IV

1

Rose Garmony obudziła się o wpół do siódmej i nim jeszcze otworzyła oczy, imiona trojga dzieci rozbrzmiały jej w głowie, pochłonęły jej myśli: Leonora, John i Candy. Uważając, by nie potrącić męża, wyślizgnęła się z łóżka i sięgnęła po szlafrok. Poprzedniego dnia przeczytała notatki tuż przed snem, a po południu spotkała się z rodzicami Candy. Pozostałe dwa przypadki były rutynowe: bronchoskopia po wciągnięciu nosem orzeszka ziemnego i drenaż płuc w celu usunięcia ropnia. Candy była cichą dziewczynką z Indii Zachodnich o włosach zaczesywanych do tyłu i zawiązywanych wstążkami przez mamę w trakcie całego posępnego przebiegu długiej choroby. Operacja na otwartym sercu miała trwać przynajmniej trzy godziny, a najprawdopodobniej aż pięć, wynik zaś wcale nie był przesądzony. Ojciec dziewczynki prowadził sklep spożywczy w Brixton i na spotkanie przyniósł kosz ananasów, winogron i mango – ofiara błagalna złożona barbarzyńskiemu bożkowi imieniem Skalpel.

Zapach owoców wypełniał kuchnię, gdy Rose Garmony weszła tam boso, by nalać wody do czajnika. Postawiwszy go na gazie, skierowała się wąskim przedpokojem do swego gabinetu, by spakować neseser. Przystanęła na chwilę i kolejny raz zerknęła do notatek. Zadzwoniła do przewodniczącego partii, a potem napisała kartkę do swego dorosłego syna, który spał w pokoju gościnnym, po czym wróciła do kuchni, by zaparzyć herbatę. Podeszła z filiżanką do okna i nie rozsuwając firanek, wyjrzała na ulicę. Naliczyła osiem osób na chodniku Lord North Street, czyli o trzy więcej niż poprzedniego dnia o tej samej porze. Nie zobaczyła jednak śladu kamer telewizyjnych ani policji, którą osobiście obiecał im minister spraw wewnętrznych. Powinna była namówić Juliana, by spędził noc w Carlton Gardens, a nie tutaj, w ich starym mieszkaniu. Ci ludzie podobno ze sobą konkurowali, a jednak stali w luźnej, towarzyskiej grupce, jak piwosze przed pubem w letni wieczór. Jeden z nich klęczał na chodniku, przymocowując coś do aluminiowego pręta. Potem wstał, zlustrował okna i najwyraźniej ją dostrzegł. Patrzyła z kamienną twarzą, jak kamera zbliża się w podrygach do szyb i bierze ją na cel. Kiedy obiektyw znalazł się niemal na tej samej wysokości, Rose Garmony odsunęła się od okna i poszła na piętro, by się ubrać.

Kwadrans później zerknęła znowu, tym razem z salonu, dwa piętra wyżej. Czuła się tak, jak lubiła się czuć przed trudnym dniem w szpitalu: była spokojna, czujna, rwała się do pracy. Żadnych gości poprzedniego wieczoru, ani kropli wina na kolację, godzina z notatkami, siedem godzin nieprzerwanego snu. Nie pozwoliłaby, żeby cokolwiek zniszczyło ten nastrój skupienia, patrzyła więc na grupkę – było teraz dziewięć osób – z chłodną fascynacją. Mężczyzna złożył teleskopowy pręt i oparł go o parkan. Inny niósł właśnie tacę z kawą kupioną na wynos w barze na Horseferry Road. Czego chcieliby się dowiedzieć, czego jeszcze nie wiedzą? W dodatku o tak wczesnej porze. Jak można czerpać zadowolenie z takiej pracy? I dlaczego wszyscy są tak do siebie podobni, te sępy, jak gdyby pochodzili z jednej malutkiej kałuży ludzkich genów? Zuchwalcy w skórzanych kurtkach, o szerokich twarzach i wydatnych szczękach, mówiący tym samym akcentem – osobliwą mieszanką udawanego cockney i udawanego języka wyższych sfer – który rozbrzmiewał upraszającym i zarazem wojowniczym jazgotem: „Ej, tędy, pani Garmony! Ej, Rose!".

Ubrana i gotowa do wyjścia, zaniosła herbatę i poranne gazety do zaciemnionej sypialni. Zawahała się u stóp łóżka. Ostatnie dni były dla niego takim koszmarem, że wszystko się w niej sprzeciwiało, by obudzić go kolejnego ranka. Poprzedniego wieczoru przyjechał autem z Wiltshire i pił do późna szkocką whisky, wpatrzony, o czym wiedziała, w nagrany na wideo Czarodziejski flet Bergmana. Potem wyciągnął wszystkie listy Molly Lane, w których tak głupio opisywała jego niedorzeczne słabostki. Dzięki Bogu ten etap mają już za sobą, dzięki Bogu ta kobieta nie żyje. Listy wciąż leżały porozrzucane na dywanie i będzie musiał je pozbierać przed przyjściem sprzątaczki. Spod kołdry wystawała jedynie głowa – pięćdziesiąt dwa lata, ale włosy ciągle ma czarne. Poczochrała delikatnie jego czuprynę. Czasem w trakcie obchodu pielęgniarka budziła w ten sposób dzieci, a wtedy Rose Garmony zawsze wzruszało parosekundowe zagubienie w oczach jakiegoś małego chłopca, który z wolna orientował się, że nie leży w domu i że to nie matka go dotyka.

– Kochanie – szepnęła. Jego głos stłumiła pierzyna.

– Już są?

– Tylko dziewięciu.

– Kurwa mać.

– Muszę pędzić. Zadzwonię. Masz. Odgarnął pościel z twarzy i usiadł.

– A, no tak. Twoja dziewczynka. Candy. Powodzenia. Wkładając mu filiżankę do rąk, pocałowała go lekko w usta. Dotknęła dłonią jego policzka i przypomniała o listach na podłodze. Potem wyszła cicho i zbiegła na dół, by zadzwonić do swej sekretarki w szpitalu. W przedpokoju włożyła grube wełniane palto, zerknęła na swoją twarz w lustrze i już miała zabrać neseser, kluczyki i szalik, ale się rozmyśliła i poszła z powrotem na górę. Zobaczyła to, czego się spodziewała: drzemał, leżąc na wznak z rozrzuconymi rękoma, a kawa stygła przy pliku dokumentów ministerialnych. W ostatnim tygodniu – przy całej tej aferze i w perspektywie ukazania się zdjęć już nazajutrz, czyli w piątek – nie miała w ogóle czasu, nie miała ani chwili, w której mogłaby porozmawiać z nim o swoich sprawach, i choć wiedziała, że pamiętanie imion i nazwisk to ograna sztuczka polityków, poczuła się mile połechtana, że się wysilił. Poklepała go po ręce i szepnęła:

– Julian.

– O Boże! – westchnął, nie otwierając oczu. – O wpół do dziewiątej mam pierwsze spotkanie. Będę musiał przejść przez to gniazdo węży.

– Wszystko będzie dobrze, wręcz idealnie, zobaczysz. – Słowa te wypowiedziała powoli, lekkim, prawie beztroskim tonem, którym w szpitalu uspokajała zrozpaczonych rodziców.

Uśmiechnął się do niej, nie przekonany. Nachyliła się i szepnęła mu do ucha:

– Zaufaj mi.

Zbiegłszy na dół, kolejny raz zerknęła na siebie w lustrze. Zapięła palto i ułożyła szalik wokół szyi tak, by w połowie zakrywał twarz. Wzięła neseser i wyszła z mieszkania. Znalazłszy się na klatce, przystanęła z ręką na klamce drzwi wejściowych, gotując się do wypadu i sprintu w kierunku samochodu.

– Jest! Rosy! Tędy! Coś markotni dziś jesteśmy, proszę pani!

