II

1

W nieczęstej chwili wytchnienia podczas porannych godzin pracy Vernonowi Hallidayowi zaświtała w głowie myśl, że być może nie istnieje. Przez trzydzieści nieprzerwanych sekund siedział przy biurku, bębniąc lekko palcami w skroń i zamartwiając się. Odkąd dwie godziny wcześniej przyjechał do redakcji „The Judge", rozmawiał żywo po kolei z czterdziestoma osobami. Nie tylko rozmawiał: we wszystkich tych wypadkach, prócz dwóch, podejmował decyzje, wskazywał priorytety, wyznaczał cele, wybierał osoby do ich realizacji, wyrażał opinie, a każde słowo należało potraktować jako polecenie. Sprawowanie władzy nie wyostrzyło jednak jego poczucia własnej odrębności, jak to na ogół się dzieje; zamiast tego Vernon odniósł wrażenie, że rozpłynął się całkowicie, że jest tylko sumą ludzi, którzy go słuchają, kiedy więc zostawał sam, był niczym. Gdy w samotności szukał jakiejś myśli, której mógłby się uczepić, nie znajdował żadnej. Jego fotel stał pusty. Vernon rozpuścił się zupełnie w przestrzeni całego budynku, od działu miejskiego na szóstym piętrze, gdzie zamierzał wkroczyć, by zapobiec zwolnieniu długoletniej korektorki, która nie znała ortografii, aż po podziemie, gdzie podział miejsc parkingowych wywołał bunt kierowników działów, a jednego z redaktorów nieomal pchnął do rezygnacji z pracy. Fotel Vernona stał pusty, ponieważ on przebywał w Jerozolimie, Izbie Gmin, Kapsztadzie i Manili, ponieważ jak pył rozproszył się na cały świat; był w telewizji i w radiu, jadł kolację z biskupami, przemawiał do przedstawicieli przemysłu naftowego albo brał udział w seminarium dla ekspertów Unii Europejskiej. W tych krótkich chwilach, gdy zostawał sam, gasło światło. I co gorsza, trudno powiedzieć, by powstała ciemność kogoś konkretnego otulała, komuś działała na nerwy. Nie był nawet do końca przekonany, że to jego brakowało.

Poczucie nieobecności narastało od pogrzebu Molly. Wkradało się w niego. Ostatniej nocy obudził się u boku śpiącej żony i musiał obmacać własną twarz, by się upewnić, że pozostaje fizycznym bytem.

Gdyby Vernon wziął kilku podwładnych na stronę w bufecie i zwierzył się im ze swego stanu, niechybnie zaniepokoiłby go brak zdziwienia z ich strony. Był bowiem szeroko znany jako człowiek bez właściwości, bez wad i zalet, jako osoba, która nie w pełni istnieje. W środowisku czczono go jako niebyt. Okoliczności, w których Vernon został naczelnym „The Judge", były jednym z cudownych zdarzeń w branży, trudnym do przebicia i częstokroć opowiadanym w winiarniach City. Przed laty, jako łagodny i pracowity zastępca po kolei dwóch utalentowanych redaktorów naczelnych, okazywał instynktowną umiejętność nieprzysparzania sobie ani przyjaciół, ani wrogów. Kiedy waszyngtoński korespondent gazety zachorował, Vernono-wi kazano go zastąpić. W trzecim miesiącu jego pobytu w Ameryce, na kolacji wydanej na cześć niemieckiego ambasadora, pewien kongresman wziął go za dziennikarza „Washington Post" i szepnął mu do ucha o pewnym grzeszku prezydenta – radykalnym przeszczepie włosów dokonanym na koszt podatników. Zgodzono się potem powszechnie, że aferę „Tupetgate" – sprawę, która zdominowała życie polityczne Ameryki na ponad tydzień – rozdmuchał Vernon Halliday z „The Judge".

Tymczasem w Londynie utalentowani redaktorzy jeden po drugim padali trupem w krwawych bojach ze wścibskim zarządem. Powrót Vernona do ojczyzny zbiegł się z nagłym przegrupowaniem interesów właścicieli gazety. Scena była zasłana kończynami i torsami tytanów przyciętych do odpowiednich rozmiarów. Jack Mobey, pupil zarządu, nie zdołał umocnić pozycji czcigodnego dziennika na rynku. Nie został nikt prócz Vernona.

Siedział za biurkiem i masował sobie bez przekonania skórę głowy. Dotarło do niego ostatnio, że uczy się żyć z nieistnieniem. Nie potrafił długo opłakiwać odejścia kogoś – to jest samego siebie – kogo nie bardzo mógł sobie przypomnieć. Ot, mol, ale mol, który miał już kilka dni. Teraz doszedł do głosu symptom fizyczny. Objęło to całą prawą część głowy, zarówno czaszkę, jak i mózg – owo uczucie, na które po prostu brakło odpowiedniego słowa. Albo – zastanawiał się – jest to może tylko nagła przerwa w doznaniu, które było na tyle stałym i znajomym zjawiskiem, że nie zdawał sobie z niego sprawy – jak oklepany dźwięk, który słyszy się dopiero wtedy, gdy cichnie. Pamiętał dokładnie, kiedy to się zaczęło, poprzedniego wieczoru, gdy wstał od kolacji. Było obecne, gdy obudził się rankiem, trwało, wymykając się nazwaniu: ani zimno, ani ucisk, ani odrętwienie, tylko coś pomiędzy. Być może odpowiednim słowem była martwota. Być może prawa półkula jego mózgu zwyczajnie wysiadła. Znał tak wielu ludzi, którzy zmarli, że w swym obecnym stanie rozkojarzenia zaczął zastanawiać się nad własnym końcem jako nad czymś ze wszech miar powszednim – ot, zamieszanie przy grzebaniu lub kremacji, przypływ żałości, a potem niepamięć, bo życie toczy się dalej. Być może już niemal umarł? Albo potrzebował jedynie paru mocnych uderzeń młotkiem w głowę, żeby się ocknąć – odczuwał silnie takie pragnienie. Otworzył szufladę biurka. W środku była metalowa linijka odziedziczona po Mobeyu, czwartym redaktorze naczelnym z rzędu, który nie zdołał zatrzymać spadku poczytności „The Judge". Vernon Halliday próbował nie zostać piątym. Wzniósł linijkę kilka cali nad prawym uchem, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi i weszła Jean, jego sekretarka, w ostatniej chwili zmienił więc uderzenie w zadumane drapanie skroni.

