierniejsza mapa sama stałaby się terenem, który przedstawia. W ten sposób stałaby się idealnie wiernie i całkowicie bezużyteczna.
Opowieść to mapa, która stalą się terenem.
Musicie o tym pamiętać.
Siedzieli w volkswagenie busie, jadąc na Florydę autostradą I-75. Jechali tak od świtu — Cień za kierownicą, pan Nancy obok niego. Od czasu do czasu Nancy z bolesnym wyrazem twarzy proponował, że się zamienią. Cień zawsze odmawiał.
— Jesteś szczęśliwy? — spytał nagle pan Nancy. Obserwował go uważnie przez kilkanaście godzin. Gdy Cień zerkał w prawo, widział wlepione w siebie spojrzenie brązowych oczu barwy ziemi.
— Raczej nie — odparł Cień. — Ale też jeszcze nie umarłem.
— Słucham?
— „Nie nazywaj człowieka szczęśliwym, póki wciąż jeszcze żyje”. Herodot.
Pan Nancy uniósł siwe brwi.
— Ja jeszcze nie umarłem, a jestem szczęśliwy jak norka. Głównie dlatego, że wciąż żyję.
— Herodotowi nie chodziło o to, że martwi są szczęśliwi — wyjaśnił Cień. — Tylko że nie można osądzać czyjegoś życia, póki się ono nie skończy.
— Ja nawet wtedy nie osądzam — mruknął pan Nancy. — A co do szczęścia, istnieje wiele różnych odmian szczęścia, tak jak wiele różnych odmian śmierci. Ja tam biorę wszystko, co mi wpadnie w ręce.
Cień zmienił temat.
— Te helikoptery — rzekł — które zabrały ciała i rannych. Co z nimi? Kto je przysłał? Skąd się wzięły?
— Nie powinieneś się nad tym zastanawiać. Są jak Walkirie albo sępy. Zjawiają się, bo muszą.
— Skoro tak twierdzisz.
— Ktoś zadba o rannych i martwych. Jeśli chcesz znać moje zdanie, stary Jacquel przez następny miesiąc będzie miał pełne ręce roboty. Powiedz mi coś, Cieniu, mój chłopcze.
— Dobrze.
— Czy dzięki temu wszystkiemu nauczyłeś się czegoś nowego?
Cień wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Większość z tego, czego dowiedziałem się na drzewie, zdążyłem już zapomnieć. Poznałem trochę ludzi, ale niczego już nie jestem pewien. To jak jeden ze snów, które zmieniają się nieustannie. Ich fragmenty pozostają w człowieku na zawsze i pewne rzeczy po prostu wiemy, bo je przeżyliśmy. Gdy jednak zaczynamy szukać szczegółów, wymykają się nam.
— Tak. — Pan Nancy westchnął, a potem przyznał niechętnie: — Nie jesteś taki głupi.
— Może nie — zgodził się Cień. — Żałuję jednak, że nie zatrzymałem więcej rzeczy, które od chwili, gdy wyszedłem z więzienia, przeciekły mi między palcami. Tak wiele mi dano, a ja wszystko straciłem.
— Może — odparł tamten — zatrzymałeś więcej, niż sądzisz.
— Nie — uciął Cień.
Przekroczyli granicę stanu i Cień ujrzał pierwszą w życiu palmę. Zastanawiał się, czy zasadzono ją w tym miejscu specjalnie, aby było wiadomo, że jest się na Florydzie.
Pan Nancy zaczął chrapać. Cień zerknął na niego. Starzec wciąż wyglądał szaro, niezdrowo. Oddychał z trudem. Cień nie po raz pierwszy pomyślał z troską, że może Nancy został ranny w pierś czy płuco podczas walki. Starzec nie pozwolił się zbadać lekarzowi.
Floryda okazała się dłuższa, niż Cień przypuszczał, i dopiero wieczorem zaparkowali przed małym jednopiętrowym drewnianym domem z zamkniętymi okiennicami, na przedmieściach Fort Pierce. Nancy, który pilotował go przez ostatnich pięć mil, zaprosił Cienia na noc.
— Mogę zanocować w motelu.
— Owszem, możesz, ale wtedy mnie urazisz. Rzecz jasna nie powiem ani słowa, będę jednak głęboko zraniony — odparł pan Nancy. — Lepiej więc zostań tutaj, a ja pościelę ci na kanapie.
Pan Nancy rozsunął ciężkie przeciwburzowe okiennice i otworzył szeroko okno. W domu pachniało pleśnią i wilgocią, a także lekką słodyczą, jakby nawiedziły go duchy dawno zmarłych ciastek.
Cień niechętnie zgodził się zostać na noc. Z jeszcze większą niechęcią towarzyszył panu Nancy’emu do baru na końcu ulicy, na jednego późnego drinka. W końcu dom i tak musiał się przewietrzyć.
— Widziałeś Czernoboga? — spytał Nancy, gdy maszerowali razem, oddychając ciężkim powietrzem Florydy. Roiło się w nim od bzyczących żuków. Cała ziemia zdawała się poruszać — to setki owadów pełzały na niej we wszystkie strony. Pan Nancy zapalił cygaretkę, zaczął kasłać i się krztusić, ale palił dalej.
— Gdy wyszedłem z jaskini, już go nie było.
— Zapewne wrócił do domu. Wiesz, że będzie na ciebie czeka?.
— Wiem.
W milczeniu doszli do celu. Bar nie był zbyt imponujący, lecz przynajmniej otwarty.
— Ja stawiam pierwszą kolejkę — oznajmił pan Nancy.
— Przypominam, że przyszliśmy na jedno piwo — wtrącił Cień.
— Co z tobą? — spytał pan Nancy. — Skąpisz?
Pan Nancy kupił pierwsze piwa, Cień drugie dwa. Patrzył ze zgrozą na swego towarzysza, który namówił barmana do włączenia maszyny do karaoke, a potem zawstydzony i zafascynowany słuchał starca przebijającego się przez „What’s New Pussycat” i zawodzącego poruszającą melodyjną wersję „The Way You Look Tonight”. Nancy miał świetny głos. Pod koniec gromadka ostatnich gości podziękowała mu gorącymi oklaskami.
Gdy wrócił do siedzącego przy barze Cienia, wyglądał lepiej. Białka jego oczu pojaśniały, szara bladość skóry zniknęła.
— Twoja kolej — rzekł.
— Kategorycznie nie — odparł Cień.
Pan Nancy jednak zamówił następne piwa i wręczył Cieniowi kilka poplamionych odbitek piosenek, z których mógł wybierać.
— Lepiej, żebyś znał tekst na pamięć.
— To wcale nie jest śmieszne.
Świat wokół niego zaczynał kołysać się lekko, Cień nie potrafił zebrać dość energii, by się kłócić, a później Nancy wybrał już akompaniament do „Don’t Let Me Be Misunderstood” i zaczął popychać — dosłownie popychać — swego towarzysza na małą zaimprowizowaną estradę w kącie baru.
Cień ujął w dłoń mikrofon, traktując go jak jadowitego węża, a potem zaczął się podkład, toteż wychrypiał początkowe „Kochanie…”. Nikt w niego niczym nie rzucał. Czuł się świetnie. „Rozumiesz mnie teraz?”. Głos miał ochrypły, lecz melodyjny, a chrypka znakomicie pasowała do tej piosenki. „Czasami bywam nieco zły, lecz wiedz, że nikt nie jest do końca aniołem”.
Gdy wracali piechotą do domu w gorącą florydzką noc, wciąż śpiewał. Stary i młody mężczyzna szli obok siebie chwiejnym krokiem, weseli i szczęśliwi.
— I ciągle tylko żywię się nadzieją — zaśpiewał krabom, pająkom i żukom palmowym, jaszczurkom i nocy. — O Boże, niech mnie źle nie zrozumieją.
Pan Nancy odprowadził go na kanapę, znacznie mniejszą niż Cień, który postanowił przespać się na podłodze. Nim jednak skończył podejmować decyzję, zdążył już zasnąć, półsiedząc, półleżąc na maleńkiej kanapce.
Z początku nie śnił, otaczała go jedynie przytulna ciemność. A potem ujrzał ogień i ruszył ku niemu.
— Dobrze się spisałeś — szepnął człowiek-bawół, nie poruszając ustami.
— Sam nie wiem, co zrobiłem — odparł Cień.
— Zaprowadziłeś pokój — stwierdził człowiek-bawół. — Przejąłeś nasze słowa i uczyniłeś z nich własne. Oni nigdy nie rozumieli, że są tutaj — oni sami, a także ludzie, którzy oddają im cześć — bo to nam odpowiada. Możemy jednak zmienić zdanie i może zmienimy.
— Czy ty jesteś bogiem? — spytał Cień.
Człowiek-bawół potrząsnął głową. Przez moment Cieniowi wydało się, że tamten się śmieje.
— Ja jestem ziemią — odparł.
Jeśli nawet we śnie zdarzyło się coś jeszcze, Cień już tego nie pamiętał.
Usłyszał skwierczenie. Bolała go głowa, wokół oczu czuł nieznośne pulsowanie.
Pan Nancy szykował już śniadanie: wysoki stos naleśników, skwierczący bekon, idealnie usmażone jajka i kawę. Wyglądał jak okaz zdrowia.
— Boli mnie głowa — powiedział Cień.
— Zjesz porządne śniadanie i poczujesz się zupełnie jak nowo narodzony.
— Nie potrzebuję nowych narodzin, wystarczy mi nowa głowa — mruknął Cień.
— Jedz — polecił pan Nancy.
Cień zjadł.
— Jak się teraz czujesz?
— Wciąż boli mnie głowa, tyle że teraz mam w żołądku posiłek i chyba zaraz zwymiotuję.
— Chodź ze mną.