2

Mniej więcej w tym samym czasie, trzy mile na zachód, Vernon Halliday budził się i zapadał z powrotem w sen o pośpiechu lub też we wspomnienie o pośpiechu ożywione senną formą, jednym słowem w sen wspomnienie o biegu do sali zebrań korytarzami wyłożonymi zakurzoną czerwoną wykładziną, o spóźnionym biegu, kolejnym spóźnionym biegu urastającym do rangi oczywistego lekceważenia, biegu z jednego spotkania na drugie i z drugiego na kolejnych siedem, jeszcze przed lunchem, o szybkim kroku na zewnątrz, o szaleńczej pogoni w duchu, i tak przez cały tydzień, kiedy to wykładał swoje racje rozwścieczonym gramatykom, sceptycznemu zarządowi gazety, jej działowi produkcyjnemu, jej prawnikom, potem własnym adwokatom, a wreszcie ludziom George'a Lane'a, Radzie Prasowej, telewidzom oglądającym program na żywo i niezliczonym rozgłośniom radiowym. Vernon przedstawiał sprawę opublikowania zdjęć w kategoriach interesu społecznego, czyniąc to w podobnym tonie jak podczas rozmowy z Clive'em, tyle że w sposób bardziej ugrzeczniony, obszerniej i wyraziściej, a także z większym zapałem, posługując się mnogością przykładów, wykresów, diagramów i szkiców oraz kojącymi nerwy precedensami. Na ogół jednak biegł, klucząc niebezpiecznie po zatłoczonych ulicach do taksówek, z taksówek do marmurowych kuluarów i wind, z wind korytarzami, które prowadziły zdradziecko pod górę, spowalniając jego bieg, opóźniając coraz bardziej jego przybycie. Ocknął się na krótko i zobaczył, że jego żona, Mandy, już wstała, po czym oczy zaczęły mu się znowu kleić i z powrotem się tam znalazł, podnosząc wysoko neseser, gdy brnął przez wodę, przez krew i łzy płynące czerwoną wykładziną, których nurt przywiódł go wreszcie do sali wykładowej, gdzie wszedł na mównicę, by wyłuszczyć swoje racje. Tymczasem wokół zapanowała cisza, górująca nad wszystkim jak sekwoja, a w półmroku zobaczył tuziny zwróconych na siebie oczu i kogoś wychodzącego po trocinach, jakimi wysypuje się arenę cyrku, kogoś, kto wyglądał jak Molly, ale kto nie zareagował na jego wołanie.

Wreszcie obudził się na dobre w beztrosce porannych dźwięków – ptasie trele, odległe tony radia w kuchni, ciche skrzypnięcie zamykanych drzwi szafy. Odgarnąwszy kołdrę, leżał na wznak nagi, czując, jak ogrzane kaloryferami powietrze wysusza chłodną wilgoć na jego piersi. Sny były po prostu kalejdoskopowym rozszczepieniem minionego tygodnia, uczciwym komentarzem na temat jego tempa i kosztów emocjonalnych, pomijającym jednak – z bezmyślną stronniczością podświadomości – plan gry, owe racjonalne rozumowanie, którego wykluwająca się logika uchroniła Vernona od popadnięcia w obłęd. Dzień publikacji wypadał nazajutrz, czyli w piątek, przy czym jedno z trzech zdjęć miano zachować na poniedziałek, żeby przedłużyć żywot całej sprawy. A sprawa aż kipiała życiem, wierzgała nogami i biegła do przodu tak szybko, że Vernon ledwo mógł nadążyć. Od kilku dni, konkretnie od dnia, kiedy sąd uchylił swój zakaz, gazeta rozsiewała tropy, rozbudzając i podsycając ciekawość czytelników, w rezultacie czego zdjęcia, których nikt jeszcze nie widział, stały się treścią życia politycznego od parlamentu po najpodlejsze puby, tematem powszechnej dyskusji, zagadnieniem, o którym każdy szanujący się obywatel musiał mieć wyrobione zdanie. Doniosła o potyczkach w sądzie, oziębłym poparciu ministra przez swych współbraci z rządu, dygocie premiera, „poważnym zaniepokojeniu" głównych postaci opozycji i refleksjach autorytetów. Oddała swe łamy do dyspozycji tych, którzy potępiali publikację zdjęć, i sponsorowała debatę telewizyjną na temat przydatności ustawy chroniącej prywatność jednostki.

Mimo odmiennych zdań wyłaniał się powoli szeroki konsensus, że „The Judge" to przyzwoita, bojowa gazeta, że rząd zbyt długo sprawuje władzę, że skompromitował się moralnie z powodu swych finansowych i seksualnych grzechów, że Julian Garmony jest jego nieodrodnym synem i że to postać godna pogardy, której głowę trzeba jak najszybciej podać społeczeństwu na tacy. W ciągu tygodnia nakład wzrósł o sto tysięcy egzemplarzy, a Vernon przekonał się, że stoi wobec milczenia kierowników działów, a nie ich oporu – w głębi duszy wszyscy chcieli, by zrobił po swojemu, byleby tylko zaprotokołowano ich pryncypialny sprzeciw. Wygrywał powoli spór, ponieważ nie było takiego – nawet wśród najmniej rozgarniętych dziennikarzy – który by nie dostrzegł, że można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: uratować gazetę i zachować czyste sumienie.

Wyciągnął się, zadygotał i ziewnął. Do pierwszego spotkania zostało siedemdziesiąt pięć minut i zaraz będzie musiał wstać, żeby się ogolić i wziąć prysznic, ale dopiero za moment, jeszcze nie teraz, bo uczepił się kurczowo jedynej spokojnej chwili w całym dniu. Nagość na tle prześcieradła, dzikie kłębowisko pościeli przy kostce i widok własnych genitaliów, mimo zaawansowanego wieku nie przysłoniętych przez wystający, gruby brzuch, przygnał mgliste erotyczne myśli niczym odległe chmury w letni dzień. Ale Mandy pewnie wychodzi już do biura, a jego najnowsza przyjaciółka, Dana, która pracowała w Izbie Gmin, dopiero we wtorek wracała z zagranicy. Vernon przekręcił się na bok, zastanawiając się, czy ma siłę, żeby się masturbować, i czy dobrze mu zrobi, jeżeli na chwilę uwolni myśli od czekających go zadań. Poruszył kilkakrotnie ręką bez przekonania i dał spokój. Wydawało się, że obecnie brak mu koniecznego zapału, jasności myśli lub też może potrzebował raczej pustki w głowie, a sam czyn jawił się jako coś osobliwie staroświeckiego i nie do pomyślenia, jak rozpalanie ognia poprzez pocieranie dwóch patyków.

Poza tym w jego życiu pojawiło się ostatnio tyle ważnych spraw, tyle rzeczywistego świata, który go ekscytował, że zwykła fantazja nie mogła iść z tym w zawody. Co powiedział, co powie, jak poszło. Kolejny ruch, pęczniejące następstwa sukcesu… Praktycznie każda mijająca godzina rozpędzonego tygodnia objawiała Vernonowi nowe oblicza jego władzy i potencjału, a gdy dar przekonywania i dalekowzroczność zaczynały rodzić owoce, on sam czuł, że jest potężny i usposobiony życzliwie, być może odrobinę bezwzględny, ale w ostatecznym rozrachunku dobry, zdolny do tego, by stanąć sam przeciw wszystkim, by płynąć pod prąd, by patrzeć nad głowami równych sobie ze świadomością, że za chwilę ukształtuje losy tego kraju i że potrafi udźwignąć wiążącą się z tym odpowiedzialność. Co tam udźwignąć – potrzebował tej odpowiedzialności, jego talent łaknął brzemienia, którego nikt poza nim nie mógłby unieść. Kto na jego miejscu zachowałby się tak zdecydowanie, gdy George, kryjąc się za agentem, wypuścił zdjęcia na rynek? Osiem innych gazet złożyło oferty i Vernon musiał przebić początkową cenę w czwórnasób, by dobić targu. Z trudem przychodziło mu uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno skarżył się na otępiałość pod czaszką i poczucie nieistnienia, które rodziły w nim lęk przed obłędem i śmiercią. Pogrzeb Molly rozstroił mu nerwy. Teraz cel i własna jaźń wypełniały go po czubek głowy. Afera była rzeczywista i on też.