– Oto wykaz. Za dwadzieścia minut. – Odczepiła kartkę z pliku i podała mu ją, resztę położyła zaś na stole konferencyjnym i wyszła.

Przejrzał spis tematów. Pod nagłówkiem Świat Dibben pisał o „waszyngtońskim triumfie Garmony'ego". To musi być sceptyczny tekst, jeśli nie otwarcie wrogi. A jeżeli to naprawdę triumf, to może się obyć bez miejsca na pierwszej stronie. Pod nagłówkiem Kraj znajdował się artykuł kierownika działu naukowego o urządzeniu antygrawitacyjnym, które skonstruowano na walijskim uniwersytecie. Miał to być chwytliwy tekst, dlatego Vernon tak parł do jego napisania, na poły śniąc o zabawce, którą przypina się do podeszew butów. Okazało się jednak, że wynalazek waży cztery tony, wymaga napięcia dziewięciu milionów woltów i w ogóle nie działa. Mimo to Vernon postanowił puścić ten tekst na dole pierwszej strony. Również wśród wieści z kraju zamieszczono Kwartet fortepianowy – artykuł o czworaczkach, które urodziły się pewnemu pianiście. Zastępca redaktora naczelnego wraz z kierownikiem publicystyki i całym działem krajowym toczyli z Verno-nem boje o ten tekst, ukrywając swą wybredność pod pozorem trzeźwego osądu. Cztery to dziś pestka – argumentowali – poza tym nikt nawet nie słyszał o matce, która w dodatku jest szpetna i nie chce gadać z prasą. Vernon odmówił im racji. Przeciętna sprzedaż w zeszłym miesiącu była o siedem tysięcy egzemplarzy niższa niż miesiąc wcześniej. „The Judge" miał coraz mniej czasu. Vernon wciąż się zastanawiał, czy nie puścić historii o bliźniętach syjamskich złączonych biodrami -jedno z nich miało słabe serce, więc nie było mowy o rozdzieleniu – które znalazły pracę w administracji lokalnej. „Jeśli mamy uratować tę gazetę – mawiał z upodobaniem na porannych kolegiach redakcyjnych – każdy będzie musiał powalać sobie ręce". Wszyscy kiwali głowami, ale nikt się z tym nie godził. Co się tyczy starych wyjadaczy, tak zwanych gramatyków, to dla nich „The Judge" mógł przetrwać lub upaść, byleby zachował intelektualną uczciwość. Śmiało wyznawali ten pogląd, ponieważ oprócz poprzedników Vernona nikt dotychczas nie wyleciał na bruk.

Wmaszerowywali już pierwsi kierownicy działów i ich zastępcy, kiedy Jean dała mu znak w drzwiach, by odebrał telefon. Sprawa musiała być ważna, bo sekretarka poruszała bezgłośnie ustami. George Lane, wyczytał z jej warg.

Odwrócił się do ściany, przypominając sobie, że nie podszedł do Lane'a na pogrzebie.

– George, cześć. To było głęboko wzruszające przeżycie. Miałem zamiar za…

– No tak, tak. Coś wypłynęło. Uważam, że powinieneś to zobaczyć.

– Co to jest?

– Zdjęcia.

– To może prześlij je przez gońca.

– Wykluczone, Vernon. To dynamit. Mógłbyś zaraz przyjechać?

Vernon Halliday czuł pogardę do Lane' a nie tylko z powodu Molly. Lane był właścicielem półtora procent udziałów w „The Judge" i wyłożył pieniądze na jego ratowanie, które wyznaczyło upadek Jacka Mobeya i wyniesienie Ver-nona do godności redaktora naczelnego. Uważał, że Vernon jest jego dłużnikiem. Ponadto nie znał się kompletnie na prowadzeniu gazety. Dlatego właśnie wydawało mu się, że redaktor naczelny ogólnokrajowego dziennika może wyjść z redakcji o wpół do dwunastej jak gdyby nigdy nic i pojechać na drugi koniec Londynu, do Holland Park.

– Jestem w tej chwili zajęty.

– Wyświadczam ci wielką przysługę. To coś, za co „News of the World" dałoby się pokroić.

– Mogę przyjechać dopiero po dziewiątej wieczorem.

– Dobrze więc, zobaczymy się po dziewiątej – odparł George rozdrażnionym tonem i rozłączył się.

Tymczasem zajęto wszystkie krzesła przy stole konferencyjnym prócz jednego. Gdy Vernon osunął się na ostatnie, rozmowy przycichły. Dotknął boku swej głowy. Teraz, kiedy znów był w towarzystwie, kiedy robota czekała, jego wewnętrzna nieobecność przestała być dolegliwa. Rozłożył przed sobą numer z poprzedniego dnia.

– Kto robił korektę wstępniaka o środowisku naturalnym? – odezwał się w niemal kompletnej ciszy.

– Pat Redpath.

– W tej gazecie nie powtarza się zaimka „który" w zdaniach podrzędnych drugiego stopnia i nigdy powtarzać się nie będzie, zwłaszcza we wstępniaku, na miłość boską. A „dzieci" – zawiesił głos dla wywołania efektu, udając, że przebiega wzrokiem tekst – a „dzieci" to są „one", nie „oni". Czy stanie się to dla wszystkich jasne raz na zawsze?

Zdawał sobie sprawę z aprobaty dokoła stołu. Gramatycy uwielbiali słuchać takich pouczeń. Gdyby dać im wolną rękę, wpędziliby gazetę do grobu wraz z jej bezbłędną składnią.

Zagrawszy pod publiczkę, przeszedł szybko do rzeczy. Jedną z jego udanych innowacji – być może jedyną do tej pory – było skrócenie codziennych kolegiów redakcyjnych z czterdziestu minut do kwadransa za pomocą kilku narzuconych nieśmiało reguł: nie więcej niż pięć minut na minione sprawy – co się stało, to się nie odstanie – żadnych dowcipów i nade wszystko żadnych anegdot; on ich nie opowiadał, więc nikt inny też nie mógł. Przewrócił stronę na łamy zagraniczne i zmarszczył czoło.

– Wystawa skorup w Ankarze? I to ma być news? Osiemset słów? Nie rozumiem, Frank.

