Zdarzały się takie chwile wczesnym rankiem po łagodnej ofensywie świtu – Londyn spieszył już hałaśliwie do pracy, a gorączkę tworzenia tłumiło wreszcie wyczerpanie – kiedy to Clive wstawał od fortepianu i powłócząc nogami szedł do drzwi, żeby zgasić światło w pracowni, żeby spojrzeć jeszcze raz na bogaty i piękny chaos otaczający jego znój i znów rozważyć tę przelotną myśl, ów drobniutki przebłysk przypuszczenia, którym nie podzieliłby się z nikim na całym świecie, którego nie zapisałby nawet w swym pamiętniku i którego kluczowe słowo formułował w głowie z niechęcią. No cóż, myśl ta brzmiała po prostu tak: być może nie posunąłbym się za daleko, gdybym uznał, że jestem… geniuszem. Geniuszem. Z uczuciem skrępowania wsłuchiwał się wewnętrznym uchem w ton tego słowa i za nic nie pozwoliłby mu zagościć na ustach. Nie był przecież próżnym człowiekiem. Geniusz. Określenie to zdewaluowało się wskutek nadużywania go, ale przecież istnieje pewna skala osiągnięć, pewien parytet złota, który nie podlega dyskusji, który przestaje być sprawą opinii. Niewielu się takich narodziło. Spośród jego ziomków geniuszem był oczywiście Shakespeare, no i mawiano, że także Darwin oraz Newton. Purcell? Prawie, prawie. Britten już mniej, choć w tych rejonach. Beethovenów jednak brakło.
Kiedy nachodziło go to przypuszczenie co do siebie -od powrotu z Krainy Jezior zdarzyło się to trzy- lub czterokrotnie – wówczas świat powiększał się i nieruchomiał, a w szaroniebieskim świetle marcowego poranka jego fortepian, komputer, talerze, filiżanki i fotel Molly nabierały fasonowanych, zaokrąglonych kształtów, przypominając, jak to jawiły mu się przedmioty w czasach młodości, kiedy zażywał meskalinę: wzdymały się od nadmiernej pojemności, puszyły się niegroźnie swą rangą. Pracownię, którą zaraz miał porzucić dla łóżka, postrzegał tak, jak mógłby ją oglądać w filmie dokumentalnym o sobie samym, przedstawiającym ciekawskiemu światu, w jakich okolicznościach narodziło się arcydzieło. Widział też ziarnisty obraz odtwarzany wstecz, ociągającą się przy drzwiach postać w niechlujnej, luźnej białej koszuli, w dżinsach opinających wypukły brzuch, o oczach pociemniałych i przekrwionych ze zmęczenia: kompozytor, heroiczny i urzekający w swej nastroszonej abnegacji. Były to zaiste wspaniałe chwile w okresie radosnych przypływów natchnienia, chwile, jakich nigdy wcześniej nie zaznał – wstawał od pracy w stanie bliskim halucynacji i sunął schodami do sypialni, gdzie zrzucał buty i wsuwał się pod kołdrę, żeby oddać się beztreściowemu odpoczynkowi, który był chorym odrętwieniem, pustką, śmiercią.
Obudził się późnym popołudniem, wciągnął pantofle i zszedł do kuchni, żeby zjeść zimny posiłek pozostawiony dla niego przez gospodynię. Otworzył butelkę wina i zabrał ją do pracowni, gdzie znalazł termos z kawą i gdzie miał rozpocząć kolejną podróż w noc. Gdzieś za plecami, podkradając się niczym dzikie zwierzę, czaił się ostateczny termin. Za niespełna dziesięć dni Clive miał się stawić przed Giulią Bo i Brytyjską Orkiestrą Symfoniczną w Amsterdamie na dwa dni prób, a potem, dwa dni później, na prawykonanie we Free Trade Hall w Birmingham. Biorąc pod uwagę, że do końca tysiąclecia brakowało jeszcze ładnych paru lat, taka presja czasu wydawała się niedorzeczna. Oddał już czystopis z pierwszymi trzema częściami symfonii, a fragmenty orkiestrowe przetranskrybowano. Sekretarka Clive'a zjawiła się kilkakrotnie, żeby odebrać ostatnie strony finalnej części, a zespół kopistów pracował na pełnych obrotach. W tej chwili nie było już czasu na zerkanie wstecz. Clive mógł tylko brnąć do przodu z nadzieją, że skończy do następnego tygodnia. Utyskiwał, ale w głębi serca był nieczuły na presję, bo tak właśnie musiał pracować, zatracić się w tytanicznym wysiłku doprowadzenia swego dzieła do finału napawającego grozą. Wspinało się po prastarych kamiennych schodach, plamy dźwięków rozpływały się jak mgła, nowa linia melodyczna, mrocznie nakreślona w swej pierwszej manifestacji dla stłumionego puzonu, skupiała wokół siebie bogate struktury orkiestrowe o meandrycznej harmonii, a po nich dysonans i wirujące wariacje, które rozwijały się w przestrzeni, by już nigdy nie powrócić, wreszcie zaś dźwigała się w procesie komasacji, niczym wybuch dokonujący się wspak, zapadający się do środka ku geometrycznemu, nieruchomemu centrum; potem znów odzywał się stłumiony puzon, a dalej, w wyciszonym crescendo, niczym olbrzym nabierający powietrza, finalna, gigantyczna konstatacja melodii (z jedną intrygującą i jak dotąd nie opracowaną zmianą), która nabierała tempa i eksplodowała w formie fali, rozpędzonego tsunami dźwięków osiągających niewyobrażalny impet, po czym stawała dęba, wyżej jeszcze, i wreszcie opadała, załamywała się i rozsypywała, lądując kłębowiskiem cząsteczek na twardym, bezpiecznym podłożu tonacji c-moll. Pozostawały tylko nuty z użyciem pedałów, obiecujące rozładowanie napięcia i spokój w nieskończonej przestrzeni. Następnie było decrescendo trwające czterdzieści pięć sekund, przechodzące w cztery takty zapisanej ciszy. Koniec.
Niemal zrobione. Nocą ze środy na czwartek Clive poprawił i wycyzelował decrescendo. Trzeba było jeszcze cofnąć się o parę stron partytury do zgiełkliwej konstatacji być może zróżnicować nieco harmonię albo nawet całą linię melodyczną lub opracować jakąś formę rytmicznej przeciwwagi, synkopę, która wcinałaby się w pochód nut. Dla Clive'a owa wariacja stała się zasadniczą cechą epilogu; należało sprawić, by przywodziła na myśl nieznajomość przyszłości. Kiedy ta rozpoznawalna już melodia powróci ostatni raz, zmieniona odrobinę, ale zarazem istotnie, powinna zrodzić w słuchaczu niepewność. Była to przestroga, by nie trzymać się nazbyt kurczowo tego, co znamy.
Gdy w czwartek rano zatelefonował Vernon, Clive leżał w łóżku i myślał o finale swej symfonii. Rozmowa go uspokoiła. Od powrotu z Krainy Jezior chciał się z nim skontaktować, lecz porwała go praca, a Garmony, zdjęcia i „The Judge" wydawali się czymś na kształt pobocznych wątków słabo zapamiętanego filmu. Wiedział jedynie tyle, że nie chce się z nikim kłócić, a już najmniej ze starymi przyjaciółmi. Kiedy Vernon przerwał rozmowę i zaproponował, że wpadnie nazajutrz wieczorem na kieliszek, Clive'owi przyszło do głowy, że może skończy symfonię do tej pory. Zdąży poprawić konstatację melodii, bo przecież nie zajmie mu to więcej niż jedno całonocne posiedzenie. Odda ostatnie strony i może zaprosi kilkoro starych przyjaciół, żeby uczcić koniec. Z tymi pogodnymi myślami zapadł w sen, był więc zupełnie wytrącony z równowagi, kiedy obudził się wedle swego mniemania zaledwie dwie minuty później i stał się celem brutalnego przesłuchania ze strony Vernona.
„Chcę, żebyś jak najszybciej poszedł na policję i zeznał, co widziałeś".
Te słowa poraziły go prawdą. Wyszedł z tunelu wprost na oślepiające światło rzeczywistości. Powróciła podróż koleją do Penrith, owe na poły zapomniane już widoki oraz ich cierpki smak. Przy każdej wymianie zdań zapadka przeskakiwała o kolejny ząb koła – ruch odbywał się tylko w jednym kierunku i nie było powrotu do uprzejmości. Po przywołaniu imienia wspólnej kochanki – „chodzi mi o to, że srasz na grób Molly" – Clive'a oblała fala gorącego oburzenia, a kiedy Vernon najbezczelniej w świecie zagroził, że sam pójdzie na policję, rozjuszony odtrącił nogą pościel i stanął w skarpetkach przy stoliku, gotów do pożegnalnej wymiany obelg. Vernon grzmotnął słuchawką tak samo, jak on miał zamiar zrobić. Nie zadając sobie nawet trudu, by zawiązać buty, Clive zbiegł w furii na dół, klnąc po drodze. Nie było jeszcze piątej, ale nalał sobie, bo na to zasłużył, i wyrżnąłby w mordę każdego, kto chciałby mu przeszkodzić. Lecz oczywiście był sam. I dzięki Bogu. Pił dżin z tonikiem, choć właściwie głównie dżin. Stojąc przy ociekaczu, wlewał w siebie trunek, bez cytryny i lodu, rozpamiętując z goryczą niebywałe chamstwo. Co za chamstwo! Układał w myśli list, który wyśle do tej kreatury. A miał go za przyjaciela! Jak on śmie, właśnie on, z tym swoim wstrętnym zajęciem, tym plugawym, cynicznym, knującym móżdżkiem, z tą bałamutną hipokryzją wilka w owczej skórze. Wredny Halliday nie ma zielonego pojęcia, ile trzeba wysiłku, by coś stworzyć, bo sam nie zrobił w życiu nic dobrego i aż zieje nienawiścią do tych, którzy coś zrobili. Ach, ta jego nędzna, zaściankowa pruderia, która ma uchodzić za kręgosłup moralny, gdy tymczasem skurwiel babra się w gównie, w istocie dzień w dzień żyje w kloace i żeby tylko posunąć swe brudne sprawki do przodu, z radością pokala pamięć Molly i zniszczy Garmony'ego, tego bezradnego głupca, prowadząc nagonkę w stylu prasy rynsztokowej. Jednocześnie cały czas udaje przed samym sobą i powtarza każdemu, kto gotów jest go słuchać – na to Clive'owi aż dech zaparło z oburzenia – że spełnia swój obowiązek, że występuje w obronie wzniosłych ideałów. To chory wariat, który nie zasługuje, żeby żyć!