Jedna drobnostka mąciła jego szczęście: Clive. Vernon tak często przemawiał do niego w myśli, cyzelując swoje racje, dodając to, co powinien był powiedzieć tamtego wieczoru, że niemalże przekonał sam siebie, iż przeciągnął przyjaciela na swoją stronę, podobnie jak zatriumfował w starciu z dinozaurami z rady nadzorczej. Nie rozmawiali od awantury i im bliżej było do dnia publikacji, tym bardziej się martwił. Czy Clive się dąsa, czy ciągle jest wściekły, a może zamknął się zwyczajnie w pracowni i poświęcił pracy, zapominając o Bożym świecie? W ciągu tygodnia Vernon kilkakrotnie próbował wygospodarować minutę, by do niego zadzwonić, bał się jednak, że nowe spięcie z przyjacielem osłabi jego determinację przed czekającymi go spotkaniami. Łypnął okiem na telefon przesłonięty stłoczonymi, zmiętoszonymi poduszkami, po czym sięgnął po niego ręką. Nie zamierza znowu stchórzyć z powodu przesadnej roztropności. Trzeba ratować tę przyjaźń. Lepiej by zabrał się do tego w chwili, kiedy jest spokojny. W słuchawce zabrzmiał już ton dzwonka, kiedy Vernon zauważył, że jest dopiero kwadrans po ósmej. O niebo za wcześnie. No i proszę, szamotanina i grzechot po drugiej stronie linii wskazywały na bliskie paraplegii wybicie ze snu.

– Clive? Mówi Vernon.

– Co?

– Mówi Vernon. Obudziłem cię? Przepraszam…

– Nie, nie, w porządku. Już nie śpię, po prostu się zamyśliłem…

Rozległ się szelest pościeli, gdy Clive poprawiał się w łóżku. Dlaczego tak często kłamiemy przez telefon na temat spania? – pomyślał Vernon. Nie chcemy odsłaniać naszej słabości? Kiedy Clive odezwał się znowu, głos miał już mniej ochrypły.

– Chciałem do ciebie zadzwonić, ale w przyszłym tygodniu mam próby w Amsterdamie. Tyram jak wół.

– Ja też – odparł Vernon. – Ostatnimi dniami nie miałem czasu się podrapać. Wiesz, chciałbym z tobą porozmawiać jeszcze raz o tych zdjęciach.

Zapadła chwila ciszy.

– O zdjęciach? A tak, o zdjęciach. Pewnie usiłujesz dopiąć swego?

– Zasięgnąłem opinii wielu ludzi i ogólnie jest zgoda, że powinniśmy publikować. Już jutro.

Clive odchrząknął cicho.

– No cóż, ja wyraziłem swoje zdanie – odparł spokojnym tonem. – Pozostając w zgodzie, pozostańmy przy swoim.

– Nie chciałbym, żeby ta sprawa nas poróżniła – rzekł Vernon.

– Ależ skąd.

Rozmowa zeszła na inne tory. Vernon zrelacjonował w ogólnych słowach miniony tydzień. Clive opowiedział, jak pracuje nocami, jak to pchnął symfonię do przodu i pojechał do Krainy Jezior.

– A właśnie, jak tam było?

– Świetnie. Poszedłem do miejsca zwanego Allen Crags. Tam nastąpił przełom, nadeszło czyste natchnienie, bo wiesz, ta melodia…

W tej chwili Vernon usłyszał piknięcie sygnalizujące telefon oczekujący na linii. Drugie, trzecie, ustało. Ktoś z redakcji. Pewnie Frank Dibben. Dzień – ostatni i najważniejszy dzień – nabierał rozpędu. Vernon przysiadł nago na skraju łóżka i chwycił zegarek, żeby porównać czas ze wskazaniem budzika. Clive się nie gniewał, więc wszystko było w porządku, a teraz należało pędzić.

– …nie widzieli mnie, bo siedziałem za skałką, a zachowywał się naprawdę brutalnie, no ale musiałem się zdecydować…

– Mhm – powtarzał Vernon mniej więcej co pół minuty. Stał na jednej nodze u końca przewodu napiętego do granic wytrzymałości, próbując wyciągnąć czystą bieliznę z szafy. Prysznic był poza zasięgiem. Podobnie golenie na mokro.

– …nie wiem, może zbił ją na krwawą miazgę. No ale z drugiej strony…

– Mhm.

Ze słuchawką wciśniętą między ramię a policzek Vernon usiłował wyjąć bez hałasu koszulę z celofanu. Czy to z nudów, czy z sadyzmu pakowacze zapinają wszystkie guziki?

– …z pół mili i tam znalazłem sobie skałkę, która posłużyła mi za stół…

Vernon wsuwał się właśnie w spodnie, kiedy znów rozległo się pikanie.

– A to świetnie – rzekł. – Skała jako stół. Każdy by tak zrobił na twoim miejscu. Słuchaj, Clive, jestem już spóźniony. Muszę gnać. Może spotkamy się jutro?

– Aha. No tak, dobrze. Wpadnij po pracy.

3

Vernon wykaraskał się z tylnego siedzenia małego auta przydzielonego mu przez gazetę i stanął na chodniku przed redakcją, wygładzając pomięty garnitur. Spiesząc holem wyłożonym czarno – rudym marmurem, zobaczył Dibbena czekającego przy windzie. Frank został zastępcą kierownika działu zagranicznego w dniu swych dwudziestych ósmych urodzin. Po czterech latach i kadencjach trzech redaktorów naczelnych wciąż tkwił w tym samym miejscu i szeptano, że z niecierpliwości przebiera nogami. Z powodu wygłodniałego spojrzenia jego zapadniętych oczu zwano go Kasjuszem, ale niesłusznie: miał czarne źrenice, twarz pociągłą i bladą oraz gęstą szczecinę, co upodabniało go do śledczego z posterunku policji, lecz zachowywał się rycersko, choć z lekkim dystansem, i cechowała go pociągająca, cierpka inteligencja. Vernon nie znosił go, choć zbliżyli się do siebie w pierwszych dniach afery Garmony'ego. Wieczorem następnego dnia po przyjęciu przez komisję zakładową związku zawodowego dziennikarzy wotum nieufności wobec swego redaktora naczelnego i po utarczce z Clive'em młody mężczyzna śledził zgarbioną postać Vernona, po czym podkradł się, dotknął jego ramienia i zaproponował kieliszek. W głosie Dibbena było coś przekonującego.

Wstąpili do nie znanego Vernonowi pubu w bocznej uliczce, lokalu z podartym czerwonym pluszem i szarym, zadymionym powietrzem. Zajęli stolik tuż za gigantyczną szafą grającą. Przy ginie z tonikiem Frank zwierzył się redaktorowi naczelnemu ze swego skrywanego oburzenia z powodu obrotu, jaki przybrały sprawy. Wczorajszym głosowaniem, rzekł, manipulowały dyżurne brytany związku, których urazy i rachunki do uregulowania sięgają wielu lat wstecz, natomiast on, Frank, wymówił się od udziału w zebraniu nawałem pracy. Są jeszcze inni, przekonywał, nie tylko on, którzy myślą podobnie, którzy uważają, że „The Judge" powinien poszerzyć swoją ofertę, ożywić się i dokonać czegoś śmiałego, choćby uziemić ministra, ale gramatycy położyli skostniałą łapę na wszystkich dźwigniach mecenatu i awansu. Stara gwardia woli, żeby gazeta zdechła, niż żeby uwzględniła zainteresowania czytelników przed trzydziestką. Utrącili pomysł większej czcionki, strony o modzie i urodzie, horoskopu, dodatku na temat zdrowia, rubryki o życiu towarzyskim, jak również zdrapkę, porady sercowe oraz zjadliwy reportaż o rodzinie królewskiej i drugi o muzyce pop. A teraz wystąpili przeciw naczelnemu, który przecież może uratować gazetę. Vernon ma wielu zwolenników wśród młodszych dziennikarzy, ale im nie przysługuje prawo głosu. Nikt nie chce się wychylić jako pierwszy i dostać po głowie.

Czując się nagle lekko, Vernon wstał i zaprosił Franka do innego baru na jeszcze jeden kieliszek. Wyraźnie nadszedł czas, by zacząć słuchać, co mówią młodsi pracownicy, i włączyć ich do gry. Usiadłszy przy stoliku, Frank zapalił papierosa i taktownie obrócił krzesło, by wydmuchiwać dym w przeciwną stronę. Przyjął zafundowany mu kieliszek i mówił dalej. Oczywiście nie widział zdjęć, ale jest pewien, że ich opublikowanie to właściwe posunięcie. Chce zapewnić Vernona o swym poparciu, a nawet więcej. Chce się na coś przydać i dlatego właśnie dotąd nie opowiedział się za nim otwarcie. Przeprosił go na chwilę i podszedł do lady, gdzie zamówił kiełbaskę z tłuczonymi ziemniakami, a wtedy Vernon wyobraził sobie pustą kawalerkę albo poddasze, gdzie na zastępcę kierownika działu zagranicznego nie czeka żadna dziewczyna. Frank usiadł.