– Widzisz, Vernon – wyjaśnił z cieniem drwiny w głosie Frank Dibben, zastępca kierownika działu zagranicznego – to prowadzi do fundamentalnego zrewidowania naszego pojęcia o wpływach wczesnego imperium perskiego na…

– Zrewidowanie czegoś w dziedzinie potłuczonych garnków to nie jest news, Frank.

– Rzecz w tym, że Julie nie przysłała nic z Rzymu -wtrącił delikatnie zastępca redaktora naczelnego Grant McDonald, który siedział obok Vernona. – Musieliśmy zapchać dziurę…

– No nie, znowu? Co tym razem?

– Zapalenie wątroby.

– A coś z Associated Press?

– Nasz tekst był bardziej interesujący – bronił się Dibben.

– Mylisz się. To kompletne pudło. Nawet „Times Literary Supplement" tego by nie puścił.

Przeszli do spraw bieżących. Kierownicy działów jeden po drugim streszczali teksty. Kiedy przypadła kolej na Dibbena, zaczął nalegać, by jego artykuł o Garmonym wydrukowano na pierwszej stronie.

Vernon wysłuchał go, po czym rzekł:

– Jest w Waszyngtonie, a tymczasem powinien być w Brukseli. Za plecami Niemców zawiera układ z Amerykanami. Na krótką metę to zysk, na dłuższą – katastrofa. Był fatalnym ministrem spraw wewnętrznych, a jest jeszcze gorszym spraw zagranicznych, i nastanie nasz koniec, jeśli kiedykolwiek zostanie premierem, co z każdym dniem staje się coraz bardziej prawdopodobne.

– No tak – zgodził się Frank, łagodnym tonem pokrywając wściekłość z powodu nagany za Ankarę. – To wszystko napisałeś w swoim wstępniaku. Ale przecież rzecz nie w tym, czy zgadzamy się z jego polityką, tylko czy ona ma znaczenie dla kraju.

Vernon zastanawiał się, czy stać by go było na to, żeby zwolnić Dibbena. Co on wyprawia, nosi kolczyk w uchu?

– Masz rację, Frank – odparł przyjaźnie. – Ale jesteśmy w Europie. Amerykanie też chcą, byśmy byli w Europie. Nasze szczególne związki z nimi to już historia. Dlatego ten układ nie ma żadnego znaczenia. Tekst pójdzie do środka. Tymczasem dalej będziemy obrzydzać Garmony'emu życie.

Następnie wysłuchano kierownika działu sportowego, któremu Vernon podwoił ostatnio łamy kosztem kultury. Wreszcie przyszła kolej na Lettice O'Harę, kierownika działu publicystycznego.

– Muszę wiedzieć, czy ruszamy z tym domem dziecka w Walii.

– Widziałem listę gości – odparł Vernon. – Mnóstwo szych. Nie możemy sobie pozwolić na proces, jeśli coś pójdzie nie tak.

O'Hara najwyraźniej odetchnęła z ulgą. Zaczęła mówić o dociekliwym artykule, który zleciła na temat afery medycznej w Holandii.

– Wygląda na to, że niektórzy lekarze wykorzystują ustawę o eutanazji, żeby…

Przerwał jej:

– W piątek chcę mieć tekst o bliźniakach syjamskich. Rozległy się jęki. Kto pierwszy zaoponuje? Lettice.

– Nie mamy nawet ich zdjęcia.

– To poślij kogoś jeszcze dziś do Middlesbrough. – Zapadła posępna cisza, więc Vernon mówił dalej: – Oni pracują w miejscowym wydziale sanitarnym. W planowaniu. Rozumiecie? Co dwie głowy, to nie jedna. Przecież to wymarzony tekst.

– Rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu i wszystko już było uzgodnione – odezwał się kierownik działu krajowego, Jeremy Bali. – Ale wczoraj miałem telefon. Dzwoniła druga połowa. Druga głowa, jeśli wolisz. Nie chce z nami gadać. Nie życzy sobie żadnych zdjęć.

– Święty Boże! – krzyknął Vernon. – Czy nie widzicie? Toż to część tej historii! Poróżnili się. Przecież pierwsza rzecz, jakiej ludzie chcieliby się dowiedzieć: to jak tacy załatwiają spory między sobą.

Lettice miała posępną minę.

– Chyba niezbyt kulturalnie – rzekła. – Zdaje się, że są ślady ugryzień. I to na obu twarzach.

– Genialnie! – wykrzyknął Vernon. – Nikt prócz nas tego na razie nie podjął. W piątek, bardzo proszę. Strona trzecia. Dobrze, dalej. Lettice, ten dodatek o szachach na ósmej stronie. Szczerze mówiąc, nie jestem przekonany.

2

Minęły kolejne trzy godziny, nim Vernon znów został sam. Był w toalecie i myl ręce, patrząc w lustro. Widział wprawdzie odbicie, ale nie miał do końca pewności. Owo doznanie, czy też brak czucia, wciąż obejmowało prawą stronę głowy, jak dopasowana czapka. Sunąc palcem po włosach, potrafił nakreślić granicę, linię demarkacyjną, za którą odzywało się uczucie będące cieniem tego pierwszego, jego widmem, jeśli nie przeciwieństwem.

Trzymał ręce pod suszarką, kiedy do łazienki wszedł Frank Dibben. Vernon wyczuł, że młody mężczyzna depcze mu po piętach, gdyż koniecznie chce porozmawiać. Z długoletniego doświadczenia wiedział, że jeszcze się taki dziennikarz nie narodził, który by bez powodu i oporów wewnętrznych oddawał mocz w obecności swego redaktora naczelnego.

– Przepraszam cię, Vernon, za dzisiejszy ranek – odezwał się Dibben przy pisuarze. – Miałeś całkowitą rację co do Garmony'ego. Kompletnie się pogubiłem.

Nie chcąc odwrócić się od suszarki, by nie zobaczyć zastępcy kierownika działu zagranicznego przy załatwianiu potrzeby, Vernon zafundował sobie kolejną porcję ciepłego powietrza. Dibben opróżniał rzęsiście pęcherz, a nawet grzmiąco. Tak, jeśli Vernon kiedykolwiek wyleje kogoś z roboty, to nieszczęśnikiem tym będzie Frank, który właśnie otrząsał się energicznie, o sekundę za długo, jednocześnie zamęczając go swymi przeprosinami.

– To znaczy, masz całkowitą rację, żeby mu nie dawać za dużo miejsca na łamach.

Kasjusz jest głodny – pomyślał Vernon. Przejmie swój dział, a potem będzie chciał mojego fotela.

