I

1

Dwaj byli kochankowie Molly Lane czekali przed kaplicą krematorium, odwróceni plecami do lutowego chłodu. Wszystko już zostało powiedziane, ale odbębnili to jeszcze raz:

– Nawet nie bardzo wiedziała, co ją dopadło.

– Gdy się wreszcie dowiedziała, było już za późno.

– Ale szybko się to potoczyło.

– Mhm.

Biedna Molly. Zaczęło się od łaskotania w ręce, kiedy ją podniosła przed lokalem Dorchester Grill, żeby zatrzymać taksówkę; uczucie to już nigdy nie minęło. W ciągu zaledwie paru tygodni słowa zaczęły jej wylatywać z głowy. „Parlament", „chemia", „śmigło" – mogła sobie darować, ale gorzej było z „łóżkiem", „kremem" czy „lustrem". Do lekarza poszła dopiero po tymczasowym wyparowaniu „rożdżeńca" i „cukinii", spodziewając się, że doktor ją uspokoi. Zamiast tego wysłał ją na badania, z których w pewnym sensie nigdy nie wróciła. Jakże szybko samodzielna Molly stała się pacjentem i więźniem swego ponurego, zaborczego męża imieniem George. Molly, osoba o ciętym dowcipie, recenzentka kulinarna, fotograf, zapalona ogrodniczka, którą kochał minister spraw zagranicznych i która w wieku czterdziestu sześciu lat wciąż umiała zrobić gwiazdę. Szybkość, z jaką padła pastwą obłędu i bólu, stała się tematem plotek – najpierw utrata władzy nad ciałem, a wraz z nią całkowity zanik poczucia humoru, potem zaś otępienie przerywane niekiedy napadami słabowitej furii i stłumionymi krzykami.

Na widok George'a, wyłaniającego się z kaplicy, dwaj kochankowie Molly oddalili się zachwaszczoną żwirową alejką. Weszli między klomby z różami, opatrzone tabliczką: Ogród Pamięci. Wszystkie kwiaty przycięto barbarzyńsko zaledwie kilka cali nad zmarzniętą ziemią, czego Molly nigdy nie pochwalała. Połać trawnika zasłana była niedopałkami papierosów, gdyż właśnie w tym miejscu żałobnicy stali, oczekując, aż z kaplicy wyjdzie poprzedni kondukt. Dwaj przyjaciele, przechadzając się w tę i z powrotem, podjęli rozmowę, którą odbyli już co najmniej kilkakrotnie – chociaż za każdym razem miała inny przebieg – i z której mimo wszystko czerpali więcej pociechy, niż z odśpiewywania pieśni pogrzebowych.

Clive Linley poznał Molly jako pierwszy, jeszcze w 1968 roku, kiedy oboje byli studentami i tworzyli razem pełne rozgardiaszu, nie ustatkowane ognisko domowe w Vale of Health.

– To straszne tak odejść.

Patrzył, jak jego parujący oddech rozpływa się w szarym powietrzu. Na ten dzień zapowiedziano jedenaście stopni mrozu w centrum Londynu. Jedenaście stopni mrozu. Doszedł do wniosku, że ze światem jest coś poważnie na opak, i to nie z winy Boga czy też dlatego, że Go nie ma. Pierwsze nieposłuszeństwo człowieka, jego Upadek – opadająca figuracja, obój, dziewięć nut, dziesięć nut. Clive miał słuch doskonały; usłyszał je teraz, zstępujące od G. Nie musiał ich zapisywać.

– To znaczy umrzeć w ten sposób – ciągnął – nie mając świadomości, jak zwierzę. Zostać odartym ze wszystkiego, zostać tak poniżonym, nim zdąży się załatwić wszystkie sprawy lub choćby pożegnać z bliskimi. Wlazło to w nią, no i…

Wzdrygnął się. Doszli do końca zadeptanego trawnika, zawrócili i ruszyli z powrotem.

– Wolałbym się zabić, niż tak skończyć – powiedział Vernon Halliday. Był z Molly przez rok w Paryżu w 1974 roku, kiedy to dostał swą pierwszą posadę w Agencji Reutera, a ona robiła coś dla magazynu „Vogue".

– Nie dość, że mózg jej wysiadł, to na domiar złego znalazła się w szponach George'a – dodał Clive.

George'a, smutnego, zamożnego wydawcy, który świata poza nią nie widział i którego, ku zdziwieniu wszystkich, nigdy nie opuściła, choć zawsze źle go traktowała. Clive i Vernon patrzyli teraz w kierunku kaplicy, pod którą stał George, odbierając kondolencje od grupy żałobników. Śmierć Molly uwolniła go od powszechnej pogardy. Wydawało się, że urósł kilka cali, wyprostował plecy, głos mu pogrubiał, a nowe poczucie godności zwęziło chciwe oczy o błagalnym wejrzeniu. Odmówił oddania Molly do domu opieki i pielęgnował ją osobiście. Co więcej, w pierwszych dniach, kiedy ludzie chcieli ją jeszcze odwiedzać, stał się odźwiernym. Skrupulatnie racjonował jej Clive'a i Vernona, ponieważ uznał, że wprawiają ją w niezdrową ekscytację, a potem z kolei w przygnębienie. Inny ważny w życiu Molly mężczyzna, minister spraw zagranicznych, również był niemile widziany. Zaczęto szeptać, w kilku kolumnach towarzyskich ukazały się zdawkowe wzmianki. Ale potem sprawa przestała mieć znaczenie, bo poszła plotka, że Molly w straszliwy sposób się odmieniła i zupełnie przestała być sobą, więc nie chciano jej więcej odwiedzać i cieszono się w duchu, że jest George, który to utrudnia. Clive i Vernon z upodobaniem jednak wciąż go nienawidzili.