– Mogę cię informować na bieżąco – rzekł z przejęciem. – Będziesz wiedział, co ludzie mówią. Mogę się zorientować, kto cię popiera. Ale żeby to robić, muszę zachowywać pozorną bezstronność, nie wolno mi się angażować. Co ty na to?

Vernon się nie zdeklarował. Zbyt długo był w branży, by wiedząc tak niewiele, pobłogosławić szpiega w redakcji. Skierował więc rozmowę na politykę Garmony'ego i następne pół godziny minęło im przyjemnie na smakowaniu wspólnej pogardy dla ministra. Jednak trzy dni później, kiedy Vernon zaczął biegać po korytarzach, zaskoczony zaciekłością opozycji i bliski lekkiego zwątpienia -ale tylko lekkiego – wrócił z Dibbenem do tego samego pubu, do tego samego stolika, by pokazać mu zdjęcia. Wrażenie, jakie na nim sprawiły, podniosło go na duchu. Frank patrzył długo na wszystkie fotografie po kolei, nie mówiąc ani słowa, kręcąc tylko głową. Potem włożył je z powrotem do koperty i rzekł ściszonym głosem:

– Niewiarygodne. Co za hipokryzja. Siedzieli chwilę zadumani, po czym dodał:

– Musisz postawić na swoim. Nie daj się powstrzymać. To przekreśli jego szansę na fotel premiera. To go wykończy nieodwołalnie. Słuchaj, Vernon, możesz na mnie liczyć.

Wprawdzie poparcie wśród młodszych dziennikarzy nie było aż tak jednoznaczne, jak twierdził Dibben, to jednak w dniach, które zeszły na uspokajaniu nastrojów w redakcji, dobrze było zdawać sobie sprawę, jakie argumenty trafiają do przekonania. Dzięki schadzkom za szafą grającą, Vernon rozeznał się, kiedy i dlaczego w opozycji powstały podziały i kiedy powinien dokręcić śrubę. W trakcie planowania i rozsiewania zajawek wiedział dokładnie, którego z gramatyków odizolować, żeby go łatwiej urobić. Podebrał kilka pomysłów Dibbenowi, który wychylił się z dobrymi sugestiami. A najważniejsze, że mógł z kimś porozmawiać, że znalazł kogoś, kto podobnie jak on miał zapał i poczucie misji, kto instynktownie pojmował doniosłość sprawy i dodawał mu otuchy, gdy wszyscy inni kręcili nosem.

Po skaperowaniu dyrektora spółki i rozpisaniu zajawek, a także w obliczu rosnącego nakładu gazety i dyskretnego wprawdzie, ale wzmożonego entuzjazmu, którym zarażali się kolejni dziennikarze, spotkania z Dibbenem przestały być koniecznością. Niemniej Vernon zamierzał nagrodzić go za lojalność, postanowił więc wysunąć go jako kandydata do posady Lettice, czyli na stanowisko kierownika działu publicystycznego. Jej opieszałość w sprawie bliźniaków syjamskich wystawiła ją na odstrzał. Dodatek na temat szachów był przypieczętowaniem wyroku śmierci.

W czwartek rano, czyli ostatniego dnia przed opublikowaniem zdjęć, Vernon i jego adiutant wjechali razem na czwarte piętro przedpotopową windą, która zdawała się mieć zszargane nerwy. Vernon przeniósł się w czasy swych studenckich występów aktorskich, w czasy prób generalnych, spoconych dłoni, ucisku w dołku i rozwolnienia. Nim poranne kolegium dobiegnie końca, cała góra, to jest wszyscy kierownicy działów i jeszcze parę innych osób na dodatek, zobaczy zdjęcia. Pierwsza część nakładu szła zawsze do druku o piątej piętnaście, ale tym razem dopiero o wpół do dziesiątej, a więc w porze nadejścia drugiej partii, wizerunek Garmony'ego, jego kreacja i rzewne spojrzenie staną się migającą plamą na stalowych wałkach nowej drukarni w Croydon. Rzecz polegała na tym, by pozbawić konkurencję wszelkich szans storpedowania sensacji w późniejszych wydaniach swych tytułów. Ciężarówki kolportażu wyjadą na ulice o jedenastej. Wtedy będzie już za późno, by zatrąbić do odwrotu.

– Czytałeś dzisiejszą prasę? – zapytał Vernon.

– Tak. Skręcają się ze złości.

Tego dnia wszystkie gazety, poważne dzienniki i reszta, poczuły się zmuszone do opublikowania artykułów na pokrewne tematy. W każdym nagłówku, w każdym gorączkowo wypracowanym nowym ujęciu problematyki wyczuwało się niechęć i zawiść. „The Independent" zamieścił nudnawy tekst o ustawach chroniących prywatność obywatela w dziesięciu różnych krajach. W „Daily Telegraph" nadęty psycholog teoretyzował na temat przebierania się za płeć przeciwną, a „Guardian" poświęcił dwie strony, zdominowane zdjęciem J. Edgara Hoovera w stroju koktajlowym, na szydercze, przemądrzałe wypociny o transwestytach w życiu publicznym. Żadna z gazet nie przemogła się, by wspomnieć o „The Judge". „Daily Mirror" i „The Sun" skupiły się na życiu Garmony'ego w jego majątku w Wiltshire. Obie gazety pokazały podobne, gruboziarniste zdjęcia z teleobiektywu przedstawiające ministra spraw zagranicznych i jego syna znikających w mroku stodoły. Olbrzymie wrota ziały czeluścią i sposób, w jaki światło padało na twarz Garmony'ego, omijając ręce, dawał do zrozumienia, że oto widać człowieka, którego rychło wchłonie czarna dziura.

Między drugim a trzecim piętrem Frank wcisnął guzik „stop", by zatrzymać maszynerię wciągarki. Winda stanęła ze straszliwym szarpnięciem, które zmroziło Vernona. Zdobione mosiądzem i mahoniem pudło zaskrzypiało, kołysząc się w środku szybu. Odbyli już wcześniej kilka podobnych szybkich narad. Vernon poczuł się w obowiązku pokryć trwogę nonszalancją.

– Króciutko – rzekł Frank. – McDonald ma wygłosić mowę na kolegium. Nie powie, ani że byli w błędzie, ani że ty byłeś w błędzie. No ale wiesz, będą powinszowania od wszystkich, no i skoro sprawy idą do przodu, to stańmy razem w gotowości.

– Doskonale – odparł Vernon. Przyjemnie będzie słuchać, jak jego zastępca przeprasza, udając, że tego nie robi.

– Poza tym niewykluczone, że inni się dołączą, może nawet będą oklaski, tego rodzaju rzeczy. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to myślę, że nadal powinienem trzymać się w cieniu, nie pokazywać jeszcze swoich barw na tym etapie.

Vernon poczuł przelotny wewnętrzny niepokój, jak gdyby napiął się odruchowo jakiś zapomniany mięsień. Ogarnęła go w równej mierze ciekawość i nieufność, ale było już za późno na cokolwiek, zatem odparł:

– Jasne. Potrzebuję cię nadal w tej samej roli. Najbliższe dni mogą być decydujące.

Frank pacnął guzik i przez chwilę nic się nie działo. Następnie widna osunęła się kilka cali, po czym podźwignęła się w górę.

Po drugiej stronie harmonijkowych drzwi czekała jak zwykle Jean z plikiem listów, faksów i notatek.

– Czekają na ciebie w sali numer sześć.