Dibben odwrócił się do umywalki. Vernon położył mu delikatnie dłoń na ramieniu. Gest wybaczenia.

– Nie ma sprawy, Frank. Chcę słuchać odmiennych opinii na kolegiach. Przecież po to one są.

– To bardzo miło, że tak mówisz. Nie chciałbym, abyś myślał, iż jestem za łagodny dla Garmony'ego.

Koniec rozmowy wyznaczyła litania zdawkowych słów. Vernon zaśmiał się serdecznie i wyszedł na korytarz. Tuż przy drzwiach czekała na niego Jean z plikiem korespondencji do podpisania. Za nią stał Jeremy Ball, a dalej Tony Montano, dyrektor spółki wydającej gazetę. Do kolejki dołączył ktoś, kogo Vernon zobaczył jedynie niewyraźnie, gdy ruszył w kierunku swego gabinetu, podpisując po drodze listy i słuchając Jean wyliczającej jego spotkania w nadchodzącym tygodniu. Wszyscy szli razem z nim.

– Chodzi o to zdjęcie w Middlesbrough – mówił Jeremy Ball. – Chciałbym ustrzec się kłopotów tego rodzaju, jakie napytaliśmy sobie w związku z olimpiadą niepełnosprawnych. Myślałem, że zrobimy coś nieskomplikowanego…

– Chcę efektownego zdjęcia, Jeremy. Nie mogę się z nimi zobaczyć w jednym tygodniu, Jean. To by źle wyglądało. Powiedz mu, że mogę w czwartek.

– Miałem na myśli raczej coś w stylu wiktoriańskim. Portret pełen godności osobistej.

– Wyjeżdża do Angoli. Ma jechać na Heathrow prosto ze spotkania z tobą.

– Pan Halliday?

– Nie chcę żadnych portretów pełnych godności, nawet przy klepsydrach. Każ im pokazać, jak się pogryźli. Dobrze więc, zobaczę się z nim tuż przed jego wyjazdem. Tony, czy to z powodu parkingu?

– Niestety. Widziałem jego podanie o zwolnienie.

– Przecież chyba możemy znaleźć miejsce na jeden dodatkowy samochód?

– Już próbowaliśmy. Kierownik administracyjny oferuje swoje za trzy tysiące funtów.

– Czy nie ryzykujemy, że narazimy się tym na zarzut taniej sensacji?

– Podpisz w dwóch miejscach i przy inicjale, o tu, gdzie zaznaczyłam.

– To nie ryzyko, Jeremy, to szansa. Tony, przecież ten kierownik nawet nie ma samochodu.

– Przepraszam, pan Halliday?

– Ale prawnie miejsce jest jego.

– Zaproponuj mu pięć stów. Czy to już wszystko, Jean?

– Nie jestem na to przygotowany.

– List z podziękowaniami do biskupów właśnie się pisze.

– A gdyby obaj rozmawiali przez telefon?

– Przepraszam. Czy pan Halliday?

– Nie dość wyraziste. Chcę mieć zdjęcie, które by coś mówiło. Czas uwalać sobie ręce, pamiętasz? Posłuchaj, Tony, wyrzuć tego kierownika z miejsca parkingowego, skoro go nie używa…

– Zastrajkują, tak jak ostatnim razem. Wszystkie terminale wysiadły.

– Świetnie, więc sam zdecyduj. Pięćset funtów albo terminale.

– Może poproszę kogoś z archiwum fotograficznego, żeby…

– Nie trzeba. Po prostu wyślij człowieka do Middlesbrough.

– Czy pan Halliday? Czy pan Vernon Halliday?

– Kim pan jest?

Rozdyskutowana grupka przystanęła i wtedy do przodu przecisnął się chudy, łysiejący, ubrany na czarno mężczyzna w ciasno opiętej marynarce. Puknął Vernona w ramię kopertą, którą zaraz wcisnął mu w dłoń, po czym stanął w rozkroku i zaczął czytać urzędowym tonem z kartki trzymanej przed nosem obydwiema dłońmi.

– Z upoważnienia wyżej wskazanego i zarejestrowanego sądu powiadamiam pana, Vernonie Theobaldzie Hallidayu, o decyzji wymienionego sądu, który postanawia, co następuje: sąd zakazuje Vernonowi Theobaldowi Hallidayowi, zamieszkałemu przy Rooks numer trzynaście w północno-zachodnim Londynie, redaktorowi naczelnemu gazety codziennej „The Judge", publikowania, doprowadzania do publikowania, rozpowszechniania, zwielokrotniania w formie zapisów elektronicznych, magnetycznych lub innych, opisywania drukiem lub powodowania, by objęte zakazem informacje określane poniżej jako materiały, były opisywane drukiem, a także przedstawiania charakteru materiałów objętych niniejszym zarządzeniem, którymi są – chudy mężczyzna nieporadnie przewrócił stronę, tymczasem Vernon, sekretarka, kierownik działu krajowego, zastępca działu zagranicznego i dyrektor nachylili się w jego kierunku – wszelkiego rodzaju odbitki fotograficzne albo wersje takich odbitek, powielane wszelkimi możliwymi sposobami, przedstawiające podobiznę pana Juliana Garmony'ego, zamieszkałego przy Carlton Gardens numer jeden…

– Garmony'ego!

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, więc ich uwagi uszły finalne popisy retoryczne chudego urzędnika sądowego w za ciasnym garniturze. Vernon ruszył do siebie. To był dywanowy zakaz! Ale przecież gazeta nic nie miała na Garmony'ego, nic a nic. Wszedł do gabinetu, kopnięciem zamknął za sobą drzwi i wybrał numer telefonu.

– George? To zdjęcia Garmony'ego, prawda?

– Dowiesz się wszystkiego, gdy przyjedziesz.

– Właśnie wręczono mi nakaz sądowy.

– Mówiłem ci, że to dynamit. Według mnie argumenty o występowaniu w interesie opinii publicznej będą nie do obalenia.

Gdy tylko Vernon odłożył słuchawkę, zadzwoniono na jego prywatną linię. Telefonował Clive Linley, którego Vernon nie widział od pogrzebu Molly.

– Muszę z tobą pomówić.

– Clive, to nie jest odpowiednia chwila.

– Całkiem słusznie, bo muszę się z tobą zobaczyć. To ważne. Może dziś wieczorem, po pracy?

– Dziś mam sądny dzień…

– Nie zajmę ci dużo czasu, To ważne, naprawdę ważne.

