Clive trafnie przewidział, że linia melodyczna pozostanie nieuchwytna, póki będzie siedział w Londynie, w swej pracowni. Codziennie się przymierzał, podejmował śmiałe próby i wysiłki, ale płodził jedynie kiepsko lub starannie zakamuflowane cytaty z własnych dzieł. Nie pojawiło się nic, co narodziłoby się ze swego własnego idiomu, co miałoby własne piętno, co niosłoby ze sobą element zaskoczenia, który byłby gwarancją oryginalności. Każdego dnia, zrezygnowany, oddawał się w końcu łatwiejszym, nudniejszym zajęciom, jak choćby przygotowywanie orkiestracji, przepisywanie pomazanych stron partytury oraz szczegółowe opracowywanie rozkładu akordów minorowych, które wyznaczały rozpoczęcie powolnej części utworu. Trzy spotkania rozrzucone równo w ciągu ośmiu dni uniemożliwiły mu wyjazd do Krainy Jezior: przed wieloma miesiącami obiecał udział w charytatywnym bankiecie, następnie wyświadczając przysługę siostrzeńcowi, który pracował w radiu, zgodził się na pięciominutową pogawędkę przed mikrofonem oraz dał się nakłonić do wystąpienia w roli jurora na konkursie kompozytorskim w pewnej szkole. Wreszcie musiał odłożyć wyjazd o kolejny dzień, ponieważ Vernon poprosił go o spotkanie.
W chwilach wolnych od pracy przeglądał mapy, wcierał wosk w traperki i sprawdzał wyposażenie – rzecz bardzo ważna, gdy zamierza się wybrać na zimową wędrówkę po górach. Zasłaniając się duchem wolności artystycznej, mógłby się wypiąć na wszystkie zajęcia, ale nie znosił takiej arogancji. Miał kilku przyjaciół, którzy zagrywali kartą geniusza, ilekroć było im wygodnie, nie wywiązując się z tego lub owego zobowiązania w przekonaniu, że im więcej zamieszania sprawią, tym większy będzie powszechny szacunek dla nieodpartej natury powołania do spraw wyższej rangi. Ludzie tego rodzaju – powieściopisarze byli najgorsi z najgorszych – z powodzeniem wmówili swym przyjaciołom i rodzinom, że nie tylko ich praca, ale też każda drzemka i przechadzka, każdy napad milczenia, depresja czy pijacki wybryk noszą usprawiedliwiające znamię dążności do wzniosłego celu. Maska, pod którą kryje się mierność, tak Clive widział tę sprawę. Nie wątpił, że sztuka stanowi powołanie wyższego rzędu, nie wierzył jednak, że nietakt jest jej częścią. No, być może należałoby uznać, że na każde stulecie przypadają ze dwa wyjątki: Beethoven owszem, Dylan Thomas z całą pewnością nie.
Nikomu się nie zwierzył, że przeżywa impas w pracy. Mówił tylko, że wybiera się na krótką wycieczkę krajoznawczą. Bo w istocie wcale nie uważał, że drepcze w miejscu. Niekiedy praca wymagała od człowieka tak wiele, że należało postępować w sposób, który -jak uczyło doświadczenie – przynosi najlepsze efekty. Zatem Clive pozostał w Londynie: zjawił się na kolacji, porozmawiał w radiu, przyznał nagrodę na konkursie i po raz pierwszy w życiu ściął się ostro z Vernonem. W rezultacie dopiero pierwszego marca pojechał na stację Euston, gdzie wykupił miejsce w pociągu do Penrith.
Lubił długie podróże koleją z powodu kojącego rytmu, jaki nadawały myślom – tego właśnie potrzebował po utarczce z Vernonem. Ale zadomowienie się w pustym przedziale pierwszej klasy nie przyszło tak łatwo, jak powinno. Wszedłszy na peron w ponurym nastroju, Clive uzmysłowił sobie raptem nierówność swego kroku, jak gdyby jedną nogę miał dłuższą. Usiadłszy w przedziale, zdjął but i zobaczył zbitą masę czarnej gumy do żucia wgryzioną głęboko we wklęsły bieżnik podeszwy. Pociąg ruszył, a Clive wciąż dźgał, ciął i skrobał scyzorykiem w pocie czoła, wykrzywiając górną wargę z obrzydzenia. Pod patyną brudu guma nadal była różowawa, jak ludzkie ciało, i roztaczała lekki, ale wyraźny zapach mięty. Co za okropność – taki intymny kontakt z byłą zawartością czyichś ust, takie karygodne chamstwo ludzi, którzy żują gumę i przyklejają ją, gdzie popadnie! Po powrocie z toalety, gdzie umył ręce, przez kilka minut szukał okularów do czytania, a kiedy wreszcie znalazł je na siedzeniu obok, uświadomił sobie, że nie zabrał długopisu. Gdy w końcu skupił swą uwagę na widokach za oknem, owładnęła nim znajoma mizantropia i w zabudowanych krajobrazach widział już tylko szpetotę i bezsensowne wysiłki człowieka. W zaciszu zachodniego Londynu, dzień w dzień pochłonięty własnymi sprawami, Clive bez trudu mógł sobie wyobrażać, że cywilizacja jest sumą wszystkich gatunków sztuki, plus wyrafinowane wzornictwo, dobra kuchnia, wina i tym podobne. Teraz jednak wyglądało na to, że jest czymś innym – mila za milą ciągnęły się skromne nowoczesne domy, których najważniejszym celem zdawało się służenie za podstawkę antenom telewizyjnym i czaszom satelitarnym, fabryki produkujące bezwartościowe śmiecie reklamowane w telewizji oraz, na ponurych parkingach, długie szeregi ciężarówek, które je rozwoziły, a wszędzie były drogi i tyrania motoryzacji. Wyglądało to jak ranek po hucznej biesiadzie. Nikt sobie takiego końca nie życzył, ale nikogo nie pytano o zdanie. Nikt tego nie zaplanował, nikt nie chciał, ale większość ludzi musiała w tym żyć. Komu przyszłoby do głowy, gdyby patrzył na to stacja za stacją, że istnieje dobroć i wyobraźnia, że narodzili się Purcell, Britten, Shakespeare albo Milton? Czasem, gdy pociąg nabierał szybkości i coraz bardziej oddalał się od Londynu, ukazywała się angielska wieś, a z nią początki piękna albo raczej jego relikty, lecz po paru sekundach przed oczy wpełzała rzeka uregulowana do postaci betonowego ścieku albo raptowna rolnicza głusza bez żywopłotów i drzew, i drogi, nowe drogi, prące naprzód bez końca, bez wstydu, jak gdyby liczyło się tylko to, by znaleźć się gdzie indziej. Jeśli chodziło o dobro wszelkich innych form życia na ziemi, plan człowieka był nie tyle fiaskiem, ile grubą pomyłką od samego początku.