Kiedy robili kolejny zwrot na trawniku, w kieszeni Vernona zadzwonił telefon. Przeprosił Clive'a i odszedł na stronę, zostawiając przyjaciela samemu sobie. Clive okutał się szczelniej paltem i zwolnił kroku. Pod krematorium stał teraz co najmniej dwustuosobowy tłum w czarnych garniturach. Wypadało dołączyć i zamienić z George'em choć słowo. Doczekał się, wreszcie miał ją tylko dla siebie – kiedy już nie rozpoznawała swej twarzy w lustrze. Nigdy nie zyskał żadnego wpływu na jej sprawy, ale w końcu należała wyłącznie do niego. Clive tracił z wolna czucie w stopach; gdy zaczął tupać, rytm przypomniał mu o opadającej figuracji dziesięciu nut – ritardando, rożek angielski i budzące się delikatnie, kontrapunktycznie na jego tle wiolonczele w lustrzanym odbiciu. W nim jej twarz. Koniec. Pragnął teraz tylko ciepła i ciszy swej pracowni, fortepianu, pisanej partytury i dobrnięcia do końca.

– W porządku – usłyszał pożegnalne słowa Vernona. -Przepisz to i daj na czwartą stronę. Będę za parę godzin. -Następnie Vernon zwrócił się do Clive'a: – Cholerni Izraelczycy. Powinniśmy podejść.

– Chyba tak.

Wykonali jednak jeszcze jeden zwrot na trawniku, bo przecież byli tam po to, żeby pogrzebać Molly.

Gwałtownym wysiłkiem woli Vernon uwolnił się na chwilę od trosk redakcyjnych.

– Była śliczną dziewczyną. Pamiętasz stół do bilardu? W 1978 roku grupa przyjaciół wynajęła duży dom w Szkocji na Boże Narodzenie. Molly i facet, z którym wtedy chodziła, adwokat nazwiskiem Brady, stworzyli żywy obraz Adama i Ewy na nie używanym stole bilardowym, on w slipach, ona w staniku i majtkach, podpórka do kija wyobrażała zaś węża, a czerwona bila jabłko. Jednak wersja, którą puszczono w obieg, która pojawiła się w artykule pośmiertnym i w którą uwierzyli nawet uczestnicy tego przedstawienia, mówiła, że „w Wigilię Molly tańczyła nago, jak ją Pan Bóg stworzył, na stole bilardowym w szkockim zamku".

– Śliczną – powtórzył Clive.

Kiedy udawała, że nadgryza jabłko, popatrzyła mu prosto w oczy, uśmiechając się lubieżnie i kręcąc żuchwą, z dłonią na wysuniętym biodrze, niczym musicalowa parodia kokoty. Uznał, że swym uporczywym spojrzeniem daje mu znak i rzeczywiście, już w kwietniu się zeszli. Wprowadziła się do jego pracowni na South Kensington i została aż do jesieni. Działo się to w okresie, kiedy jej artykuły o jedzeniu zyskały rozgłos, kiedy ogłosiła wszem i wobec w telewizji, iż przewodnik kulinarny Michelina to „kuchnia kiczu". Było to również w czasie jego pierwszego wzlotu, w czasie Wariacji orkiestrowych w Festival Hali. Ich drugie podejście. Ona niewiele się zmieniła, on wprost przeciwnie. Po dziesięciu latach zmądrzał na tyle, by przekazać jej ster. Należał do nadgorliwych. Dzięki niej poznał dyskretną erotykę, uświadomił sobie okazjonalną potrzebę bezruchu. Leż spokojnie, o tak, popatrz na mnie, naprawdę popatrz na mnie. Jesteśmy bombą zegarową. Zbliżał się wtedy do trzydziestki, a więc wedle współcześnie obowiązujących norm był opóźniony w rozwoju. Kiedy znalazła sobie mieszkanie i spakowała walizki, poprosił ją o rękę. Pocałowała go i uraczyła cytatem do ucha: „By nie odeszła, wziął ją do ołtarza, dziś już bez niej nic mu się nie zdarza". Dokonała słusznego wyboru, bo kiedy się wyprowadziła, poczuł się szczęśliwszy w samotności niż kiedykolwiek dotąd i w niespełna miesiąc napisał Trzy pieśni jesienne.

– Nauczyłeś się czegoś od niej? – zapytał znienacka. W połowie lat osiemdziesiątych Vernon również miał powtórkę na wakacjach w Umbrii. Potem ożenił się i został rzymskim korespondentem gazety, której obecnie szefował.

– Nigdy nie pamiętam, co się dzieje w łóżku – odparł. – Ale jestem pewien, że było nadzwyczajnie. Pamiętam jednak, że nauczyła mnie wiele o borowikach. Jak je zbierać i przyrządzać.

Clive uznał jego słowa za unik i powstrzymał się od zwierzeń. Spojrzał w kierunku kaplicy. Należało tam podejść.

– Wiesz, powinienem był się z nią ożenić – rzekł bez ogródek, zaskakując samego siebie. – Kiedy choroba by ją dopadła, udusiłbym ją poduszką albo coś w tym rodzaju i uchronił od powszechnego współczucia.

Roześmiawszy się, Vernon wyprowadził przyjaciela z Ogrodu Pamięci.

– Łatwo powiedzieć. Już widzę, jak piszesz pieśni dla współskazańców jak ta, no, jak ona się nazywała, ta sufrażystka?

– Ethel Smyth. Byłbym w tym o wiele lepszy od niej.