– No dobrze, słuchaj, widzę się dziś z Lane'em. Wpadnę więc może po drodze do niego.

– Świetnie. Bardzo ci dziękuję, Vernon.

Miał wolną chwilę, by zastanowić się nad zachowaniem Clive'a. Był dość natarczywy i ponuro oficjalny. Najwyraźniej stało się coś poważnego i Vernonowi zrobiło się wstyd, że tak niechętnie zgodził się na spotkanie. Clive okazał się prawdziwym przyjacielem, kiedy rozleciało się drugie małżeństwo Vernona, i to on namawiał go, by starał się o posadę naczelnego, kiedy wszyscy inni uważali, że marnuje czas. Przed czterema laty, kiedy Vernona złożyła rzadka wirusowa infekcja kręgosłupa, Clive odwiedzał go niemal codziennie, przynosząc książki, płyty, kasety wideo i szampana. A w 1987 roku, kiedy Vernon był przez kilka miesięcy bez pracy, pożyczył mu dziesięć tysięcy funtów. Po dwóch latach Vernon odkrył przypadkiem, że Clive zaciągnął z tego powodu kredyt w banku. A teraz, kiedy przyjaciel był w potrzebie, on zachowuje się jak świnia.

Postanowił oddzwonić, ale numer nie odpowiadał.

Chciał spróbować drugi raz, lecz wtedy do gabinetu wszedł Montano z radcą prawnym gazety.

– Masz coś na Garmony'ego, o czym nam nie mówisz?

– Ależ skąd, Tony. Najwyraźniej jednak coś gdzieś wypłynęło i facet spanikował. Ktoś powinien sprawdzić, czy innym tytułom też wręczono nakaz.

– Sprawdziliśmy – odparł radca. – Wręczono tylko tobie.

Montano patrzył podejrzliwie.

– I mówisz, że nic nie wiesz?

– Nic a nic. To jak grom z jasnego nieba.

Padło jeszcze kilka nieufnych pytań z ust obu mężczyzn oraz kilka podobnych odpowiedzi z ust Vernona. Na odchodnym Montano rzekł:

– Nie zrobisz nic bez nas, prawda?

– Przecież mnie znasz – odpowiedział Vernon i mrugnął okiem. Kiedy tylko dyrektor i radca prawny wyszli, sięgnął po słuchawkę, chcąc zadzwonić do Clive'a, lecz raptem usłyszał odgłosy zamieszania w pokoju sekretarki. Drzwi otworzyły się z hukiem i do gabinetu wbiegła kobieta ścigana przez Jean, która wznosiła oczy do nieba, dając znaki swemu szefowi. Spłakana kobieta stanęła przed biurkiem Vernona. W ręce trzymała pomięty list. Była to korektorka z dysleksją. Vernon nie bardzo mógł się połapać w tym, co kobieta mówi, ale zdołał wyłowić z bełkotu dwa, powtarzane wielokrotnie zdania:

– Powiedział pan, że stanie po mojej stronie! Pan obiecał!

Jeszcze wtedy nie wiedział, że te parę sekund, poprzedzających jej wtargnięcie, były ostatnią chwilą samotności aż do wpół do dziesiątej wieczorem, kiedy wreszcie wyszedł z redakcji.

3

Molly mawiała, że w domu Clive'a najbardziej lubi to, iż on mieszka w nim od tak dawna. W 1970 roku, kiedy większość jego rówieśników wciąż gnieździła się w wynajmowanych pokojach i dopiero za kilka lat miała kupić sobie pierwsze wilgotne kawalerki w suterenach, Clive odziedziczył po zamożnym i bezdzietnym wuju gigantyczną willę ze stiukami i dobudowaną dwukondygnacyjną pracownią na trzecim piętrze, z której olbrzymich łukowatych okien roztaczał się widok na bezład smołowanych dachów. W zgodzie z duchem czasów i prawem młodości – miał wtedy zaledwie dwadzieścia jeden lat – kazał pomalować ściany od zewnątrz na fioletowo, a wnętrze zapełniło się przyjaciółmi, w przeważającej większości muzykami. Przewinęło się kilka sław. Tydzień spędzili u Clive'a John Lennon i Yoko Ono. Na jedną noc został Jimi Hendrix i to najprawdopodobniej on wzniecił pożar, w wyniku którego spłonęły balustrady. Wraz z upływem dekady w domu robiło się jednak coraz spokojniej. Przyjaciele wciąż się zatrzymywali, ale już pojedynczo, zwykle na noc, góra dwie, i nikt nie sypiał na podłodze. Stiuki odrestaurowano na kremowo, przez rok lokatorem był Vernon, na lato przyjechała Molly, do pracowni wtaszczono fortepian, zbito półki pod książki, starą wykładzinę przykryto orientalnymi dywanami i wstawiono wiktoriańskie meble. Oprócz kilku starych materaców niewiele wyrzucono, i chyba to właśnie Molly najbardziej lubiła, gdyż dom stał się kroniką dorosłego życia, zmieniających się gustów, stygnących namiętności i rosnącego dostatku. Pierwsze sztućce ze sklepu sieci Woolworth wciąż leżały w szufladzie, teraz w towarzystwie staroświeckiego kompletu ze srebra. Obrazy olejne angielskich i duńskich impresjonistów wisiały obok wyblakłych afiszów obwieszczających o pierwszych sukcesach Clive'a albo o koncertach rockowych – the Beatles na stadionie Shea, Bob Dylan na wyspie Wight, Rolling Stones w Altamont. Niektóre plakaty były warte więcej niż płótna.

Na początku lat osiemdziesiątych willa po wuju stała się domem młodego, zamożnego kompozytora – w owym czasie Clive napisał już muzykę do przeboju kinowego Dave'a Spielera pod tytułem Boże Narodzenie na Księżycu – któremu w pogodnych chwilach wydawało się, że na zapadnięte kanapy i resztę, niby-graty, niby-antyki, wszystko kupione na Lots Road, spływa z wysokich posępnych sufitów pewne dostojeństwo. Wrażenie powagi umocniło się jeszcze, kiedy o porządek zaczęła dbać energiczna gospodyni. Niby-graty, odkurzane i polerowane, przemieniły się ostatecznie w antyki. Wyprowadzili się ostatni lokatorzy i w domu zapanowała cisza gabinetu. W ciągu kilku lat Clive przegalopował przez dwa małżeństwa, z których wyszedł raczej bez szwanku. Trzy kobiety, z którymi łączyły go bliskie stosunki, mieszkały za granicą. Ta, z którą był obecnie, Susie Marcellan, przebywała w Nowym Jorku i nigdy nie zjawiała się na dłużej. Upływ lat i sukcesy zawęziły jego życie do wyższych celów – chronił swą prywatność, jeśli nie obsesyjnie, to na pewno starannie. Dziennikarze i fotografowie stracili prawo wstępu i dawno minęły czasy, kiedy Clive wykroił sobie parę minut między spotkaniem z przyjaciółmi lub kochanką a przyjęciem, by machnąć śmiałe intro, a nawet całą piosenkę. Odeszła epoka domu otwartego.