Kuchenne złorzeczenia przedzielił drugi, a potem trzeci kieliszek dżinu. Clive wiedział z doświadczenia, że list wysłany w chwili wzburzenia jest bronią włożoną nieprzyjacielowi do ręki. Że to zakonserwowany jad, który w dalekiej przyszłości zostanie wykorzystany przeciw autorowi. Ale chciał napisać coś jak najszybciej właśnie dlatego, że być może za tydzień nie targałyby już nim tak silne uczucia. Kompromisem była lakoniczna pocztówka, z którą miał zamiar odczekać jeden dzień: Twoje pogróżki budzą we mnie odrazę. Podobnie jak twoje dziennikarstwo. Zasłużyłeś, żeby cię wyrzucono na zbity pysk. Clive. Otworzył butelkę chablis i machnąwszy ręką na saumon en croute w lodówce, poszedł na górę, zdecydowany za wszelką cenę pracować. Nadejdzie jeszcze taki czas, że po Vernonie Hallidayu nie zostanie nawet wspomnienie, natomiast Clive Linely pozostawi po sobie muzykę. Wówczas jego twórczość, jego cicha, uparta, triumfalna twórczość będzie słodką zemstą. Ale zacietrzewienie nie sprzyjało skupieniu, podobnie jak parę kieliszków dżinu i butelka wina. Trzy godziny później Clive wciąż ślęczał bezradny nad partyturą, w zgarbionej pozycji, z ołówkiem w dłoni, ze zmarszczonym czołem, pochłonięty jedynie jazgotliwą karuzelą myśli krążących po głowie, wciąż te same zawzięte koniki unoszące się i opadające na skręconych ślimakowato prętach. Oto są znowu. Co za chamstwo! Na policję! Biedna Molly! Pierdolony świętoszek! I on to nazywa moralnością? Siedzi po uszy w gównie! A Molly się nie liczy…?
O wpół do dziesiątej wstał i postanowił wziąć się w garść, wypić trochę czerwonego wina i zabrać się do roboty. Przecież czekał piękny temat, czekała jego pieśń, rozpisana na stronie, złakniona jego uwagi, spragniona jednej jedynej natchnionej modyfikacji, a oto on, naładowany skupioną energią, gotów tworzyć. Ociągał się jednak w kuchni nad odnalezioną w lodówce kolacją, słuchając audycji o nomadach z marokańskiego plemienia Tuaregów, a potem nalał sobie trzeci kieliszek bandola z myślą o spacerze po domu – o antropologicznej wędrówce po swej własnej egzystencji. W pokoju dziennym nie był od tygodnia i teraz snuł się po olbrzymim pomieszczeniu, przyglądając się obrazom i fotografiom, jak gdyby znalazł się tu pierwszy raz, przesuwając dłonią po meblach i biorąc do ręki przedmioty stojące na gzymsie kominka. Tu mieściło się całe jego życie, na które składały się jakże bogate dzieje! Pieniądze, za które kupiono każdą, choćby najtańszą z tych rzeczy, zarobił wymyślaniem dźwięków, ustawianiem nut jedna po drugiej. Wszystko to sobie wymarzył i ziścił bez niczyjej pomocy. Wypił więc za swój triumf jednym haustem i wrócił do kuchni, by sobie dolać przed wyruszeniem na obchód po jadalni. O wpół do dwunastej zasiadł z powrotem do partytury, której nuty nie chciały ustać w miejscu nawet dla niego, i musiał się pogodzić z faktem, że się upił, ale kto by się nie urżnął po takiej zdradzie ze strony przyjaciela? W biblioteczce z książkami stało pół butelki szkockiej whisky, którą zabrał na fotel Molly, a w odtwarzaczu leżał Ravel. Ostatnie, co pamiętał z tego wieczoru, to to, że wziął do ręki pilota i wycelował nim w urządzenie. Obudził się bladym świtem, ze słuchawkami przekrzywionymi na głowie, czując okropne pragnienie po śnie o wędrówce na czworakach po pustyni, o taszczeniu jedynego fortepianu Tuaregów. Napił się z kranu w łazience i położył do łóżka. Leżał tak kilka godzin, z otwartymi oczyma w mroku, wyczerpany, wypalony, ale czujny, po raz kolejny zmuszony do jazdy na karuzeli emocji. Po uszy w gównie! Moralność! Molly!
Kiedy ocknął się z krótkiego snu późnym rankiem, wiedział, że jego dobra passa, jego twórczy zapał dobiegł końca. Nie chodziło wyłącznie o to, że był zmęczony i skacowany. Gdy usiadł do fortepianu i spróbował z kilku stron podejść do problemu wariacji, zaraz się zorientował, że nie tylko ten pasaż, ale cała część utworu straciła dla niego powab – raptem poczuł gorycz w ustach. Nie śmiał nawet zastanawiać się zbyt głęboko nad całą symfonią. Gdy zatelefonowała sekretarka, by umówić się po odbiór ostatnich stron, potraktował ją szorstko i musiał oddzwonić z przeprosinami. Poszedł na spacer, by się przewietrzyć i wysłać pocztówkę do Vernona, która teraz wydawała mu się arcydziełem powściągliwości. Po drodze kupił „The Judge". Żeby nie rozpraszać swej uwagi, ostatnimi dniami odmawiał sobie prasy, radia i telewizji, ominęło go więc nakręcanie skandalu.
Przeżył zatem wstrząs, kiedy po powrocie do domu rozłożył gazetę na stole w kuchni. Garmony pozujący prowokacyjnie przed Molly, aparat w jej ciepłych dłoniach, jej żywe oko po raz kolejny kadrujące to, co Clive teraz oglądał. Pierwsza strona była żenująca, ale nie dlatego -przynajmniej nie wyłącznie dlatego – że uchwycono mężczyznę w jednoznacznej, intymnej chwili, ale dlatego, że gazeta zrobiła z tego wielki szum i wytoczyła najcięższe działa. Jak gdyby odkryto spisek wśród polityków albo znaleziono trupa pod stołem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Co za błędna, nietrafna, histeryczna taktyka. Niedorzeczny też był sposób, w jaki redakcja usiłowała za wszelką cenę być okrutna. Przesadny, pogardliwy rysunek na przykład, i triumfujący wstępniak: dziecinna gra słów: „członek" i „reformy", zagrywka pod publiczkę z przysłowiem „nie szata zdobi człowieka", brutalna uwaga o „dwóch żonach w jednej rodzinie". Znów przyszła do głowy ta myśl: Vernon nie tylko jest odrażający, ale najwyraźniej postradał zmysły. Nic nie powstrzymywało Cli-ve'a przed odczuwaniem wstrętu do niego.
Kac utrzymał się przez cały weekend aż do poniedziałku – po czterdziestce już nie można się go było pozbyć tak łatwo – a uczucie ogólnego obrzydzenia stanowiło stosowne tło dla gorzkich rozmyślań. Praca utknęła w martwym punkcie. Soczysty owoc przemienił się w zeschłą gałązkę. Kopiści w napięciu czekali na ostatnie dwanaście stron partytury. Dyrektor orkiestry zatelefonował trzykrotnie, mówiąc głosem drżącym od tłumionej paniki. Za niebotyczną stawkę wynajęto od najbliższego piątku na dwa dni prób salę Concertgebouw, trzymano też w gotowości dodatkowych perkusistów i akordeonistę, o których prosił Clive. Giulio Bo chciał jak najszybciej zobaczyć epilog, w Birmingham wszystko było zapięte na ostatni guzik. Jeśli do czwartku w Amsterdamie nie znajdzie się kompletna partytura, to on – dyrektor – nie będzie miał innego wyjścia jak utopić się w najbliższym kanale. Posmakowanie udręki większej niż własna podziałało kojąco, niemniej Clive odmówił wydania stronic. Wstrzymywał się w nadziei na opracowanie kluczowej wariacji. Sprawy przybrały taki obrót, że coraz bardziej mu się wydawało, iż od niej właśnie zależy jedność całego dzieła.
Oczywiście była to zgubna taktyka. Kiedy wszedł do pracowni, tamtejszy bałagan go przytłoczył, a gdy usiadł nad partyturą – pokrytą pismem młodszego, pewniejszego siebie i bardziej utalentowanego twórcy – obwinił Vernona za swoją niemoc i zapałał gniewem ze zdwojoną siłą. Jego skupienie prysło bez śladu. Z winy idioty. Coraz bardziej oczywiste stawało się, że los poskąpił mu arcydzieła, odmówił zwieńczenia życiowego dorobku. Symfonia miała nauczyć melomanów jak słuchać, jak słyszeć wszystko to, co dotąd skomponował. Przekreślono dowód, sygnaturę jego geniuszu, skradziono mu palmę pierwszeństwa. Clive zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie przystąpi do napisania utworu takiego formatu; był nazbyt znużony, wyjałowiony, za stary. Niedzielę przesiedział odrętwiały w salonie, czytając inne doniesienia z piątkowego wydania „The Judge". Świat jak zwykle był jednym wielkim bajzlem: ryby zmieniały płeć, brytyjski tenis stołowy zszedł na psy, a w Holandii jakieś typy spod ciemnej gwiazdy z dyplomami akademii medycznych oferowały legalnie usługę eliminacji kłopotliwych, zgrzybiałych rodziców. Frapujące. Trzeba było mieć tylko udokumentowaną w dwóch egzemplarzach zgodę starego ojca lub matki i kilka tysięcy dolarów. Po południu Clive poszedł na długi spacer do Hyde Parku, rozmyślając o przeczytanym artykule. Fakt, przecież zawarł z Vernonem umowę, która nakładała na niego pewne zobowiązania. Być może należało się trochę doinformować. Ale poniedziałek strawił na pozorowaniu pracy, na dłubaninie, która była oszukiwaniem samego siebie i której – miał jeszcze na tyle rozsądku – zaprzestał wieczorem. Wszystkie pomysły przychodzące mu do głowy były miałkie. Nie powinni go w ogóle dopuszczać do komponowania tej symfonii. Nie jest godzien własnej twórczości.