Przyjaciele Molly, z których składał się kondukt, woleliby się spotkać gdzie indziej niż w krematorium, ale George dał jasno do zrozumienia, że nie będzie nabożeństwa pogrzebowego. Nie chciał słuchać, jak z ambony u Świętego Marcina czy Jakuba jej trzej byli kochankowie publicznie dzielą się wrażeniami, ani być świadkiem, jak wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, gdy on wygłasza swoją mowę. Podchodzących Clive'a i Vernona wchłonął typowy gwar przyjęcia koktajlowego. Brakowało wprawdzie tac z szampanem i ścian, które odbijałyby dźwięk, ale poza tym można było odnieść wrażenie, że jest się na kolejnym wernisażu albo kolejnym otwarciu dla mediów. Clive zobaczył mnóstwo twarzy, których nigdy dotąd nie oglądał przy dziennym świetle; wyglądały strasznie, jak oblicza truposzy, które zerwały się na nogi, by powitać nowicjusza w swym gronie. Ożywiony tym napadem mizantropii, ruszył płynnie przez tłum, puszczając mimo uszu wołania po imieniu, wyrywając łokieć, kiedy go za niego chwytano, zdążając uparcie do miejsca, gdzie stał George zajęty rozmową z dwiema kobietami i zasuszonym starym jegomościem w kapeluszu i z laską.

– Ale zimno, musimy już iść! – zawołał ktoś, ale przez chwilę nikt nie potrafił się oprzeć sile dośrodkowej towarzyskiego zebrania.

Clive stracił z oczu Vernona, którego odciągnął na bok właściciel stacji telewizyjnej.

Wreszcie uścisnął rękę George'a w umiarkowanie szczerym wyrazie uczuć.

– To był wspaniały pogrzeb – rzekł.

– Bardzo miło z twojej strony, że przyszedłeś.

Jej śmierć go uszlachetniła. Spokojna godność nie leżała w naturze George'a, którego zawsze cechowała posępność i natarczywość. Pragnął być lubiany, ale w życzliwości zawsze doszukiwał się niecnych motywów. Oto brzemię dźwigane przez nadzwyczaj bogatych.

– Najmocniej przepraszam – powiedział – to są siostry Finch, Vera i Mini, które znały Molly jeszcze w Bostonie. Clive Linley.

Podali sobie dłonie.

– Pan jest tym kompozytorem? – zapytały Vera i Mini.

– Owszem.

– To zaszczyt pana poznać. Moja jedenastoletnia wnuczka nauczyła się pańskiej sonatiny na egzamin. Naprawdę bardzo ją lubi.

– Miło mi to słyszeć.

Clive'a lekko przygnębiała myśl, że dzieci grają jego utwory.

– A to – odezwał się George – jest Hart Pullman, również ze Stanów.

– Hart Pullman. Nareszcie. Czy pamięta pan, że skomponowałem do pańskiej Furii muzykę na orkiestrę jazzową?

Pullman był poetą beatnikowym, ostatnim z pokolenia Kerouaca. Stał się małym pomarszczonym jaszczurem, który z trudem skręcał szyję, by spojrzeć na Clive'a.

– Dziś już, kurwa, nic nie pamiętam – odparł wesoło mocnym, wysokim głosem. – Ale skoro mówisz, że skomponowałeś, to pewnie tak było.

– Ale Molly pan pamięta?

– Kogo? – Przez dwie sekundy Pullman zachowywał poważną minę, po czym zachichotał i szczupłymi białymi palcami chwycił Clive'a za rękaw.

– No jasne – odparł głosem królika Bugsa. – Sześćdziesiąty piąty w East Village. Pamiętam Molly. A jakże!

Clive skrył swoje zakłopotanie i dokonał obliczeń w myśli. W czerwcu sześćdziesiątego piątego miałaby dopiero szesnaście lat. Dlaczego nigdy o nim nie wspomniała?

– Pewnie przyjechała na lato? – próbował ostrożnie drążyć sprawę.

– Ehe. Na urządzaną przeze mnie mocno zakrapianą imprezę w wigilię Trzech Króli. Co to była za dziewczyna, nie, George?

Zatem ustawowy gwałt. Trzy lata przed nim. Nigdy nie mówiła o Harcie Pullmanie. Czy przyszła na prawykonanie Furii? A potem do restauracji? Dziś już, kurwa, nic nie pamięta.

George odwrócił się, by kontynuować rozmowę z dwiema siostrami z Ameryki. Uznawszy, że nie ma nic do stracenia, Clive przyłożył dłoń do ust, nachylił się i szepnął Pullmanowi do ucha:

– Nigdy jej nie pieprzyłeś, ty kłamliwy gadzie. Nie zniżyłaby się do tego.

Wcale nie zamierzał odejść po tych słowach, gdyż chciał usłyszeć odpowiedź, ale właśnie w tej chwili dwie liczne grupy wepchały się z lewa i prawa, jedna, by złożyć kondolencje George'owi, druga, by wyrazić swój szacunek dla poety. W wirze przetasowań Clive zorientował się nagle, że znalazł się z brzegu i odchodzi na stronę. Hart Pullman i nastoletnia Molly. Zdjęty wstrętem, zawrócił, wwiercił się znów w tłum i łaskawie ignorowany przez wszystkich zatrzymał się na małej polance, patrząc dokoła po twarzach przyjaciół i znajomych pochłoniętych rozmową. Poczuł, że jest jedynym człowiekiem, któremu brak Molly. Być może, gdyby się z nią ożenił, zachowywałby się gorzej niż George i nie przystałby nawet na to zgromadzenie. Ani na jej bezradność. Wysypałby na dłoń trzydzieści pigułek nasennych z kanciastej brązowej buteleczki. Tłuczek i moździerz, szklanka whisky. Trzy łyżki żółtobiałej papki. Kiedy by to zażywała, spojrzałaby na niego, jak gdyby wiedziała o wszystkim. Podstawiłby jej lewą dłoń pod podbródek, żeby złapać to, co wycieknie z ust. Trzymałby ją w objęciach, podczas gdy ona by zasypiała. Trzymałby ją przez całą noc.