Niemniej Vernon z przyjemnością tam przychodził, bo przeżył w tym miejscu kawałek swej młodości i wiązały się z nim miłe wspomnienia: dziewczyny, wesołe wieczory umilane narkotykami oraz praca do białego rana w małej sypialni położonej w głębi domu. Wspomnienia z epoki maszyny do pisania i kalki. Nawet teraz, kiedy wysiadł z taksówki i ruszył schodami do drzwi, odezwało się w nim, choć tylko szczątkowo, uczucie, którego już nie miewał, a mianowicie posmak wyczekiwania, wrażenie, że wszystko może się zdarzyć.

Kiedy Clive otworzył drzwi, Vernon nie zobaczył w jego postawie żadnych wyraźnych oznak kryzysu czy załamania. Uściskali się w przedpokoju.

– W lodówce mam szampana.

Clive przyniósł butelkę i dwa kieliszki i poprowadził gościa schodami na górę. W domu panowała duszna atmosfera i Vernon domyślił się, że przyjaciel nie wychodził przez dzień czy dwa. Nie domknięte drzwi odsłaniały bałagan w sypialni. Vernon wiedział, że gdy Clive ma wiele pracy, czasem daje gospodyni wolne na dłużej. Wygląd pracowni potwierdzał pierwsze wrażenie. Na podłodze walały się arkusze papieru nutowego, a przestrzeń wokół fortepianu i komputera, na którym Clive niekiedy opracowywał orkiestrację, zajmowały brudne talerze, filiżanki i kieliszki. Powietrze było ciężkie i wilgotne, jak gdyby oddychano nim od dawna.

– Przepraszam cię za bałagan.

Wspólnie uprzątnęli książki i papiery z foteli, następnie usiedli do szampana i zdawkowej rozmowy. Clive opowiedział Vernonowi o swym spięciu z Garmonym na pogrzebie Molly.

– Nasz minister naprawdę powiedział „spierdalaj"? Mogliśmy o tym napisać w aktualnościach.

– Racja. Ja staram się nie wchodzić nikomu w drogę.

Ponieważ zeszli na Garmony'ego, Vernon zrelacjonował swe dwie rozmowy telefoniczne z George'em Lane'em. Historia powinna była zaciekawić Clive'a, tymczasem on nie okazał większego zainteresowania sprawą zdjęć i nakazu sądowego. Najwyraźniej słuchał jednym uchem. Zerwał się na nogi, gdy tylko Vernon skończył opowiadać. Dolał szampana. Zapadło ciężkie milczenie, które zapowiadało zmianę tematu. Clive odstawił kieliszek i przemierzył pracownię w tę i z powrotem, delikatnie masując sobie lewą dłoń.

– Myślałem sporo o Molly – odezwał się wreszcie. -O tym, jak umarła, jak to się szybko rozegrało, jak była bezradna, jak bardzo by nie chciała, żeby tak to się potoczyło. O tym, o czym obaj rozmawialiśmy.

Zamilkł. Vernon upił szampana i czekał.

– Chodzi o rzecz następującą. Miewam ostatnio pewne lęki… – Podniósł rękę, żeby powstrzymać Vernona od pytań. – To prawdopodobnie głupstwo. Wiesz, coś w tym rodzaju, z powodu czego w nocy człowiek poci się ze strachu, a z czego rano się śmieje. Nie o tym chcę mówić. To na pewno nic poważnego, ale też nic nie tracę, prosząc cię o to, o co chcę poprosić. Przypuśćmy, że poważnie bym zachorował, jak Molly, że zacząłbym się staczać po równi pochyłej i popełniać okropne omyłki, no wiesz, straciłbym władzę sądzenia, zapomniałbym, co jak się nazywa albo kim jestem, rzeczy tego rodzaju. Chciałbym mieć pewność, że w takiej sytuacji byłby ktoś, kto pomógłby mi z tym skończyć… To znaczy, pomógłby mi umrzeć. Zwłaszcza gdy zabrnęłoby to na tyle daleko, że sam już nie potrafiłbym podjąć odpowiedniej decyzji we własnej sprawie albo nie mógł postąpić zgodnie z tą decyzją. Rzecz więc sprowadza się do tego, że proszę cię, jako mego najwierniejszego przyjaciela, byś mi pomógł, gdybym kiedykolwiek doszedł do takiego etapu, a ty uznałbyś, że należałoby to zrobić. Tak jak być może pomoglibyśmy Molly, gdybyśmy mieli wpływ… – Clive urwał, zmieszany zachowaniem Vernona, który patrzył na niego ze wzniesionym kieliszkiem, jak gdyby zamarzł w trakcie picia. Odchrząknął głośno. – Wiem, że to bardzo nietypowa prośba. Zdaję też sobie sprawę, że w tym kraju jest to przestępstwo, a ja nie chciałbym, żebyś z mojego powodu był na bakier z prawem, zakładając oczywiście, że się zgodzisz. Ale są sposoby i miejsca, i gdyby doszło do takiej sytuacji, chciałbym, byś wsadził mnie w samolot i zawiózł, dokąd trzeba. To ogromna odpowiedzialność i mogę o to prosić jedynie najbliższego przyjaciela, takiego jak ty. Chcę też, żebyś wiedział, iż nie mówię tego w desperacji czy powodowany panicznym strachem. Dokładnie to przemyślałem. – Vernon wciąż siedział i patrzył w milczeniu, toteż Clive dodał zawstydzony: – No, to by było chyba wszystko.

Vernon odstawił kieliszek, podrapał się w głowę i wstał.

– Może chcesz pomówić o tych lękach?

– Nie, w żadnym razie.

Zerknął na zegarek. Już się spóźnił do Lane'a.