Jeżeli kogokolwiek należało winić za to wszystko, to Vernona. „Clive nieraz jeździł tą trasą w przeszłości i widoki nigdy go nie przygnębiały. Nie potrafił złożyć tego na karb gumy do żucia ani zawieruszonego długopisu. Awantura z poprzedniego dnia wciąż rozbrzmiewała mu w uszach i lękał się, że jej echo ścigać go będzie po górach i zniszczy jego spokój. Nosił w sobie nie tyle ścierające się głosy, ile rosnący niesmak z powodu postępowania przyjaciela, i coraz silniej odczuwał, że tak naprawdę nigdy nie znał Vernona. Odwrócił się od okna. I pomyśleć, że ledwie tydzień wcześniej zwrócił się do niego z najbardziej nietypową i intymną prośbą. Ależ wielki błąd popełnił, zwłaszcza że mrowienie w lewej ręce całkiem minęło. To był głupi niepokój wywołany pogrzebem Molly. Jeden z tych zwyczajnych przystępów lęku przed śmiercią. Ależ się odsłonił tamtego wieczoru! Myśl, że Vernon poprosił potem o to samo, wcale nie przynosiła pociechy, gdyż jego ta sprawa nic nie kosztowała prócz wepchnięcia świstka papieru przez drzwi. Być może znamionowało to… pewien brak równowagi w ich przyjaźni, który od zawsze dawał o sobie znać i którego Clive w głębi serca był świadom, tyle tylko że zamykał na to oczy, ganiąc się za miewanie niegodziwych myśli. Aż do tej pory. Tak, w ich stosunkach nastąpił przełom, w którego świetle – jeśli zadać sobie trud i się nad tym zastanowić – spięcie z poprzedniego wieczoru nie stanowiło już tak wielkiego zaskoczenia.
Dawniej, na przykład, Vernon mieszkał u niego przez rok i ani razu nie zaoferował się, że zapłaci czynsz. Czy można zaprzeczyć, że przez te wszystkie lata to Clive dbał, by grała muzyka – w każdym możliwym sensie tego wyrażenia? Wino, jedzenie, dach nad głową, muzycy i inni ciekawi ludzie, inicjatywa, dzięki której Vernon jeździł z wesołym towarzystwem do domów wynajmowanych w Szkocji, w górach północnej Grecji i na wybrzeżu Long Island. Czy on kiedykolwiek zaproponował i zorganizował wspaniałą atrakcję? Kiedy to ostatni raz zaprosił Clive'a do siebie? Przed trzema, może czterema laty. Dlaczego nigdy nie docenił należycie owego gestu przyjaźni, jaki krył się za pożyczeniem mu znacznej sumy, by mógł przetrwać trudny okres? Gdy miał infekcję kręgosłupa, Clive odwiedzał go niemal codziennie, ale kiedy on sam poślizgnął się na chodniku przed domem i złamał nogę w kostce, Vernon przysłał sekretarkę z torbą łzawych książek wziętych z redakcji „The Judge".
Mówiąc już bez ogródek, co on, Clive, wynosi z tej przyjaźni? Zawsze dawał, a czy kiedykolwiek coś dostał? Co ich wiązało? Łączyła ich Molly, spajały nagromadzone lata wspólnych przeżyć i nawyków, ale tak naprawdę środek był pusty, przynajmniej w oczach Clive'a. Wyrozumiały krytyk tej nierównowagi mógłby ją wytłumaczyć biernością Vernona i jego pochłonięciem własnymi sprawami. Teraz jednak, po wypadkach ostatniego wieczoru, Clive skłonny był uznać to za przejaw istotniejszego faktu – całkowitego braku zasad u przyjaciela.
Za oknami pociągu, nie widziany przez Clive'a, prześlizgiwał się nagi las o zimowej geometrii posrebrzonej niestopniałym szronem. Nieco dalej, między brązowymi obrąbkami turzycy, rozłożyła się leniwa rzeka, a za równiną jej rozlewiska mury z kamienia okalały lodowe łąki. Na obrzeżach rdzawego miasteczka zalesiano obszar nieużytków przemysłowych: rzędy drzewek w plastikowych osłonach ciągnęły się niemal po widnokrąg, gdzie z kolei spychacze rozprowadzały hałdy ziemi uprawnej. Ale Clive patrzył wprost przed siebie na puste miejsce w przedziale, pogrążony w udręce żarliwej buchalterii stosunków międzyludzkich, nieświadomie wypaczając i koloryzując przeszłość, widząc ją przez pryzmat swego obecnego rozżalenia. Od czasu do czasu jego uwagę pochłaniały inne myśli, trochę też poczytał, lecz lejtmotyw jego podróży na północ był tylko jeden – długa i przemyślana redefinicja przyjaźni. Prawdziwą ulgę przyniosło więc otrząśnięcie się z zadumy parę godzin później na peronie w Penrith i marsz z torbami w poszukiwaniu taksówki. Do Stonethwaite było ponad dwadzieścia mil i Clive z radością wdał się w zdawkową rozmowę z kierowcą. Ponieważ przyjechał poza sezonem i do tego w środku tygodnia, był jedynym gościem w hotelu. Poprosił o pokój, który wynajmował już przedtem trzy lub cztery razy, jedyny, gdzie stał stolik, przy którym można było pracować. Pomimo zimna otworzył okno na oścież, żeby w trakcie rozpakowywania się pooddychać charakterystycznym zimowym powietrzem Krainy Jezior – torfowa woda, mokre skały, omszała ziemia. Zjadł samotnie w barze, pod okiem wypchanego lisa w szklanej gablocie, zmartwiałego w drapieżnym przysiadzie. Po krótkim spacerze w gęstym mroku skrajem hotelowego parkingu wrócił do środka, życzył kelnerce dobrej nocy i poszedł do swego pokoiku. Najpierw czytał przez godzinę, potem leżał w ciemności, wsłuchany w szum wezbranego potoku, zdając sobie sprawę, że lejtmotyw niechybnie powróci i że lepiej poddać mu się od razu, niż wlec go za sobą nazajutrz po górach. To nie uczucie srogiego rozczarowania narzucało się świadomości, lecz zapamiętana rozmowa i coś jeszcze, a mianowicie to, co Clive chętnie by Vernonowi powiedział, gdy już przemyślał sprawę. Wspominał i zarazem fantazjował: wyobraził sobie dramat sceniczny. Włożył w swe usta najlepsze kwestie, doniosłe słowa wypływające z rozsądku, którego smutne oskarżenia były o tyle dotkliwe i niezbite, że cechowała je zwięzłość i powściągliwość emocjonalna.
Oto, co zaszło: Vernon zatelefonował przed południem, używając słów tak podobnych do tych, które Clive wypowiedział tydzień wcześniej, że wydawały się świadomym cytatem, żartobliwym inkasowaniem długu. Chcę z tobą koniecznie pogadać, to bardzo pilne, rozmowa przez telefon nie wystarczy, musimy się zobaczyć, i to bezwarunkowo dziś.
Clive się wahał. Zamierzał złapać popołudniowy pociąg do Penrith.
– No to wpadnij – rzekł po namyśle. – Zrobię kolację. Skorygował plany swej podróży, przyniósł z piwnicy dwa wyborne wina burgundzkie i wziął się do gotowania. Vernon przyjechał spóźniony godzinę i Clive odniósł wrażenie, że przyjaciel stracił na wadze. Twarz miał pociągłą, wychudłą i nie ogoloną, palto wisiało na nim, jak gdyby było o kilka numerów za duże, a kiedy odstawił neseser, by wziąć podany kieliszek, drżała mu dłoń.