Nikt inny za nią nie tęsknił. Clive rozejrzał się po żałobnikach, z których wielu było jego rówieśnikami w zaokrągleniu do roku czy dwóch. Jak dobrze się im powodziło, jakże wpływowymi ludźmi się stali, jakże rozkwitli pod rządami gabinetu, którym pogardzali przez niemal siedemnaście lat. Mówiąc o mym pokoleniu. The Who. Tyle energii i tyle fartu. Wykarmieni zdrowym mlekiem państwa w cieple powojennych rozstrzygnięć, następnie utuczeni pionierską, niewinną pomyślnością swych rodziców, wkroczyli wreszcie w dorosłość pośród pełnego zatrudnienia, nowych uniwersytetów, masowo wydawanych kolorowych książek, rozkwitu rock and rolla, pokupnych ideałów.

Kiedy w końcu drabina się pod nimi zapadła, kiedy troskliwe państwo zabrało cyca i przeobraziło się w macochę, siedzieli już bezpiecznie na szczytach, skonsolidowani, zdecydowani wykuwać to i owo – gusta, opinie, fortuny.

– Idę, bo już nie czuję nóg ani rąk! – usłyszał wesołe wołanie jakiejś kobiety. Odwróciwszy się, zobaczył przed sobą młodego mężczyznę, który właśnie chciał dotknąć jego ramienia. Mniej więcej dwadzieścia pięć lat, łysy albo ogolony do gołej skóry, w szarym garniturze bez palta.

– Pan Linley? Przepraszam, że przeszkadzam w skupieniu – rzekł nieznajomy, cofając rękę.

Clive sądził, że to muzyk lub łowca autografów, przywdział zatem maskę cierpliwości na twarz.

– Słucham?

– Pragnę zapytać, czy znalazłby pan chwilę, by podejść i zamienić słowo z ministrem spraw zagranicznych? Bardzo mu zależy, żeby pana poznać.

Clive zacisnął usta. Nie chciał być przedstawiony Julianowi Garmony'emu, ale zarazem nie miał ochoty robić mu afrontu. Sytuacja bez wyjścia.

– Dobrze, gdzie jest minister? – zapytał. Został poprowadzony między gromadkami swych przyjaciół, z których niejeden domyślał się, dokąd idzie, i próbował go odciągnąć od przewodnika.

– Ej, Linley! Nie gada się z wrogiem!

Istotnie, wróg. Co ją w nim pociągało? Facet wyglądał dziwacznie: wielki łeb, mnóstwo czarnych falistych włosów, wszystkie prawdziwe, okropnie blada twarz, wąskie, mało zmysłowe usta. Klientelę na politycznym targowisku zaskarbił sobie straganem z nie spotykanym towarem, jakim były ksenofobiczne i reakcyjne poglądy. Co ją w nim pociągało? Vernon zawsze miał gotową odpowiedź na to pytanie: skurwiel na szczytach władzy, do tego ostry w łóżku. Ale przecież mogła to znaleźć i gdzie indziej. W grę musiał wchodzić jakiś ukryty dar, który doprowadził Garmony'ego aż tak wysoko, a teraz pchał go do rywalizacji z premierem o jego posadę.

Sekretarz wprowadził Clive'a w półokrąg dokoła ministra, który najwyraźniej wygłaszał mowę albo opowiadał jakąś historię. Garmony przerwał, wsunął palce w dłoń Clive'a i mruknął napiętym głosem, jak gdyby byli sami:

– Od lat chciałem pana poznać.

– Jak się pan miewa?

Przemawiał do towarzystwa, wśród którego znajdowali się dwaj młodzi mężczyźni o miłym, jawnie nieuczciwym spojrzeniu dziennikarzy parających się aktualnościami. Minister odstawiał przedstawienie, a Clive był jego rekwizytem.

– Moja żona zna na pamięć kilka pańskich utworów fortepianowych.

No nie, znowu. Clive się zastanawiał. Czy jest aż tak obłaskawionym i banalnym twórcą, jak utrzymują niektórzy jego młodsi krytycy, czy też Góreckim ludzi myślących?

– Zatem musi być świetną instrumentalistką.

Minęło trochę czasu, odkąd spotkał się z politykiem twarzą w twarz, i zupełnie zapomniał o ruchach oczu, o niespokojnym patrolowaniu otoczenia w poszukiwaniu nowych słuchaczy lub odstępców, o wypatrywaniu osób wyższych rangą albo innej poważnej szansy, którą w przeciwnym razie można przegapić.

Garmony potoczył wzrokiem dokoła, by utrzymać na sobie uwagę publiczności.

– Była znakomita. Konserwatorium Goldsmitha, potem Guildhall. Miała przed sobą bajeczną karierę… – Urwał dla efektu komicznego. – No ale potem poznała mnie i wybrała medycynę.

Jedynie sekretarz i jakaś kobieta – też podwładna ministra – zachichotali. Dziennikarze stali nieporuszeni. Być może słyszeli to nie pierwszy raz.

Oczy ministra spraw zagranicznych spoczęły z powrotem na kompozytorze.

– Jeszcze jedno. Chciałem panu powinszować zamówienia Symfonii Milenijnej. Czy pan wie, że decyzja stanęła aż na szczeblu gabinetu?

– Słyszałem. I pan opowiedział się za mną.