– Hm, prosisz o dużo. Muszę się nad tym zastanowić. Clive skinął głową. Vernon pierwszy ruszył schodami na dół i dalej do wyjścia. Znów uściskali się w przedpokoju. Clive otworzył drzwi i Vernon wyszedł na dwór.

– Muszę to przemyśleć.

– Oczywiście. Dzięki, że wpadłeś.

Obaj przyjęli do wiadomości, że charakter prośby, jej intymność i wstydliwe refleksje nad łączącą ich przyjaźnią wywołały na krótko krępujące emocjonalne zbliżenie, z którym najlepiej mogli sobie poradzić, rozstając się bez jednego słowa więcej, i tak Vernon pomaszerował szybko ulicą w poszukiwaniu taksówki, a Clive wrócił schodami do swego fortepianu.

4

Lane sam otworzył drzwi swej rezydencji w Holland Park.

– Miałeś być wcześniej.

Uznawszy, że on próbuje grać rolę magnata prasowego, który wezwał redaktora na dywanik, Vernon nie raczył przeprosić za spóźnienie ani nawet odpowiedzieć i tylko ruszył za gospodarzem rozświetlonym holem do salonu. Na szczęście nie było tam niczego, co przypominałoby mu o Molly. Pokój umeblowano w stylu pałacu Buckingham, jak to ona kiedyś określiła: ogromne łososiowe kanapy, fotele o oparciach rzeźbionych w pnącza winorośli i ślimacznice, grube dywany w kolorze musztardowym, brązowe obrazy olejne z końmi wyścigowymi na murawie, reprodukcje sielankowego Fragonarda w ogromnych pozłacanych ramach przedstawiające panie na huśtawkach, a całą tę zasobną pustkę oświetlały lakierowane mosiężne lampy. Lane doszedł do masywnego marmurowego obramowania piecyka gazowego udającego kominek i odwrócił się.

– Zechcesz wypić kieliszek porto?

Vernon uzmysłowił sobie, że nie miał nic w ustach od kanapki z serem i sałatą, którą zjadł na drugie śniadanie. Być może w przeciwnym razie aż tak bardzo nie rozdrażniłoby go pretensjonalne pytanie. Co ten Lane wyprawia, włożył jedwabny szlafrok na ubranie? Ten facet to zwyczajny błazen.

– Chętnie, dziękuję.

Usiedli w odległości pięciu kroków od siebie, z boku syczał sztuczny kominek. Gdybym był sam choć przez chwilę – pomyślał Vernon – chybabym podczołgał się do pogrzebacza i huknął się nim w głowę z prawej strony. Teraz nie czuł się już dobrze nawet w towarzystwie.

– Widziałem wyniki sprzedaży – odezwał się Lane grobowym tonem. – Niedobrze.

– Tempo spadku jest wolniejsze – zabrzmiała machinalna odpowiedź Vernona, jego mantra.

– Ale to wciąż spadek.

– Odwrócenie takiej tendencji wymaga czasu. – Vernon skosztował porto i pocieszył się myślą, że Lane jest właścicielem tylko półtora procent udziałów w „The Judge", poza tym zupełnie nie zna się na dziennikarstwie. Nie należało też zapominać, że zbił fortunę, wznosząc swe „imperium" wydawnicze na naiwności niedorozwiniętych umysłowo: szyfry liczbowe ukryte w Biblii przepowiadają przyszłość, Inkowie przybyli na ziemię z kosmosu, święty Graal, Arka Przymierza, drugie przyjście Jezusa, Trzecie Oko, Siódma Pieczęć, Hitler żyje w Peru i ma się dobrze, oto, co najchętniej publikował. Niełatwo więc było znieść kazania Lane'a o świecie.

– Wydaje mi się – mówił gospodarz – że potrzebujesz teraz jakiejś sensacji, czegoś, co by wznieciło burzę, co twoi przeciwnicy też musieliby podchwycić, żeby nie zostać w tyle.

Żeby nakład przestał spadać, musi zacząć rosnąć – pomyślał Vernon. Jednak zachował kamienną twarz, gdyż zdawał sobie sprawę, że Lane zmierza okrężną drogą do zdjęć. Postanowił go popędzić:

– W piątek będzie świetny tekst o braciach syjamskich pracujących w lokalnej instytucji…

– Phi!

Poskutkowało. George zerwał się na nogi.

– To nie jest sensacja, Vernon. To bajeczka dla grzecznych dzieci. Ja ci pokażę sensację. Pokażę ci, dlaczego Julian Garmony biega po adwokatach jak kot z pęcherzem! Chodź.

Wrócili do holu, minęli kuchnię i ruszyli węższym korytarzem zakończonym drzwiami, które Lane otworzył kluczykiem yale. Częścią jego skomplikowanego układu małżeńskiego z Molly była umowa, że do niej, jej rzeczy i gości należało oddzielne skrzydło rezydencji. Dzięki temu oszczędzała sobie widoku dawnych przyjaciół tłumiących śmiech z powodu pompatyczności jej męża, on zaś unikał wezbranych przypływów nieporządku zalewających pokoje przeznaczone do rozrywki. Vernon wielokrotnie przyjeżdżał do Molly z wizytą, ale zawsze wchodził osobnym wejściem od ulicy. Stężał teraz, gdy Lane pchnął drzwi. Poczuł, że nie jest na to przygotowany. Wolałby obejrzeć zdjęcia w części domu należącej do Lane'a.

W półmroku, w trakcie kilku sekund, które zabrało gospodarzowi odnalezienie kontaktu, do Vernona po raz pierwszy dotarł właściwy sens śmierci Molly – jej zwyczajna nieobecność. To uprzytomnienie przyniosły znajome zapachy, które już zaczął zapominać – jej perfumy, papierosy, suszone kwiaty, które trzymała w sypialni, ziarna kawy, piekarnicze ciepło wypranych ubrań. Mówił o niej dużo, myślał też o niej, ale tylko w krótkich chwilach między natłokiem obowiązków w pracy albo gdy zapadał w sen, i jak dotąd tak naprawdę, w głębi serca, nie zatęsknił za nią, nie odczuł zniewagi, jaką niosła świadomość, że już nigdy jej nie zobaczy, że już nigdy nie usłyszy jej głosu. Była jego przyjacielem, być może najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał, a teraz wszystko się skończyło. Niewiele brakowało, a wygłupiłby się na oczach Lane'a, którego sylwetka pozostawała zamazana mimo zapalonego światła. Od czasów dzieciństwa, od czasów szkoły podstawowej nie zaznał tego szczególnego rodzaju żałości, bolesnego ucisku w środku twarzy, tuż nad łukiem ust. Stęskniony za Molly. Zamaskował rzewne chlipnięcie głośnym męskim kaszlem.