Obok pokrytej afrykańską kapą kanapy stał kufer z ciemnego drewna, przypominający mniejszą wersję pirackiej skrzyni. Pan Nancy przekręcił klucz w kłódce i uniósł wieko. Wewnątrz leżały pudła. Nancy zaczął w nich grzebać.
— To starożytny afrykański lek ziołowy — oznajmił. — Zrobiony z mielonej kory brzozowej i tym podobnych.
— Jak aspiryna?
— Właśnie — rzekł pan Nancy. — Dokładnie tak. — Wyciągnął z dna kufra olbrzymią butlę aspiryny. Odkręcił i wytrząsnął na dłoń dwie białe pastylki. — Proszę.
— Niezły kufer — zauważył Cień. Wziął gorzkie pigułki, przełknął i popił szklanką wody.
— Dostałem od syna — wyjaśnił pan Nancy. — To dobry chłopiec. Nie widuję go tak często, jak bym chciał.
— Brakuje mi Wednesdaya — powiedział Cień. — Mimo tego, co zrobił. Cały czas mam wrażenie, że zaraz go zobaczę. Kiedy jednak unoszę wzrok, jego tam nie ma. — Nadal wpatrywał się w piracki kufer, próbując przypomnieć sobie, z czym mu się kojarzy.
„Zapomnisz wiele rzeczy. Nie zapomnij tej jednej”. Kto to powiedział?
— Brak ci go? Po tym co z tobą zrobił? Co zrobił z nami wszystkimi?
— Tak — mruknął Cień. — Chyba tak. Myślisz, że on wróci?
— Myślę — powiedział pan Nancy — że zawsze, gdy dwóch mężczyzn spiknie się, by sprzedać trzeciemu warte dwadzieścia dolarów skrzypce za dziesięć tysięcy, będzie przy tym obecny duchem.
— Tak, ale…
— Powinniśmy wracać do kuchni. — Twarz pana Nancy’ego przybrała kamienny wyraz. — Garnki same się nie pozmywają.
Pan Nancy umył garnki i talerze, Cień wytarł je i odstawił na miejsce. W trakcie tych wszystkich czynności ból głowy zaczął słabnąć. Wrócili do salonu.
Cień znów wbił wzrok w stary kufer, próbując przywołać wspomnienia.
— Co się stanie, jeśli nie pojadę do Czernoboga? — spytał.
— W końcu go spotkasz — odparł beznamiętne pan Nancy. — Może on cię znajdzie? Albo sprowadzi do siebie. Lecz tak czy inaczej spotkacie się.
Cień przytaknął. Kawałki układanki zaczynały wskakiwać na miejsce. Sen na drzewie.
— Hej — rzucił. — Czy istnieje bóg z głową słonia?
— Ganesza? To bóg hinduski. Usuwa przeszkody, ułatwia podróże. I całkiem nieźle gotuje.
Cień uniósł wzrok.
— W kufrze, powiedział. Wiedziałem, że to ważne, ale nie miałem pojęcia dlaczego. Sądziłem, że może chodzi o jakiś stary kufer, ale nie, prawda?
Pan Nancy zmarszczył brwi.
— Nie mam pojęcia.
— Jest w kufrze — powtórzył Cień. Wiedział, że to prawda. Nie miał pojęcia dlaczego, nie do końca. Ale był tego pewien. Zerwał się z miejsca.
— Muszę jechać — oznajmił. — Przykro mi.
Pan Nancy uniósł brwi.
— Skąd ten pośpiech? — spytał.
— Stąd — odparł z prostotą Cień — że lód już topnieje.
jest
wiosna
i
koziostopy
człowiek balon gwiżdże
w dal
i
w przód
Około ósmej trzydzieści rano Cień wyjechał z lasu wypożyczonym samochodem, pokonał zbocze z prędkością poniżej sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę i przekroczył granicę miasta Lakeside trzy tygodnie po tym, gdy, jak sądził, opuścił je na zawsze.
Jadąc przez miasto, ze zdumieniem odkrył, jak niewiele się zmieniło w ciągu ostatnich kilku tygodni, które dla niego znaczyły całe życie. Zaparkował w połowie dróżki wiodącej do jeziora. Wysiadł z samochodu.
Na zamarzniętym jeziorze nie dostrzegł już wędkarskich szałasów, śniegołazów, ludzi siedzących przy przeręblach z linką i kartonem piwa. Jezioro było ciemne, nie pokrywała go olśniewająco biała warstwa śniegu. Tu i ówdzie na powierzchni lodu lśniły migotliwym blaskiem kałuże. Woda pod spodem była czarna, a sam lód tak przejrzysty, że dawało się dostrzec skrytą w głębi czerń. Pod szarym niebem zlodowaciałe jezioro było czarne i puste.
Prawie puste.
Na lodzie pozostał jeden samochód, zaparkowany niemal pod mostem. Każdy, kto przejeżdżał przez miasto, nawet w przelocie, musiał go zobaczyć. Brudnozielony samochód z tych, które ludzie porzucają na parkingach. Nie miał silnika. Stanowił symbol zagłady — czekał, aż lód zmięknie i osłabnie do tego stopnia, by jezioro pochłonęło go na zawsze.
Krótką dróżkę wiodącą na brzeg przegradzał łańcuch. Tabliczka zabraniała wstępu ludziom i pojazdom. CIENKI LÓD, głosił napis. Pod nim ręcznie wymalowana seria skreślonych piktogramów: ZAKAZ WSTĘPU SAMOCHODÓW, PIESZYCH, POJAZDÓW ŚNIEŻNYCH. NIEBEZPIECZEŃSTWO.
Cień zignorował ostrzeżenia i zsunął się z brzegu. Było ślisko. Śnieg stopniał, przemieniając ziemię pod jego stopami w błoto. Brązowa trawa prawie nie zapewniała tarcia. Powoli zjechał do jeziora i wszedł ostrożnie na krótki drewniany pomost, z niego zaś na lód.
Warstewka wody na lodzie, ślad po stopniałym śniegu, okazała się głębsza, niż można by sądzić, a sam lód, pokryty wodą, gładszy i bardziej śliski niż na jakimkolwiek lodowisku. Po każdym kolejnym kroku Cień musiał walczyć, by zachować równowagę. Z pluskiem maszerował w lodowatej wodzie, która sięgała mu aż do sznurówek i przedostawała się do butów. Miejsca, których dotknęła, traciły czucie. I gdy tak wędrował przez zamarznięte jezioro, nagle odniósł wrażenie, jakby oglądał samego siebie na ekranie kinowym — oto film, którego jest bohaterem, może detektywem.
Ruszył w stronę gruchota, boleśnie świadom, że lód jest już za słaby, a woda pod spodem tak zimna, jak tylko może być, nim zamarznie. Cały czas szedł naprzód, ślizgał się, podjeżdżał na butach. Kilka razy upadł.
Mijał puste butelki po piwie i puszki, śmieci zaścielające lód, a także okrągłe przeręble, wycięte w warstwie lodu przez wędkarzy, otwory, które już nie zamarzły. Każdy z nich wypełniała czarna woda.
Gruchot stał dalej, niż można by sądzić, patrząc nań. Cień usłyszał dobiegający z południa donośny trzask, niczym łamanego kija. Potem nadszedł odgłos niskich wibracji, jakby ktoś trącił strunę basową długości jeziora. Lód zaczął pękać i jęczeć niczym stare drzwi, protestujące, że się je otwiera. Cień szedł naprzód, łapiąc równowagę.
To samobójstwo, szepnął głos rozsądku w jego umyśle. Nie możesz sobie odpuścić?
— Nie — powiedział głośno. — Muszę wiedzieć.
Dotarł do gruchota i gdy tylko się zbliżył, zrozumiał, że ma rację. Wóz otaczała dziwna atmosfera; słaby odrażający smród budził niesmak w głębi gardła. Cień okrążył samochód, zaglądając do środka. Siedzenia były podarte i poplamione, wóz bez wątpienia pusty. Sprawdził drzwi. Zamknięte. Sprawdził kufer. Także zamknięty. Pożałował, że nie zabrał ze sobą łomu.
Zacisnął okrytą rękawiczką dłoń w pięść. Policzył do trzech i rąbnął nią mocno w szybę bocznego okna.
Ręka go zabolała, a okno pozostało nietknięte.
Zastanawiał się, czy się nie rozpędzić i nie rzucić biegiem — był pewien, że zdoła wkopać do środka okno, jeśli wcześniej nie poślizgnie się i nie upadnie na mokrym lodzie. Lecz ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było zbytnie poruszenie gruchota. Wówczas pękłby lód pod jego kołami.
Spojrzał na samochód. Potem sięgnął po antenę — teoretycznie powinna składać się i rozciągać, ale teraz była zardzewiała, rozłożona dziesięć lat wcześniej — i po kilku ruchach odłamał ją u podstawy. Ujął w palce cieńszy koniec — kiedyś zakończony metalową gałką, która jednak zaginęła w pomroce dziejów — i wygiął go, tworząc zaimprowizowany haczyk.
Wepchnął rozłożoną metalową antenę pomiędzy gumę i szklaną krawędź okna, głęboko w mechanizm drzwi. Zaczął w nim grzebać, kręcić, poruszać, popychać antenę, póki haczyk nie chwycił czegoś, a wtedy pociągnął.
Poczuł, jak zaimprowizowany hak zsuwa się z zamka.
Cień westchnął. Ponownie wbił go głęboko, wolniej, ostrożniej. Wyobrażał sobie lód jęczący pod stopami, pod ciężarem ciała. Powoli… i…
Miał. Pociągnął antenę i zamek przednich drzwi zaskoczył z trzaskiem. Cień wyciągnął dłoń w rękawiczce, ujął klamkę, nacisnął przycisk, pociągnął. Drzwi się nie otwarły.
Zacięły się, pomyślał. Zamarzły. To wszystko.