Łyknął chambertin clos de beze jak piwo i rzekł:
– Co za tydzień, co za straszny tydzień. – Wyciągnął rękę, żeby mu dolać, a Clive postąpił wedle życzenia, winszując sobie w duchu, że nie podał najpierw richebourga.
– Walczyliśmy dziś w sądzie trzy godziny i wygraliśmy. Myślałem, że na tym koniec. Ale wszyscy dziennikarze są przeciwko mnie, niemal co do jednego. W redakcji wrze. Zakrawa na cud, że w ogóle wyszedł dzisiejszy numer.
W tej chwili toczy się zebranie komisji zakładowej i na sto procent podejmą wniosek o wotum nieufności wobec mnie. Ale kierownictwo i zarząd stoją twardo po mojej stronie, więc nie jest tak źle. To bój na śmierć i życie.
Clive wskazał Vernonowi krzesło w kuchni, a on osunął się na nie i wsparłszy się łokciami o stół, zakrył twarz dłońmi i jęknął.
– Chrzanione pobożnisie. Przecież staram się uratować tę ich zasraną gazetę i zafajdane miejsca pracy. Ale oni woleliby to wszystko stracić, niż poświęcić jeden pierdolony przecinek. Żyją w fikcji. Zasługują na to, żeby powyzdychać z głodu.
Clive nie miał pojęcia, o czym Vernon mówi, lecz się nie odzywał. Dolał przyjacielowi wina, bo jego kieliszek znów był pusty, i odwrócił się do kuchenki, żeby wyjąć z piekarnika dwa brojlery. Vernon dźwignął neseser na kolana. Wziął głęboki, uspokajający oddech oraz kolejny haust chambertina, po czym odpiął zatrzaski. Zawahał się i wreszcie rzekł ściszonym głosem:
– Posłuchaj, chcę poznać twoje zdanie w tej sprawie, i to nie dlatego, że w pewien sposób dotyczy to również ciebie i że co nieco już wiesz, ale dlatego, że jesteś spoza branży, a ja chciałbym usłyszeć opinię kogoś z zewnątrz. Chyba odchodzę od zmysłów…
Mrucząc ostatnie słowa pod nosem, pogrzebał w neseserze i wyjął dużą, usztywnioną kopertę, z której wydobył trzy czarno – białe zdjęcia. Clive zgasił gaz pod rondlami i usiadł. Pierwsza fotografia, którą Vernon wcisnął mu w ręce, ukazywała Juliana Garmony'ego w prostej sukience do pół łydki, pozującego jak modelka na wybiegu, z rękoma lekko odsuniętymi od ciała, z jedną nogą wysuniętą do przodu, ze ściągniętymi odrobinę kolanami. Pod sukienką sterczały małe sztuczne piersi i widać było skrawek ramiączka od stanika. Minister miał umalowaną twarz, ale dyskretnie, bo naturalna bladość dobrze się komponowała, a szminka nadała surowym, wąskim ustom rys zmysłowości. Włosy były wyraźnie jego własne, krótkie, faliste, uczesane z przedziałkiem, tak że sprawiał eleganckie, ale zarazem rozpustne i nieco słoniowate wrażenie. W żadnym wypadku nie było to coś, co mogłoby ujść za niewinne przebranie albo śmiały wybryk na użytek aparatu fotograficznego. Na twarzy ministra malowało się napięcie i zapamiętałość człowieka ukazanego w stanie podniecenia seksualnego. Śmiałe spojrzenie prosto w obiektyw tchnęło świadomym wyuzdaniem. Oświetlenie było przyćmione, fachowo zrealizowane.
– Molly – rzekł Clive, jak gdyby do siebie.
– Trafiłeś w dziesiątkę – odparł Vernon. Patrzył pożądliwie, czekając na reakcję przyjaciela, Clive tymczasem dalej przyglądał się zdjęciu, po części z chęci skrycia swych myśli. Najpierw poczuł zwyczajną ulgę, ulgę ze względu na Molly. Zagadka została rozwiązana. Oto, co pociągało ją w Garmonym: jego skryte życie, jego słabe strony i zaufanie, które niechybnie zbliżało ich do siebie coraz bardziej. Kochana Molly. Z pewnością była twórcza i figlarna, z pewnością go podpuszczała, wiodła coraz głębiej w marzenia, których nie mogła urzeczywistnić Izba Gmin, on zaś wiedział, że może na niej polegać. Gdyby zachorowała na co innego, niechybnie dopilnowałaby, żeby zdjęcia zostały zniszczone, zanim nastąpił koniec. Czy kiedykolwiek wykroczyło to poza sypialnię? Restauracje w zagranicznych miastach? Dwie dziewczyny wypuszczające się w miasto? Molly wiedziałaby, co i jak. Znała stroje i miejsca i niechybnie uwielbiała takie zabawne spiskowanie, bzdurność i seksowność tego wszystkiego. Clive znów sobie przypomniał, jak bardzo ją kochał.
– No i? – zapytał Vernon.
Żeby go powstrzymać, Clive wyciągnął rękę po drugie zdjęcie. Na nim, przedstawiającym ujęcie głowy i ramion, Garmony ubrany był w jedwabny kobiecy strój. Wysokie rękawy i karczek obszyto niewyszukaną koronką. Być może miał na sobie bieliznę. Efekt był jednak mniej udany, gdyż spod przebrania wyzierała przyczajona męskość, wyłaniały się żałosne pragnienia i nie spełnione nadzieje jego pogmatwanej tożsamości. Umiejętne operowanie światłem przez Molly nie zatarło konturów wydatnej kości żuchwowej dużej głowy ani wypukłości jabłka Adama. Wyglądał zupełnie inaczej, niż sądził. Te zdjęcia powinny się wydawać niedorzeczne – pomyślał Clive – one są niedorzeczne, ale z jakiegoś powodu zdjęła go groza. Tak mało wiemy o sobie nawzajem. Na ogół leżymy zanurzeni, jak kawałki kry, wystając nad powierzchnię zimną i białą skorupą naszych społecznych bytów. Oto miał przed oczami rzadki widok tego, co spoczywa pod powierzchnią, widok prywatności i zamętu pojedynczego człowieka, godności wywróconej do góry nogami przez przemożny imperatyw czystej fantazji i czystej myśli, przez nieusuwalny ludzki pierwiastek – umysł.
Po raz pierwszy Clive zaczął się zastanawiać, jak by to było, gdyby czuł sympatię do Garmony'ego. Stało się to możliwe dzięki Molly. Na trzecim zdjęciu minister miał na sobie szeroką marynarkę od Chanel i wzrok wbity w podłogę; być może na wewnętrznym ekranie własnego jestestwa był stuprocentową, realną kobietą, ale patrzący widział tylko unik. Spójrz prawdzie w oczy, jesteś mężczyzną. O wiele lepiej mu to wychodziło, gdy zwracał się prosto w obiektyw, swym roszczeniem stawiając czoło widzowi.
