Do późnej nocy naradzali się Olaf Nilsen z Pittem Hardfulem. Już wybito sygnały drugiej warugi nocnej, a w kajucie kapitana wciąż trwały obrady. Nareszcie Nilsen podniósł się i oznajmił:
– Wiem, kapitanie Siwir, że obmyśliliście wszystko poważnie tego się nie obawiam. Jednak mam wątpliwości, czy nie będziemy mieli zatargu z rządem rosyjskim, gdyby się w jakiś sposób dowiedział, że wydobywamy z tych gór złoto?
– Nie myślę, żebyśmy mieli jakieś trudności – odparł Pitt. – Nikt tu nigdy nie zagląda, bo dróg nie ma i nie ma ludności. Zresztą wcale nie zamierzam samowolnie wywozić złota z Rosji. Podczas pierwszej wyprawy naszej do zatoki Piasiny zrobiłem umowy z prawnymi posiadaczami tych obszarów – Samojedami, a umowy tesą opatrzone w znaki rodowe książąt i starszyzny, stanowiącej radę rządzącą krajem. Część złota mamy składać na ręce starszyzny. Oprócz tego, żeby być zupełnie w porządku, po powrocie do Vardo prześlemy najbliższemu konsulowi rosyjskiemu ustaloną prawem część naszych zysków. Jeżeli zaś jacyś urzędnicy przyjadą wcześniej, zapłacimy należność na miejscu. W inny sposób nie możemy załatwić tej sprawy, bo gdzież mamy poszukiwać urzędników?
– Jeżeli tak, to wszystko jest all right! – zakończył Nilsen. – Więc od jutra do nowej pracy?
– Od jutra! – ściskając mu rękę odpowiedział Pitt i poszedł do siebie.
W kilka godzin później Hardful Zebrawszy dokoła siebie całą załogę, oznajmił, że „Witeź" przybył tu na poszukiwanie i wydobywanie złota w górach Mgoa-Moa.
– Złota?! – wykrzyknęli Puchacz i Bezimienny, klaszcząc w dłonie.
– Co się wam przydarzyło? – spytał zdziwiony Nilsen. – Ależ, kapitanie! – zawołał wzruszonym głosem Puchacz. – Myślałem, że już nigdy w życiu nie będę wyrywał ziemi żółtego metalu, a tu nagle słyszę – złoto! Toż my z Bezimiennym dziesięć lat łaziliśmy po Kalifornii, a później w górach Kiniey, na południe od Jukonu!
– Ładny szmat życia strawiliśmy przy złocie! – odezwał się Bezimienny, kurcząc i prostując długie, drapieżne palce. – Byliśmy bogaczami i nędzarzami, później znowu mieliśmy dolarów po samo gardło, a potem…
– Nie przypominaj dawnych czasów, kolego! – szepnął Puchacz, spuszczając głowę i zaciskając ręce z przerażeniem. – Nie mów już nic! Przeszło wszystko, minęło…
Dowiedziawszy się o wykryciu byłych poszukiwaczy złota wśród ludzi załogi, Olaf Nilsen, ucieszony tą szczęśliwą okolicznością, zawołał:
– Mamy na „Witeziu" cale muzeum typów! Gdybyśmy potrzebowali króla lub biskupa, to z pewnością znaleźliby się i tacy pomiędzy przyjaciółmi Rudego Szczura!
– Żarty na stronę – odezwał się Pitt. – Słusznie zauważyliście, kapitanie! Julian Miguel od dawna przebywa na dnie życia, dokąd spływają, niby do kloak miejskich, wszelkie odpadki społeczeństwa. Widzieliście z pewnością, jak po wielkich miastach najbardziej upadli nędzarze grzebią w kanałach i na śmietniskach? Znajdują tam dużo potrzebnych, zdatnych do użytku, czasem nawet bardzo drogich rzeczy, jak zgubione pierścionki, zegarki, brylantowe spinki. Tak się też dzieje i na śmietnisku ludzkim, bo jest ono drugim biegunem społeczeństwa. Na jednym znajduje się elita, na przeciwległym – te same typy o pewnej tylko odmianie charakteru…
Po naradzie z Puchaczem i Bezimiennym postanowiono czekać, aż stopnieje śnieg w górach i odsłoni ukrytą w łożyskach potoków i dopływów Tajmyru tajemnicę żółtego metalu.
Przed rozpoczęciem robót czekała jednak przybyłych na Tajmyr śmiałków ciężka praca. Dwudziestu ludzi pod komendą Bezimiennego, uzbroiwszy się w siekiery i piły, przeprawiło się łodziami na brzeg i pobmęło ku górom, co chwila zapadając w głęboki śnieg.