Najpierw zaplanowano spotkanie z dyrektorem działu reklamy i jego ludźmi, którzy uważali, że nadeszła pora, by podwyższyć stawki za miejsce na łamach. Vernon tymczasem chciał odczekać. Kiedy spieszyli korytarzem – pokrytym czerwoną wykładziną jak w jego snach – zauważył, że Frank czmychnął, gdy tymczasem do grupy dołączyły dwie inne osoby z działu graficznego. Naciskano, żeby zmniejszyć zdjęcie na pierwszej stronie, aby zostało więcej miejsca na dłuższy tekst, ale Vernon już wiedział, jak gazeta ma jutro wyglądać. Kierownik działu nekrologów, Manny Skelton, wymknął się bokiem ze swego pokoju wielkości szafy i wcisnął kilka zadrukowanych stronic mijającemu go Vernonowi. To pewnie wyrazy ubolewania przygotowane na wypadek, gdyby Garmony skończył ze sobą. Do tłumu dołączył kierownik działu łączności z czytelnikami, mając nadzieję na słówko przed spotkaniem. Przewidywał zalew listów i walczył o całą stronę dla siebie. Teraz, krocząc do sali numer sześć, Vernon znowu był sobą, znowu był potężny, życzliwy, bezwzględny i dobry. Innych przygniatałoby takie brzemię, tymczasem on czuł lekkość dodającą siły, a właściwie widział światło, widział gorejącą jasność kompetencji i opanowania, gdyż jego niezawodne dłonie miały niebawem wyciąć nowotwór ze zdrowej tkanki – taką metaforą chciał się posłużyć we wstępniaku, który wydrukują po rezygnacji Garmony'ego ze stanowiska. Hipokryzja wyjdzie na jaw, Wielka Brytania nie wyprowadzi się z Europy, kara śmierci i zasadnicza służba wojskowa pozostaną marzeniami ściętej głowy, opieka społeczna przetrwa w takiej lub innej formie, środowisko naturalne zyska jakąś szansę. Myśląc o tym, Vernon omal nie zaniósł się śpiewem.

Nie zaśpiewał jednak, choć następne dwie godziny potoczyły się z wigorem operetki, w której wszystkie arie należały do niego i w której zmieniający się chór mieszanych głosów to go wychwalał, to powtarzał wiernie jego myśli. Potem wybiła jedenasta i na poranne kolegium w gabinecie Vernona zaczęło przybywać o wiele więcej osób niż zwykle. Kierownicy działów, ich zastępcy, asystenci i szeregowi dziennikarze zajęli krzesła do ostatniego, podparli plecami każdy wolny kawałek ściany i obsiedli wszystkie parapety okienne i kaloryfery. Ci, którzy nie mogli wepchać się do środka, stłoczyli się przy otwartych drzwiach. Gdy redaktor naczelny przeciskał się do swojego fotela, ucichły rozmowy. Zaczął należycie i obcesowo – bez wstępu, jak zawsze, trzymając się utartego porządku: kilka minut na minione sprawy, a potem wałkowanie listy po kolei. Oczywiście tego dnia nie spodziewano się żadnych prób zdobycia pierwszej strony. Jedynym ustępstwem Vernona było odwrócenie tradycyjnej kolejności w ten sposób, że kraj i polityka miały zostać omówione na końcu. Kierownik działu sportowego przygotował ramowy tekst o olimpiadzie w Atlancie i lament nad deblami w angielskim tenisie stołowym. Kierownik działu kulturalnego, który jak dotąd zbyt późno przychodził do pracy, by wziąć udział w porannym kolegium, wygłosił ospale recenzję powieści o jedzeniu, brzmiącą tak pretensjonalnie, że Vernon musiał mu przerwać. Na temat sztuk pięknych zaproponowano artykuł o kryzysie w dofinansowywaniu twórczości artystycznej, a Lettice O'Hara z działu publicystycznego miała wreszcie gotowy tekst o skandalu medycznym w Holandii, jak również – by uczcić okazję – proponowała historię o przemienianiu się samców ryb w samice na skutek zanieczyszczenia przemysłowego.

Zaczęto uważniej słuchać, gdy przemówił kierownik działu zagranicznego. Zbliżało się spotkanie europejskich ministrów spraw zagranicznych, na które wybierał się Garmony – chyba że od razu podałby się do dymisji. Gdy zasugerowano tę ewentualność, przez salę przetoczył się pomruk ekscytacji. Vernon oddał głos kierownikowi działu politycznego, Harveyowi Strawowi, który nakreślił w rozwlekłym zarysie historię rezygnacji polityków z piastowanych urzędów. Ostatnio nie było ich dużo i najwyraźniej tradycja wymierała. Premier, znany z tego, że jego silną stroną jest lojalność w relacjach osobistych, a słabą instynkt polityczny, najprawdopodobniej będzie popierał Garmony'ego dopóty, dopóki ten nie zostanie zmuszony do ustąpienia. To tylko przedłuży całą aferę, co przyniesie korzyści gazecie.

Na prośbę Vernona kierownik kolportażu przedstawił najświeższe dane o sprzedaży, która była najlepsza od siedemnastu lat. Na to poszepty przerodziły się w zgiełk, a przy drzwiach zakotłowało się i zafalowało, gdyż zrozpaczeni dziennikarze stojący w sekretariacie spróbowali przepchnąć się przez mur ciał. Vernon zastukał w stół, by przywrócić spokój. Pozostało jeszcze wysłuchać Jeremy'ego Balia, kierownika działu krajowego, który zmuszony był mówić podniesionym głosem: dziesięciolatek oskarżony o morderstwo miał tego dnia stanąć przed sądem, gwałciciel znad jezior zaatakował po raz drugi w ciągu tygodnia i w związku z tą sprawą aresztowano wczoraj mężczyznę, a u wybrzeży Kornwalii wylała się ropa do morza. Lecz tak naprawdę nikogo to nie interesowało, bo był tylko jeden temat, który uspokoiłby tłum, i Ball wreszcie dał za wygraną. We wstępniaku na jutro, rzekł, należy odpowiedzieć jednemu z biskupów atakujących „The Judge" na łamach „Church Times" za wywołanie afery Garmony'ego, po południu ma się odbyć zebranie posłów z partii rządzącej, o którym należy napisać, a do biura wyborczego Garmony'ego w Wiltshire wrzucono cegłę przez okno. Ostatnia wiadomość wzbudziła rozproszone oklaski, a potem zapadła cisza, gdyż z paroma słowami wystąpił Grant McDonald, zastępca redaktora naczelnego.

Weteran wśród dziennikarzy „The Judge", McDonald był rosłym mężczyzną o twarzy niemal całkowicie ukrytej za niedorzeczną rudą brodą, której nigdy nie strzygł. Obnosił się ze swym szkockim pochodzeniem: wkładał kilt na wieczorek ku czci Roberta Burnsa organizowany przez niego w redakcji i dął w dudy na zabawach sylwestrowych dla pracowników. Vernon podejrzewał, że McDonald zabrnął na północ nie dalej niż do Newcastle. Publicznie Szkot popierał jak trzeba swego szefa, ale po cichu, w rozmowach z Vernonem, odnosił się do całej sprawy z dużą rezerwą. Zdawało się, że cała redakcja w jakiś sposób wie o jego sceptycyzmie, dlatego też słuchano go teraz z uwagą. McDonald zaczął grubym pomrukiem, który tylko pogłębił ciszę dokoła.

– Powiem szczerze i pewnie będzie to dla was niespodzianka, ale od samego początku miałem drobniuśkie wątpliwości…

Tym obłudnym wstępem zasłużył sobie na salwę donośnego śmiechu. Vernon aż zadrżał z emocji na takie intryganctwo: sprawa przypominała życie na bizantyjskim dworze. W wyobraźni zobaczył wypolerowaną tacę z kutego złota porytą zatartymi hieroglifami.

McDonald przedstawiał swoje wątpliwości: prywatność jednostki, metody prasy brukowej, podejrzenia o manipulowanie gazetą i tak dalej. Następnie, podnosząc głos, przeszedł do sedna swego przemówienia. Wywiad Dibbena działał bez zarzutu.

– Ale z biegiem lat nauczyłem się, że w tej branży przychodzą takie chwile, choć, uwaga, zdarzają się one nieczęsto, kiedy trzeba schować własne zdanie do kieszeni. Vernon ciągnie tę sprawę z namiętnością i instynktem rasowego dziennikarza, a w tym budynku zapanowała taka atmosfera, w naszej redakcji jest taka mobilizacja, że przypomina mi to stare dobre czasy, gdy pracowało się tylko trzy dni w tygodniu i gdy naprawdę wiedzieliśmy, jak się robi gazetę. Dzisiejsze dane o nakładzie mówią same za siebie. Trafiliśmy w potrzeby czytelników. Zatem… -Grant odwrócił się do redaktora naczelnego i uśmiechnął się promiennie – znowu jesteśmy na fali i wszystko zależy teraz od ciebie. Vernon, tysiąckrotne dzięki!