Szarpnął mocniej, ślizgając się na lodzie, i nagle drzwi gruchota otwarły się gwałtownie, rozsypując wokół odłamki lodu.
Wewnątrz samochodu smród był znacznie gorszy — ciężka dławiąca woń choroby i zgnilizny. Cieniowi zrobiło się niedobrze.
Sięgnął pod deskę rozdzielczą, znalazł czarną plastikową rączkę otwierającą bagażnik i pociągnął mocno.
Gdzieś z tyłu rozległ się szczęk zwolnionego zatrzasku.
Cień przeszedł po lodzie, ślizgając się i bryzgając wodą. Jedną ręką przytrzymywał się wozu.
Jest w kufrze, pomyślał.
Klapa uchyliła się na parę centymetrów. Chwycił ją i pociągnął mocno.
Smród był paskudny, ale mogło być znacznie gorzej — dno wypełniała parucentymetrowa warstwa na wpół stopionego lodu. W kufrze tkwiła dziewczyna. Miała na sobie szkarłatny kombinezon narciarski, obecnie poplamiony, długie mysie włosy i zamknięte usta, toteż Cień nie widział niebieskich klamer na zębach, wiedział jednak, że tam są. Mróz powstrzymał rozkład, sprawił, że pozostała świeża, jak przechowywana w chłodni.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Wyglądała, jakby płakała w chwili, gdy spotkała ją śmierć. Łzy zamarznięte na policzkach wciąż się nie roztopiły.
— Cały czas tu byłaś — powiedział Cień do ciała Alison McGo-vern. — Widział cię każdy, kto przejeżdżał po tym moście. Podobnie każdy przejeżdżający przez miasto. Wędkarze mijali cię co dzień i nikt nic nie wiedział.
W tym momencie uświadomił sobie, że to niemądre. Ktoś wiedział. Ktoś ją tu włożył.
Sięgnął do kufra, by sprawdzić, czy zdoła ją wyciągnąć. Pochylając się, odruchowo oparł się o samochód. Może to przesądziło sprawę.
Lód pod przednimi kołami pękł nagle. Być może sprawił to Cień, może nie. Przód samochodu osunął się kilkadziesiąt centymetrów w głąb ciemnych wód jeziora. Przez otwarte drzwi woda wlewała się do środka, opływała kostki Cienia, choć fragment lodu, na którym stał, wciąż jeszcze się trzymał. Cień rozejrzał się szybko, szukając drogi ucieczki. Lód pochylił się niebezpiecznie, ciskając go o samochód i martwą dziewczynę w kufrze. Tył samochodu pojechał naprzód i Cień runął wraz z nim w zimną wodę. Była dziewiąta dziesięć dwudziestego trzeciego marca.
Nim się zanurzył, głęboko zaczerpnął powietrza i zamknął oczy, lecz chłód uderzył go niczym ściana, pozbawiając tchu.
Pociągnięty przez samochód poleciał w dół, w zamuloną lodowatą toń.
Był teraz pod wodą, w dole, w ciemności i zimnie, ściągany na dno przez ubranie, rękawice, buty, uwięziony w fałdach płaszcza, który stał się grubszy i cięższy niż kiedykolwiek.
Wciąż spadał. Próbował odepchnąć się od samochodu, jednak wrak ciągnął go za sobą. A potem rozległ się łoskot, który Cień usłyszał całym swym ciałem, nie uszami. Poczuł szarpnięcie w lewej stopie wokół kostki. Stopa przekręciła się i uwięzia pod samochodem, który osiadł na dnie jeziora. Cień poczuł nagłą panikę.
Otworzył oczy.
Wiedział, że w dole jest ciemno. Logicznie rzecz biorąc, nie powinien nic widzieć, widział jednak, dostrzegał wszystko. Widział białą twarz Alison McGovern, patrzącą na niego z otwartego kufra. I inne samochody — gruchoty z minionych lat, przerdzewiałe bryły tkwiące w ciemności, na wpół pogrzebane w mule. A wcześniej, pomyślał Cień, nim nastały samochody? Co wówczas wywlekano na jezioro?
W kufrze każdego z nich, wiedział to bez cienia wątpliwości, tkwiło martwe dziecko. Były ich dziesiątki… każdy z kolei stał na lodzie na oczach świata, całą mroźną zimę. I każdy, z nadejściem wiosny, osuwał się w zimną wodę.
Tu właśnie spoczywali: Lemmi Hautala i Jessie Lovat, Sandy Olsen, Jo Ming, Sarah Lindquist i cała reszta. W dole, w chłodzie i ciszy…
Szarpnął nogę. Utknęła na dobre, a nacisk na płuca stawał się nie do zniesienia. W uszach czuł ostry przeszywający ból. Powoli wypuścił powietrze; bąbelki zatańczyły mu wokół twarzy.
Już niedługo, pomyślał. Niedługo będę musiał odetchnąć. Albo się uduszę.
Pochylił się, obiema rękami chwycił zderzak gruchota i pchnął, napierając na niego z całych sił. Nic się nie stało.
To tylko pusta karoseria, powiedział do siebie. Wyjęli silnik, najcięższą część samochodu. Dasz radę. Pchaj dalej.
Popchnął.
Powoli, śmiertelnie powoli, ułamek centymetra za ułamkiem, samochód zaczął przesuwać się naprzód w mule. Cień wyrwał nogę z błota, odepchnął się i próbował wypłynąć na powierzchnię. Nawet nie drgnął. Płaszcz, powiedział do siebie. To płaszcz zaczepił się albo gdzieś utknął. Zsunął go z ramion i zaczął grzebać zmartwiałymi palcami przy zamarzniętym zamku. Potem szarpnął oburącz. Poczuł jak materiał ustępuje i rozdziera się. Pospiesznie uwolnił się z jego objęć i popłynął w górę, byle dalej od samochodu.
Czuł, że płynie, nie wyczuwał jednak góry ani dołu. Dusił się. Ból w piersi i w głowie był nieznośny i Cień wiedział, że będzie musiał odetchnąć, wciągnąć w płuca lodowatą wodę i umrze. W tym momencie jego głowa uderzyła w coś twardego.
Lód. Napierał na lód skuwający jezioro. Zaczął tłuc go pięściami, lecz w jego ramionach nie pozostało już ani trochę siły. Nie miał się czego przytrzymać, czego pchnąć. Świat rozpływał się, pochłonięty przez lodowatą ciemność głębin jeziora. Został tylko chłód.
To śmieszne, pomyślał. Nagle przypomniał sobie stary film z Tonym Curtisem, który oglądał jako dziecko. Powinien przekręcić się na plecy, pchnąć lód w górę, przycisnąć do niego twarz i znaleźć powietrze. Wtedy znów mógłby odetchnąć; gdzieś tu musi być powietrze. Ale tylko unosił się w wodzie i zamarzał. Nie mógł już poruszyć żadnym mięśniem, nawet gdyby zależało od tego jego życie. A zależało.
Chłód stał się znośny, zamienił się w ciepło i Cień pomyślał: Umieram. Tym razem poczuł gniew, głęboką wściekłość. Podsycił w sobie ów gniew i ból i zamachnął się, zbierając siły, zmuszając do wysiłku mięśnie, które nigdy już nie miały się poruszyć.
Pchnął ręką, poczuł, jak ociera się o krawędź lodu i wysuwa nad niego. Zaczął macać w poszukiwaniu jakiegoś uchwytu. Nagle czyjaś dłoń chwyciła jego rękę i pociągnęła.
Głową uderzył o lód, jego twarz tarła o spodnią stronę kry. A potem głowa wynurzyła się i ujrzał, że wypływa przez niewielki otwór. Przez chwilę wyłącznie oddychał, pozwalając, by czarna woda z jeziora wypływała mu z nosa i ust. Gwałtownie mrugał, dostrzegając jedynie oślepiające światło dnia i rozmazane kształty. Ktoś go ciągnął, siłą wywlekał z wody, powtarzając, że zamarznie na śmierć; „więc dalej stary, odepchnij się”. Cień napiął mięśnie i otrząsnął się niczym foka wychodząca na brzeg. Drżał cały i kasłał donośnie.
Chwytał głębokie hausty powietrza, wyciągnięty na trzeszczącym lodzie. Wiedział, że lód nie wytrzyma długo, lecz ta świadomość niczego nie zmieniała. Myśli z trudem pojawiały się w głowie, słodkie, lepkie jak syrop.
— Zostaw mnie — próbował powiedzieć. — Nic mi nie będzie. — Słowa rozpływały się w ustach, wszystko zwalniało tempo.
Musi po prostu chwilę odpocząć, to wszystko. Odpocząć i już. Potem wstanie i ruszy dalej. Nie może przecież leżeć tu wiecznie.
Nagły ruch; woda chlusnęła mu na twarz. Ktoś uniósł jego głowę. Cień poczuł, że wloką go po lodzie, na plecach po śliskiej nawierzchni. Chciał zaprotestować, wyjaśnić, że musi tylko chwilkę odpocząć, może się zdrzemnąć — czy to tak wiele? — i będzie jak nowo narodzony. Niech tylko dadzą mu spokój.
Nie wierzył, że zasnął, nagle jednak znalazł się na rozległej równinie. Przed sobą ujrzał mężczyznę o głowie i ramionach bawołu, kobietę o głowie olbrzymiego kondora oraz Whiskey Jacka, stojącego pomiędzy nimi. Jack patrzył na niego ze smutkiem, potrząsając głową.
Potem odwrócił się i odszedł od Cienia. Człowiek-bawół dotrzymywał mu kroku. Kobieta-ptak gromu także odeszła. Po kilku krokach pochyliła się, odepchnęła od ziemi i poszybowała w niebo.
Cienia ogarnęło poczucie niepowetowanej straty. Chciał ich zawołać, błagać, by wrócili, by go nie porzucali, lecz wszystko traciło postać i kształt: zniknęli, równiny także. Ogarnęła go pustka.