– No i? – Vernon tracił cierpliwość.
– Zadziwiające.
Clive oddał zdjęcia. Nie potrafił jasno myśleć, mając przed oczyma pozy Garmony'ego.
– Rozumiem więc – odezwał się – że walczysz, by zdjęcia nie dostały się do gazety.
Po części droczył się złośliwie, po części zaś starał się opóźnić wyrażenie swego zdania. Vernon popatrzył na niego zdumiony.
– Oszalałeś? Przecież to wróg. Przecież właśnie ci powiedziałem, że udało nam się uchylić sądowy zakaz publikowania.
– No tak, oczywiście. Przepraszam, nie nadążam.
– Chcę je opublikować w następnym tygodniu. Co o tym myślisz?
Clive odchylił się na krześle i splótł dłonie na karku.
– Myślę że twoi dziennikarze mają rację – powiedział dobitnie. – To okropny pomysł.
– Jak to?
– Zniszczysz go w ten sposób.
– Pewnie, cholera, że zniszczę.
– Chodzi mi o to, że zniszczysz go jako człowieka.
– Mhm.
Zapadło napięte milczenie. Clive miał w głowie tak wielki natłok obiekcji, że zdawały się one przekreślać siebie nawzajem.
Vernon posunął swój kieliszek po stole, żeby mu dolać wina, i rzekł:
– Nie rozumiem. Przecież ten facet to najgorsza zaraza. Sam tak nieraz mówiłeś.
– Fakt, to kanalia – przyznał Clive.
– Chodzą słuchy, że w listopadzie pokusi się o przewodnictwo w partii. To byłaby tragedia dla kraju, gdyby został premierem.
– I ja ta k myślę.
– No więc? – Vernon rozłożył ręce.
Znowu zapadła cisza. Clive wpatrywał się w pęknięcia na suficie, formułując myśli w głowie.
– Powiedz mi coś – przemówił w końcu. – Czy uważasz, że to coś złego, gdy mężczyzna przebiera się za kobietę?
Vernon jęknął. Zaczynał się zachowywać jak pijany. Z pewnością łyknął parę głębszych przed przyjazdem.
– Clive, na miłość boską!
– Kiedyś pochwalałeś rewolucję obyczajową. Stawałeś w obronie homoseksualistów.
– Nie wierzę własnym uszom.
– Stawałeś w obronie przedstawień i filmów, których inni chcieli zakazać. Nie dalej jak w zeszłym roku stanąłeś w obronie tych kretynów, których sądzono za to, że wbijali sobie gwoździe w jądra.
Vernon się skrzywił.
– W penisy, nie jądra.
– Czy Garmony nie ma prawa do wyrażania swych potrzeb seksualnych, których zawsze tak ochoczo bronisz? Jakie właściwie popełnił przestępstwo, że trzeba to nagłośnić?
– Przestępstwo hipokryzji, Clive. On chce ludzi wieszać i stawiać pod pręgierzem, głosi pochwałę rodziny, ciska gromy na imigrantów, azylantów politycznych, włóczęgów, ludzi z marginesu.
– To nieistotne.
– Ależ oczywiście, że istotne. Nie pieprz.
– Jeśli w tym, że jest się transwestytą, nie ma nic złego, to nie ma też nic złego w tym, że transwestytą okazuje się rasista. Złem jest natomiast być rasistą.
Vernon westchnął z udawanym politowaniem.
– Posłuchaj mnie…
Ale Clive'a poniosła już wena.
– Jeśli nie ma nic złego w tym, że się jest transwestytą -ciągnął – to nie ma też nic złego w tym, że okazuje się nim człowiek głoszący pochwałę rodziny. Że jest nim w życiu prywatnym, rzecz jasna. Jeśli nie ma nic złego w…
– Clive! Posłuchaj mnie. Całe dnie spędzasz w pracowni, śniąc o symfoniach. Nie masz pojęcia, o co toczy się gra. Jeśli teraz nie powstrzymamy Garmony'ego, jeśli w listopadzie zostanie premierem, to jego partia będzie miała dużą szansę wygrania wyborów w przyszłym roku. Pomyśl, pięć kolejnych lat! Będzie jeszcze więcej ludzi żyjących poniżej minimum socjalnego, jeszcze więcej osadzonych w więzieniach, więcej bezdomnych, więcej zbrodni, więcej zamieszek niż w zeszłym roku. Przecież on gada o powszechnym obowiązku służby wojskowej. Środowisko naturalne też ucierpi, bo facet woli przypodobać się swoim kolegom z kręgu biznesu, niż podpisać uzgodnienia dotyczące efektu cieplarnianego. Chce nas wyprowadzić z Europy. Będzie katastrofa gospodarcza! Może dla ciebie to pestka – Vernon zatoczył szeroko ręką po kuchni – ale dla większości ludzi…
– Licz się ze słowami, gdy pijesz moje wino – warknął Clive. Sięgnął po richebourga i napełnił kieliszek Vernona. – Sto pięć funtów butelka.
Vernon łyknął połowę zawartości.
– To tylko dowodzi mojej racji. Chyba po czterdziestce nie stałeś się wygodnickim prawicowcem, co?
Na ten atak Clive odpowiedział atakiem:
– Wiesz, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi? Odwalasz czarną robotę za Lane'a. On cię wrabia. Wykorzystuje cię, Vernon, i dziwię się, że tego nie dostrzegasz. Nienawidzi Garmony'ego za jego romans z Molly. Gdyby miał coś na mnie albo na ciebie, też by to wykorzystał. A może ma? – dodał po chwili. – Pstrykała ci jakieś fotki? W stroju płetwonurka? Albo może w spódniczce baletnicy? O tym społeczeństwo też powinno się dowiedzieć.
Vernon wstał i schował zdjęcia do nesesera.
– Przyjechałem do ciebie, bo miałem nadzieję, że dodasz mi otuchy. Albo przynajmniej wysłuchasz mnie ze zrozumieniem. Nie przyjechałem po to, żebyś mnie, kurwa, obrażał.
Wyszedł do przedpokoju. Clive ruszył za nim, ale nie czuł skruchy.
Vernon otworzył drzwi i odwrócił się w progu. Zdawał się nie domyty i pognębiony.
– Nie rozumiem cię – rzekł cicho. – Podejrzewam, że nie mówisz ze mną szczerze. Dlaczego naprawdę jesteś przeciwny opublikowaniu tych zdjęć?
Być może było to pytanie retoryczne. Ale Clive zbliżył się na kilka kroków i odparł:
– Chodzi o Molly. My dwaj nienawidzimy Garmony'ego, ale ona go lubiła. On jej ufał, a ona nigdy nie zawiodła jego zaufania. To była ich osobista sprawa. To są jej zdjęcia i nie mają one nic wspólnego ze mną, z tobą ani z twoimi czytelnikami. Z całych sił sprzeciwiłaby się temu, co robisz. Szczerze mówiąc, uważam, że dopuszczasz się zdrady wobec niej.
Aby Vernon nie miał satysfakcji z zatrzaśnięcia mu drzwi przed nosem, Clive odwrócił się po tych słowach na pięcie i ruszył do kuchni, by samotnie zjeść kolację.