Clive pozwolił sobie na cień znużenia w głosie, ale Garmony zareagował, jak gdyby podziękowano mu wylewnie.

– Och, przynajmniej tyle mogłem zrobić. Niektórzy moi koledzy chcieli tego gwiazdora muzyki pop, byłego Beatlesa. A przy okazji, jak panu idzie? Jesteśmy blisko końca?

– Bardzo blisko.

Kończyny miał skostniałe od pół godziny, ale dopiero w tej chwili chłód przeniknął go na wskroś. W ciepłej pracowni siedziałby w samej koszuli, ślęcząc nad ostatnimi stronami symfonii, bo od prawykonania dzieliło go ledwie kilka tygodni. Przekroczył już dwa terminy i niczego tak nie pragnął, jak znaleźć się szybko w domu.

Wyciągnął rękę do Garmony'ego.

– Bardzo miło było pana poznać. Muszę już iść.

Ale minister nie uścisnął jego dłoni, tylko mówił dalej, gdyż z obecności sławnego kompozytora należało wyciągnąć nieco więcej korzyści.

– Wie pan, zawsze uważałem, że to właśnie twórcza wolność artystów pańskiego pokroju sprawia, że moja praca warta jest zachodu…

Popłynęło więcej słów na podobną nutę, tymczasem Clive patrzył przed siebie, nie okazując żadnych oznak wzbierającego w nim niesmaku. Garmony też był z jego pokolenia. Wysoki urząd zabił w nim umiejętność rozmawiania z obcym jak równy z równym. Być może to właśnie dostawała od niego w łóżku – podniecenie bezosobowością. Mężczyzna strojący miny przed lustrem. Ale przecież wolała emocjonalne ciepło. Leż spokojnie, popatrz na mnie, naprawdę popatrz na mnie. Molly i Garmony. Może to był po prostu błąd z jej strony. Tak czy owak, myśl o tym stała się dla Clive'a nie do zniesienia.

Były kochanek Molly doszedł do pointy:

– To jest tradycja, która czyni nas tymi, kim jesteśmy.

– Ciekawi mnie – odezwał się Clive – czy wciąż opowiada się pan za wieszaniem ludzi.

Garmony znakomicie poradził sobie z nagłą zmianą frontu, tylko jego oczy zlodowaciały.

– Wydaje mi się, że większość ludzi zna mój pogląd w tej kwestii. Na razie zaś rad nierad przyjmuję stanowisko parlamentu i zbiorową odpowiedzialność rządu. – Wyszedłszy z zaczepki obronną ręką, zrobił się raptem czarujący.

Dwaj dziennikarze z notatnikami przysunęli się nieco bliżej.

– Podobno powiedział pan kiedyś w jakimś przemówieniu, że Nelson Mandela zasługuje na powieszenie.

Garmony, który w następnym miesiącu wybierał się z wizytą do Afryki Południowej, uśmiechnął się spokojnie. Dawne przemówienie, do którego nawiązał Clive, wygrzebała ostatnio gazeta Vernona, poczynając sobie w dość rynsztokowym stylu.

– Uważam, że zarzucanie ludziom tego, co powiedzieli jeszcze jako w gorącej wodzie kąpani studenci, nie ma większego sensu. – Przerwał i zachichotał. – Minęło prawie trzydzieści lat. Założę się, że pan też niejedno mówił i myślał.

– Ależ naturalnie – odparł Clive. – Co tylko dowodzi mojej racji. Bo gdyby wówczas wyszło na pańskie, to dziś byłoby za późno na zmianę zdania.

Garmony skłonił lekko głowę w wyrazie zgody.

– Całkiem słusznie. Tyle tylko, drogi panie, że w rzeczywistym świecie żaden wymiar sprawiedliwości nie jest wolny od ludzkich omyłek.

Po tych słowach minister spraw zagranicznych zrobił coś niebywałego, co obróciło w pył teorię Clive'a o wpływach wysokiego urzędu na jednostkę i co z perspektywy czasu zmuszony był podziwiać. Garmony wyciągnął bowiem rękę, kciukiem i palcem wskazującym chwycił Clive'a za wyłóg palta i przyciągnąwszy go ku sobie, powiedział ściszonym głosem, by nikt inny nie usłyszał:

– Kiedy widziałem Molly ostatni raz, powiedziała, że jesteś i zawsze byłeś impotentem.

– Brednie. Na pewno tak nie powiedziała.

– Oczywiście się wypierasz. Zatem albo możemy podyskutować o tym głośno w obecności tych ludzi, albo w tej chwili zejdź ze mnie i ładnie się pożegnaj. Innymi słowy, spierdalaj.

Sztych został wyprowadzony znienacka i szybko, a gdy dotarł do celu, Garmony wyprostował się i rozpromieniony potrząsnął ręką kompozytora, wołając do swego sekretarza:

– Pan Linley łaskawie przyjął moje zaproszenie na kolację!

Być może był to uzgodniony szyfr, gdyż młody mężczyzna zbliżył się natychmiast, by odprowadzić Clive'a, któremu minister pokazał już plecy, zwracając się do dziennikarzy:

– Wspaniały człowiek, ten Clive Linley. Podkreślać dzielące nas różnice i jednocześnie pozostawać na przyjacielskiej stopie. Nie uważają, państwo, że to kwintesencja kultury?

2

Godzinę później Vernon podrzucił Clive'a na South Kensington samochodem, który był absurdalnie mały jak na auto z szoferem. Wysiadł, by się pożegnać.

– Okropny pogrzeb.

– Żeby choć kieliszek wina.

– Biedna Molly.