Ból, przeszywający ból — zupełnie jakby każda komórka ciała, każdy nerw topniał, budził się i informował o swej obecności pieczeniem i kłuciem.
Czyjaś dłoń podtrzymywała mu głowę z tyłu za włosy, druga trzymała pod brodą. Otworzył oczy, spodziewając się, że trafił do szpitala.
Był bosy. Miał na sobie dżinsy, lecz od pasa w górę był nagi. W powietrzu unosiła się para. Na ścianie naprzeciwko widział lusterko do golenia, niewielką umywalkę i błękitną szczoteczkę w poplamionej pastą szklance.
Jego umysł powoli przetrawiał informacje, fragment po fragmencie.
Piekły go palce u rąk i nóg.
Zaczął jęczeć z bólu.
— Spokojnie, Mike. Spokojnie — usłyszał znajomy głos.
— Co? — spytał Cień, czy raczej spróbował spytać. — Co się dzieje? — Nawet w jego uszach zabrzmiało to dziwnie obco.
Leżał w wannie, w gorącej wodzie. Przynajmniej zdawało mu się, że jest gorąca, choć nie był pewien. Sięgała mu do szyi.
— Najgłupszą rzeczą, jaką można zrobić z człowiekiem zamarzającym na śmierć jest posadzenie go przed ogniem. Druga najgłupsza rzecz to owinąć go kocami, zwłaszcza jeśli ma na sobie zimne mokre ubranie. Koce świetnie izolują — utrzymują zimno. Trzecią najgłupszą rzeczą — to moje prywatne zdanie — jest wypompowanie jego krwi, ogrzanie jej i wstrzyknięcie z powrotem. Tak właśnie w dzisiejszych czasach postępują lekarze. Skomplikowane, kosztowne, głupie. — Głos dobiegał z góry i z tyłu.
— Najszybsza, najlepsza metoda była od setek lat stosowana przez marynarzy, gdy któryś z nich wypadł za burtę. Trzeba wsadzić delikwenta do gorącej wody. Niezbyt gorącej, po prostu gorącej. Dla twojej wiadomości, kiedy znalazłem cię na lodzie, praktycznie rzecz biorąc, byłeś martwy. Jak się teraz czujesz, Houdini?
— Boli — odparł Cień. — Wszystko mnie boli. Uratowałeś mi życie.
— Chyba rzeczywiście. Dasz radę sam utrzymać głowę nad powierzchnią?
— Może.
— Puszczę cię. Jeśli zaczniesz tonąć, znów cię wyciągnę.
Ręce zwolniły uchwyt.
Cień poczuł, że osuwa się naprzód. Wyciągnął ręce, oparł je na krawędzi wanny i odchylił się w tył. Łazienka była mała, wanna metalowa, poplamiona, poobijana.
Tuż przed nim pojawił się stary, zatroskany mężczyzna.
— Czujesz się lepiej? — spytał Hinzelmann. — Leż spokojnie, odpoczywaj. Rozgrzałem już pokój. Powiedz, kiedy będziesz gotów. Mam dla ciebie szlafrok, dżinsy wrzucę do suszarki razem z resztą rzeczy. Co ty na to, Mike?
— Nie tak się nazywam.
— Skoro tak twierdzisz. — Stara pomarszczona twarz przybrała zakłopotany wyraz.
Cień stracił poczucie czasu. Leżał w wannie, póki pieczenie nie ustało i palce u rąk i nóg nie zaczęły się poruszać bez bólu. Hinzelmann pomógł mu wstać, wypuścił ciepłą wodę. Cień przysiadł na krawędzi wanny. Starzec pomógł mu ściągnąć dżinsy.
Bez specjalnego trudu owinął się zdecydowanie za ciasnym frotowym szlafrokiem i wsparty na ramieniu starca przeszedł do pokoju. Tam opadł ciężko na starą kanapę. Był zmęczony i słaby, wyczerpany, ale żywy. Na kominku płonęły drwa. Ze ścian spoglądały sennie jelenie głowy ze zdziwionymi minami, przysypane kurzem. O miejsce walczyły z nimi duże zakonserwowane ryby.
Hinzelmann zniknął z dżinsami Cienia. W sąsiednim pomieszczeniu wypełnionym szumem suszarki zapadła krótka cisza, potem dźwięk powrócił. Starzec zjawił się z parującym kubkiem.
— Kawa — oznajmił. — Środek stymulujący. Dolałem też odrobinę sznapsa. Odrobinę. Tak właśnie postępowaliśmy w dawnych czasach. Lekarz by tego nie pochwalił.
Cień ujął kawę obiema rękami. Na kubku widniała podobizna komara i hasło: ODDAJ KREW — ODWIEDŹ WISCONSIN.
— Dzięki — rzekł.
— Od czego są przyjaciele — odparł Hinzelmann. — Któregoś dnia może ty ocalisz mi życie. Na razie nie ma za co.
Cień pociągnął łyk.
— Sądziłem, że nie żyję.
— Miałeś szczęście. Stałem na moście. Już wcześniej stwierdziłem, że dziś nadejdzie wielki dzień; w moim wieku czuje się takie sprawy. Stałem tam z zegarkiem kieszonkowym i zobaczyłem, jak wychodzisz na jezioro. Krzyczałem, wygląda jednak na to, że mnie nie usłyszałeś. Widziałem tonący samochód i to, jak pociąga cię za sobą. Sądziłem, że już cię straciliśmy. Wybiegłem na lód. Naprawdę mnie przeraziłeś. Tkwiłeś pod wodą prawie dwie minuty. A potem zobaczyłem twoją rękę przebijającą się w miejscu, gdzie zniknął wóz — zupełnie jakbym ujrzał ducha… — Urwał. — Obaj mieliśmy cholerne szczęście, że lód wytrzymał nasz ciężar, kiedy wlokłem cię do brzegu.
Cień skinął głową.
— Dobrze się spisałeś — powiedział i chochlikowatą twarz Hinzelmanna rozjaśnił promienny uśmiech.
Gdzieś w głębi domu Cień usłyszał trzaśniecie drzwi. Pociągnął łyk kawy. Teraz, gdy był już w stanie myśleć jasno, zaczął zadawać sobie pytania.
Zastanawiał się, jakim cudem starzec dwa razy niższy i trzy razy lżejszy od niego, zdołał przeciągnąć go nieprzytomnego po lodzie i wciągnąć na brzeg do samochodu. Zastanawiał się, jak Hinzelmannowi udało się wnieść go do domu i wanny.
Gospodarz podszedł do ognia, wziął szczypce i starannie włożył w płomienie długi kawał drewna.
— Chcesz wiedzieć, co robiłem na lodzie?
Tamten wzruszył ramionami.
— Nie moja sprawa.
— Wiesz, czego nie rozumiem? — zaczął Cień. Zawahał się, porządkując myśli. — Nie rozumiem, czemu mnie uratowałeś.
— Cóż — odrzekł Hinzelmann — tak mnie wychowano. Jeśli widzimy kogoś w kłopocie…
— Nie — przerwał mu Cień. — Nie to miałem na myśli. Bo przecież zabiłeś wszystkie te dzieci. Każdej zimy. Tylko ja się domyśliłem. Musiałeś widzieć, jak otwieram bagażnik. Czemu nie pozwoliłeś mi utonąć?
Hinzelmann przekrzywił głowę. Z namysłem podrapał się po nosie, zakołysał w przód i w tył.
— No cóż — rzekł. — Dobre pytanie. Chyba dlatego, że byłem komuś winien przysługę. A ja zawsze spłacam długi.
— Wednesdayowi?
— Zgadza się.
— Miał powody, by mnie ukryć właśnie w Lakeside, prawda? Myślał, że nikt nie zdoła mnie tu znaleźć.
Hinzelmann milczał. Zdjął ze ściany ciężki czarny pogrzebacz i zaczął trącać nim drwa, wysyłając w powietrze obłok dymu i pomarańczowych iskierek.
— To mój dom — rzekł nadąsany. — Dobre miasto.
Cień skończył kawę. Odstawił kubek na podłogę. Nawet ten ruch okazał się wyczerpujący.
— Od dawna tu mieszkasz?
— Od dość dawna.
— I to ty zbudowałeś jezioro?
Hinzelmann spojrzał na niego zaskoczony.
— Tak. Zbudowałem jezioro. Gdy się tu zjawiłem, też je tak nazywali, ale było to tylko źródło, mała sadzawka, strumyczek — zawiesił głos. — Wiedziałem, że w tym kraju nasi źle sobie radzą. Ta ziemia ich niszczy. Nie chciałem zostać zniszczony. Zawarłem zatem układ — dałem im jezioro i dostatek…
— kosztowało ich to tylko życie jednego dziecka każdej zimy.
— To dobre dzieciaki. — Hinzelmann powoli pokręcił starą głową. — Wszystkie były dobre. Wybieram tylko te, które lubię. Oprócz Charliego Nelligana. To dopiero łobuziak. W którym to roku było? 1924? 1925? O tak, zgadza się.
— Ludzie z miasta — rzekł Cień. — Mabel. Marguerite. Chad Mulligan. Czy oni wiedzą?
Hinzelmann nie odpowiedział. Wyciągnął z ognia pogrzebacz: pierwszych dziesięć centymetrów lśniło matowym pomarańczem. Cień wiedział, że uchwyt pogrzebacza musi być zbyt gorący, by dało się go dotknąć, nie przeszkadzało to jednak Hinzelmannowi, który ponownie poruszył palenisko. Włożył pogrzebacz z powrotem do ognia, czubkiem naprzód, i tak zostawił. W końcu rzekł:
— Wiedzą, że mieszkają w dobrym miejscu, podczas gdy inne miasta i miasteczka tego okręgu, więcej, tej części stanu, rozpadają się i niszczeją. Oni o tym wiedzą.