Przed hotelem, pod surowym kamiennym murem, stała długa drewniana ławka. Rankiem, po śniadaniu, Clive usiadł na niej, by zasznurować buty. Choć wciąż wymykał mu się kluczowy motyw finału, w swych poszukiwaniach zrobił dwa duże kroki naprzód. Pierwszy miał charakter ogólny: Clive był dobrej myśli. Tło opracował już w Londynie, a choć nie spał zbyt dobrze, powrót do ulubionych krajobrazów napawał go otuchą. Drugi miał charakter konkretu: wiedział już, czego szuka. Właściwie trop prowadził wstecz, gdyż Clive wyczuwał, że odpowiedź kryje się w niedomówieniach poprzednich części symfonii. Wiedział, że rozpozna to, czego szuka, gdy tylko to usłyszy. Zamykająca utwór linia melodyczna winna brzmieć dla nienawykłego do niej ucha, jak gdyby została zapowiedziana czy też narodziła się we wcześniejszych stadiach muzyki. Odnalezienie właściwych nut miało być aktem natchnionej syntezy. To było tak, jak gdyby Clive już znał te nuty, tylko jeszcze nie potrafił ich usłyszeć. Znał ich kuszącą słodycz i melancholię. Znał ich prostotę, bo przecież wzór dla nich stanowiła Oda do radości Beethovena. Weźmy pierwszą melodię: kilka stopni pod górę, parę w dół. Mogłaby to być dziecięca piosenka. Całkowicie bezpretensjonalna, a jednak o jakże potężnym ładunku duchowości. Clive wstał, by odebrać prowiant od kelnerki, która wyszła na dwór. Oto był wzniosły cel jego misji, jego ambicja. Beethoven. Przyklęknął na żwirowym parkingu, by spakować kanapki z tartym serem do plecaka.
Zarzucił plecak na ramię i ruszył ścieżką ku dolinie. Nocą nad Krainę Jezior nadciągnął ciepły front atmosferyczny i szron zniknął z drzew i łąki nad potokiem. Chmury zawisły wysoko, tworząc jednolitą szarość, słońce dawało czyste, matowe światło, a dróżka była sucha. Późną zimą rzadko kiedy zdarzały się lepsze warunki. Oszacował, że zostało zaledwie osiem godzin do zmroku, wiedział jednak, że jeśli tylko w porę zejdzie z turni i wróci do doliny, to odnajdzie drogę z pomocą latarki. Miał zatem dość czasu, by wejść na Scafell Pike, z decyzją o wspinaczce mógł jednak poczekać, póki nie znajdzie się na Esk Hause.
Z początku, gdy ruszył na południe do Langstrath, mimo optymizmu owładnęło nim niemiłe uczucie samotności pod gołym niebem. Bezradnie zapadał w sen na jawie, którym była rozbudowana historia o zamachowcu kryjącym się za skałami, przyczajonym, by go zabić. Clive raz po raz zerkał przez ramię. Znał dobrze to uczucie, bo często wędrował w pojedynkę. Zawsze pojawiał się pewien wewnętrzny opór, który należało przezwyciężyć. Musiał się zdobyć na akt woli, podjąć zmaganie z własnym instynktem, przemóc się, by się oddalić od ludzi, od schronienia, ciepła i pomocy. Skala skrojona na miarę codziennej perspektywy pokojów i ulic doznawała raptem zniewagi ze strony monumentalnej pustki. Blok skał wznoszący się ponad doliną był marsowym kamiennym obliczem. Szum i grzmot strumienia przemawiały językiem gróźb. Skulona jaźń i wszystkie niskie skłonności podpowiadały Clive'owi, że dalszy marsz to głupota i bezsens, że popełnia błąd.
Clive szedł jednak dlatego, że owo skarłowacenie i niepokój były uwarunkowaniami – przypadłością – od których szukał wytchnienia, a także świadectwem, że codzienny kierat – ślęczenie nad fortepianem przez długie godziny dzień w dzień – zredukował jego doznania do bojaźni. Znowu miał dorosnąć i wyzbyć się lęku. Przecież tu nie ma żadnego zagrożenia – tłumaczył sobie – jedynie obojętność żywiołów. Oczywiście, że były niebezpieczeństwa, ale niebezpieczeństwa całkiem zwyczajne, umiarkowane: bolesny upadek, zgubienie drogi, nagła zmiana pogody, nadejście nocy. Poradzenie sobie z nimi przywróciłoby mu pewność siebie. Ludzki sens rychło wyparuje ze skał, krajobraz nabierze piękna i wciągnie Clive'a w swą głębię. Nieprawdopodobny wiek gór i spowijająca je misterna siatka żywych bytów przypomną mu, że należy do tego porządku, że jest jego mało znaczącą cząsteczką, i wówczas dostąpi wolności.
Tego dnia jednak zbawienny proces dokonywał się oporniej niż zwykle. Clive szedł już półtorej godziny, a jednak wciąż zerkał podejrzliwie na głazy, czy coś się za nimi nie kryje, wciąż patrzył z niejasną obawą na posępne oblicze skały porosłej trawą u krańca doliny, napastowany w dodatku przez urywki rozmowy odbytej z Vernonem. Otwarte przestrzenie, które w zamyśle miały umniejszać jego troski, zminimalizowały wszystko inne: ludzkie starania zdawały się bezcelowe, zwłaszcza komponowanie symfonii, czyli owe cherlawe, napuszone, skazane na niepowodzenie porywy, by wznieść bezmiar dźwięku. Żarliwe wysiłki. Po co? Dla pieniędzy. By zyskać szacunek. Nieśmiertelność. Żeby zaprzeczyć przypadkowości, która nas spłodziła, i rozwiać lęk przed śmiercią. Przystanął, by poprawić sznurowadła. Nieco dalej zdjął sweter i wypił sporo wody z butelki, chcąc pozbyć się smaku wędzonego śledzia zjedzonego niepotrzebnie na śniadanie. Potem przyłapał się na ziewaniu i tęsknocie za łóżkiem czekającym w małym hotelowym pokoiku. Niemożliwe, by już się zmęczył. Zawrócić? W żadnym wypadku, przecież tyle zachodu go kosztowało, by się tu znaleźć.
Doszedł do mostu, którym przepasano strumień, i zatrzymał się, żeby usiąść. Należało podjąć decyzję. Mógł przejść na drugą stronę i łagodnym zboczem po lewej stronie dotrzeć na Stake Pass albo dojść do krańca doliny i wdrapać się mniej więcej stumetrową stromizną na Tongue Head. Nie czuł się na siłach, by iść na skalną wspinaczkę, nie przypadła mu jednak do smaku myśl, by ulec słabości albo własnym latom. Wreszcie postanowił trzymać się strumienia – mozolne gramolenie się po głazach być może wybije go z odrętwienia.