Clive wszedł do domu i stanął w przedpokoju, chłonąc ciszę i ciepło płynące od kaloryferów. Z kartki od gospodyni dowiedział się, że w pracowni czeka termos z kawą. Poszedł tam, nie zdjąwszy palta, wziął ołówek i papier nutowy i pochyliwszy się nad fortepianem, napisał opadającą sekwencję dziesięciu nut. Stojąc przy oknie, patrzył na kartkę, wyobrażając sobie kontrapunktyczne wprowadzenie wiolonczeli. Zdarzały się dni, gdy zamówienie na symfonię z okazji milenium wydawało się niedorzecznym utrapieniem, brutalnym wtargnięciem biurokracji w jego twórczą niezależność: korowody z ustaleniem, gdzie Giulio Bo, wybitny włoski dyrygent, będzie miał próby z Brytyjską Orkiestrą Symfoniczną, łagodne wprawdzie, ale nieustające poirytowanie z powodu uwagi okazywanej przedsięwzięciu przez niezdrowo podekscytowaną albo wręcz wrogą prasę, wreszcie fakt, że Clive nie wywiązał się z dwóch terminów – do nowego tysiąclecia zostało zaledwie kilka lat. Trzymając w kieszeni palta zgrabiałą wciąż z zimna lewą rękę, usiadł przy fortepianie i zagrał powoli, chromatycznie, w figlarnym rytmie pasaż, który właśnie napisał. W istocie tylko dwa oznaczenia taktowe. Następnie, z lewą ręką wciąż w kieszeni palta, zaimprowizował wznoszącą się linię melodyczną wiolonczeli. Odegrał ją kilkakrotnie w rozmaitych wariacjach, aż poczuł się usatysfakcjonowany. Skrobnął na papierze partię wiolonczeli, która sięgała szczytu skali i miała brzmieć jak trzymana w ryzach furia. Późniejsze rozładowanie tego napięcia, w finalnej części symfonii, stanie się ucztą dla uszu.

Odszedł od fortepianu i nalał sobie kawy, którą wypił w swym stałym miejscu przy oknie. Dopiero wpół do czwartej, a ściemniło się już tak, że trzeba zapalić światło. Z Molly pozostał proch. Clive zamierzał pracować całą noc, a potem spać do obiadu. Nie było nic innego do roboty. Stworzyć coś i umrzeć. Po kawie przeszedł z powrotem przez pokój i stanął w palcie nad klawiaturą, po czym w świetle gasnącego dnia zagrał obiema rękoma to, co przed chwilą napisał. Niemal trafiając w sedno, niemal docierając do prawdy. Muzyka przywodziła na myśl usychanie z tęsknoty za czymś nieosiągalnym. Za kimś. To właśnie w takich chwilach, kiedy zbyt go nosiło, by wysiedzieć długo przy fortepianie, i gdy zarazem był nazbyt podekscytowany nowymi pomysłami, by zostawić instrument w spokoju, dzwonił do niej i zapraszał ją do siebie. Przyjeżdżała, jeśli tylko miała czas; robiła herbatę lub mieszała egzotyczne drinki i siadała w wysłużonym fotelu ustawionym w kącie pracowni. Albo rozmawiali, albo urządzali koncert życzeń i wtedy słuchała z zamkniętymi oczyma. Miała zaskakująco wyrafinowany gust jak na bywalczynię przyjęć. Bach, Strawiński, z rzadka Mozart. Jednak nie była już dziewczyną, nie była już jego kochanką. Stali się przyjaciółmi, bo zbyt przywykli do siebie, by pałać namiętnością, lubili za to rozmawiać bez skrępowania o własnych sprawach. Była dla niego jak siostra; wystawiała jego kobietom znacznie przychylniejsze noty niż on, kiedy oceniał jej mężczyzn. Poza tym gaworzyli o muzyce i jedzeniu. Teraz zaś była miałkim prochem w alabastrowej urnie, którą George będzie trzymał na szafie.

Wreszcie się ogrzał, choć w lewej ręce wciąż czuł mrowienie. Zdjął palto i rzucił je na fotel Molly. Obszedł pracownię, zapalając światła, a potem wrócił do fortepianu. Przez ponad dwie godziny dłubał w partii wiolonczeli i nakreślał dalszą orkiestrację, niepomny mroku na dworze i przytłumionej kłótni aut w trakcie wieczornego szczytu. Był to jedynie pasaż służący za pomost do wielkiego finału. Clive'a pochłonęła bez reszty obietnica, dążenie – wyobrażał je sobie pod postacią kondygnacji prastarych startych schodów, które nikną w oddali – tęsknota, by piąć się i piąć, i wreszcie dotrzeć sprężystym skokiem do odległego klucza i zarazem, przy akompaniamencie rozpływających się plam dźwięku, które nikną niczym rozpraszająca się mgła, do linii melodycznej pieczętującej dzieło, do pożegnania, do rozpoznawalnej, przeszywająco pięknej muzyki, która wykroczyłaby poza swą niemodną naturę, opłakiwała odchodzące stulecie i jego bezsensowne potworności, jak też sławiła jego błyskotliwą pomysłowość. Jeszcze długo po przebrzmieniu prawykonania, zakończeniu uroczystości z okazji milenium, długo po wypaleniu ogni sztucznych oraz powstaniu analiz i podsumowań, nieprzeparte piękno tej linii melodycznej trwać będzie jako elegia na wiek, który przeminął.