We wtorek rano obudził go dyrektor orkiestry, który praktycznie wrzeszczał przez telefon. W piątek zaczynają się próby, a oni wciąż nie mają gotowej partytury! Później tego samego ranka zadzwonił znajomy, od którego Clive usłyszał nadzwyczajne nowiny. Vernona zmuszono do rezygnacji ze stanowiska! Wybiegł po gazety. Nie czytał ani nie słuchał niczego od piątkowego wydania „The Judge", dlatego nie miał pojęcia, że opinia publiczna obróciła się przeciw jego byłemu przyjacielowi. Dzienniki przejrzał w jadalni przy filiżance kawy. Odczuł satysfakcję, że życie potwierdziło jego ocenę postępowania Vernona. Spełnił swój obowiązek wobec niego, przecież go ostrzegał, ale ten idiota nie chciał słuchać. Przeczytawszy trzy cięte ataki na byłego redaktora naczelnego, Clive podszedł do okna i zapatrzył się na kępy żonkili rosnących przy jabłoni na tyłach ogrodu. Poczuł się lepiej, musiał to przyznać. Przedwiośnie. Niebawem zegary przesunie się do przodu. W kwietniu, kiedy już będzie miał prawykonanie za sobą, wybierze się do Nowego Jorku, żeby zobaczyć się z Susie. A potem do Kalifornii, gdzie na festiwalu w Palo Alto miano grać jego kompozycję. Uzmysłowił sobie, że bębni palcem w kaloryfer do nowego rytmu, i wyobraził sobie zmianę nastroju, zmianę tonacji, nutę wydłużoną w obrębie ewoluujących harmonii i barbarzyńską pulsację kotła. Obrócił się i wyszedł spiesznie z pokoju. Miał pomysł, ćwierć pomysłu właściwie, i musiał znaleźć się przy fortepianie, zanim przebłysk zniknie.
W pracowni zepchnął książki i stare partytury na podłogę, żeby zrobić sobie miejsce, wziął arkusz poliniowanego papieru, zatemperował ołówek i zdążył narysować klucz wiolinowy, gdy zadzwoniono do drzwi na dole. Znieruchomiał i czekał. Znowu. Nie zejdzie, nie teraz, kiedy akurat się przełamał. To pewnie ktoś podający się za byłego górnika, kto sprzedaje pokrowce na deski do prasowania. Znowu dzwonek, a dalej cisza. No, poszedł sobie. Przez moment kruchy pomysł był nieuchwytny, ale zaraz potem Clive się go uczepił, a praktycznie jego cienia, i właśnie rysował laskę u nuty, gdy zadzwonił telefon. Powinien go wyłączyć. W odruchu irytacji chwycił słuchawkę.
– Pan Linley?
– Tak.
– Policja, wydział śledczy. Stoimy przed pańskim domem. Chcielibyśmy zamienić słowo.
– O! Czy moglibyście, panowie, przyjść za pół godziny?
– Nie bardzo. Mamy kilka pytań do pana. Być może będziemy musieli poprosić, żeby uczestniczył pan w paru konfrontacjach w Manchesterze. Żeby pomógł nam pan przygwoździć podejrzanego. Nie powinno to potrwać dłużej niż kilka dni. Niech pan łaskawie otworzy…
W porannym pośpiechu do pracy Mandy zostawiła drzwi szafy nie domknięte pod takim kątem, że lustro napastowało Vernona wąskim, pionowym wycinkiem jego własnego odbicia: ciało wsparte na poduszkach, na brzuchu przyniesiony przez nią kubek herbaty, w półmroku sypialni nie ogolona sinobiała twarz, rozrzucone obok listy, ulotki i gazety – zaiste symboliczny obraz bezrobocia. Bez pracy. Raptem pojął znaczenie tego wyrażenia z ogłoszeń. W ten wtorkowy poranek miał przed sobą wiele bezczynnych godzin i mógł się zastanowić nad zniewagami i ironią losu -nad wszystkim, co się nagromadziło poprzedniego dnia wokół jego dymisji. Osobliwe na przykład było to, że o zwolnieniu dowiedział się z listu zostawionego w jego gabinecie przez Bogu ducha winną korektorkę, tę samą dyslektyczną beksę, którą uratował przed wyrzuceniem z pracy. No i sam list, którym w białych rękawiczkach wymuszano na nim rezygnację, proponując w zamian roczne uposażenie. Była też mglista wzmianka o warunkach kontraktu, za pomocą której – jak przypuszczał – rada nadzorcza chciała dać mu do zrozumienia między wierszami, że jeśli stanie okoniem i zmusi ją do zwolnienia go, nie będzie żadnej odprawy. List kończył się uprzejmą konstatacją, że bez względu na przebieg dymisji jego zatrudnienie w redakcji dobiega końca z dniem dzisiejszym, zatem rada nadzorcza pragnie złożyć mu wyrazy podziękowania za okres wspaniałego kierowania gazetą i życzy wszystkiego najlepszego w dalszej karierze. Tyle. Musiał natychmiast zbierać zabawki z piaskownicy, a czy zniknie z sumą wyrażoną sześcioma niskimi cyframi, czy bez niej, to już zależało wyłącznie od niego.
W swej rezygnacji Vernon zwrócił uwagę na fakt, że nakład gazety wzrósł o ponad sto tysięcy egzemplarzy. Poszedł do sekretariatu, żeby wręczyć pismo Jean, mającej osobliwie rozbiegane oczy. Kiedy wrócił do siebie, żeby się spakować, uzmysłowił sobie, że w budynku zaległa dziwna cisza. Jego redakcyjny instynkt podpowiedział mu, że wszyscy wiedzą. Drzwi zostawił otwarte na wypadek, gdyby ktoś miał ochotę wpaść ze słowem pocieszenia w geście przyjaźni. Swoje rzeczy bez trudu ułożył w neseserze: zdjęcie w ramkach przedstawiające Mandy z dziećmi, kilka pornograficznych listów od Dany napisanych na papierze listowym Izby Gmin. Najwyraźniej nikt się nie kwapił, by wstąpić i wyrazić swe oburzenie i współczucie. Żadnego tłumu ochrypłych kolegów bez marynarek, żegnających go hucznie w starym stylu. No i dobrze, odchodzi. Połączył się z Jean i poprosił, by uprzedziła szofera, że zaraz zejdzie. Oddzwoniła, żeby mu powiedzieć, że już nie ma szofera.
Włożył palto, wziął neseser i wszedł do sekretariatu. Jean znalazła sobie akurat coś pilnego do roboty. Po drodze do windy Vernon nie spotkał nikogo, ani jednej żywej duszy. Jedynym, kto się z nim pożegnał, był portier za biurkiem na parterze, który przy okazji wyjawił mu tożsamość następcy. Pan Dibben, proszę pana. Ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy Vernon zdołał stworzyć pozory, że wiedział wcześniej. Na dworze padało. Podniósł rękę, żeby zatrzymać taksówkę, ale przypomniał sobie, że ma bardzo mało gotówki. Pojechał więc metrem, a ostatnie pół mili pokonał na piechotę w ulewie. Od razu przystawił się do szkockiej, a gdy wróciła Mandy, wdał się z nią w karczemną awanturę, choć ona chciała go tylko pocieszyć.
Łyknął herbaty, ważąc w myśli ciężar doświadczonych zniewag i upokorzeń. Mało, że Frank okazał się dwulicowcem, że wszyscy koledzy go opuścili, że gazety wiwatowały z powodu jego dymisji, że cały kraj świętował zdeptanie „wszy" i że Garmony wciąż chodził po ziemi, to jeszcze obok niego leżała na łóżku zjadliwa pocztówka napawająca się jego upadkiem, napisana przez najserdeczniejszego przyjaciela, przez człowieka o tak niewzruszonych zasadach moralnych, iż wolał, by na jego oczach zgwałcono kobietę, niż przeszkodzono mu w pracy. Najczystsza nienawiść i szaleństwo. Mściwość. A zatem wojna. Dobrze więc, zaczynamy zabawę na całego. Dopił herbatę, wziął telefon i wykręcił numer do znajomego w New Scotland Yardzie, który był jego źródłem informacji z czasów pisania o przestępczości. Piętnaście minut później wszystkie szczegóły zostały przekazane i klamka zapadła, ale Vernon wciąż bił się z myślami, nadal czuł niedosyt. Okazało się bowiem, że Clive nie złamał prawa. Skomplikują mu trochę życie paroma pytaniami, to wszystko. Ale to za mało. Muszą być jakieś konsekwencje. Vernon rozmyślał o tym w łóżku kolejną godzinę, wreszcie wstał, ubrał się, ale nie ogolił, i strawił cały ranek na osowiałym wałęsaniu się po domu, nie odbierając dzwoniącego telefonu. Dla pociechy wyjął piątkowe wydanie „The Judge". Fakt pozostawał faktem – pierwsza strona była doskonała. Nikt się nie znał. Pozostałe artykuły też wypadły przebojowo, a Lettice O'Hara wręcz mu zaimponowała tekstem o skandalu w Holandii. Pewnego dnia, zwłaszcza jeżeli Garmony zostanie premierem, a kraj popadnie w ruinę, ludzie gorzko pożałują, że wysłali Vernona Hallidaya na zieloną trawkę.
Lecz pociecha była niewielka, bo rzecz dotyczyła przyszłości, wokół zaś panowała teraźniejszość, w której przecież stracił stanowisko. Siedział w domu, gdy tymczasem powinien być w redakcji. Znał się tylko na jednym fachu, a w nim nikt go już nie zatrudni. Był skompromitowany i zbyt stary, by się przekwalifikować. Pociecha nie trwała długo również dlatego, że jego myśli uparcie biegły do nienawistnej pocztówki, do noża obracanego w jego ciele, do soli sypanej na jego rany, i w miarę upływu dnia to właśnie ona stała się symbolem wszystkich wielkich i małych zniewag wycierpianych w ostatnich dwudziestu czterech godzinach. Krótka wiadomość od Clive'a uosabiała i skupiała w sobie całą niegodziwość świata – ślepotę krytyków Vernona, ich hipokryzję i mściwość, a nade wszystko ludzką wadę, którą on uważał za najcięższy grzech – zdradę przyjaciela.
W języku obdarzonym tak idiomatycznym akcentem jak angielski pojawia się nieuchronnie ryzyko nieporozumienia. Przez zwykłe przesunięcie nacisku artykulacyjnego czasownik może się stać rzeczownikiem: czynem lub przedmiotem. Podobnie jak ze słowem, ma się sprawa ze zdaniem. „Zasłużyłeś, żeby cię wyrzucono na zbity pysk" -napisał w czwartek Clive na kartce, którą wysłał w piątek. „Zasłużyłeś, żeby cię wyrzucono na zbity pysk" – tak zrozumiał to Vernon we wtorek w następstwie swej dymisji. Gdyby pocztówka nadeszła w poniedziałek, być może odczytałby ją inaczej. Oto komizm ich losu: droższy znaczek pocztowy przysłużyłby się lepiej im obu. Z drugiej jednak strony być może żadna inna ewentualność nie była im pisana i na tym polegała istota ich tragedii. Tak czy inaczej, z upływem dnia Vernon nieuchronnie umacniał się w swym rozgoryczeniu i rozmyślał – dość oportunistycznie – o pakcie zawartym nie tak dawno z Clive'em oraz o budzącej grozę odpowiedzialności, którą wziął na siebie.