Godzinę później dotarł do krańca doliny i stanąwszy przed pierwszym uskokiem, pożałował swej decyzji. Rozpadało się rzęsiście i bez względu na cudowne właściwości przypisywane kosztownej wiatrówce, w którą szybko się wciskał, wiedział, że zgrzeje się od męczącej wspinaczki. Unikając mokrych, śliskich skał, obrał drogę prowadzącą wysokimi, pokrytymi darnią garbami, no i oczywiście, już po paru minutach pot zalewał mu oczy pospołu z deszczem. Martwiło go, że tętno tak szybko mu przyspieszyło, przystawał więc co trzy, cztery minuty, żeby odetchnąć. Przecież takie wejście powinno leżeć w granicach jego możliwości. Łyknął wody z butelki i piął się dalej. Korzystając z samotności, stękał i jęczał głośno przy każdym trudnym kroku.
Gdyby był w towarzystwie, zażartowałby z upokorzeń średniego wieku. Ale nie miał już w Anglii przyjaciół, którzy dzieliliby z nim pasję chodzenia po górach. Wszyscy znajomi najwyraźniej doskonale obywali się bez dzikiej przyrody – boisko i Hyde Park wiosną, oto były jedyne skrawki otwartej przestrzeni, których zdawali się potrzebować. Ale czy można powiedzieć, że żyją w pełni? Zgrzany, mokry i bez tchu, podźwignął się z trudem na trawiastą półkę i legł, chłodząc sobie twarz o darń i przeklinając w duchu przyjaciół za ich gnuśność, za brak apetytu na życie, tymczasem deszcz bił go w plecy. Zawiedli go. Nikt nie wiedział, gdzie jest, i nikogo to nie obchodziło.
Po pięciu minutach słuchania kropel bębniących w impregnowaną tkaninę kurtki, Clive wstał, żeby kontynuować wspinaczkę. Ale czy Kraina Jezior to w ogóle dzika przyroda? Zadeptana przez turystów enklawa, gdzie etykietuje się i opiewa po filistersku najmniejszą nawet ciekawostkę. Przecież to tylko ogromna brązowa sala gimnastyczna, a pokonywana stromizna jest trawiastym kozłem do przeskoczenia. To zwykła zaprawa w deszczu. Kiedy tak wdrapywał się ku przełęczy, prześladowały go jeszcze inne posępne myśli, ale gdy znalazł się już dość wysoko i trasa stała się łatwiejsza, gdy deszcz ustał i długi rozstęp wśród chmur przyniósł małą pociechę w postaci rozrzedzonych promieni słońca, wreszcie się dokonało – Clive poczuł się dobrze. Może był to tylko efekt wydzielania endorfin przez mięśnie zmuszone do wysiłku, a może po prostu znalazł swój rytm. Lub też stało się tak dlatego, że nadeszła chwila oczekiwana w każdej górskiej wspinaczce – moment, kiedy dociera się do przełęczy i przekracza granicę, kiedy w zasięgu wzroku ukazują się nieśmiało nowe szczyty i doliny -tutaj Great End, Esk Pike, Bowfell. Teraz góry były naprawdę piękne.
Stanąwszy na niemal idealnej równi, ruszył po kępach trawy w kierunku szlaku, którym przychodzili turyści od strony Langdale. Latem była to przygnębiająco ruchliwa trasa. Tego dnia jednak na wycieczkę wybrał się jeszcze tylko jeden samotny wędrowiec w niebieskim ubraniu, który akurat pokonywał szerokie wrzosowisko, spiesząc niezłomnie ku Esk Hause, jak gdyby na umówioną randkę. Gdy Clive się zbliżył, zobaczył, że jest to kobieta, co skłoniło go do przypisania sobie w wyobraźni roli jej mężczyzny, którego najwyraźniej nie mogła się już doczekać: wypatruje jej przy samotnym stawie, woła ją po imieniu, gdy ona nadchodzi, wyjmuje z plecaka butelkę szampana i dwa wysokie srebrne kieliszki, rusza jej na spotkanie… Clive nigdy nie miał kochanki ani żony, która lubiłaby włóczyć się po górach. Susie Marcellan, zawsze chętna spróbować czegoś nowego, pojechała z nim kiedyś do Catskills, ale okazała się rybą wyjętą z wody Manhattanu, całe dnie utyskując komicznie na robactwo, odciski i brak taksówek.
Zanim doszedł do szlaku, kobieta wysforowała się do przodu o pół mili i zaczęła zbaczać na prawo, w kierunku Allen Crags. Przystanął, żeby zwiększyła się odległość między nimi, żeby mieć jak najwięcej płaskowyżu dla siebie. Rozszerzała się szczelina wśród chmur, a z tyłu, na Rosthwaite Fell, struga światła na orlicach ognistą czerwienią i żółcią ratowała reputację brązu. Clive zapakował wiatrówkę do plecaka, zjadł jabłko i zastanowił się nad obraniem dalszej drogi. Zapragnął wejść na Scafell Pike, palił się wręcz do tego. Najszybciej dotarłby na górę z Esk Hause, ale teraz, kiedy już poczuł się rozluźniony, postanowił iść dalej na północny zachód, zejść do Sprinkling Tarn i jeszcze niżej pod Sty Head, po czym wspiąć się długą trasą przy Corridor Route. Jeśli zszedłby potem pod Great End i wrócił tą samą drogą, którą przyszedł, przez Langstrath, zdążyłby do hotelu przed zmrokiem.
Ruszył więc swobodnym krokiem w kierunku zachęcającej szerokiej grani Esk Hause, czując wreszcie zespolenie ze swym czterdziestokilkuletnim ciałem. To nie zwiotczałe mięśnie, ale duch hamował jego ruchy. Jakże mocne miał teraz nogi, kiedy poprawił mu się humor!
Obchodząc szerokie blizny po erozji spowodowanej przez turystów, zdążał łukiem nad grań leżącą z przodu i – jak to się często dzieje – zaczął postrzegać swe życie w nowych, jasnych barwach, radując się wspomnieniami niedawnych drobnych sukcesów: reedycja wczesnego utworu orkiestrowego na płycie kompaktowej, niemal bałwochwalcza wzmianka o jego dorobku artystycznym w niedzielnej gazecie, mądre i dowcipne przemówienie, które wygłosił podczas wręczania nagrody oniemiałemu uczniowi. Clive objął wyobraźnią całą swoją twórczość, pomyślał o tym, jakże bogata i różnorodna się jawi, ilekroć uda mu się otrząsnąć i spojrzeć na nią z dalszej perspektywy, jak w sposób abstrakcyjny odzwierciedla historię całego jego życia. A jeszcze tyle zostało do zrobienia. Pomyślał ciepło o bliskich mu ludziach. Być może zbyt ostro potraktował Vernona, który przecież próbuje tylko ratować swoją gazetę i uchronić kraj od skandalicznej polityki Garmony'ego. Zadzwoni do niego dziś wieczorem. Ich przyjaźń jest zbyt cenna, by przekreśliło ją jedno odosobnione nieporozumienie. Przecież mogą się zgodzić, że mają odmienne zdanie, i pozostać w zażyłości.