Wkrótce na pokładzie szonera usłyszano stuk siekier i trzask padających modrzewi. Załoga przygotowywała drzewo na wzmocnienie podziemnych galeryj, budowę grobli w miejscach błotnistych i wzniesienie przyszłych domów, gdyż statek nie mógł dać dostatecznego schronienia przed polarną zimą.
Pitt niecierpliwie oczekiwał przybycia tubylców, ponieważ wchodzili oni w plan jego przedsięwzięcia.
Żeby załoga nie próżnowała, obaj kapitanowie podzielili ją na dwie grupy. Jedna wypływała na dużych łodziach na jezioro i w małych zatokach łowiła ryby. Druga, uzbrojona w strzelby i zaopatrzona w narty, wychodziła na brzeg, z wielkim zapałem polując.
Wody i brzegi jeziora Tajmyr były prawdziwym rajem rybaków i myśliwych.
Zaczynała się wiosna i z oceanu wchodziły do rzek olbrzymie stada ryb; cisnęły się one do ujść drobnych.dopływów Tajmyru, aby posuwać się przeciwko prądowi do źródeł, gdzie miało się odbyć tarło i składanie ikry. Małe rzeczki wpadające do jeziora były jednak jeszcze zamarznięte, więc ogromne jesiotry, nelmy, łososie, moksuny, tajmenie i drobniejsze gatunki w popłochu zbijały się w olbrzymie ławice, tłoczyły się w zatokach, zdradzając niepokój i co chwila wyskakując wysoko ponad wodę.
Czeredy mew i pospolitych rybitw uwijały się w powietrzu, porywając drobniejszą zdobycz; spod obłoków kamieniem spadał białogłowy orzeł morski, wbijał szpony w wystające z wody grzbiety łososi i ciężko machając skrzydłami, odlatywał ze swoją ofiarą na szczyt skalistej Czoa.
Stada ryb stłaczały się nieraz w takiej ilości, że tylne ich szeregi wypierały przednie na mieliznę, gdzie zaczynały się miotać, rozrzucając i pieniąc wodę. Wtedy zjawiały się zgraje zgłodniałych, zuchwałych wilków lub płochliwe białe-lisy, wbiegały do wody, zagryzały duże, bezradne ryby i wynosiły je na brzeg.
Czasami z bocianiego gniazda, umieszczonego na foku „Witezia", marynarze przyglądali się brunatnemu niedźwiedziowi, który przy pierwszych łagodnych podmuchach wiosny opuścił swój barłóg w lesie i zwęszył nadciągające ławice pędzonych rozrodczym instynktem ryb. Władca lasu wchodził do zimnej wody, głośno i gniewnie parskając, potężną łapą ogłuszał ryby i wyrzucał je na brzeg. Nieraz całe stosy nieruchomych jesiotrów i nelm nagromadzał kosmaty rybak, po czym wychodził z wody, otrząsał się i przystępował do uczty. Niedźwiedź był wielkim smakoszem, więc zjadał tylko głowy wspaniałych ryb, resztę pozostawiając dla drapieżnego ptactwa i drobniejszych zwierząt, wyczerpanych głodem, straszliwym i nie-litościwym towarzyszem długiej, beznadziejnej polarnej nocy, gdy Biały Duch, władca pól lodowych, zieje zimnym oddechem śmierci.
Inni też wrogowie ścigali ryby stłoczone przy ujściach rzek i potoków. Przypływały od północy białe niedźwiedzie i szerzyły zniszczenie. Co chwila z głośnym parsknięciem wynurzała się okrągła, wąsata głowa foki lub uzbrojonego w straszliwe kły morsa.
Wszystko to czyhało na życie ryb, ścigało je i dziesiątkowało, lecz napływały coraz nowe, coraz liczniejsze ich ławice.
Marynarze „Witezia" nie mogli zarzucić sieci, bo ciężarem swoim ryby przerwałyby ją.
Zaczęto więc używać harpunów i wbijać je w największe ryby. Zdobycz rozrąbywano na kawałki i solono w beczkach, zakopywanych do wiecznie zamarzniętej ziemi, w której ryby mogły się przechowywać lata całe, nie podlegając zepsuciu. Teraz marynarze przez długie godziny walczyli z ogromnymi, długimi na cztery metry jesiotrami, aż udawało się podciągnąć je za nury od harpunów i zabić uderzeniem siekiery. Nie próżnowali też myśliwi.