— I to twoja sprawka?
— To miasto — rzekł Hinzelmann. — Dbam o nie. Nie dzieje się tu nic, czego bym nie chciał. Rozumiesz? Nie przychodzi nikt, kogo nie chciałbym wpuścić. Dlatego właśnie ojciec cię tu przysłał. Nie chciał, żebyś krążył po świecie, zwracając na siebie uwagę. To wszystko.
— A ty go zdradziłeś.
— Nie zrobiłem niczego takiego. To on był oszustem. Ja zawsze spłacam długi.
— Nie wierzę ci — rzekł Cień.
Hinzelmann sprawiał wrażenie urażonego. Jedną ręką szarpnął kosmyk białych włosów u skroni.
— Ja dotrzymuję słowa.
— Nie. Nie dotrzymujesz. Najpierw Laura. Oznajmiła, że coś ją tu przyzywało. A co powiesz na zbieg okoliczności, który sprawił, że tego samego wieczoru zjawiły się tu Sam Czarna Wrona i Audrey Burton? Chyba przestałem wierzyć w przypadki.
Sam Czarna Wrona i Audrey Burton. Dwie osoby, które wiedziały, kim jestem naprawdę, i zdawały sobie sprawę z tego, że ktoś mnie szuka. Gdyby jedna zawiodła, w odwodzie trzymałeś drugą. A co, gdyby i to nic nie dało? Kto jeszcze wybierał się do Lakeside, Hinzelmannie? Mój dawny dyrektor więzienia nabrał ochoty na ryby? Matka Laury? — Cień odkrył ze zdziwieniem, że jest wściekły. — Chciałeś pozbyć się mnie ze swego miasta. Ale wolałeś się do tego nie przyznawać Wednesdayowi.
W blasku ognia Hinzelmann bardziej przypominał gargulca niż chochlika.
— To dobre miasto — powtórzył. Bez uśmiechu wyglądał upiornie, jak trup. — Przyciągnąłbyś zbyt wiele uwagi. To niedobre dla miasta.
— Trzeba było zostawić mnie tam, na lodzie — odparł Cień. — Powinieneś był zostawić mnie w jeziorze. Otworzyłem kufer gruchota. W tej chwili Alison tkwi tam jeszcze przymarznieta, ale lód stopnieje i jej ciało wypłynie na powierzchnię. Wtedy zejdą na dno i zaczną szukać. Znajdą twoją kolekcję dzieci. Przypuszczam, że część ciał nieźle się zachowała.
Hinzelmann schylił się i podniósł pogrzebacz. Nie udawał już nawet, że grzebie w ogniu. Trzymał go jak miecz albo pałkę. Rozżarzony niemal do białości czubek kreślił w powietrzu skomplikowane wzory, zostawiając za sobą smużkę dymu. Cień doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że jest niemal nagi, wciąż zmęczony, niezgrabny i raczej niezdolny do obrony.
— Chcesz mnie zabić? — rzekł. — Proszę bardzo. Zrób to. I tak jestem już martwy. Wiem, że to miasto należy do ciebie. To twój własny mały świat. Ale jeśli sądzisz, że nikt nie będzie mnie szukał, to żyjesz marzeniami. To koniec, Hinzelmannie. Tak czy inaczej, to koniec.
Hinzelmann dźwignął się z miejsca, podpierając się pogrzebaczem niczym laską. W miejscach, gdzie rozżarzony koniuszek dotknął dywanu, pojawiały się dymiące dziury. Spojrzał na Cienia. W jego jasnoniebieskich oczach błyszczały łzy.
— Kocham to miasto — powiedział. — Uwielbiam być poczciwym staruszkiem, opowiadać historie, jeździć Tessie i łowić ryby w przerębli. Pamiętasz, co ci mówiłem? Po całym dniu przynosisz do domu nie ryby, lecz spokój umysłu.
Wyciągnął pogrzebacz w stronę Cienia. Nawet z odległości kilkudziesięciu centymetrów Cień czuł bijące zeń gorąco.
— Mogłem cię zabić — dodał Hinzelmann. — Mogłem to załatwić. Robiłem tak już wcześniej. Ojciec Chada Mulligana też się domyślił. Załatwiłem go i mogę załatwić ciebie.
— Możliwe — odparł Cień. — Ale jak długo to potrwa, Hinzelmannie. Rok? Dziesięć lat? Teraz mają już komputery. Nie są głupi. Dostrzegą w końcu prawidłowość. Co roku znika jedno dziecko. Prędzej czy później zaczną węszyć, tak jak zaczną szukać mnie. Powiedz mi, ile masz lat? — Zacisnął palce na poduszce kanapy, gotów osłonić nią głowę. To osłabiłoby pierwszy cios.
Twarz Hinzelmanna nie wyrażała niczego.
— Oddawali mi dzieci w ofierze, nim jeszcze Rzymianie zjawili się w Czarnym Lesie — odparł. — Zanim zostałem koboldem, byłem bogiem.
— Może czas coś zmienić? — Cień nie miał pojęcia, co to jest kobold.
Hinzelmann spojrzał na niego, potem obrócił się i wsunął czubek pogrzebacza w żar.
— To nie takie proste. Czemu sądzisz, że mógłbym opuścić to miasto, nawet gdybym chciał? Jestem jego częścią. Zmusisz mnie do odejścia, Cieniu? Jesteś gotów mnie zabić, abym mógł odejść?
Cień spuścił wzrok. Dywan wciąż jeszcze dymił, połyskiwały w nim iskierki. Hinzelmann podążył za nim spojrzeniem i przydeptał tlące się kawałki, obracając stopę. W umyśle Cienia pojawił się nieproszony obraz: dzieci, ponad setka dzieci wpatrzonych w niego ślepymi jak kość oczami. Ich włosy unosiły się powoli wokół twarzy niczym gałązki wodorostów. Wszystkie patrzyły na niego z wyrzutem.
Wiedział, że sprawia im zawód. Tyle że nie miał pojęcia, co robić.
— Nie mogę cię zabić — rzekł. — Uratowałeś mi życie. — Potrząsnął głową. Czuł się okropnie, pod każdym możliwym względem. Nie był już bohaterem ani detektywem — jedynie pieprzonym sprzedawczykiem, grożącym surowo palcem ciemności, po czym odwracającym się do niej plecami.
— Chcesz poznać pewien sekret? — spytał Hinzelmann.
— Jasne. — Cień czuł, jak ściska mu się serce. Miał już dosyć sekretów.
— Patrz.
W miejscu, gdzie stał Hinzelmann, pojawiło się dziecko, chłopiec, liczący sobie najwyżej pięć lat. Włosy miał długie, ciemnobrązowe. Był całkowicie nagi poza rzemiennym wytartym pasem wokół szyi. Przebijały go dwa miecze, jeden przez pierś, drugi wbity w ramię i wychodzący z ciała pod klatką piersiową. Z ran nieustannie spływała krew, tworząc kałuże na ziemi. Miecze wyglądały na niewiarygodnie stare.
Chłopczyk spojrzał na Cienia oczami kryjącymi w sobie wyłącznie ból.
A Cień pomyślał: Oczywiście. To świetny sposób stworzenia plemiennego boga, równie dobry jak każdy inny. Nikt nie musiał mu nic mówić; Cień po prostu wiedział.
Trzeba wziąć dziecko i wychować je w ciemności, nie pozwalając, by kogokolwiek widziało czy dotykało. Karmi się je dobrze, lepiej niż inne dzieci w wiosce, a potem, po upływie pięciu zim, w najdłuższą noc, wyciąga się przerażone dziecko z chaty, stawia w kręgu ognisk i przebija ostrzami z żelaza i brązu. Potem trzeba uwędzić drobne ciałko w dymie węgla drzewnego, wysuszyć je dokładnie, owinąć futrami i nosić ze sobą od obozu do obozu, głęboko w Czarnym Lesie, składając mu ofiary z dzieci i zwierząt, by przynosiło szczęście plemieniu. Gdy w końcu rozleci się ze starości, kruche kości umieszcza się w skrzynce i oddaje jej cześć. Aż pewnego dnia kości zaginą, zostaną zapomniane. Plemiona czczące boga-dziecko w skrzynce wymrą, a bóg, szczęście wioski, pozostanie w pamięci jedynie jako duch bądź skrzat, kobold.
Ciekawe, który z nich przybył do północnego Wisconsin sto pięćdziesiąt lat temu. W czyjej głowie żył wówczas Hinzelmann? Drwala? A może kartografa?
A potem krwawiące dziecko zniknęło, podobnie krew. Pozostał jedynie starzec o puszystych siwych włosach i chochlikowym uśmiechu. Rękawy wciąż ociekały mu wodą po kąpieli, która ocaliła życie Cienia.
— Hinzelmann? — powiedział ktoś z drzwi pokoju.
Starzec odwrócił się. Podobnie Cień.
— Przyszedłem ci powiedzieć — oznajmił Chad Mulligan wyraźnie napiętym głosem — że gruchot wpadł pod lód. Zauważyłem to po drodze. Pomyślałem, że dam ci znać, gdybyś sam nie zauważył.
W ręku trzymał wycelowany w ziemię pistolet.
— Witaj, Chad — rzekł Cień.
— Cześć, stary — odparł Chad. — Przysłali mi wiadomość, że umarłeś w więzieniu. Atak serca.
— Co ty powiesz? Wygląda na to, że ciągle gdzieś umieram.
— Zjawił się tu — wtrącił Hinzelmann. — Groził mi.
— Nie — odparł Chad Mulligan. — Nie groził. Jestem tu od dziesięciu minut, Hinzelmannie. Słyszałem wszystko, co powiedziałeś. O moim ojcu, o jeziorze. — Postąpił kilka kroków naprzód, nie podnosząc broni. — Jezu, Hinzelmannie. Nie da się przejechać przez to miasto i nie dostrzec pieprzonego jeziora. Leży pośrodku wszystkiego. I co mam teraz zrobić, do diabła?