Te pogodne myśli przywiodły go wreszcie nad grań, skąd roztaczała się panorama na długie zejście ku Sty Head i skąd zobaczył coś, na widok czego aż krzyknął ze złości. Rozproszona na przestrzeni ponad mili, poznaczona jaskrawymi punktami w kolorze fluoryzującego oranżu, błękitu i zieleni, szła duża grupa turystów. Byli to uczniowie, być może aż setka, zdążający do górskiego stawu. Clive wiedział, że przynajmniej z godzinę potrwa, nim ich wszystkich wyprzedzi. W okamgnieniu krajobraz się przeistoczył, stał się obłaskawiony, zredukowany do rangi zatłoczonego skweru. Nie tracąc ani chwili dłużej na przyczyny swych tradycyjnych narzekań – idiotyzm i wizualne zanieczyszczenie, jakimi są wiatrówki odblaskowe, oraz tajemniczy instynkt stadny, który zmusza ludzi do chodzenia w tak wielkich grupach – skręcił w prawo, ku Allen Crags, i gdy tylko stracił uczniów z oczu, odzyskał dobry humor. Oszczędzi sobie żmudnego wejścia na Scafell Pike i zamiast tego wróci bez pośpiechu wzdłuż grani i zejdzie do Thornythwaite Fell i w dolinę.
Zdawało się, że w ciągu zaledwie kilku minut stanął na turni, łapiąc oddech i winszując sobie zmiany planów. Czekała go teraz marszruta, którą Wainwright określił w swych Wierzchołkach południa jako „ze wszech miar ciekawą": ścieżka wznosiła się i opadała przy małych stawach i przecinała mokradła, skalne nawisy i kamienne płaskowyże, zmierzając ku szczytom Glaramary. Oto perspektywa, która ukoiła go przed tygodniem, kiedy zasypiał.
Szedł już kwadrans i właśnie wchodził stokiem, który kończył się pochyłym pocętkowanym głazem, gdy wreszcie stało się to, na co miał nadzieję: rozkoszował się samotnością, czuł się błogo w swoim ciele, myślami bujał w obłokach, i oto nagle usłyszał muzykę, której szukał – albo przynajmniej wskazówkę co do jej formy.
Otrzymał to jak dar: kiedy się zbliżał, z donośnym wrzaskiem zerwało się do lotu spłoszone szare ptaszysko. Nabierając wysokości i kołując nad doliną, zakrzyknęło piskliwie na trzy nuty, które Clive rozpoznał jako odwróconą linię melodyczną nakreśloną już wcześniej przez niego dla pikolo. Jakże eleganckie, jakże proste. Wsteczne odtworzenie sekwencji zrodziło pomysł niewyszukanej i pięknej pieśni w takcie na cztery czwarte, którą prawie teraz słyszał. Ale nie całkiem. Pojawił się obraz odsłaniających się schodów, biegnących w dół, opadających – od klapy w poddaszu albo od drzwi lekkiego samolotu. Jedna nuta ociągała się i podpowiadała kolejną. Usłyszał ją, miał, a potem pierzchła. Rozżarzyło się dręczące, z wolna odchodzące wyobrażenie i dobiegło cichnące wezwanie smutnej piosnki. Ta synestezja była katorgą. Nuty pozostawały w pełni od siebie zależne – małe wypolerowane kolumny, na których idealnym łukiem rozpinała się linia melodyczna. Gdy doszedł do nachylonego głazu i przystanął, by wyjąć z kieszeni notes i ołówek, niemalże złowił ją znowu. Nie, nie była do końca smutna. Pobrzmiewała w niej radość, optymistyczne postanowienie na przekór wszystkiemu. Odwaga.
Zaczął pospiesznie zapisywać fragmenty tego, co usłyszał, mając nadzieję, że aktem woli zmusi resztę do zaistnienia, gdy raptem doszedł go inny dźwięk, nie będący wyimaginowanym tonem ani ptasim wołaniem, lecz pomrukiem ludzkiego głosu. Clive był na tyle skupiony, że omal nie oparł się pokusie, by podnieść wzrok. Ale jednak się nie powstrzymał. Wyjrzawszy zza głazu, który sterczał nad dziesięciometrowym spadkiem terenu, zobaczył malutki staw, niewiele większy od sporej kałuży. Po jego przeciwległej stronie, na trawie okalającej wodę, zatrzymała się kobieta w niebieskim ubraniu, widziana wcześniej przy wrzosowisku. Zwrócony do niej twarzą stał mężczyzna, który mówił coś niskim, jednostajnym tonem i nie wyglądał na turystę. Miał pociągłą i wąską twarz przypominającą zwierzęcy ryj. Ubrany był w starą tweedową marynarkę i szare spodnie z flaneli oraz czapkę z daszkiem, a szyję obwiązał strzępkiem brudnej białej tkaniny. Prawdopodobnie rolnik ze wzgórz – pomyślał Clive – albo facet, który, choć wyraźnie nie cierpi wędrówek po górach i stosownego wyposażenia, stawił się jednak na umówione spotkanie. Spotkanie, które Clive tak trafnie przewidział.
Wydawało się, że ta nagła odsłona – dwie postacie ukazane pośród skał jak na dłoni – dokonuje się wyłącznie na jego użytek. Było tak, jak gdyby dwoje aktorów tworzyło żywy obraz, którego sensu on sam musi się doszukać, i jak gdyby nie traktowali oni sprawy do końca poważnie, jakby tylko udawali, że nie wiedzą, iż ich podpatruje. Bez względu jednak na intencje pary, Clive'owi natychmiast przyszła do głowy myśl wyraźna jak rozpalony neon: Mnie tu nie ma.
Dał nura za skałę i notował dalej. Jeśli zdoła zapisać pobrzmiewające już w głowie fragmenty, będzie mógł cichaczem usunąć się w jakiejś odleglejsze miejsce, gdzie dopracuje resztę w spokoju. Kiedy nagle rozbrzmiał głos kobiety, Clive nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Już teraz z trudem chwytał myślą to, co jeszcze przed chwilą wydawało się wyraziste. Przez minutę szukał po omacku, po czym usłyszał to znowu, ową rozciągniętą jakość, tak oczywistą, kiedy się uobecniała, a tak nieuchwytną, kiedy pozwalał sobie na najlżejsze rozluźnienie uwagi. Wykreślał nuty z głowy, gdy tylko znalazły się na kartce, ale raptem usłyszał głos kobiety przechodzący w krzyk i jego ręka znieruchomiała.
Wiedział, że popełnia błąd, wiedział, że powinien pisać dalej, ale po raz kolejny zerknął zza głazu. Stała teraz twarzą w jego kierunku. Ocenił, że ma pod czterdziestkę. Drobna, smagła, chłopięca twarz i kręcone czarne włosy. Najwyraźniej się znali, bo doszło do sprzeczki – najpewniej była to kłótnia małżeńska. Kobieta położyła plecak na ziemi i stanęła w wyzywającej pozie na szeroko rozstawionych nogach, wziąwszy się pod biodra i odchyliwszy lekko głowę do tyłu. Mężczyzna zbliżył się o krok i chwycił ją za łokieć. Wyszarpnęła się gwałtownym ruchem ręki w dół. Potem coś krzyknęła i poderwała plecak z trawy, chcąc zarzucić go na ramię. Ale on też go złapał i ciągnął teraz w swoją stronę. Przez kilka sekund się szamotali, tarmosząc plecakiem w tę i we w tę, aż wreszcie mężczyzna go wyrwał i jednym pogardliwym ruchem ręki, a właściwie skrętem nadgarstka, rzucił do stawu. Plecak zatańczył na w pół zanurzony i zaczął z wolna tonąć.