Gdy już ucichły gromkie oklaski, inni dołączyli z krótkimi powinszowaniami. Vernon siedział z rękoma złożonymi na piersi, z poważną miną na twarzy, ze wzrokiem skupionym na ziarnku w fornirze pokrywającym blat. Miał ochotę się uśmiechnąć, ale to by źle wyglądało. Z satysfakcją zauważył, że Tony Montano dyskretnie zapisuje, co kto mówi. Kto jest skaptowany. Trzeba go będzie wziąć na stronę i wyjaśnić mu rolę Dibbena, który wcisnął się teraz w fotel i z rękoma w kieszeniach i marsowym czołem kręcił wymownie głową.

Z myślą o dziennikarzach stojących za drzwiami Vernon wstał i odwzajemnił podziękowania. Powiedział, że wie, iż większość obecnych była na różnych etapach przeciwna opublikowaniu zdjęć. Ale on jest im za to wdzięczny, gdyż pod pewnymi względami dziennikarstwo przypomina nauki ścisłe: najlepsze pomysły to te, które się ostają i które umacnia inteligentna krytyka. Ów słaby koncept wywołał serdeczne brawa. Nie ma zatem powodu do wstydu -rzekł – ani odgórnej wendety. Nim oklaski przebrzmiały, przecisnął się do tablicy zawieszonej na ścianie. Odkleił taśmę malarską, która przytrzymywała duży arkusz czystego papieru, i odsłonił dwukrotne powiększenie pierwszej strony piątkowego wydania „The Judge".

Zdjęcie wypełniało szerokość ośmiu szpalt i sięgało od winiety do trzech czwartych długości strony. Zebrani w milczeniu chłonęli widok sukienki o prostym kroju, urojony występ na wybiegu, bezczelną pozę, która figlarnie, kusząco udawała, że odpiera spojrzenie kamery, drobne piersi i mistrzowsko odsłonięte ramiączko od stanika, lekki rumieniec makijażu na policzkach, pieszczotę szminki, która ukształtowała wypukłość i lekkie wydęcie ust, intymny, tęskny wzrok zmienionej, ale łatwej do rozpoznania, znanej publicznie twarzy. Poniżej wytłuszczoną czcionką tekstową wydrukowano symetrycznie pojedyncze zdanie: Minister spraw zagranicznych Julian Garmony.

Tłum, nad którym przed chwilą trudno było zapanować, teraz zachowywał się jak trusia. Cisza trwała przez ponad pół minuty. Następnie Vernon odchrząknął i zaczął przedstawiać strategię gazety na sobotę i poniedziałek. Pewien młody dziennikarz rzekł potem do kolegi w bufecie, że to było tak, jak gdyby ktoś, kogo się zna, został rozebrany do naga i wychłostany na oczach gapiów. Odarty z maski i ukarany. Mimo to kiedy wszyscy się rozchodzili i wracali do swoich zajęć, w redakcji zapanował, a po południu jeszcze umocnił się, pogląd, że to zawodowa robota najwyższej próby. Pierwsza strona z pewnością stanie się klasyką i pewnego dnia będą o niej uczyć w szkołach dziennikarstwa. Efekt wizualny był niezatarty, podobnie jak prostota, jawność, wymowa. McDonald miał rację: instynkt naczelnego jest niezawodny. Halliday tylko spotęgował uderzenie, gdy pchnął cały tekst na drugą stronę, opierając się pokusie, żeby dać krzykliwy nagłówek albo chwytliwy podpis. Zdawał sobie sprawę z siły przekazu tego, co ma w rękach. Pozwolił, by zdjęcie mówiło wszystko.

Kiedy ostatni dziennikarz wyszedł z gabinetu, Vernon zamknął drzwi i przepędził zaduch, otwierając szeroko okna i wpuszczając do środka wilgotne marcowe powietrze. Miał pięć minut do następnego spotkania i musiał skupić myśli. Powiedział Jean przez interkom, żeby mu nie przeszkadzano. Dobrze poszło, dobrze poszło, krążyło mu po głowie. Ale było coś jeszcze, jakaś nowina, na którą chciał zareagować w chwili, gdy ją usłyszał, tyle że coś innego pochłonęło jego uwagę i teraz mu to umknęło, zniknęło w nawale podobnych wiadomości. To była zdawkowa wypowiedź, strzępek informacji, który w tamtej chwili go zaskoczył. Ech, powinien był drążyć od razu.

Dopiero późnym popołudniem nadarzyła się kolejna sposobność, by zastanowić się nad tym spokojnie w samotności. Stał przy tablicy, usiłując poczuć na nowo ów przelotny posmak zaskoczenia. Zamknął oczy i krok po kroku zaczął odtwarzać w pamięci poranne kolegium, wszystko, co zostało powiedziane. Nie mógł jednak zapanować nad biegiem plączących się myśli. Idzie dobrze, idzie dobrze, kołatało mu w głowie. Z powodu nieuchwytnej drobnostki nie mógł sobie powinszować ani zatańczyć na biurku. Przypominało to poranek, kiedy leżąc w łóżku rozmyślał o swoich sukcesach i do pełni szczęścia brakowało mu tylko aprobaty Clive'a.

I raptem sobie przypomniał. Wróciło w chwili, gdy wymówił w myśli imię przyjaciela. Przeszedł przez cały gabinet do telefonu. Sprawa była prosta i najprawdopodobniej śmierdząca.

– Jeremy? Czy mógłbyś wpaść do mnie na chwilę? Jeremy Ball, kierownik działu krajowego, stawił się w niespełna minutę. Vernon posadził go na krześle i poddał istnemu przesłuchaniu, zapisując miejsca, daty, czas, słowem wszystko, co wiedziano i co podejrzewano. Ball sięgnął raz po telefon, by potwierdzić niektóre szczegóły u dziennikarza zajmującego się tą sprawą. Potem, gdy tylko wyszedł, Vernon zadzwonił z prywatnej linii do Clive'a. Znowu to samo, długa zwłoka i wreszcie grzechot słuchawki, szelest pościeli, ochrypły głos. Jest po czwartej, co on robi, leży w łóżku cały dzień jak nieszczęśliwy nastolatek?

– A, to ty, Vernon, właśnie…

– Posłuchaj, chodzi o to, co mówiłeś dziś rano. Muszę zadać ci parę pytań. Kiedy byłeś w Krainie Jezior?

– W zeszłym tygodniu.

– Clive, to ważne. Dokładnie kiedy?

Dobiegło stęknięcie i skrzypienie, gdy Clive podciągnął się na łóżku.

– To musiało być w piątek. Co się…

– Czekaj, chodzi o tego mężczyznę, którego widziałeś. O której byłeś na tych Allen Crags?

– Pewnie koło pierwszej.

– Posłuchaj. Ten facet napastujący kobietę, której nie pomogłeś. Wiesz, kto to był?! Gwałciciel znad jezior!

– Pierwsze słyszę.

– Co ty, nie czytasz gazet? Przez ostatni rok napadł osiem kobiet, głównie turystki. Tej akurat udało się uciec.

– Całe szczęście.

– Wcale nie. Dwa dni temu napadł inną. Wczoraj go aresztowali.

– No to wszystko gra.

– Nie, nie gra. Skoro nie pomogłeś tej kobiecie, to w porządku, twoja sprawa. Ale gdybyś potem poszedł na policję, nie dorwałby tej drugiej.

– Jedno wcale nie wynika z drugiego, ale nieważne -odparł Clive. – Dlaczego podnosisz na mnie głos, Vernon, czy to kolejny z twoich złych dni? Czego tak naprawdę chcesz?

– Chcę, żebyś jak najszybciej poszedł na policję i zeznał, co widziałeś.

– Wykluczone.

– Możesz przecież zidentyfikować tego człowieka.

– Piszę w tej chwili finał symfonii, która…

– Akurat, cholera jasna. Leżysz w łóżku.