Gdyż wszystkie oznaki na niebie i ziemi wskazywały, że Clive jest niepoczytalny. Coś należało z tym zrobić. W postanowieniu tym utwierdziło Vernona odczucie, że w czasie, kiedy jego kariera legła w gruzach, kiedy cały świat okrutnie go traktował, najgorzej ze wszystkich zachował się wobec niego stary przyjaciel, a to już było niewybaczalne. I zakrawało na szaleństwo. Zdarza się niekiedy, że u tych, którzy roztrząsają krzywdy, chęć rewanżu miesza się, dla nich dogodnie, z poczuciem obowiązku. W trakcie mijających godzin Vernon kilkakrotnie sięgał po piątkowy numer „The Judge", żeby po raz kolejny przeczytać o medycznej aferze w Holandii. Później na własną rękę zasięgnął paru informacji przez telefon. Upływały bezczynne godziny, a on siedział w kuchni, pijąc kawę i rozmyślając nad swymi pogrzebanymi nadziejami. Zastanawiał się, czy powinien zadzwonić do Clive'a w fałszywym geście pojednania i zaprosić go do Amsterdamu.
Czy wszystko jest dograne? Czy nie zapomniał o niczym? Czy to naprawdę legalne? Clive zadawał sobie te pytania w ciasnocie boeinga 757 stojącego w zamarzającej mgle na północnym krańcu lotniska w Manchesterze. Pogoda miała się wkrótce poprawić, a pilot chciał utrzymać miejsce w kolejce do odlotów, zatem pasażerowie siedzieli w stłumionej ciszy, pokrzepiając się zawartością wózka z trunkami. Było południe, Clive zamówił więc kawę, koniak i tabliczkę czekolady. Tkwił przy oknie w rzędzie pustych foteli i poprzez rozstępy w zwałach mgły dostrzegał inne samoloty rywalizujące ze sobą w postrzępionych i zbiegających się rzędach; z ich sylwetek wyzierała jakaś zaduma i łobuzerstwo: oczy jak szparki pod małymi móżdżkami, karłowate, skrępowane ramiona, zadarte i poczerniałe odbyty – podobne stworzenia nigdy nie mogłyby się troszczyć o siebie nawzajem.
Odpowiedź była twierdząca – skrupulatnie wszystko sprawdził i zaplanował. To się naprawdę wydarzy – na tę myśl odczuwał dreszcz emocji. Podniósł rękę w kierunku uśmiechniętej dziewczyny w niebieskim kapelusiku na bakier, która wydawała się szczerze zachwycona, że postanowił zafundować sobie drugą buteleczkę i że to do niej należy przywilej jej podania. Ogółem rzecz biorąc – zważywszy na to, przez co ostatnio przeszedł i co jeszcze go czekało, oraz mimo świadomości, że wypadki niechybnie nabiorą teraz zawrotnego tempa – czuł się całkiem znośnie. Przegapi kilka pierwszych godzin prób, ale co tam, słuchanie orkiestry rozeznającej się w nowym utworze zawsze jest katorgą. Może powinien odpuścić sobie cały pierwszy dzień? Bank zapewnił go, że wwóz dziesięciu tysięcy dolarów w walizce nie stanowi naruszenia prawa i że wcale nie musi się tłumaczyć na Schiphol. Co się zaś tyczy policji w Manchesterze, to uważał, że spisał się całkiem dobrze: traktowano go z szacunkiem i w gruncie rzeczy czuł nawet lekkie ukłucie tęsknoty za ożywczą atmosferą komendy i mężczyznami pracującymi pod presją, z którymi tak dobrze mu się współdziałało.
Kiedy Clive w najczarniejszym nastroju przyjechał z dworca, przeklinając Vernona przez całą drogę z Euston, sam nadinspektor przyszedł do dyżurki, by go powitać. Wydawał się ogromnie wdzięczny, że wielki kompozytor przebył taki szmat drogi z Londynu, by pomóc w dochodzeniu. Tak naprawdę nikt nie miał mu za złe, że nie zgłosił się wcześniej. Jesteśmy wniebowzięci – mówili różni policjanci – że przysłuży się pan do wykrycia przestępcy. W trakcie przesłuchania, kiedy Clive składał zeznania, dwaj oficerowie śledczy zapewnili go, że w pełni zdają sobie sprawę, jak ciężko jest pisać symfonię na zamówienie, gdy zbliża się ostateczny termin, i przed jakim dylematem stanął, kiedy siedział w kucki za skałą. Wypytywali go z zaciekawieniem o problemy związane ze skomponowaniem kluczowej linii melodycznej. Czy mógłby im ją zanucić? Oczywiście, że może. Co jakiś czas jeden z nich mówił: „A teraz proszę sobie przypomnieć, jak wyglądał ten mężczyzna". Okazało się, że nadinspektor studiuje filologię angielską na uniwersytecie otwartym i szczególnie interesuje się twórczością Blake' a. W bufecie, przy kanapkach z bekonem, udowodnił, że zna na pamięć całe Zatrute drzewo, a Clive z kolei powiedział mu o opracowaniu muzyki do tego samego wiersza w 1978 roku i jednym jedynym jej wykonaniu – na festiwalu w Aldeburgh rok później, z udziałem Petera Pearsa. W bufecie, na dwóch zestawionych krzesłach, spało półroczne dziecko. Młodą matkę zamknięto w celi na parterze, żeby doszła do siebie po libacji. Przez cały pierwszy dzień Clive raz po raz słyszał jej płaczliwe wołania i jęki dochodzące od odrapanej klatki schodowej.
Pozwolono mu wejść do samego serca komendy, gdzie formułowano zarzuty wobec zatrzymanych. Wczesnym wieczorem, czekając, by złożyć kolejne zeznanie, Clive był świadkiem bójki przy biurku dyżurnego sierżanta: w cudzym ogrodzie zatrzymano wielkiego, spoconego nastolatka z ogoloną głową, który pod kurtką ukrywał przecinaki, wytrychy, otwornice i młot. Nie jestem włamywaczem – powtarzał on z uporem – i nie pójdę do aresztu. Kiedy sierżant powiedział mu, że owszem, pójdzie, chłopak wyrżnął konstabla w twarz, lecz zaraz został obezwładniony na podłodze przez dwóch innych, którzy założyli mu kajdanki i odprowadzili do celi. Nikt najwyraźniej się tym nie przejął, nawet policjant, który miał rozciętą wargę, tylko Clive musiał przysiąść z przerażenia i chwycił się dłonią za walące serce. Trochę później funkcjonariusz z patrolu przyniósł bladego jak prześcieradło, milczącego czterolatka, którego znaleziono błąkającego się po parkingu zdewastowanego pubu. Jeszcze później zjawiło się zapłakane irlandzkie małżeństwo, które go odebrało. Ze względu na własne bezpieczeństwo do komendy przyszły dwie dziewczyny żujące kosmyki własnych włosów, bliźniaczki, córki agresywnego ojca, do których policjanci odnosili się z żartobliwą poufałością. Kobieta z zakrwawioną twarzą wniosła skargę na męża. Zgrzybiała Murzynka, którą osteoporoza złożyła wpół, została wyrzucona z mieszkania przez synową i nie miała się gdzie podziać. Wchodzili i wychodzili pracownicy społeczni, a większość z nich wyglądała na ludzi równie skłonnych do przestępstwa i pokrzywdzonych przez los jak ich podopieczni. Wszyscy palili papierosy. W świetle jarzeniówek wyglądali chorobliwie. Było mnóstwo wrzącej herbaty w plastikowych kubkach, krzyków, rutynowych procedur, tuzinkowych przekleństw i potrząsania pięścią, których nikt nie brał poważnie. Oto wielka nieszczęśliwa rodzina z problemami domowymi, które z natury są nie do rozwiązania – pomyślał Clive. Znalazł się w pokoju dziennym tej rodziny, skulony za kubkiem z ceglastą herbatą. W jego świecie rzadko kiedy podnoszono głos i w rezultacie cały wieczór przesiedział w stanie wyczerpanego podekscytowania. Praktycznie każdy, kto zjawiał się w komendzie, dobrowolnie lub pod przymusem, był zaniedbany i Clive'owi przyszło do głowy, że główną powinnością policji jest radzenie sobie z licznymi, nieprzewidzianymi konsekwencjami ubóstwa, co funkcjonariusze czynili, okazując o wiele większą cierpliwość i odporność, niż on by kiedykolwiek miał.
I pomyśleć, że niegdyś nazywał ich świniami i w trakcie swego trzymiesięcznego flirtu z anarchizmem w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku dowodził, że to oni są przyczyną wszelkiego zła i pewnego dnia staną się niepotrzebni. Przez cały czas, który spędził w komendzie, okazywano mu uprzejmość, a nawet respekt. Najwyraźniej ci policjanci go polubili. Zastanawiał się, czy nie ma aby pewnych cech, o których posiadanie nigdy siebie nie podejrzewał – opanowanie, dyskretny urok, może władczość. Gdy nazajutrz rano przyszła pora, by zidentyfikować podejrzanego, pilnował się, żeby nie sprawić zawodu. Poprowadzono go na plac za radiowozami, gdzie pod murem stało kilkunastu mężczyzn. Od razu go zobaczył: trzeci z prawej, ten z pociągłą twarzą i w charakterystycznej czapce z daszkiem. Co za ulga. Kiedy weszli z powrotem do budynku, jeden z oficerów śledczych uścisnął Clive'owi ramię, ale nic nie rzekł. Wokół panowała atmosfera pohamowywanej radości i wszyscy okazywali mu jeszcze większą sympatię. Działali teraz jako zespół i Clive z chęcią przystał na rolę jednego z głównych świadków oskarżenia. Nieco później odbyła się druga konfrontacja i tym razem połowa mężczyzn miała czapki i pociągłe twarze. Lecz Clive nie dał się zbić z tropu i rozpoznał go znowu: facet stał na samym końcu, z gołą głową. Znalazłszy się z powrotem w budynku, usłyszał od inspektorów, że drugie okazanie nie jest aż tak ważne. Że w gruncie rzeczy, mogą je całkowicie pominąć, by uprościć formalności. Ogólnie rzecz biorąc, byli zachwyceni jego zaangażowaniem w sprawę. Niech się pan uważa za honorowego policjanta. Jeden z radiowozów jedzie zaraz w kierunku lotniska, więc może pana podwieźć?