— Musisz go aresztować. Powiedział, że mnie zabije — wtrącił Hinzelmann, przerażony starzec w zakurzonym pokoju. — Chad, cieszę się, że tu jesteś.
— Nie — odparł Chad Mulligan. — Wcale się nie cieszysz.
Hinzelmann westchnął. Pochylił się z pozorną rezygnacją i wyciągnął pogrzebacz. Jego czubek płonął jaskrawym blaskiem.
— Odłóż to, Hinzelmann. Odłóż powoli. I trzymaj ręce tak, żebym je widział. Odwróć się, stań twarzą do ściany.
Przez twarz starca przemknął wyraz absolutnego strachu. Cień pożałowałby go, przypomniał sobie jednak zamarznięte łzy na policzkach Alison McGovern. Hinzelmann nie poruszył się. Nie odłożył pogrzebacza. Nie odwrócił się twarzą do ściany. Cień już miał sięgnąć ku niemu, spróbować odebrać mu rozpalony pogrzebacz, gdy starzec cisnął nim w Mulligana.
Rzut był słaby i niezbyt celny — jakby Hinzelmann uczynił to bez przekonania. Już rzucając, pospieszył w stronę drzwi.
Pogrzebacz odbił się od lewej ręki Mulligana.
Odgłos wystrzału w ciasnym pokoju starca zabrzmiał ogłuszająco.
Jeden strzał w głowę. I nic więcej.
— Lepiej się ubierz — rzucił Mulligan martwym tępym głosem.
Cień skinął głową. Przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, otworzył drzwi suszarki i wyciągnął ubranie. Dżinsy były wciąż wilgotne, włożył je jednak. Kiedy wrócił do pokoju, ubrany — poza płaszczem tkwiącym gdzieś głęboko w zamarzającym mule jeziora i butami, których nie zdołał znaleźć — Mulligan wyciągnął już z kominka kilka płonących szczap.
— Kiepski to dzień, gdy gliniarz musi uciec się do podpalenia, by zatrzeć ślady morderstwa — mruknął Mulligan i spojrzał na Cienia. — Będziesz potrzebował butów — dodał.
— Nie wiem, gdzie je schował — odparł Cień.
— Cholera. Przykro mi, Hinzelmann. — Mulligan podniósł starca za kołnierz i sprzączkę paska, rozhuśtał i rzucił twarzą w ogień. Białe włosy stanęły w płomieniach. Pokój wypełnił swąd palonego ciała.
— To nie było morderstwo, tylko samoobrona — przypomniał Cień.
— Wiem, co zrobiłem — odparł stanowczo Mulligan i zajął się rozrzuconymi po pokoju dymiącymi szczapami. Jedną z nich wsunął pod kanapę, wziął stary numer „Nowin z Lakeside”, podarł i rzucił zgniecione kartki na płonący kawałek drewna. Papier zbrązowiał i stanął w ogniu. — Na zewnątrz — polecił Chad Mulligan.
Po drodze otworzył okna i zwolnił zatrzask przednich drzwi, tak by zamknęły się za nimi.
Cień podążył za policjantem do radiowozu. Mulligan otworzył przed nim drzwi. Cień wsiadł do środka i wytarł stopy o dywanik. Potem włożył niemal zupełnie suche skarpety.
— Kupimy ci buty u Henningsa — powiedział policjant.
— Ile słyszałeś? — spytał Cień.
— Dostatecznie dużo — odparł Mulligan. — Za dużo — dodał.
W milczeniu jechali do sklepu. Gdy tam dotarli, szef policji spytał:
— Jaki nosisz rozmiar?
Cień mu powiedział.
Mulligan zniknął w sklepie i powrócił z parą grubych wełnianych skarpet i skórzanych roboczych butów.
— Tylko to mieli w twoim rozmiarze. Chyba że wolisz kalosze. Uznałem, że pewnie nie.
Cień włożył skarpety i buty. Pasowały.
— Dzięki — rzekł.
— Masz wóz? — spytał Mulligan.
— Zaparkowany na drodze do jeziora. Obok mostu.
Mulligan uruchomił silnik i wyjechał z parkingu.
— Co się stało z Audrey? — spytał Cień.
— W dzień po tym, jak cię zabrali, oznajmiła, że lubi mnie jako przyjaciela, ale nigdy by nam nie wyszło, bo jesteśmy rodziną, i wróciła do Eagle Point. Złamała mi pieprzone serce.
— Logiczne — mruknął Cień. — To nic osobistego. Po prostu Hinzelmann już jej nie potrzebował.
Minęli dom Hinzelmanna. Z komina unosił się gęsty pióropusz białego dymu.
— Zjawiła się tu tylko dlatego, że jej potrzebował. Pomogła mu się mnie pozbyć. Przyciągałem uwagę, której nie chciał.
— Sądziłem, że mnie polubiła.
Zatrzymali się obok wynajętego samochodu.
— Co teraz zrobisz? — spytał Cień.
— Nie wiem — odparł Mulligan. Jego zwykle surowa twarz po raz pierwszy od wydarzeń w pokoju Hinzelmanna zaczynała nabierać życia. Jednocześnie stawała się coraz bardziej zatroskana. — Myślę, że mam kilka opcji. Mogę… — Wyprostował dwa palce niczym lufy, wsunął do ust i wyjął. — Wsadzę sobie kulkę w mózg. Albo odczekam kilka dni, póki lód nie zejdzie, przywiążę do nogi kawał betonu i skoczę z mostu. Albo pigułki. Co mi tam, może po prostu pojadę do lasu i tam je zażyję. Nie chcę, by jeden z moich musiał po mnie sprzątać. Zostawmy to władzom okręgowym. — Westchnął i potrząsnął głową.
— Nie zabiłeś Hinzelmanna, Chad. On umarł już bardzo dawno temu, bardzo daleko stąd.
— Dzięki, że to mówisz, Mike. Ale nie, zabiłem go. Z zimną krwią zastrzeliłem człowieka i zatarłem ślady. Jeśli mnie spytasz, czemu to zrobiłem, to tak naprawdę, do diabła, nie potrafię powiedzieć.
Cień wyciągnął rękę i dotknął lekko ramienia swego towarzysza.
— Hinzelmann władał tym miastem. Nie sądzę, byś miał wybór, jeśli chodzi o to, co się tam stało. Myślę, że sam cię sprowadził. Chciał, że abyś usłyszał to, co usłyszałeś. Wrobił cię. Tylko w ten sposób mógł odejść.
Mulligan nadal patrzył przed siebie z nieszczęśliwą miną. Cień widział, że szef policji w ogóle go nie słucha. Zabił Hinzelmanna, zbudował mu stos, a teraz posłuszny ostatniemu życzeniu władcy zamierzał popełnić samobójstwo.
Cień zamknął oczy, przypominając sobie miejsce w głowie, do którego się udał, gdy Wednesday kazał mu przywołać śnieg; miejsce napierające na inne umysły. Uśmiechnął się, choć nie czuł radości, i rzekł:
— Chad. Zostaw to. — W umyśle tamtego dostrzegł chmurę, ciężki, ciemny obłok. Cień niemal go widział. Skupiwszy się, wyobraził sobie, że chmura rozwiewa się, rozpływa niczym poranna mgła. — Chad — powiedział ostro, próbując przeniknąć chmurę. — Teraz to miasto się zmieni. Nie będzie jedynym kwitnącym miastem w regionie dotkniętym recesją. Upodobni się do reszty świata. Czekają was kłopoty, bezrobotni, szaleńcy, przestępstwa, mnóstwo złych rzeczy. Ludzie będą potrzebowali doświadczonego szefa policji. To miasto cię potrzebuje. — Po czym dodał: — Marguerite cię potrzebuje.
Coś poruszyło się w burzowych chmurach wypełniających głowę Mulligana i Cień poczuł zmianę. W tym momencie pchnął, wyobrażając sobie spracowane brązowe ręce Marguerite Olsen, jej ciemne oczy i długie, bardzo długie czarne włosy. Wyobraził sobie, jak przechyla głowę i uśmiecha się krzywo, z rozbawieniem.
— Ona na ciebie czeka — oznajmił Cień i wiedział, że mówi prawdę.
— Margie? — spytał Chad Mulligan.
I w tym momencie, choć Cień nie miał pojęcia, jak tego dokonał, i wątpił, by zdołał uczynić to ponownie, sięgnął w głąb umysłu Chada Mulligana i z niewiarygodną łatwością usunął z niego wydarzenia tego popołudnia, równie obojętnie i precyzyjnie, jak kruk wydziobujący oko martwego zwierzęcia.
Zmarszczki na czole Chada wygładziły się. Policjant zamrugał sennie.
— Idź do Margie — polecił Cień. — Milo cię było poznać, Chad. Dbaj o siebie.
— Jasne — ziewnął Chad Mulligan.
W policyjnym radiu coś zatrzeszczało. Chad sięgnął po mikrofon. Cień wysiadł z radiowozu.
Przeszedł powoli do swego wynajętego samochodu. Pośrodku miasta widział szarą płaszczyznę jeziora. Pomyślał o martwych dzieciach czekających na dnie.
Wkrótce Alison wypłynie na powierzchnię…
Przejeżdżając koło mieszkania Hinzelmanna, dostrzegł, że pióropusz dymu zniknął zastąpiony morzem płomieni. Usłyszał jęk syreny.
Jechał na południe, w stronę autostrady 51. Na ostatnie spotkanie. Przedtem jednak, pomyślał, wpadnie do Madison, aby pożegnać jeszcze kogoś.