Mieszkanie wyglądało dokładnie tak samo, jak je zostawiła w dniu, gdy wreszcie zgodziła się przenieść do sypialni w głównej części domu, by być więzioną i pielęgnowaną przez Lane'a. Kiedy przechodzili obok łazienki, Vernon zobaczył przelotnie jej spódnicę, którą dobrze pamiętał, przewieszoną przez poręcz na ręczniki, oraz ręcznik i stanik rzucone na podłogę. Przed ponad dwudziestu pięciu laty przez blisko rok tworzyli razem stadło na małym poddaszu przy rue de Seine. W tamtych czasach na podłodze zawsze leżały wilgotne ręczniki, z szuflad, których nigdy nie domykała, wylewały się wodospady jej bielizny, wielka deska do prasowania nigdy nie była składana, a w jedynej, wypełnionej po brzegi szafie gnieździły się sukienki, w ścisku, ramię w ramię, jak ludzie dojeżdżający metrem do pracy. Czasopisma, kosmetyki do makijażu, wyciągi bankowe, korale, kwiaty, majtki, popielniczki, zaproszenia, tampony, płyty gramofonowe, bilety lotnicze, pantofle na wysokim obcasie – nie było ani kawałka przestrzeni wolnej od rzeczy należących do Molly, więc kiedy Vernona czekała praca w domu, zasiadał do pisania w kawiarence przy ulicy. Mimo to każdego ranka wyłaniała się świeża z tej muszli dziewczęcego nieporządku niczym Wenus Botticellego, by stawić się – nie nago oczywiście, tylko w schludnym stroju – w redakcji paryskiego „Vogue".

– Tutaj – odezwał się Lane i poprowadził gościa do pokoju dziennego. Na krześle leżała duża szara koperta. Kiedy Lane po nią sięgał, Vernon zyskał sekundę, by się rozejrzeć dokoła. Mogłaby wejść w każdej chwili. Na podłodze położono okładką do góry otwartą książkę o włoskich ogrodach, a na stoliku stały trzy kieliszki po winie, każdy z szarozieloną obwódką pleśni. Być może sam pił z jednego? Próbował sobie przypomnieć swój ostatni pobyt w tym mieszkaniu, ale wszystkie wizyty się zlewały. Pamiętał, że toczyły się długie rozmowy o jej przeprowadzce do Lane'a, czego się lękała i przed czym się broniła, zdając sobie sprawę, że będzie to podróż w jedną stronę. Innym rozwiązaniem mógł być tylko zakład opieki. Vernon i inni przyjaciele radzili jej usilnie, by została w Holland Park, wierząc, że służyć jej będzie przebywanie w znanym otoczeniu. Jakże się mylili. Więcej wolności miałaby w warunkach najostrzejszego instytucjonalnego reżimu niż pod pieczą Lane'a.

Lane wskazał Vernonowi krzesło i rozkoszując się chwilą, zaczął wyjmować zdjęcia z koperty. Vernon wciąż myślał o Molly. Czy w trakcie tego osuwania się w dół zdarzały się jej przebłyski świadomości, kiedy to czuła się opuszczona przez przyjaciół, nie mając pojęcia, że Lane zakazał im wizyt? Jeśli ich przeklinała, to z pewnością przeklinała i Vernona.

Lane położył zdjęcia – wielkości dziesięciu cali na osiem – na kolanach grzbietem do góry. Napawał się sytuacją, biorąc milczenie redaktora naczelnego za objaw niemego zniecierpliwienia. Zwiększał domniemane napięcie, mówiąc z rozmyślną powolnością:

– Najpierw małe wyjaśnienie. Nie mam pojęcia, dlaczego je zrobiła, ale jedno jest pewne: mogły powstać wyłącznie za zgodą Garmony'ego. Patrzy prosto w obiektyw. Jako ich autorka była ich prawną właścicielką, a teraz należą do mnie jako do jedynego zarządcy jej mienia. Rozumie się samo przez się, że oczekuję, iż gazeta będzie chronić swoje źródła informacji.

Odkrył jedno zdjęcie i podał je Vernonowi. Przez chwilę nic nie było widać prócz połyskliwej czerni i bieli, ale zaraz chaotyczny wzór zastygł w półzbliżenie. Niewiarygodne. Vernon wyciągnął rękę po drugą fotografię – obiekt w pełnej okazałości, wypełniający cały kadr – a potem po trzecią, półprofil. Wrócił do pierwszej i wszystkie myśli raptem uleciały. Następnie przyjrzał się znowu drugiemu i trzeciemu zdjęciu, widząc teraz wszystko wyraźnie i odczuwając fale swych kolejnych reakcji: najpierw zdumienie, później zaś dziką wewnętrzną radość. Tłumienie wesołości zrodziło wrażenie lewitowania nad krzesłem. Na koniec przygniotło go brzemię ciężkiej odpowiedzialności – czy może władzy? Życie człowieka albo przynajmniej jego kariera znalazła się w jego rękach. Kto wie, może właśnie zyskał możność odmiany losu swej ojczyzny? I gazety?

– Posłuchaj, George – odezwał się wreszcie. – Muszę to sobie bardzo dokładnie przemyśleć.

5

Pół godziny później Vernon wyszedł od George'a Lane'a z kopertą w dłoni. Zatrzymał taksówkę, wsiadł do niej i poprosiwszy kierowcę, by włączył taksometr, ale nie odjeżdżał, przez kilka minut masował sobie prawą skroń przy uspokajającym akompaniamencie warczącego silnika, zastanawiając się, co robić. W końcu kazał się zawieźć na South Kensington.

W pracowni paliło się światło, ale nie zadzwonił do drzwi. Skrobnął tylko kartkę na schodach, a ponieważ najpewniej pierwsza przeczytałaby ją gospodyni, wyraził się ogólnikowo. Złożył świstek na cztery, po czym wepchnął go przez szparę na listy i pospiesznie wrócił do czekającej taksówki. „Zgoda, ale pod jednym warunkiem: że ty ewentualnie zrobisz dla mnie to samo. V."

Загрузка...