Odstawili go pod samą halę odlotów. Kiedy wysiadał i żegnał się z nimi, zorientował się, że policjant za kierownicą jest tym samym mężczyzną, którego wskazał jako gwałciciela podczas drugiej konfrontacji. Lecz ani Clive, ani sam zainteresowany nie uznali za stosowne komentować tego faktu, gdy ściskali sobie dłonie na pożegnanie.
Samolot wylądował na Schiphol z dwugodzinnym opóźnieniem. Clive pojechał pociągiem na Dworzec Centralny i stamtąd w łagodnym szarym świetle popołudnia ruszył piechotą do hotelu. Kiedy przechodził przez most, przyszło mu do głowy, że Amsterdam to spokojne i cywilizowane miasto. Nadłożył drogi w kierunku zachodnim, by przespacerować się po Brouwersgracht. W końcu walizka nie była ciężka. To takie kojące, gdy środkiem ulicy płynie woda. Co za tolerancyjne, otwarte, dojrzałe miasto: piękne magazyny z cegły i rzeźbionego drewna przekształcone w gustowne apartamenty, skromne mosty od van Gogha, stonowany wystrój ulic, inteligentni, pobłażliwi Holendrzy na rowerach, ze zrównoważonymi dziećmi w fotelikach z tyłu. Nawet sklepikarze wyglądali jak profesorowie, zamiatacze ulic jak muzycy jazzowi. Nigdy nie było miasta racjonalniej uporządkowanego. Przechadzając się, Clive rozmyślał o Vernonie i symfonii. Czy jego dzieło jest zniweczone, czy tylko ma wady? Może nie tyle wady, ile skazę, i to taką, którą jedynie on sam potrafi dostrzec. Dzieło tragicznie pozbawione swego zwieńczenia. Z lękiem myślał o prawykonaniu. Mógł sobie teraz powiedzieć, z całą fałszywą szczerością, że czyniąc przygotowania w sprawie Vernona, nie robił nic innego, jak tylko wywiązywał się z danego słowa. Fakt, że Vernon dążył do zgody i raczył przyjechać do Amsterdamu, był oczywiście czymś więcej niż zwykłym zbiegiem okoliczności czy trafnym zrządzeniem losu. Gdzieś w głębi swego zatrutego, niezrównoważonego serca najwyraźniej pogodził się z pisanym mu losem. Zdał się na łaskę Clive'a.
Rozmyślania te doprowadziły go wreszcie do hotelu, gdzie dowiedział się, że bankiet odbędzie się wpół do ósmej. Z pokoju zadzwonił pod umówiony numer, do dobrego lekarza, by potwierdzić ustalenia i po raz ostatni omówić symptomy: zaskakujące, dziwaczne i wyjątkowo antyspołeczne zachowanie, całkowita utrata rozumu. Destrukcyjne skłonności, przekonanie o własnej wszechmocy. Rozpad osobowości. Omówili sprawę premedykacji. Jak można podać specyfik? Doktor zasugerował kieliszek szampana, co w uszach Clive'a zabrzmiało stosownym uroczystym tonem.
Tego dnia pozostawały jeszcze dwie godziny prób, więc zostawiwszy kopertę z pieniędzmi w recepcji, poprosił portiera, by zatrzymał dla niego taksówkę przed hotelem, i po kilku minutach znalazł się przed Concertgebouw, przy bocznym wejściu dla artystów. Kiedy minął portiernię i pchnął wahadłowe drzwi, dobiegły go dźwięki orkiestry. Finał, od razu rozpoznał. Wchodząc po schodach, poprawiał w myśli wykonanie: to waltornie powinny teraz brzmieć, nie klarnety, a oznaczenia kotłów są w piano. To jest moja muzyka. Było tak, jak gdyby wzywały go rogi myśliwych, jak gdyby przywoływały go do niego samego. Jak to możliwe, że zapomniał? Przyspieszył kroku. Słyszał to, co napisał. Szedł ku przedstawieniu samego siebie. Wszystkie te noce spędzone w samotności. Znienawidzona prasa. Allen Crags. Czemu ociągał się przez całe popołudnie, czemu odsuwał od siebie tę chwilę? Z trudem się powstrzymał, by nie pobiec zakręconym korytarzem, który prowadził dokoła sali koncertowej. Pchnął na oścież drzwi i przystanął.
Zgodnie ze swym zamiarem pojawił się wśród foteli powyżej i zarazem z tyłu orkiestry, konkretnie za perkusistami. Muzycy go nie widzieli, ale znajdował się twarzą w twarz z dyrygentem. Jednak Giulio Bo miał zamknięte oczy. Stał na czubkach palców, wyciągnąwszy szyję do przodu, i drżącymi, rozczapierzonymi palcami lewej ręki, wyrzuconej w stronę orkiestry, delikatnie wydobywał z ciszy stłumiony głos puzonu, który słodko, mądrze, konspiracyjnie wygłaszał teraz pierwszą pełną konstatację melodii, Nessun dorma dopełniającego się stulecia. Był to motyw, który poprzedniego dnia Clive zanucił policjantom i dla którego poświęcił bezimienną turystkę. I słusznie. Gdy nuty nabrzmiały, a cała sekcja instrumentów strunowych zadarła smyczki, by przemówić pierwszym, przedłużonym szeptem swych meandrycznych, ślizgowych harmonii, Clive osunął się cicho na fotel i poczuł, że zapada w swego rodzaju omdlenie. Struktury pęczniały, bo puzon kaptował coraz więcej instrumentów do swego spisku, dysonans rozprzestrzeniał się jak choroba zakaźna, a drobne twarde odpryski – wariacje, które nie prowadziły donikąd -strzelały w górę niczym snopy iskier, ścierając się niekiedy, co w efekcie rodziło pierwszą zapowiedź pędzącej ściany dźwięku, owego tsunami, które już się wznosiło i rychło miało zmieść wszystko, co napotka na swej drodze, a następnie doświadczyć samozagłady na skalnym podłożu toniki. Ale nim do tego doszło, dyrygent zastukał batutą w pulpit i orkiestra ucichła niemrawo, z ociąganiem. Giulio Bo odczekał, póki nie umilkł ostatni instrument, po czym wyciągnął obie ręce w kierunku Clive'a i wykrzyknął:
– Witamy, maestro!
Wszyscy członkowie Brytyjskiej Orkiestry Symfonicznej odwrócili głowy, a Clive się podniósł. Kiedy schodził na scenę, rozległ się klekot smyczków o stojaki z nutami.
Trąbka zagrała dowcipny czteronutowy cytat z Koncertu c-moll - Cłive'a, nie Haydna. Ach, co to znaczy znaleźć się w kontynentalnej Europie, co to znaczy być maestrem! Miód na skołatane serce. Wziął w ramiona Giulia Bo, uścisnął rękę koncertmistrzowi, pozdrowił muzyków uśmiechem, lekkim ukłonem i skromnym gestem uniesionych dłoni, po czym obrócił się z powrotem do dyrygenta i szepnął mu coś do ucha. Nie ma zamiaru mówić dziś z orkiestrą o utworze. Chce to zrobić jutro rano, kiedy wszyscy będą wypoczęci. Na razie z miłą chęcią usiądzie i posłucha. Dorzucił tylko uwagę o klarnetach, waltorniach i brzmieniu kotłów.
– Tak, tak – rzekł pospiesznie Bo. – Zorientowałem się.
Wracając na swoje miejsce, Clive uzmysłowił sobie, że muzycy mają osowiałe miny. Pracowali ciężko cały dzień. Pewnie rozerwą się na bankiecie w hotelu. Próbę podjęto na nowo: Bo cyzelował dopiero co zagrany pasaż, słuchając osobno różnych sekcji i prosząc o naniesienie poprawek, między innymi w oznaczeniach legato. Siedząc znów w fotelu, Clive bronił się przed poświęceniem całej swej uwagi szczegółom technicznym. Tymczasem niech to będzie muzyka, zadziwiające przeobrażenie myśli w dźwięk. Przygarbił się i z zamkniętymi oczyma słuchał w skupieniu wszystkich fragmentów, które dyrygent kazał wykonywać. Niekiedy Clive tak ciężko pracował nad utworami, że tracił z pola widzenia ostateczny cel swych wysiłków – stworzenie przyjemności zarazem zmysłowej i abstrakcyjnej, dokonanie przekładu owego nie-języka, którego sens na zawsze pozostaje tuż poza zasięgiem, zawieszony szyderczo w punkcie zejścia się emocji i intelektu, na mowę drgających cząsteczek powietrza. Niektóre sekwencje nut przypominały mu jedynie o niedawnym mozole pisania. Giulio Bo szlifował teraz następny pasaż, nie tyle decrescendo, ile dźwiękową rejteradę, i muzyka wyczarowała teraz dla Clive'a jego zabałaganioną pracownię oglądaną w poświacie brzasku, przypuszczenia, które miał co do siebie, oraz wymagający śmiałości wniosek. Wielkość artystyczna. Czy był idiotą, że tak myślał? Przecież to oczywiste, że musi kiedyś nadejść choć ta jedna jedyna chwila uznania własnej wartości i że zawsze będzie się ona wydawać niedorzecznością.
Teraz znów brzmiał puzon oraz splątane, na poły zduszone crescendo, które wreszcie wybuchło finalną konstatacją melodii, grzmiącym, karnawałowym tutti. Tyle że tragicznie nie urozmaiconym. Clive ukrył twarz w dłoniach. Słusznie się martwił. Zrujnowane dobro. Przed wyjazdem do Manchesteru oddał strony w takim stanie, w jakim były. Nie miał wyboru. Teraz zaś nie mógł sobie przypomnieć tej świetnej wariacji, którą chciał wprowadzić. A przecież to właśnie powinna być chwila triumfalnego władztwa symfonii, zgromadzenia wszystkiego, co radośnie ludzkie, nim nadejdzie zniszczenie. Tymczasem zaprezentowana w ten sposób, jako zwykłe powtórzenie w fortissimo, melodia była formalistycznie nadęta – stała się niewypałem. Gorzej jeszcze, była próżnią, którą mogła wypełnić tylko zemsta.