– Nie twoja sprawa, co robię.

– No nie, to jest oburzające. Idź na policję, Clive. To twój moralny obowiązek.

Wyraźnie słyszalne wciągnięcie powietrza, chwila namysłu, a potem:

– Ty mi mówisz, co jest moralne? Ty?

– O co ci chodzi?

– Chodzi mi o te zdjęcia. Chodzi mi o to, że srasz na grób Molly…

Uwaga na temat odchodów w odniesieniu do nie istniejącego miejsca pochówku nakreśliła w sporze granicę, zza której nie było już odwrotu i puściły wszelkie hamulce.

– Gówno wiesz, Clive – przerwał Vernon. – Żyjesz sobie jak u Pana Boga za piecem i nie masz, kurwa, zielonego pojęcia…

– …chodzi mi o to, że szczujesz społeczeństwo przeciw człowiekowi. Chodzi mi o rynsztokowe dziennikarstwo. Jak ty możesz ze sobą wytrzymać?

– Wygaduj sobie, co ci ślina na język przyniesie, ale faktem jest, że tracisz kontakt z rzeczywistością. Jeśli nie pójdziesz na policję, to sam do nich zadzwonię i powiem, co widziałeś. Pomoc w próbie gwałtu…

– Kompletnie ci odbiło! Jak śmiesz mi grozić!

– Są sprawy ważniejsze niż symfonie. Te sprawy to ludzie.

– A czy ci ludzie są równie ważni jak nakład pewnej gazety, Vernon?

– Zgłoś się na policję.

– Odpierdol się.

– Nie, to ty się odpierdol.

Nagle otworzyły się drzwi gabinetu i w progu stanęła Jean z nieszczęśliwą miną.

– Przepraszam, że przeszkadzam w rozmowie – rzekła -ale chyba lepiej, żebyś włączył telewizor. Rose Garmony zwołała konferencję prasową. Program pierwszy.

4

Kierownictwo partii zastanawiało się długo i wnikliwie nad sprawą swego ministra i podjęło pewne rozsądne decyzje. Pierwszą było wpuszczenie tego ranka kamer do znanego szpitala dziecięcego, by sfilmować panią Garmony wyłaniającą się z sali operacyjnej, zmęczoną, ale uszczęśliwioną po wykonaniu zabiegu na otwartym sercu dziewięcioletniej czarnej dziewczynki imieniem Candy. Panią chirurg uwieczniono również podczas obchodu na czele orszaku zacnych pielęgniarek i lekarzy oddziałowych, ściskaną serdecznie przez dzieci, które ją wręcz uwielbiały. Potem uchwycono na moment łzawe spotkanie na parkingu z wdzięcznymi rodzicami zoperowanej dziewczynki. Były to pierwsze sekwencje, które zobaczył Vernon, kiedy trzasnął słuchawką telefonu, obmacał papiery na biurku w poszukiwaniu pilota i wreszcie rzucił się przez cały pokój do odbiornika zawieszonego wysoko na ścianie w rogu gabinetu. Gdy łkający ojciec wysypał pół tuzina ananasów na ręce pani chirurg, głos zza kadru wyjaśnił, iż niektórzy wznoszą się tak wysoko w hierarchii medycznej, że zwracanie się do nich per „pan/pani doktor" wydaje się nie na miejscu. Oto, proszę państwa, Rose Garmony.

Vernon, któremu serce wciąż waliło po kłótni z Cli-ve'em, wrócił za biurko, by w spokoju obejrzeć telewizję, Jean tymczasem wyszła na palcach, zamykając za sobą bezszelestnie drzwi. Raptem akcja przeniosła się do Wiltshire, na jakieś wzniesienie, skąd widać było obrosły drzewami strumyk wijący się między nagimi, falistymi pagórkami. W otulinie wiązów stał ładny dom gospodarski, a kiedy głos lektora nakreślił znaną dobrze przeszłość Garmony'ego, kamera rozpoczęła długi, powolny najazd i wyłuskała w końcu owcę pielęgnującą nowo narodzone jagnię na trawniku przed domem, blisko krzewów, tuż przy drzwiach. To była również decyzja partii – wysłać Garmonych z dziećmi do ich wiejskiego domu na długi weekend, gdy tylko Rose wyrwała się ze szpitala. Ukazano teraz całą czwórkę jako rodzinę: ubrani w kalosze i woskowane kurtki, patrzyli w kierunku obiektywu zza bramy o pięciu prętach, w towarzystwie swego owczarka wabiącego się Milly i brytyjskiego krótkowłosego kota imieniem Brian, którego Annabel z czułością kołysała na rękach. Było to ujęcie propagandowe, ale o dziwo minister spraw zagranicznych ociągał się z tyłu, zachowując się, no cóż, potulnie jak baranek, a nawet jak jagnię, gdyż to jego żona grała główną rolę w tym przedstawieniu. Vernon nie wątpił, że Garmony pójdzie na dno, ale nie mógł się powstrzymać od pokiwania głową w uznaniu fachowości tego widowiska, czystego profesjonalizmu jego twórców.

Głos lektora ucichł i rozbrzmiały rzeczywiste dźwięki, trzask i szum kamer ręcznych oraz podenerwowane głosy dochodzące zza kadru. Z przechyłu i rozchwiania obiektywu wynikało jasno, że z jakiegoś powodu nastąpiło spore zamieszanie. Vernon zobaczył przelotnie niebo, potem nogi kamerzysty i pomarańczową taśmę. Cały cyrk widocznie toczył się tam, za tą taśmą. Wreszcie obiektyw odnalazł panią Garmony i uspokoił się, ona tymczasem odchrząknęła, przygotowując się najwyraźniej do wydania oświadczenia. Ściskała kartkę w dłoni, ale nie zamierzała z niej czytać, gdyż była na tyle pewna swego, że mogła się obyć bez notatek. Zwlekała chwilę, by mieć pewność, że przykuła uwagę wszystkich, a potem zaczęła opowiadać o swoim małżeństwie, poczynając od dni swojej nauki w konserwatorium Guildhall, kiedy to marzyła o zostaniu pianistką, a Julian był ubogim, ale pełnym animuszu studentem prawa. Czasy ciężkiej pracy i wiązania końca z końcem, czasy jednopokojowego mieszkania w południowym Londynie, narodzin Annabel, jej własnej spóźnionej decyzji, by studiować medycynę, i niezłomnego wsparcia ze strony Juliana, dumnego zakupu ich pierwszego domu na niezbyt popularnych obrzeżach Fulham, narodzin Neda, coraz lepszych notowań Juliana w palestrze, jej pierwszej pracy w szpitalu i tak dalej. Mówiła ze spokojem, nawet z uczuciem, a pewność siebie czerpała nie tyle ze swej pozycji społecznej czy statusu żony ministra, ile z pozycji zawodowej. Opowiadała, jak jest dumna z politycznej kariery męża, o oczarowaniu swymi dziećmi, o tym, jak wspólnie przeżywają wszystkie swoje sukcesy i niepowodzenia i jak to od zawsze cenili sobie dobrą zabawę, dyscyplinę, a nade wszystko uczciwość.

Urwała i uśmiechnęła się, jak gdyby do własnych myśli. Na samym początku – rzekła, Julian powiedział jej o czymś, co ją niemile zaskoczyło, a nawet zszokowało. Nie było to jednak coś, czego nie udźwignęłaby ich miłość, a z biegiem lat sprawa ta nawet zaskarbiła sobie jej sympatię i pewien szacunek jako nieodłączna część osobowości męża. Oboje ufają sobie bowiem bezgranicznie. To właściwie nie jest żadna tajemnica, ta osobliwa historia dotycząca Juliana, ponieważ przyjaciółka rodziny, pani Molly Lane, która niedawno zmarła, upamiętniła to kiedyś na zdjęciach, powiedzmy w duchu zabawy. Z tymi słowami pani Garmony podniosła białą tekturową teczkę. W tej samej chwili Annabel ucałowała tatę w policzek, a Ned, który – co było widać dopiero teraz – nosił ćwiek w nosie, nachylił się i położył ojcu rękę na ramieniu.