Nie była to jedynie fantazja Clive'a, gdyż podobnie widział to komitet do spraw organizacji obchodów. Z rozmysłem wybrano kompozytora, który, rzecz znamienna, wyobrażał sobie narastający pasaż muzyczny jako wznoszące się zabytkowe kamienne schody. Nawet zwolennicy Clive'a, przynajmniej w latach siedemdziesiątych, uznawali zasadność określenia „arcykonserwatywna" wobec jego twórczości, gdy tymczasem krytycy woleli przymiotnik „zacofana", wszyscy natomiast byli zgodni, że obok Schuberta i McCartneya to właśnie Linley potrafi pisać melodie. Symfonię zamówiono u niego na tyle wcześnie, by zaistniała w świadomości społeczeństwa; zasugerowano, na przykład, że hałaśliwy, natarczywy pasaż na instrumenty dęte mógłby zostać wykorzystany jako oprawa muzyczna głównego wydania wiadomości. Komitet, uznany przez establishment muzyczny za zespół ludzi o średnio wyrafinowanych gustach, nade wszystko pragnął symfonii, z której można byłoby odcedzić przynajmniej jedną melodię, hymn, elegię na oczernione, mijające stulecie i włączyć ją do oficjalnych uroczystości na tej samej zasadzie, jak Nessun dorma wykorzystano w turnieju piłkarskim. Najpierw włączyć, a potem wypuścić na szerokie wody, by z nadejściem trzeciego tysiąclecia podjęła ryzyko niezależnego istnienia w świadomości społeczeństwa.

Dla Clive'a Linleya sprawa była prosta. Postrzegał siebie jako następcę Vaughana Williamsa i określenia w rodzaju „konserwatysta" uważał za nieistotne, chybione zapożyczenia ze słownika polityki. Poza tym w latach siedemdziesiątych, kiedy z wolna go zauważano, ortodoksją nauczaną w konserwatoriach stała się muzyka atonalna i aleatoryzm, zgiełk tonów, elektronika, rozbijanie tonacji na dźwięki, słowem cała tradycja modernistyczna. I to przecież jej krzewiciele, w znacznie większym stopniu niźli on sam, zasługiwali na miano reakcjonistów. W 1975 roku Clive opublikował stustronicową książkę, która -jak każdy dobry manifest – była zarówno atakiem, jak i apologią. Stara gwardia modernizmu uwięziła muzykę w murach akademii, odcięła od świata, zazdrośnie jej strzegąc jako własność elity. W rezultacie stała się jałowa, gdyż buńczucznie zerwano jej fundamentalne przymierze z odbiorcą. Clive z przekąsem opisał wsparty publicznymi pieniędzmi „koncert" w niemal do cna opustoszałym kościele, gdzie przez ponad godzinę uderzano złamaną szyjką skrzypiec w nogi fortepianu. Tekst w programie, naszpikowany odniesieniami do holokaustu, wyjaśniał, dlaczego na obecnym etapie dziejów Europy żadna inna forma muzyki nie ma racji bytu. Dalej Clive dowodził, że w zasklepionych umysłach podobnych gorliwców nawet najmniejszy sukces czy jakiekolwiek oznaki uznania ze strony publiczności są niechybnie świadectwem kompromisu estetycznego i porażki artysty. Utrzymywał, że kiedy wreszcie napisana zostanie ostateczna historia dwudziestowiecznej muzyki, rację przyzna się bluesowi, jazzowi, rockowi i nieustannie ewoluującej tradycji muzyki folk. Te gatunki aż nadto wyraźnie dowodzą, że melodia, harmonia i rytm nie stoją w sprzeczności z nowatorstwem. Co się zaś tyczy muzyki „poważnej", to jedynie pierwsza połowa stulecia zapisze się chlubnie w dziejach, a w niej zaledwie paru kompozytorów, do których Clive nie zaliczył późnego Schoenberga i jemu podobnych.

Tyle na temat ataku. W apologii wykorzystał na swój sposób ograny pomysł zapożyczony z Eklezjasty: nadeszła pora, by odebrać muzykę komisarzom, by przywrócić jej zasadniczą komunikatywność, gdyż w Europie wykuwano ją na kowadle tradycji humanistycznej, która zawsze głosiła zagadkowość natury ludzkiej. Nadeszła pora, by przyjąć do wiadomości, że publiczne wykonanie dzieła jest formą „świeckiej komunii", by uznać pierwszeństwo rytmu i tonacji oraz elementarnej natury melodii. Żeby tak się stało, a jednocześnie żeby nie odtwarzać muzyki przeszłości, należy opracować współczesną definicję piękna, a to z kolei jest niemożliwe bez uprzedniego uzmysłowienia sobie „fundamentalnej prawdy". Na tym etapie Clive śmiało zaczerpnął z pewnych nie opublikowanych i nad wyraz teoretycznych esejów kolegi Noama Chomsky'ego, które przeczytał, gdy gościł u autora na przylądku Cod: zdolność do „odczytywania" rytmów, melodii i ładnych harmonii, podobnie jak unikatowa zdolność do nauki języka, wpisana jest w geny człowieka. Antropolodzy przekonali się, że te trzy elementy istnieją we wszystkich kulturach muzycznych. Mamy ucho wyczulone na harmonię. (Ponadto bez otaczającego harmonijnego tła dysharmonia traci znaczenie i staje się mało interesująca). Pojmowanie linii melodycznej stanowi skomplikowaną czynność umysłową, którą potrafi jednak wykonać nawet niemowlę; rodzimy się obarczeni dziedzictwem, jesteśmy homo musicus; zdefiniowanie piękna w muzyce musi zatem pociągać za sobą zdefiniowanie ludzkiej natury, co z kolei na powrót prowadzi nas do humanistyki i komunikatywności…

Wydanie Przywołać piękno Clive'a Linleya zbiegło się z prawykonaniem jego Symfonii derwiszowych na wirtuozerskie smyczki w Wigmore Hall, dzieła o tak błyskotliwych polifonicznych kadencjach, zakłócanych tak hipnotycznym lamentem, że w równej mierze było ono znienawidzone, co uwielbiane, a to umocniło reputację twórcy i zapewniło poczytność jego książce.