Ponieważ próba miała się ku końcowi, Bo pozwolił orkiestrze grać bez przerwy. Clive wcisnął się w fotel. W jego uszach wszystko brzmiało teraz inaczej. Temat przeistaczał się w wezbraną falę dysonansu i nabierał siły – ale wszystko brzęczało niedorzecznie, jakby dwadzieścia orkiestr stroiło się do A. Wcale nie był to dysonans. Praktycznie każdy instrument grał tę samą nutę. Rumor. Grały gigantyczne dudy wymagające naprawy. Clive słyszał tylko A, przerzucane z jednego instrumentu do drugiego, z jednej sekcji do następnej. Owo A świdrowało mu czaszkę. Chciał wybiec z sali, ale siedział wprost naprzeciw Bo, a wyjście w trakcie próby własnego utworu mogło mieć nieprzewidziane następstwa. Wcisnął się więc głębiej w fotel i zasłoniwszy twarz w pozie najwyższego skupienia, cierpiał katusze aż to finalnych czterech taktów ciszy.
Uzgodniono wcześniej, że do hotelu Clive wróci razem z dyrygentem jego rolls-royce'em, który czekał przy wejściu dla artystów. Giulia Bo jednak zatrzymały na chwilę sprawy orkiestry i w rezultacie Clive miał dla siebie kilka minut w mroku na dworze. Przechadzał się wśród tłumów na Van Baerlestraat. Ludzie zaczynali już przybywać na wieczorny koncert. Schubert. (Czy świat nie dość się nasłuchał syfilityka Schuberta?). Stanął na rogu ulicy, wdychając łagodne amsterdamskie powietrze, które miało niezmiennie posmak dymu cygarowego i ketchupu. Znał swoją partyturę na wylot, wiedział, ile razy zapisał w niej A i jak ten fragment naprawdę brzmi. Właśnie przeżył halucynację słuchową, iluzję – a może raczej odwrotnie, może łuski opadły mu z oczu? Brak wariacji zniweczył jego arcydzieło. Teraz Clive jeszcze silniej utwierdził się w swym zamyśle, jeśli to w ogóle było możliwe. To już nie wściekłość nim kierowała, nie odraza ani nienawiść, ani też konieczność dotrzymania słowa. Jego zamiary były słuszne w świetle zawartej umowy i cechowały się amoralną nieuniknionością czystej geometrii, więc nic już nie czuł.
W samochodzie Bo zrelacjonował mu próbę, mówiąc, że parę sekcji grało jak z nut i że tylko jedną lub dwie trzeba będzie nazajutrz przećwiczyć osobno. Choć Clive zdawał sobie sprawę z niedoskonałości symfonii, pragnął, by wielki dyrygent pochwalił jego utwór górnolotnym komplementem, zadał więc naprowadzające pytanie:
– Myślisz, że całość trzyma się kupy? No wiesz, kompozycyjnie?
Bo nachylił się, by zamknąć szybę oddzielającą ich od szofera.
– Gra, wszystko gra. Ale między nami mówiąc – zniżył głos – uważam, że drugi obój, wiesz, ta młoda dziewczyna, no, ona jest bardzo piękna, ale nie powiem, żeby wykonywała swoją partię bez zarzutu. Na szczęście nie napisałeś dla niej nic trudnego. Bardzo piękna dziewczyna. Zje dziś ze mną kolację.
Przez resztę drogi Bo opowiadał o dobiegającym końca europejskim tournee Brytyjskiej Orkiestry Symfonicznej, Clive zaś przypomniał mu, kiedy to ostatni raz pracowali razem, w Pradze, przy wznowieniu Symfonii derwiszowych.
– Rzeczywiście! – wykrzyknął dyrygent, gdy tymczasem samochód zatrzymał się pod hotelem i otworzono drzwi. – Pamiętam. Przewspaniały utwór! Ach, ten geniusz lat młodzieńczych, jakże trudno go zachować, prawda, maestro?
Rozstali się w holu – Bo, żeby pojawić się krótko na bankiecie, Clive, by odebrać kopertę z recepcji. Powiadomiono go, że Vernon przyjechał pół godziny temu i poszedł na jakieś spotkanie. Przyjęcie dla muzyków orkiestry, przyjaciół i dziennikarzy odbywało się w galerii z żyrandolami znajdującej się w głębi hotelu. Przy drzwiach stał kelner z tacą, z której Clive wziął dwa kieliszki, jeden dla Vernona, drugi dla siebie, po czym schronił się w pustym kącie, gdzie usiadł na wymoszczonym parapecie, by przeczytać zalecenia lekarza i otworzyć saszetkę z białym proszkiem. Zerkał raz po raz w kierunku drzwi. Kiedy Vernon zadzwonił na początku tygodnia, by przeprosić za swoje donosicielstwo – byłem idiotą, wiesz, presja w pracy, koszmarny tydzień i tak dalej – a zwłaszcza gdy zaproponował, że przyjedzie do Amsterdamu, by przypieczętować ich pojednanie, twierdząc, że ma tu coś do załatwienia, Clive okazał wiarygodną wyrozumiałość, ale ręce mu drżały, gdy odkładał słuchawkę. Drżały i teraz, kiedy wsypał proszek do szampana, który spienił się na chwilę i zaraz uspokoił. Małym palcem Clive starł szarawy osad, który zebrał się dokoła szkła. Następnie podniósł się i wziął kieliszki w dłonie. Vernon jest prawy, ja jestem lewy. Nie zapomnieć. Vernon jest prawy. Chociaż daleko mu do prawości.
Teraz już tylko jedna sprawa go zaprzątała, gdy w rozgwarze przedzierał się między muzykami, krytykami i animatorami sztuki – jak nakłonić Vernona, żeby się napił szampana przed przybyciem lekarza. Żeby się napił z tego, a nie innego kieliszka. Najlepiej chyba przywitać go przy samych drzwiach, zanim weźmie dla siebie szampana z tacy. Trunek lał się Clive'owi po przegubach, kiedy okrążył chyłkiem hałaśliwą sekcję instrumentów dętych i cofnął się aż na koniec galerii, żeby uniknąć spotkania z grupką basów, które najwyraźniej były już nieźle wstawione, idąc w zawody z kotłami. Wreszcie dotarł do wstrzemięźliwego bractwa skrzypiec, które przyjęły do siebie flety i pikolo. Znajdowało się tu więcej kobiet, a ich obecność działała powściągająco. Stały w szczebioczących cicho duetach i triach, powietrze zaś było przyjemnie ciężkie od perfum. Na stronie trzech mężczyzn rozprawiało szeptem o Flaubercie. Clive znalazł dla siebie wolny kawałek dywanu, skąd miał widok na wysokie dwuskrzydłowe drzwi, które wychodziły na hol. Lękał się tylko, że prędzej czy później ktoś się zbliży, żeby porozmawiać. Raczej prędzej. O rany, to ten gówniarz Paul Lanark, krytyk, który najpierw obwołał go Góreckim ludzi myślących, a potem odszczekał swe słowa: jeśli chodzi o ludzi myślących, to Górecki jest ich Linleyem. Aż dziw bierze, że ma czelność podejść.
– O, Linley. Dla mnie ten kieliszek?
– Nie. I odpierdol się z łaski swojej.
Z największą ochotą poczęstowałby Lanarka szampanem w prawej ręce. Odwrócił się bokiem, ale krytyk miał już trochę w czubie i chciał się rozerwać.
– Dochodzą mnie słuchy o twoim ostatnim dziele. Czy naprawdę to się nazywa Symfonia Milenijna?
– Nie – odparł Clive oschle. – Prasa tak to nazwała.
– Dużo się o tym mówi. Podobno zerżnąłeś coś chamsko z Beethovena.
– Odwal się.
– Ty pewnie nazwiesz to nawiązaniem. Albo cytatem postmodernistycznym. Tylko że ty przecież uważasz się za premodernistę.
– Jeżeli zaraz nie odejdziesz, to wyrżnę cię w ten głupi pysk.
– To najpierw daj mi jeden kieliszek, żebyś miał wolną rękę.
Gdy Clive rozglądał się, gdzie odstawić szkło, spostrzegł nadchodzącego Vernona z szerokim uśmiechem na twarzy. Niestety, on też trzymał już dwa kieliszki.
– Clive!
– Vernon!
– Och – Lanark zgrywał uniżoność – przecież to „Wesz" we własnej osobie.
– Patrz – rzekł Clive – już mam dla ciebie szampana.
– A ja dla ciebie.
– No tak…
Oddali Lanarkowi po jednym kieliszku, następnie Vernon poczęstował drugim Clive'a, a Clive zrewanżował się swoim.
– Na zdrowie!
Vernon skinął znacząco głową do przyjaciela, posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie, i zwrócił się do Lanarka:
– Widziałem ostatnio twoje nazwisko na liście wielkich tego świata. Sędziowie, komendanci policji, ludzie biznesu, ministrowie…
Krytyk pokraśniał.
– E, tam. Całe to gadanie o szlachectwie to dla mnie stek bzdur.
– Z pewnością, bo ja mówię o domu dziecka w Walii, gdzie bywa kilku pedofilów z najwyższych kręgów. Nakręcili cię kilkakrotnie na wideo, jak wchodzisz i wychodzisz. Mieliśmy puścić o tym tekst, ale mnie wykopali, założę się jednak, że ktoś inny podejmie tę sprawę.
Przez co najmniej dziesięć sekund Lanark stał wyprostowany jak słup soli, z iście wojskową godnością, z łokciami przy bokach, z dwoma kieliszkami szampana trzymanymi przed sobą w zgiętych rękach i bladym uśmiechem zmartwiałym na ustach. Znakiem ostrzegawczym był wytrzeszcz i szklistość oczu oraz oddolne, rwane poruszenie w gardle, odwrotne do perystaltyki.
– Uwaga! – krzyknął Vernon. – Cofnij się! Uskoczyli w samą porę przed łukowatym bryzgiem z żołądka Lanarka. W galerii zaległa cisza. Następnie z wydłużonym, opadającym glissando obrzydzenia cała sekcja smyczków plus flety i pikolo zafalowała w kierunku instrumentów dętych, pozostawiając krytyka muzycznego i jego dzieło – frytki z majonezem zjedzone wczesnym wieczorem na Oude Hoogstraat – w pełnej odsłonie pod żyrandolem. Clive i Vernon zostali uniesieni wraz z umykającym tłumem i znalazłszy się na wysokości drzwi, wywikłali się i schronili w ciszy holu. Przysiedli na ławeczce, sącząc dalej szampana.