Najbardziej ze wszystkiego Samantha Czarna Wrona lubiła zamykać nocą Kafejkę. Działało to na nią uspokajająco; miała wrażenie, że przywraca porządek światu. Wkładała w odtwarzacz płytę Indigo Girls i kończyła swe obowiązki we własnym tempie, na swój własny sposób. Najpierw czyściła ekspres do kawy. Potem obchodziła cały lokal, sprawdzając, czy wszystkie filiżanki i talerze trafiły z powrotem do kuchni, a gazety, pod koniec dnia zawsze rozrzucone po Kafejce, leżą w równym stosiku przy drzwiach frontowych, gotowe do recyklingu.
Samantha uwielbiała Kafejkę: długą serię pomieszczeń, pełnych kanap, foteli i niskich stolików, na ulicy znanej z książkowych antykwariatów. Nakryła resztki sernika i schowała na noc do wielkiej lodówki. Potem ścierką zgarnęła z lady okruchy. Lubiła być sama.
Ciche pukanie w okno gwałtownie przywołało ją do rzeczywistości. Podeszła do drzwi i wpuściła do środka kobietę mniej więcej w jej wieku, o splecionych w warkoczyki purpurowych włosach. Dziewczyna nazywała się Natalie.
— Witaj — rzuciła Natalie. Wspięła się na palce i ucałowała Sam w miejsce pomiędzy policzkiem a kącikiem ust. Taki pocałunek bywa bardzo znaczący.
— Skończyłaś?
— Prawie.
— Chcesz obejrzeć film?
— Jasne. Z rozkoszą. Zostało mi jeszcze jakieś pięć minut. Może poczytaj sobie „Onion”?
— Widziałam już ten numer. — Natalie przysiadła na krześle niedaleko drzwi. Zaczęła grzebać w stosie odłożonych gazet, póki nie znalazła czegoś ciekawego, i pogrążyła się w lekturze. Tymczasem Sam schowała do woreczka resztę pieniędzy z kasy i umieściła w sejfie.
Sypiały ze sobą od tygodnia. Sam zastanawiała się, czy to już to, miłość, na którą czekała całe życie. Powtarzała sobie, że to jedynie związki chemiczne w mózgu i feromony sprawiają, że czuje się szczęśliwa, kiedy widzi Natalie, i może istotnie tak było. Wiedziała jednak, że uśmiecha się na jej widok i że kiedy są razem, czuje się radosna i swobodna.
— W tej gazecie — oznajmiła Natalie — jest kolejny z tych artykułów. Czy Ameryka się zmienia?
— A zmienia się?
— Tego nie piszą. Może, ale nie wiedzą jak, nie wiedzą czemu i może w ogóle to się nie dzieje.
Sam uśmiechnęła się szeroko.
— No to mamy wszystkie możliwe opcje, prawda?
— Najwyraźniej. — Natalie zmarszczyła brwi i wróciła do lektury.
Sam przepłukała ściereczkę i złożyła ją.
— Chodzi o to, że mimo wszystkiego, co robi rząd, i tak dalej, nagle poczuliśmy się dobrze. Może to po prostu wiosna? Zima była długa i osobiście cieszę się, że minęła.
— Ja też. — Chwila ciszy. — Piszą tutaj, że mnóstwo ludzi miało ostatnio dziwaczne sny. Ja nie miewam dziwacznych snów. Nie dziwaczniejsze niż normalnie.
Sam rozejrzała się, sprawdzając, czy o czymś zapomniała. Nie. Dobra robota. Zdjęła fartuch, powiesiła go w kuchni i zaczęła gasić światła.
— Ja miałam ostatnio dziwaczne sny — powiedziała. — Tak dziwne, że zaczęłam je zapisywać. Notuję wszystko, gdy tylko się obudzę. Ale kiedy to później czytam, nic nie ma sensu.
Włożyła płaszcz i tanie rękawiczki.
— Zajmowałam się kiedyś snami — powiedziała Natalie. Natalie zajmowała się kiedyś wieloma rzeczami, od dziwacznych technik samoobrony i duchowości indiańskiej po feng shui i taniec nowoczesny. — Opowiedz mi o nich. Powiem ci, co znaczą.
— Zgoda. — Sam otworzyła drzwi i zgasiła ostatnią lampę. Wypuściła Natalie na ulicę i starannie zamknęła za sobą na klucz drzwi Kafejki. — Czasami śniłam o ludziach spadających z nieba. Nieraz jestem pod ziemią i rozmawiam z kobietą o głowie bawołu. A czasami śni mi się facet, którego w zeszłym miesiącu pocałowałam w barze.
Natalie prychnęła.
— Coś, o czym powinnam wiedzieć?
— Może. Ale to nie to, co myślisz. To był pocałunek na odpieprz.
— Mówiłaś mu, żeby się odpieprzył?
— Nie. Mówiłam wszystkim innym, że mogą się od nas odpieprzyć. Chyba trzeba to było zobaczyć, żeby zrozumieć.
Natalie maszerowała chodnikiem, stukając obcasami. Sam dreptała obok niej.
— Mój samochód należy do niego — dodała.
— Ten fioletowy potwór, który trzymasz u siostry?
— Tak.
— Co się z nim stało? Czemu nie chce odebrać wozu?
— Nie wiem. Może siedzi w więzieniu. Może nie żyje.
— Nie żyje?
— Chyba tak. — Sam zawahała się. — Kilka tygodni temu byłam pewna, że umarł. Telepatia czy coś takiego. Zupełnie jakbym wiedziała. Ale potem zaczęłam myśleć, że może jednak żyje. Sama nie wiem. Chyba nie jestem zbyt dobrą telepatką.
— Na jak długo zamierzasz zatrzymać jego wóz?
— Póki ktoś się po niego nie zgłosi. Myślę, że tego by chciał.
Natalie zerknęła na Sam, odwróciła wzrok i popatrzyła ponownie.
— Skąd je wzięłaś? — spytała.
— Co?
— Kwiaty. Te, które trzymasz, Sam. Skąd je wzięłaś? Miałaś je już, gdy wychodziłyśmy z Kafejki?
— Nie zauważyłam. — Sam spuściła wzrok i uśmiechnęła się szeroko. — Jesteś taka słodka. Powinnam była podziękować, kiedy mi je wręczyłaś. Są śliczne. Strasznie dziękuję, ale czy czerwone nie byłyby odpowiedniejsze?
W rękach trzymała róże, ich łodyżki były owinięte papierem. Sześć róż, białych.
— Ja ci ich nie dałam. — Natalie zacisnęła usta.
Żadna z nich nie odezwała się już ani słowem, póki nie dotarły do kina.
Gdy tego wieczoru wróciła do domu, Sam wstawiła róże do zaimprowizowanego flakonu. Później odlała je w brązie i zachowała dla siebie opowieść o tym, skąd je wzięła, choć pewnego wieczoru, po pijaku, opowiedziała historię widmowych róż Caroline, następczyni Natalie. Caroline zgodziła się, że to naprawdę niesamowita, odlotowa historia, i w głębi duszy nie uwierzyła w ani jedno słowo, więc wszystko było w porządku.
Cień zaparkował obok budki telefonicznej. Zadzwonił na informacje, podano mu numer.
„Nie”, usłyszał. „Nie ma jej. Prawdopodobnie wciąż jeszcze jest w Kafejce”.
Po drodze do Kafejki zatrzymał się i kupił kwiaty.
Znalazł kawiarnię, przeszedł przez jezdnię, stanął w drzwiach antykwariatu i czekał.
Lokal zamykano o ósmej. Dziesięć po ósmej Cień ujrzał Sam Czarną Wronę wychodzącą z Kafejki w towarzystwie drobniejszej kobiety, której splecione w warkoczyki włosy miały niezwykły odcień czerwieni. Dziewczyny mocno trzymały się za ręce, jak gdyby sam ten gest mógł odgrodzić je od świata. Rozmawiały — czy raczej Sam mówiła, podczas gdy jej przyjaciółka słuchała. Cień zastanawiał się, o czym mówi dziewczyna. Cały czas się uśmiechała.
Kobiety przeszły przez ulicę, mijając miejsce, w którym czekał. Dziewczyna z warkoczykami przeszła krok od niego. Mógł wyciągnąć rękę i dotknąć jej, a jednak go nie dostrzegły.
Patrzył, jak odchodzą ulicą, i poczuł nagłe ukłucie, jakby ktoś trącił w jego sercu strunę.
To był naprawdę niezły pocałunek, lecz Sam nigdy nie spojrzała na niego tak, jak patrzyła na dziewczynę z warkoczykami. I nigdy nie spojrzy.
— Och, do diabła. Przynajmniej zawsze będziemy mieli Peru — mruknął pod nosem, gdy oddalała się od niego. — I El Paso. To też na zawsze nam zostanie.
Potem pobiegł za nią, wsunął kwiaty w ręce Sam i odbiegł, by nie mogła ich oddać.
Wdrapał się na wzgórze, z powrotem do samochodu i podążył za drogowskazami do Chicago. Cały czas jechał z dozwoloną maksymalną szybkością.
Miał do zrobienia jeszcze tylko jedną rzecz.
I wcale mu się nie spieszyło.
Noc spędził w Motelu 6. Gdy rano wstał, zorientował się, że ubranie wciąż pachnie mułem z dna jeziora, ale i tak je włożył. Uznał, że już wkrótce nie będzie go potrzebował.
Zapłacił rachunek i podjechał pod znajomą kamienicę. Znalazł ją bez trudu. Była mniejsza, niż ją zapamiętał.
Spokojnie wszedł po schodach — nie szybko, to oznaczałoby, że spieszy mu się do własnej śmierci, i nie wolno, bo to sugerowałoby lęk. Ktoś tu posprzątał, czarne worki ze śmieciami zniknęły. Powietrze pachniało chlorem i środkami czyszczącymi, nie gnijącymi warzywami.
Czerwone drzwi na szczycie schodów stały otworem, wokół wisiała woń starych posiłków. Cień zawahał się i nacisnął dzwonek.