Kobieta weszła szybko do wody na jakieś dwa kroki, po czym się rozmyśliła. Gdy się odwracała, mężczyzna znów spróbował chwycić ją za rękę. Przez cały czas mówili, sprzeczali się, ale ich głosy dobiegały do Clive'a z przerwami. Leżąc na przechylonym głazie, z ołówkiem w palcach, z notesem w drugiej dłoni, westchnął. Czy naprawdę musi się wtrącać? Wyobraził sobie, jak zbiega na dół. A w chwili gdy ich dopada, powstaje wiele możliwości. Być może mężczyzna ucieknie, a kobieta będzie wdzięczna za przyjście jej z pomocą i razem zejdą do głównej drogi przy Seatoller. Nawet ta mało prawdopodobna ewentualność przepłoszyłaby jego kruche natchnienie. Bo przecież najpewniej wszystko potoczy się inaczej: mężczyzna skieruje swą agresję na Clive'a, gdy tymczasem kobieta będzie patrzyła bezradnie. Albo z zadowoleniem, bo przecież możliwe też jest, że mimo wszystko są ze sobą blisko związani i obrócą się razem przeciw niemu, oburzeni, że wtrąca się w nie swoje sprawy.
Znowu krzyknęła, a rozpłaszczony na głazie Clive zamknął oczy. Coś cennego, mały klejnot, wymykało mu się z rąk. Przecież była jeszcze jedna możliwość: zamiast wchodzić tutaj na górę, mógł postanowić, że zejdzie do Sty Head, mijając uczniów w odblaskowych ubraniach, i ruszy dalej do Corridor Route aż na Scafell Pike. Wówczas to, co dzieje się teraz na jego oczach, potoczyłoby się swoim torem. Co komu pisane. Klejnot, linia melodyczna. Narzucała mu się jej doniosłość. Tak wiele od niej zależało: symfonia, obchody, jego reputacja, oda nieodżałowanego tysiąclecia do radości. Nie wątpił, że to, co na poły usłyszał, udźwignie wagę tematu. W prostocie dźwięków krył się autorytet dorobku całego życia. Był też przekonany, że nie jest to muzyka, która zwyczajnie czeka na odkrycie; przecież tworzył ją, dopóki mu nie przerwano, wykuwał z ptasiego krzyku, wyzyskiwał czujną wrażliwość umysłu zaangażowanego w powstawanie dzieła. Pojawiła się nagląca potrzeba dokonania wyboru: musi albo zejść na dół i stanąć w obronie kobiety, albo podreptać chyłkiem naokoło Glaramary i znaleźć sobie zaciszne miejsce, w którym będzie mógł pisać dalej – pod warunkiem, że natchnienie nie uleciało bezpowrotnie. Nie może dłużej tak sterczeć bezczynnie.
Na dźwięk gniewnego głosu otworzył oczy i podciągnął się, by zerknąć ponownie. Mężczyzna trzymał kobietę za przegub i ciągnął ją dokoła stawu pod osłonę pionowej skalnej ściany bezpośrednio pod stanowiskiem Clive'a. Ona drapała wolną ręką po ziemi, prawdopodobnie w poszukiwaniu kamienia, którego mogłaby użyć jako broni, ale przez to on tylko łatwiej ją wlókł. Plecak zniknął z oczu. Przez cały czas mężczyzna mówił, znowu zniżywszy głos do nieustannego, niewyraźnego mamrotu. Kobieta stęknęła błagalnie i Clive wiedział już, co zrobi. Kiedy opuszczał się na dół, zrozumiał, że swym wahaniem tylko mydlił sobie oczy. Wyboru dokonał już w chwili, gdy mu przerwano.
Stanąwszy na równej ziemi, pospieszył z powrotem drogą, którą przybył, po czym zszedł przy zachodnim krańcu grani, zakreślając szeroki łuk. Dwadzieścia minut później natrafił na mały płaski głaz, który można było wykorzystać jako stół, więc zatrzymał się i pochylił nad nim. Niemal wszystko mu uleciało. Próbował przywołać natchnienie, ale jego koncentrację rozpraszał teraz inny głos, uparty, wewnętrzny głos samousprawiedliwień: cokolwiek by z tego wynikło – przemoc lub jej groźba, jego zażenowane przeprosiny lub, w najgorszym razie, złożenie zeznań na posterunku policji – interwencja przekreśliłaby kluczowy moment w jego karierze. Melodia nie przetrwałaby emocjonalnego wzburzenia. Przecież grań jest tak szeroka i tak wiele ścieżek ją przecina, że na cud zakrawa, iż ich napotkał. Równie dobrze mogłoby go tam nie być. Właściwie go nie było. Przebywał w swej muzyce. Co komu pisane. Osobne ścieżki. To nie jego sprawa. Jego sprawą było co innego, rzecz wcale niełatwa, a jednak on nikogo o pomoc nie prosił.
Wreszcie zdołał się uspokoić i zaczął odtwarzać usłyszane fragmenty. Oto trzy nuty wołającego ptaka, oto ich odwrócona sekwencja dla pikolo, a tutaj mamy początek nakładających się na siebie, ciągnących się schodów…
Przez godzinę tkwił zgarbiony nad zapiskami. Wreszcie schował notes do kieszeni i ruszył prężnym krokiem, trzymając się cały czas zachodniej strony grani, a niedługo potem zszedł nad turnie. Powrót do hotelu zajął mu trzy godziny, a kiedy znalazł się na miejscu, zaczęło znowu padać. Kolejny powód, by skrócić swój wyjazd, by spakować manatki i poprosić kelnerkę, żeby zatelefonowała po taksówkę. W Krainie Jezior znalazł to, co chciał. Dalej mógł pracować w pociągu, a po powrocie do domu zasiądzie z uduchowioną sekwencją nut i śliczną harmonią do fortepianu, żeby wypuścić na świat żałość i piękno.
To przecież nic innego jak twórczy zapał był powodem, że w oczekiwaniu na taksówkę chodził w tę i z powrotem po zatłoczonym hotelowym barze, przystając co jakiś czas, by popatrzeć na wypchanego lisa przykucniętego w wiecznie zielonej roślinności. To zapał był powodem, że kilkakrotnie wyszedł na dwór, by zobaczyć, czy samochód nie nadjeżdża. Pragnął jak najszybciej wyjechać. Kiedy powiadomiono go o przyjeździe taksówki, wybiegł natychmiast i rzuciwszy bagaż na tylne siedzenie, kazał kierowcy się pospieszyć. Chciał być daleko, chciał siedzieć w pociągu, mknąć na południe, znaleźć się jak najdalej od Krainy Jezior. Pragnął anonimowości wielkiego miasta, pragnął ciasnoty swej pracowni i nie ulegało wątpliwości – starannie przemyślał tę sprawę – że to zapał twórczy, a nie wstyd, był powodem, że tak go gnało.