– To było lepsze niż fanga w mordę – rzekł Clive. -Z tym domem dziecka to prawda?
– Myślałem, że nie, ale teraz sam już nie wiem.
– Na zdrowie.
– Na zdrowie. Słuchaj, naprawdę mówiłem szczerze. Bardzo żałuję, że nasłałem na ciebie policję. Okropnie się zachowałem. Przyjmij moje bezwarunkowe, pokorne przeprosiny.
– Nie ma sprawy. Przykro mi z powodu twojej dymisji i całej tej afery. Tak naprawdę jesteś najlepszy.
– Oto moja ręka. Zgoda?
– Zgoda.
Vernon wychylił kieliszek, ziewnął i wstał.
– Hm, słuchaj, skoro mamy zjeść razem kolację, to chyba pójdę się na chwilę zdrzemnąć. Czuję się utyrany.
– Pewnie, miałeś ciężki tydzień. Ja w takim razie wezmę kąpiel. To co, spotykamy się na dole mniej więcej za godzinę?
– Świetnie.
Clive patrzył, jak Vernon człapie do recepcji, by wziąć klucz. U stóp wielkich podwójnych schodów stali mężczyzna i kobieta, którzy napotkawszy spojrzeniem wzrok Clive'a skinęli lekko głowami. Chwilę później ruszyli za Vernonem na górę, a Clive obszedł parokrotnie hol, po czym też odebrał klucz i wrócił do pokoju.
Kilka minut później stał w łazience, bosy, ale ubrany, pochylony nad wanną, usiłując użyć błyszczącego, pozłacanego mechanizmu, który zatykał otwór w wannie. Wymagało to jednoczesnego podniesienia i obrócenia krążka, z czym nie bardzo mógł sobie poradzić. Tymczasem podgrzewana podłoga z marmuru przypominała mu przez stopy o zmęczeniu. Białe noce w South Kensington, jatki w komendzie policji, akolady w Concertgebouw – on też miał za sobą ciężki tydzień. Zdrzemnie się zatem chwilę przed kąpielą. Wróciwszy do pokoju, uwolnił się od spodni, rozchełstał koszulę i z jękiem rozkoszy rzucił się na wielkie łoże. Kołdra ze złotego atłasu pieściła jego uda; poczuł ekstazę najcięższego bezwładu. Wszystko było w porządku. Niebawem poleci do Nowego Jorku, do Susie, i znowu ożyje zapomniana, zaryglowana część jego ciała. Leżąc pośród komfortowej jedwabistości – w luksusowym pokoju nawet powietrze było jedwabiste – skręcałby się w swych rozkosznych przewidywaniach, gdyby miał siłę poruszyć ciałem. Ach, gdyby tylko dostatecznie się przyłożył, gdyby potrafił chociaż na tydzień zapomnieć o pracy, to być może zakochałby się w Susie. To złota dziewczyna, z sercem na dłoni, byłaby mu wierna. Na tę myśl owładnęło nim nagłe uczucie tkliwości wobec siebie jako kogoś, kto ze wszech miar zasługuje na wierność, i poczuł, że w ucho łaskocze go uroniona łza, która spłynęła po policzku. Nie mógł się zebrać, by ją otrzeć. Bo i po co, skoro zbliża się Molly. Molly Lane! A za nią jakiś facet. Ach te jej zuchwałe usteczka, duże czarne oczy, no i nowa fryzura – na pazia -wszystko w sam raz. Co za wspaniała kobieta.
– Molly! – zdołał z siebie wydusić. – Przepraszam, nie dam rady wstać…
– Biedactwo!
– Jestem taki zmęczony… Położyła mu chłodną dłoń na czole.
– Kochanie, jesteś geniuszem. Twoja symfonia to najczystsza magia.
– Przyszłaś na próbę? Nie widziałem cię.
– Byłeś zbyt przejęty i dumny, by mnie zauważyć. Słuchaj, przyprowadziłam kogoś, kto chce się z tobą zobaczyć.
W swoim czasie Clive poznał większość kochanków Molly, ale tego mężczyzny nie mógł sobie skojarzyć.
Pomna jak zawsze wymogów savoir-vivre'u, Molly nachyliła się i szepnęła mu do ucha:
– Znasz go. To Paul Lanark.
– Ach oczywiście! Nie poznałem go z tą brodą.
– Chciałby dostać od ciebie autograf, mój geniuszku, ale wstydzi się poprosić.
Clive'owi zależało, by wszystko było po myśli Molly, więc spróbował ośmielić Lanarka.
– Autograf? Ależ naturalnie, proszę bardzo.
– Byłbym ogromnie wdzięczny – rzekł krytyk, podając kartkę i długopis.
– Naprawdę nie trzeba się krępować – powiedział Clive i skrobnął swój podpis.
– I jeszcze tutaj, jeśli pan tak uprzejmy.
– Oczywiście, żaden kłopot, naprawdę żaden. Pisanie było niemalże ponad jego siły, opadł więc na poduszkę. Molly znów się zbliżyła.
– Kochanie, mam do ciebie o coś pretensje i muszę ci to teraz powiedzieć. Obiecuję, że już nigdy więcej o tym nie wspomnę. Wiesz, ja naprawdę potrzebowałam twojej pomocy wtedy w Krainie Jezior.
– O Boże! Nie miałem pojęcia, że to ty.
– Zawsze na pierwszym miejscu stawiasz pracę. Właściwie może słusznie.
– Owszem. Ależ skąd. To znaczy, chodzi mi o to, że gdybym wiedział, że to ty, to pokazałbym tej końskiej mordzie, gdzie raki zimują.
– Oczywiście, że byś pokazał. – Molly chwyciła go za przegub i zaświeciła mu małą latarką w oczy. Co za kobieta!
– Ręka mnie piecze – wyszeptał Clive.
– Biedactwo. Dlatego właśnie podwijam ci rękaw, głuptasku. A teraz, żeby dowieść swojego uznania dla twojej twórczości, Paul wbije ci wielką igłę w ramię.
Krytyk postąpił zgodnie z jej słowami. Zakłuło mocno. Niestety czasem pochwały sprawiają ból. Jednak jeśli Clive nauczył się czegoś w życiu, to właśnie tego, jak przyjmować komplementy.
– Baaardzo dziękuję! – zajodłował żałośnie. – Niesłychanie pan uprzejmy. Ja sam nie przypisuję sobie wielkich zasług, ale cieszę się, że panu moja muzyka się podoba. Naprawdę, jestem wielce zobowiązany…
Z punktu widzenia holenderskiego lekarza i pielęgniarki kompozytor, nim zamknął oczy, uniósł głowę z poduszki i spróbował złożyć najbardziej czołobitny ukłon.
Po raz pierwszy od rana Vernon znalazł się sam. Jego plan był prosty. Zamknął cicho drzwi do gabinetu, zrzucił buty, wyłączył telefon, zwalił papiery i książki z biurka na podłogę – i położył się na nim. Miał pięć minut do porannego kolegium, nie widział więc nic zdrożnego w króciutkiej drzemce. Robił to już nieraz – przecież w interesie gazety było, żeby zachował szczytową formę. Kiedy się układał do snu, ujrzał siebie jako okazały posąg dominujący w siedzibie redakcji – wielka półleżąca postać wyciosana z granitu: Vernon Halliday, człowiek czynu, redaktor naczelny. W chwili spoczynku. Krótkiej chwili, bo zaraz zacznie się kolegium, bo już – niech to szlag! -wchodzą pierwsi dziennikarze. Powinien powiedzieć Jean, żeby ich nie wpuszczała. Uwielbiał historie o dawnych redaktorach naczelnych opowiadane przy lunchu po pubach. Teraz będą mówić o wielkim V. T. Hallidayu, no wiecie, to ten od afery „Tupetgate", który prowadził kolegia redakcyjne leżąc na biurku. Musieli udawać, że nic nie widzą. Nikt nie śmiał powiedzieć słowa. Leżał na biurku, do tego bez butów. Dziś królują bezbarwne miernoty, wypromowani księgowi. Albo kobiety w czarnych garniturach. Co powiedziałeś, duży dżin z tonikiem? To oczywiście on zrobił tę słynną pierwszą stronę. Cały tekst dał do środka i w efekcie zdjęcie mówiło wszystko. To było w czasach, kiedy gazety naprawdę się liczyły.
Zaczniemy? Są już wszyscy. Frank Dibben, a obok niego – co za miła niespodzianka! – Molly Lane. Vernon hołdował żelaznej zasadzie, że spraw zawodowych nie miesza się z osobistymi, więc pozdrowił ją tylko oficjalnym skinieniem głowy. A jednak jest piękna. Sprytne posunięcie, zrobić się na blond. No i sprytnie z jego strony, że przyjął ją do pracy. Wyłącznie z powodu jej znakomitych tekstów dla paryskiego „Vogue". Wielka M. L. Lane. W życiu nie sprzątnęła mieszkania. W życiu nie umyła choćby jednego talerza.
Nie podparłszy się nawet na łokciu, Vernon rozpoczął omawianie minionych spraw. Jakimś sposobem pod jego głową pojawiła się poduszka. Miał w zanadrzu coś, co przypadnie do gustu gramatykom. Wziął na warsztat artykuł Dibbena.
– Mówiłem to już wielokrotnie, ale powtórzę jeszcze raz. Słowa „panaceum" nie można stosować w odniesieniu do konkretnej choroby. Panaceum to uniwersalny środek zaradczy. Zatem wyrażenie „panaceum na raka" jest bez sensu.
Oho, Dibbenowi starczyło tupetu, by się stawiać.
– Akurat z tym się nie zgadzam – rzekł. – Rak może przybrać rozmaite formy. Zatem „panaceum na raka" to całkiem dobre idiomatyczne użycie.
Młody redaktor górował postacią nad biurkiem, ale Ver-non nie zmieniał pozycji, by pokazać, że i tak nie da się zahukać.
– Nie życzę sobie – wycedził – by w mojej gazecie jeszcze kiedykolwiek zastosowano to słowo w podobny sposób.
– Ale mnie właściwie chodzi o co innego – powiedział Dibben. – Chciałem, żebyś podpisał moje wydatki. – Trzymał w ręku kartkę papieru i długopis.
Wielki F. S. Dibben. Podniósł swoje wydatki do rangi sztuki.
Było to bezczelne żądanie. Coś takiego na kolegium redakcyjnym! Vernon nie zamierzał jednak zniżyć się do awantury i dalej robił swoje. Znowu kwiatek Franka, ten sam artykuł.