– O Boże – jęknął Vernon. – To torpeda. Wyciągnęła zdjęcia i podniosła jedno do kamery, by wszyscy mogli zobaczyć. Vernon ujrzał pozę modelki na wybiegu – ujrzał pierwszą stronę piątkowego wydania swej gazety. Kamera zachybotała w trakcie najazdu, a za taśmą doszło do krzyków i przepychanek. Pani Garmony odczekała, póki zgiełk nie ucichł, następnie powiedziała opanowanym głosem, że wie, iż pewien dziennik, zaangażowany w walkę polityczną, zamierza opublikować jutro to i jeszcze inne zdjęcia w nadziei pozbawienia jej męża urzędu. Ma tylko jedno do powiedzenia: tej gazecie się to nie uda, bo miłość jest silniejsza od zacietrzewienia.

Taśma pękła i do przodu wylała się fala żurnalistów. Za bramą o pięciu prętach dzieci splotły ręce z ojcem, podczas gdy matka stała nieustępliwie na swoim miejscu mimo napierającego tłumu, niewzruszona wyrosłym przed nią lasem mikrofonów. Vernon zerwał się z fotela. Nie – mówiła pani Garmony – bardzo się cieszy, że może powiedzieć jasno i wyraźnie, że podobne plotki nie mają żadnych podstaw. Molly Lane była tylko przyjaciółką rodziny i Garmony'owie zawsze będą ją czule wspominać. Vernon pędził akurat przez gabinet, by wyłączyć telewizor, kiedy panią chirurg zapytano, czy chciałaby coś powiedzieć redaktorowi naczelnemu „The Judge". Owszem – odparła – chciałaby i spojrzała na niego, on zaś znieruchomiał przed odbiornikiem.

– Drogi panie Halliday, ma pan mentalność szpicla, a pod względem moralności jest pan stworzeniem pokroju wszy.

Vernona zatkało z bolesnego podziwu, gdyż potrafił się poznać na silnym ciosie. Pytanie i odpowiedź wyreżyserowano. Najwyższy kunszt!

Mówiła jeszcze coś, ale zdołał podnieść rękę i wyłączyć telewizor.

5

Około piątej po południu w niejednej redakcji, która stanęła do licytacji o zdjęcia Molly Lane, zdano sobie sprawę, że problem z „The Judge" polega na tym, iż gazeta Vernona Hallidaya nie nadąża za duchem czasów. Oto jak pewien poważny dziennik wyłożył tę kwestię swoim czytelnikom we wstępniaku piątkowego wydania: „Zdaje się, że uwagi redaktora naczelnego «The Judge» umknął fakt, iż dekada, w której obecnie żyjemy, różni się od poprzedniego dziesięciolecia. Wówczas hasłem bojowym była samorealizacja, podczas gdy na ordynarną rzeczywistość składała się chciwość i hipokryzja. Dziś żyjemy w rozsądniejszych, wyrozumialszych i bardziej tolerancyjnych czasach, w których nie szkodzące nikomu preferencje osobiste jednostki pozostają jej własną sprawą bez względu na pełnione przez nią funkcje publiczne. Tam, gdzie nie dostrzegamy wyraźnego interesu społecznego, nie ma już miejsca na zdezaktualizowaną sztukę szpiclowania i faryzejskiego rezonerstwa, i choć nasza gazeta nie chce wydawać wyroków w sprawie moralności wszy pospolitej, nie może jednak nie podpisać się pod wczorajszą wypowiedzią pani…" Itd.

Nagłówki z pierwszych stron gazet podzieliły się mniej więcej równo między „szpicla" a „wesz" i większość tytułów opublikowała zdjęcie Vernona w wygniecionym smokingu na bankiecie wydanym przez Zjednoczenie Prasowe – podchmielonego, sądząc po wyglądzie. W piątkowe popołudnie dwa tysiące członków Różowego Sojuszu Transwestytów przemaszerowało na wysokich obcasach w pochodzie pod siedzibą „The Judge", wznosząc do góry pierwsze strony haniebnego piątkowego wydania i skandując urągliwie falsetami. Mniej więcej w tym samym czasie partia rządząca znalazła chwilę, by przygniatającą większością głosów przyjąć wotum zaufania wobec ministra spraw zagranicznych. Premier poczuł nagle przypływ odwagi i wystąpił w obronie swego starego przyjaciela. W trakcie weekendu wyłoniła się powszechna zgoda co do tego, że „The Judge" posunął się za daleko i stał się szmatławcem, że Julian Garmony to porządny gość, a Vernon Halliday („Wesz") jest godny pogardy i powinien jak najszybciej zapłacić głową za wszystko. W wydaniach niedzielnych kreślono portret „podpory męża", która robiąc własną karierę, jednocześnie walczy o dobre imię swego partnera życiowego. W artykułach wstępnych skupiano się na kilku przeoczonych dotąd aspektach oświadczenia pani Garmony, między innymi na „miłości silniejszej od zacietrzewienia". Co się zaś tyczy redakcji „The Judge", to kierownicy działów winszowali sobie, że ich początkowy sprzeciw został odnotowany, a większość dziennikarzy uważała, że Grant McDonald pokazał słuszną drogę postępowania, kiedy pewnego dnia powiedział w bufecie, że skoro nie zwraca się uwagi na jego zastrzeżenia, to nie pozostało mu nic innego, jak być lojalnym wobec góry. Do poniedziałku wszyscy przypomnieli sobie zarówno o swoich zastrzeżeniach, jak i lojalności.

Dla rady nadzorczej „The Judge", która zebrała się w poniedziałek po południu, sprawa była jednak bardziej złożona. Zawiła, w gruncie rzeczy. Jak bowiem można wyrzucić redaktora naczelnego, któremu ledwie parę dni wcześniej udzieliło się jednogłośnego poparcia?

Wreszcie, po dwóch godzinach dreptania w miejscu, George Lane wpadł na dobry pomysł:

– Słuchajcie, panowie, w zakupie tych zdjęć nie było nic złego. Właściwie to nawet wam powiem, że słyszałem, że podobno Halliday zrobił całkiem dobry interes. Jego błąd polegał na czymś innym, a mianowicie, że nie wyrzucił tej pierwszej strony do śmieci w chwili, gdy Rose Garmony zwołała konferencję prasową. Przecież miał dość czasu, by to odkręcić, bo nakład szedł do druku dopiero późnym rankiem. Zrobił źle, bo mimo wszystko pociągnął sprawę do końca. Z tego powodu w piątek dziennik wyszedł na idiotę. Powinien się zorientować, skąd wiatr wieje, i w porę się wycofać. Jeśli ktoś mnie pyta o zdanie, to uważam, że był to poważny błąd w ocenie sytuacji, który dyskwalifikuje redaktora naczelnego.

6

Nazajutrz redaktor naczelny przewodniczył wyciszonemu kolegium redakcyjnemu z udziałem kierowników działów. Z boku usiadł Tony Montano, milczący obserwator.

– Czas, żebyśmy puszczali bardziej sztampowe teksty. Niewiele kosztują i cała branża to robi. No wiecie, najmujemy kogoś o inteligencji od niskiej do przeciętnej, najlepiej kobietę, żeby napisała o… o czymś mało ważnym. Przecież widzieliście to nieraz. Idzie na przyjęcie i nie może sobie przypomnieć czyjegoś nazwiska. Tysiąc dwieście słów.

– Co się ze mną dzieje? Czy ja mam amnezję? – podsunął Jeremy Ball.

– Niezupełnie tak. „Amnezja" brzmi za mądrze. Raczej: pamięć mi szwankuje.

– Nie mogę się nauczyć obsługi magnetowidu – pospieszyła z pomocą Lettice. – Albo: mam za grubą pupę.

– Otóż to. Tak trzymać. – Naczelny przebierał palcami w powietrzu, żeby wyciągnąć więcej pomysłów ze współpracowników.

– Mmm, marzę, żeby hodować świnkę morską.

– Jak sobie radzić ze skacowanym mężem?

– Moje pierwsze siwe włosy łonowe.

– W supermarkecie zawsze dostaję wózek ze scentrowanym kółkiem.

– Świetnie. Podoba mi się. Grant?

– Bez przerwy gubię jednorazowe długopisy. Gdzie one wsiąkają?

– Ciągle zatykam językiem dziurkę w zębie.

– Doskonale – rzekł Frank Dibben. – Dziękuję wszystkim. Do jutra.

Загрузка...