Pomijając sprawę tworzenia, komponowanie symfonii jest żmudną pracą fizyczną. Wymaga napisania nuta po nucie, sekunda po sekundzie, partii na niekiedy aż dwadzieścia cztery instrumenty, następnie ich zagrania, zestrojenia z całą partyturą, kolejnego zagrania, przepisania, wysłuchania w ciszy, jak ucho wewnętrzne syntetyzuje i aranżuje pionowe szeregi bazgrołów i skreśleń, a dalej poprawek, póki takt nie będzie odpowiedni, a wreszcie kolejnego zagrania na fortepianie. Do północy Clive zdążył rozpisać cały narastający pasaż i zabrał się do wielkiej luki, która poprzedzała powolną zmianę klucza. Do czwartej nad ranem zestawił ze sobą główne partie i wiedział już dokładnie, jak będzie wyglądała modulacja, jak wyparują zwały mgły.

Wstał wyczerpany od fortepianu, zadowolony z poczynionych postępów, ale czujny: doprowadził turbinę dźwięku do punktu, gdzie zaczynała się prawdziwa praca nad finałem, który mógł się wykluć jedynie z natchnionego pomysłu – finalna linia melodyczna w swej pierwotnej i najprostszej formie, śmiało wyrażona solową partią instrumentu dętego albo pierwszymi skrzypcami. Dotarł do sedna i poczuł brzemię. Pogasił światła i zszedł do sypialni. Nie miał nawet zarysu pomysłu, nawet cienia przeczucia i zdawał sobie sprawę, że nie przywoła go, siedząc przy fortepianie i marszcząc czoło w skupieniu. Wszystko w swoim czasie. Wiedział z doświadczenia, że najlepiej zrobi, jeśli się odpręży, odstąpi na krok, zachowując jednocześnie czujność i chłonność umysłu. Będzie musiał wybrać się na długi spacer za miastem, a może nawet na serię długich spacerów. Potrzebował gór i bezmiaru nieba. Choćby Krainy Jezior. Najlepsze pomysły świtały mu znienacka po przejściu dwudziestu mil, kiedy myślami błądził daleko.

Znalazłszy się wreszcie w łóżku, ułożywszy się na plecach w całkowitej ciemności, spięty i drżący od wysiłku umysłowego, zobaczył, jak na jego siatkówce kładą się ząbkowane smugi podstawowych kolorów, po czym zwijają się, skręcają w słoneczne przejaśnienia. Stopy miał lodowate, ręce i klatkę piersiową rozpalone. Niepokoje związane z pracą uległy transmutacji w mniej szlachetny kruszec nocnego strachu: choroba i śmierć, abstrakcyjne pojęcia, które wkrótce znalazły swój punkt skupienia w doznaniu nadal obecnym w lewej ręce. Ręka była zimna, drętwa i swędziała, jak gdyby siedział na niej przez pół godziny. Pomasował ją prawą dłonią i przytulił do ciepłego brzucha. Czy to nie właśnie coś podobnego czuła Molly, kiedy chciała zatrzymać taksówkę przed knajpą? Nie miał towarzyszki życia, żony, George'a, nikogo, kto w razie czego by się nim zaopiekował, ale to prawdopodobnie łaska boska. Tylko co w zamian? Przekręcił się na bok i naciągnął kołdrę na siebie. Dom opieki, telewizor w świetlicy, bingo, starcy z petami, wonią moczu i kapiącą śliną. Nie pozwoli na to. Rano pójdzie do lekarza. Ale przecież tak właśnie zrobiła Molly i wysłali ją na badania. Potrafią się zająć niemocą człowieka, ale nie potrafią jej zapobiec. Zatem trzeba się trzymać od nich z dala, obserwować własne staczanie się po równi pochyłej, a kiedy już nie będzie mógł pracować ani zachować godności, skończy ze sobą. Ale jak uchronić się od przeoczenia tej granicy, którą Molly tak szybko przekroczyła, jak ma uchronić się od chwili, kiedy stanie się całkiem bezradny, skołowany, zbyt ogłupiały, by się zabić?

Niedorzeczność! Usiadł, pomacał dłonią przy łóżku w poszukiwaniu lampki i zapaliwszy ją, wyjął spod czasopisma pigułki nasenne, których na ogół unikał. Zażył jedną i opadł na poduszki, ssąc powoli. Masując zdrętwiałą rękę, pokrzepiał się racjonalnymi myślami. Ręka zgrabiała mu z zimna, to wszystko, poza tym jest przemęczony. W jego życiu liczy się przede wszystkim praca, dokończenie symfonii, zwieńczenie jej liryczną kulminacją. Znalazł pociechę w tym, co jeszcze przed godziną go gnębiło, i po dziesięciu minutach zgasił lampkę. Ułożył się na boku: zawsze przecież pozostawała praca. Pojedzie na wycieczkę do Krainy Jezior. Magiczne nazwy niosły ukojenie: Blea Rigg, High Stile, Pavey Ark, Swirl How. Pójdzie Langstrath Valley, przekroczy strumień i ruszy na Scafell Pike, a wróci przez Allen Crags. Znał dobrze tę trasę. Wspinając się na granie, powróci do równowagi, odzyska klarowność widzenia.

Zażył swoją cykutę i wiedział, że żadne fantazje nie będą go już dręczyły. Ta myśl również dodała mu otuchy, toteż nim chemikalia dotarły do mózgu, podciągnął kolana do klatki piersiowej i wyzwolił się. Moja biedna ręka. Biedna Molly…

Загрузка...