— Idę! — usłyszał kobiecy głos. Z kuchni wynurzyła się drobna jak krasnoludek i oślepiająco jasnowłosa Zoria Utriennaja. Ruszyła ku niemu, wycierając ręce w fartuch. Cień uświadomił sobie, że kobieta wygląda jakoś inaczej, sprawia wrażenie szczęśliwej; policzki miała uróżowione, jej stare oczy lśniły. Na jego widok szeroko otworzyła usta. — Cień! — wykrzyknęła. — Wróciłeś do nas? — Pospieszyła ku niemu, wyciągając ręce. Schylił się i objął ją, a ona ucałowała go w policzek. — Jak dobrze cię widzieć! — dodała. — A teraz musisz odejść.
Cień przestąpił próg mieszkania. Wszystkie drzwi (oprócz, co go nie zdziwiło, drzwi Zorii Połunocznej) stały otworem. Wszystkie okna także były pootwierane. W korytarzu czuł lekki wietrzyk.
— Wiosenne porządki — domyślił się.
— Spodziewamy się gościa — odparła Zoria Utriennaja. — Teraz musisz już iść, ale najpierw napijesz się kawy?
— Przyszedłem do Czernoboga — oznajmił Cień. — Już czas.
Zoria Utriennaja gwałtownie pokręciła głową.
— Nie, nie — zaprotestowała. — Nie chcesz się z nim widzieć. To niedobry pomysł.
— Wiem — odparł Cień. — Ale nauczyłem się czegoś o bogach. Jeśli zawrze się z nimi układ, należy go dotrzymać. Oni mogą łamać wszelkie reguły, my nie. Nawet gdybym próbował stąd wyjść, moje stopy przyniosłyby mnie tu z powrotem.
Zoria wysunęła dolną wargę.
— Prawda. Ale dzisiaj idź. Wróć jutro. Już go nie będzie.
— Kto to? — usłyszał kobiecy głos w głębi korytarza. — Zorio Utriennaja, z kim rozmawiasz? Wiesz, że sama nie dam rady obrócić materaca.
Cień ruszył w głąb korytarza.
— Dzień dobry, Zorio Wieczemaja. Może ja pomogę?
Kobieta w pokoju pisnęła zaskoczona i upuściła róg materaca.
Całą sypialnię pokrywała gruba warstwa kurzu — każdą powierzchnię, drewno i szkło. Jego drobinki wirowały i tańczyły w promieniach światła wpadających przez otwarte okno. Od czasu do czasu unosił je mocniejszy powiew. Pożółkłe firanki łopotały leniwie.
Cień pamiętał ten pokój. Tu właśnie nocował Wednesday. W pokoju Bieleboga.
Zoria Wieczemaja spojrzała na niego niepewnie.
— Materac — oznajmiła. — Trzeba go obrócić.
— Nie ma sprawy. — Cień chwycił materac, podniósł go z łatwością i odwrócił.
Łóżko było stare, drewniane. Wypchany pierzem materac ważył tyle, co dorosły człowiek. Kiedy opadł, w powietrze wzbiła się chmura kurzu.
— Po co przyszedłeś? — spytała Zoria Wieczemaja, bynajmniej nie przyjaznym tonem.
— Przyszedłem — odparł Cień — ponieważ w grudniu pewien młody człowiek grał w warcaby ze starym bogiem i przegrał.
Stara kobieta o upiętych w ciasny kok siwych włosach ściągnęła wargi.
— Wróć jutro — poleciła.
— Nie mogę — odparł z prostotą.
— To twój pogrzeb. A teraz idź, usiądź. Zoria Utriennaja przyniesie ci kawę. Czernobog wkrótce wróci.
Cień przeszedł do salonu, który wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętał, choć okno było otwarte. Szary kot spał na poręczy kanapy. Gdy Cień wszedł do środka, kot otworzył jedno oko, po czym znudzony znów zasnął.
Tu właśnie grał w warcaby z Czernobogiem; tu postawił własne życie, by namówić starca do udziału w ostatnim przeklętym oszustwie Wednesdaya. Przez otwarte okno wpadało świeże powietrze, przeganiając zaduch.
W salonie zjawiła się Zoria Utriennaja, dźwigająca czerwoną drewnianą tacę z małą emaliowaną filiżanką pełną czarnej parującej kawy i talerzykiem niewielkich czekoladowych ciasteczek. Ustawiła ją przed nim na stole.
— Widziałem się jeszcze raz z Zoria Połunoczną — powiedział Cień. — Przybyła do mnie pod światem. Dała mi księżyc, by oświetlał drogę. I coś ode mnie wzięła, ale nie pamiętam co.
— Ona cię lubi — oznajmiła Zoria Utriennaja. — Tak wiele śni. Strzeże nas wszystkich. Jest bardzo odważna.
— Gdzie się podziewa Czernobog?
— Twierdzi, że wiosenne porządki go irytują. Wychodzi po gazetę, siedzi w parku, kupuje papierosy. Może w ogóle dziś nie wróci. Nie musisz czekać. Idź i przyjdź jutro.
— Zaczekam — odparł Cień.
Żadna magia nie zmuszała go do tego. Doskonale o tym wiedział. Sprawiał to on sam. Była to ostatnia rzecz, która musiała się wydarzyć, i jeśli istotnie stanie się ostatnią w jego życiu, cóż, przybył tu z własnej woli. Koniec z obowiązkami, tajemnicami, duchami.
Pociągnął łyk gorącej kawy, czarnej i słodkiej, dokładnie takiej, jaką pamiętał.
Nagle usłyszał dobiegający z korytarza męski głos. Wyprostował się. Z radością stwierdził, że nie drży mu ręka. Drzwi się otwarły.
— Cień?
— Cześć — odparł Cień. Nie wstawał.
Czernobog przekroczył próg. W ręku trzymał złożony numer „Chicago Sun-Times”; odłożył go na stolik. Przez chwilę patrzył na Cienia, po czym z wahaniem wyciągnął rękę. Uścisnęli sobie dłonie.
— Przybyłem — oznajmił Cień. — Nasza umowa. Ty dotrzymałeś warunków. Kolej na mnie.
Czernobog skinął głową i uniósł brwi. Słońce połyskiwało w siwych włosach i wąsach, sprawiając, że wydawały się niemal złociste.
— To… — Zmarszczył czoło. — To nie… — Urwał. — Może powinieneś odejść. To niedobry moment.
— Zaczekam — odrzekł Cień. — Jestem gotów.
Czernobog westchnął.
— Bardzo głupi z ciebie chłopiec. Wiesz o tym?
— Chyba wiem.
— Głupi chłopiec. Tam na szczycie zrobiłeś coś bardzo dobrego.
— Tylko to, co musiałem.
— Możliwe.
Czernobog podszedł do starego drewnianego kredensu, schylił się i wyciągnął spod niego walizeczkę. Otworzył zatrzaski, które odskoczyły z donośnym trzaskiem. Uniósł wieko. Wyjął ze środka młot i zamachnął się na próbę. Młot przypominał zmniejszoną kopię młota kowalskiego. Drewniany trzonek pokrywały ciemne plamy.
Potem wstał.
— Jestem ci tyle winien. Więcej, niż przypuszczasz. Dzięki tobie wszystko się zmieniło. Nadeszła wiosna. Prawdziwa wiosna.
— Wiem, co zrobiłem — odparł Cień. — Nie miałem wielkiego wyboru.
Czernobog kiwnął głową. Jego oczy miały wyraz, jakiego Cień nigdy wcześniej nie widział.
— Opowiadałem ci kiedyś o moim bracie?
— O Bielebogu? — Cień przeszedł na środek oproszonego popiołem dywanu. Ukląkł. — Mówiłeś, że bardzo dawno go nie widziałeś.
— Tak — odparł starzec, unosząc młot. — To była długa zima. Bardzo długa. Ale teraz dobiega końca. — Powoli pokręcił głową, jakby coś sobie przypominał, i rzekł: — Zamknij oczy.
Cień zamknął oczy i uniósł głowę. Czekał.
Młot był zimny, lodowato zimny. Musnął jego czoło delikatnie jak pocałunek.
— Buch! Proszę — rzucił Czernobog. — Załatwione.
Jego twarz rozjaśnił niezwykły uśmiech: wesoły promienny uśmiech, pogodny jak słońce w letni dzień. Starzec wrócił do walizeczki, schował młot, zamknął wieko i wepchnął wszystko pod kredens.
— Czernobog? — spytał Cień. — Ty jesteś Czernobog?
— Tak. Dzisiaj jeszcze tak — odparł starzec. — Jutro będzie już tylko Bielebog, ale dziś to wciąż Czernobog.
— A zatem czemu? Czemu mnie nie zabiłeś, skoro miałeś szansę?
Stary człowiek wyjął z kieszeni papierosa bez filtra. Z kominka wziął wielkie pudełko zapałek i zapalił papierosa. Na chwilę pogrążył się w myślach.
— Ponieważ — odparł w końcu — istnieje coś takiego jak krew. Ale istnieje też wdzięczność. A to była naprawdę długa zima.
Cień wstał. Szybkim gestem otrzepał zakurzone kolana dżinsów.
— Dzięki — rzekł.
— Bardzo proszę — odparł starzec. — Następnym razem, kiedy zachce ci się zagrać w warcaby, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Tym razem gram białymi.
— Dziękuję. Może nawet przyjdę — mruknął Cień. — Ale nieprędko.
Spojrzał wprost w wesołe oczy rozmówcy, zastanawiając się, czy zawsze miały tak intensywnie błękitną barwę. Uścisnęli sobie dłonie. Żaden z nich nie odezwał się więcej.
W drodze do wyjścia Cień ucałował policzek Zorii Utriennej i dłoń Zorii Wieczernej. Potem zbiegł po schodach, przeskakując stopnie.