– Mamy rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty szósty, a nie tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty szósty. Mówimy „przehandlować", a nie „przefrymarczyć".
Gdy Molly podeszła, by wstawić się za Dibbenem, Ver-non poczuł się srogo zawiedziony. Ależ naturalnie! Molly i Frank. Powinien się domyślić. Uczepiła się jego nogawki, wykorzystywała osobistą znajomość z redaktorem naczelnym, by pchać do góry swego obecnego kochanka. Właśnie się nachylała, żeby szepnąć coś Vernonowi do ucha.
– Kochanie, on ma długi. Potrzebujemy pieniędzy. Uwiliśmy sobie śliczne gniazdko na rue de Seine…
Zaiste, piękna z niej kobieta, a on nigdy nie potrafił się jej oprzeć, zwłaszcza od dnia, kiedy nauczyła go smażyć borowiki po włosku.
– No dobrze, dawaj, ale raz-dwa. Mamy kolegium.
– W dwóch miejscach – rzekł Frank. – Na górze i na dole.
Vernon napisał dwukrotnie „V. T. Halliday, redaktor naczelny", co zdawało się trwać pół godziny. Kiedy wreszcie miał to z głowy, powrócił do swych redakcyjnych uwag. Molly zaczęła podwijać mu rękaw, ale nie chciał jej pytać, dlaczego to robi, bo znowu zboczyłby z tematu. Także Dibben wciąż czaił się przy jego biurku. Co tam, nie należy się teraz nimi zajmować. Zbyt dużo spraw ma na głowie. Serce biło mu jak oszalałe, bo uderzył w wysokie, wyrokujące tony.
– Co się tyczy Bliskiego Wschodu, to nasza gazeta jest dobrze znana ze sprzyjania Arabom. Jednak bez wahania będziemy potępiać okrucieństwa dokonywane z obu stron…
Vernon w życiu nie powiedziałby nikomu o palącym bólu w ramieniu i o tym, że zaczęło do niego docierać, choć z wolna, gdzie się znajduje, co było w jego szampanie i kim naprawdę są jego goście.
Ucichł jednak, a po dłuższej chwili mruknął z podziwem:
– To torpeda.
Gdy w tygodniu premier zdecydował o przetasowaniach w gabinecie, uznano powszechnie, że mimo iż wahadło opinii publicznej przechyliło się na korzyść Juliana Garmony'ego, to jednak o jego odejściu przesądziło zdjęcie opublikowane w „The Judge". W ciągu zaledwie jednego dnia były minister spraw zagranicznych przekonał się, że ani w siedzibie głównej jego partii, ani pośród szeregowych posłów w parlamencie nie ma większej chęci do poparcia jego listopadowej rywalizacji o premierostwo: być może w skali całego kraju gra emocji skłaniała do wybaczenia, a może nawet pobłażliwości, niemniej politycy nieprzychylnym okiem patrzyli na podobną słabość u swego przyszłego lidera. Juliana Garmony'ego czekało rychłe odejście w cień, czego tak gorąco życzył mu redaktor naczelny „The Judge", i w rezultacie do poczekalni lotniskowej dla VIP-ów – do korzystania z której wciąż uprawniał go dopiero co utracony status – przybył on bez plików dokumentów rządowych i świty urzędników. Przy darmowym barze napotkał George'a Lane'a, który właśnie nalewał sobie whisky.
– O, Julian! Przyłączysz się?
Nie widzieli się od pogrzebu Molly i ostrożnie podali sobie dłonie. Garmony słyszał pogłoski, że to właśnie Lane sprzedał zdjęcia Hallidayowi, Lane zaś nie wiedział, ile Garmony tak naprawdę wie. Garmony nie był też pewien, co Lane myśli na temat jego romansu z Molly, Lane nie wiedział z kolei, czy Garmony zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest przez niego znienawidzony. Wybierali się razem samolotem do Amsterdamu, by sprowadzić do Anglii zwłoki – Lane jako stary przyjaciel rodziny Hallidayów i udziałowiec „The Judge", Garmony w imieniu zarządu powierniczego majątku Clive'a Linleya oraz jako jego rzecznik w rządzie. Zarządcy mieli nadzieję, że ten drugi – jako były minister spraw zagranicznych – przyspieszy formalności, które spowalniają przesyłanie zwłok przez granicę. Ruszyli z drinkami przez zatłoczoną poczekalnię – wydawało się, że obecnie większość ludzi jest VIP-ami -i znaleźli dla siebie względnie cichy kąt przy drzwiach do toalety.
– Za tych, co odeszli.
– Za tych, co odeszli.
Garmony wahał się przez chwilę, po czym zapytał:
– Słuchaj, skoro tkwimy w tym razem, to chyba możemy sobie coś wyjaśnić. Czy to ty dostarczyłeś zdjęcia gazecie?
George Lane urósł o cal jak na zamówienie i odparł boleściwym tonem:
– Jako człowiek interesu, zawsze lojalnie wspierałem partię i zasilałem jej fundusze. Co miałbym na tym zyskać? Halliday pewnie trzymał na nich łapę od początku, czekał tylko na sprzyjający moment.
– Podobno jednak gazety biły się o prawo do nich.
– Molly przeniosła prawo własności na Linleya. Może zarobił na tym parę groszy, nie wiem. Nie za bardzo chciałem pytać.
Sącząc szkocką, Garmony doszedł do wniosku, że więcej się nie dowie, bo dziennik z pewnością będzie chronił swoje źródła informacji. Jeśli Lane kłamie, robi to dobrze. Jeśli nie, to niech szlag trafi Linleya i całą jego twórczość.
Zapowiedziano ich lot. Kiedy schodzili we dwóch do czekającego małego autobusu, Lane położył Garmony'emu dłoń na ramieniu i rzekł:
– Wiesz, uważam, że w tej sytuacji poradziłeś sobie cholernie dobrze.
– Naprawdę? – Były minister niedostrzegalnie się odsunął.
– Jak najbardziej. Niejeden powiesiłby się z powodu o wiele błahszej sprawy.
Półtorej godziny później samochodem rządu Holandii wieziono ich ulicami Amsterdamu.
Nie odzywali się do siebie od dłuższego czasu, więc Lane rzekł w końcu beztrosko:
– Słyszę, że odłożono prawykonanie w Birmingham.
– Nie tyle odłożono, co odwołano. Giulio Bo twierdzi, że ta symfonia to chała. Połowa orkiestry odmawia grania. Podobno na końcu pojawia się melodyjka, która z różnicą jednej czy dwóch nut jest bezwstydną kopią Ody do radości Beethovena.
– Nic dziwnego, że się zabił.
Ciała przechowywano w małej kostnicy w podziemiach komendy głównej amsterdamskiej policji. Kiedy prowadzono ich schodami na dół, Garmony zastanawiał się, czy w Scotland Yardzie też jest takie tajemne miejsce. Teraz już się nie dowie. Dokonano oficjalnego zidentyfikowania zwłok. Urzędnicy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Holandii odciągnęli na stronę byłego ministra i wtedy Lane mógł w samotności kontemplować twarze swych dobrych znajomych. Były zadziwiająco spokojne. Vernon miał lekko rozchylone usta, jak gdyby umarł w trakcie mówienia czegoś zajmującego, podczas gdy Clive przybrał zadowoloną minę człowieka upajającego się burzą braw.
Niedługo potem Garmony'ego i Lane'a wieziono z powrotem przez śródmieście. Siedzieli pogrążeni w swych myślach.
– Dowiedziałem się czegoś ciekawego – odezwał się po chwili były minister. – Prasa wszystko pokręciła. A my za nią. To wcale nie były dwa samobójstwa. Oni otruli siebie nawzajem. Podali sobie Bóg raczy wiedzieć co. Jeden zamordował drugiego.
– Mój Boże!
– Okazuje się, że są tutaj ci upiorni lekarze, co niecnie wykorzystują prawo do eutanazji. Zwykle na zamówienie różnych ludzi wykańczają ich starych krewnych.
– Zabawne – rzekł Lane. – Zdaje się, że „The Judge" o tym pisał.
Odwrócił się i spojrzał przez okno. W tempie marszu jechali Brouwersgracht. Jaka ładna, pięknie rozplanowana ulica. Na rogu znajdowała się schludna kawiarenka, gdzie najpewniej sprzedawano narkotyki.
– Hm – westchnął. – Ach, ci Holendrzy i to ich racjonalne prawo.
– Właśnie – przyznał Garmony. – Oni potrafią nieźle przesadzić z tą swoją racjonalnością.
Późnym popołudniem, kiedy już wylądowali na Heathrow, załatwili formalności dotyczące zwłok, przeszli przez kontrolę celną i wypatrzyli swych szoferów, Garmony i Lane uścisnęli sobie dłonie i rozstali się, pierwszy by spędzać odtąd więcej czasu z rodziną w Wiltshire, drugi, by odwiedzić Mandy Halliday.
Lane kazał zatrzymać samochód u dalszego wylotu ulicy, gdyż chciał się przejść. Musiał ułożyć sobie w głowie to, co zamierza powiedzieć wdowie. Ale kiedy tak spacerował w kojącym chłodzie zmierzchu, mijając przestronne wiktoriańskie domy przy pierwszym, wczesnowiosennym akompaniamencie warczących kosiarek do trawy, jego myśli pobiegły ku innym, przyjemniejszym sprawom: Garmony załatwiony, dobity jeszcze przez swą kłamliwą żoneczkę, która publicznie zaprzeczyła jego romansowi, Vernon z głowy, no i Clive też. Koniec końców, sprawa z byłymi kochankami potoczyła się całkiem nieźle. Pora, by zacząć myśleć o nabożeństwie za duszę Molly.
Doszedł do domu Hallidayów i przystanął na stopniach przed drzwiami. Znał Mandy od lat. Wspaniała dziewczyna. Kiedyś była dosyć rozbestwiona. Może mimo żałoby zaprosić ją na kolację?
Tak, nabożeństwo. Raczej u Świętego Marcina, a nie u Jakuba, dokąd obecnie ściąga ten gatunek naiwniaków, czytających wydawaną przez niego literaturę. A zatem postanowione, u Świętego Marcina i tylko on wygłosi mowę, nikt inny. Nie będzie żadnych eks-kochanków wymieniających porozumiewawcze spojrzenia. Uśmiechnął się, a gdy podniósł rękę, by nacisnąć dzwonek, myślami krążył już wokół fascynującej sprawy, którą była lista gości.