W pobliżu lasów i w kniei wyrywały się im spod nóg szukające pod śniegiem pożywienia stada białych pardw, jarząbków i cietrzewi, które padały pod celnymi strzałami Polaków i Anglików, ludzi nawykłych do polowań. Setki białych, niepłochliwych zajęcy, gnieżdżących się w gęstych zaroślach wierzb i brzóz, stawało się zdobyczą myśliwych. Marian Rynka, Stefan Sanicki, rudy Crew i jego kolega – Morris Foster, najlepszy strzelec, często zapuszczali się w głąb tundry. Wśród kęp i rzadkich zarośli płaszczących się po ziemi modrzewi i brzóz szukali myśliwi śladów białych lisów i jasnoszarych północnych wilków.
Elza Tornwalsen, jej pomocnicy Lark i Kula Bilardowa, który zupełnie nieznacznie sam wyznaczył siebie na drugiego pomocnika kuka, mieli pracy pod dostatkiem.
W obmyślonym przez Kulę Bilardową i zbudowanym przez mechanika Ludę piecu, opalanym świeżymi gałęziami modrzewiowymi, wędzono zabite przez myśliwych ptactwo i zające; zdzierano skóry z lisów i wilków, solono je i suszono przed złożeniem do rumu.
Fosterowi udało się postrzelić z daleka pięknego i bardzo dużego czarnego lisa. Była to drogocenna, rzadka zdobycz, więc Foster i Rynka puścili się w pogoń za uchodzącym rannym zwierzem, pozostawiającym na śniegu ślady krwi. Dwa dni trwał pościg. Już na szonerze zaczęto się niepokoić o zapalonych, namiętnych myśliwych, gdy obaj się zjawili, zmęczeni i zziębnięci, bo w nocy wziął spory mróz. Strzelcy przynieśli wspaniałe futro czarnego lisa i na dodatek skórę białego niedźwiedzia, który niebacznie zaatakował ich w ustronnym wąwozie.
Nilsen i Hardful zaglądali wszędzie, pomagali radą i własną pracą, dodawali otuchy, zachęcali ludzi do nowych wysiłków.
Pitt Hardful, o którym nowa załoga wiedziała z opowiadań Miguela, imponował wszystkim.
Nowi majtkowie i robotnicy słyszeli od Rudego Szczura, że spokojny, uparty i zawsze pogodny Pitt w więzieniu był uważany za „szmat", co w mowie aresztanckiej miało oznaczać człowieka bez protestu i miłości własnej, cichego i pokornego. Były to cechy najbardziej pogardzane przez ludność więzienną.
Prawda, że Julian Miguel nie omieszkał opowiedzieć swoim przyjaciołom o tym, jak Stefan – niegdyś „trzynastka" – „zasypał" surowego Swena, naczelnika więzienia.
Teraz jednak najczystsze i najprzenikliwsze oko me dostrzegłoby w kapitanie Hardfulu żadnej cechy dawnej pokornej, bezrolnej „trzynastki". Był to człowiek wielkiej siły, bez trudu narzucający wszystkim swoją wolę – w sposób niegwałtowny, grzeczny a przekonywający. Każdy z tych kajdaniarzy, galerników i zbrodniarzy czul, że ten zupełnie obojętny na pozór człowiek nie zawaha się w razie potrzeby wypuścić kuli z lufy rewolweru, lecz nawet nie myśli o tym, ufny w potęgę i wpływ swoich słów. Wszyscy na „Witeziu" od dawna spostrzegli, że zawsze surowy, ponury i mocny jak bazaltowa skała Olaf Nilsen nic nie robił bez rady kapitana Siwira, jak nazywał Pitta od chwili pierwszego z nim starcia.
Czeladź, złożona z tak różnych ludzi, lubiła w chwilach wypoczynku przy ognisku lub na rufie szonera słuchać Pitta, gdy opowiadał o przygodach śmiałych żeglarzy i przedsiębiorczych ludzi, o czytanych książkach, o tym, do czego dąży i do jakich granic doszła współczesna wiedza o różnych ludach i ich życiu. Podczas swoich rozmów z majtkami Pitt zawsze wynajdywał sposobność, aby nie usprawiedliwiając najgorszego zbrodniarza, znaleźć dla niego wyjście z matni ciężkiego i ponurego życia.
Rozumowania jego były bardzo proste i zrozumiałe, przed każdym odkrywały drogę, a że opierał je na tlącym w człowieku poczuciu godności ludzkiej, chęci wypłynięcia na powierzchnię innego, lepszego życia i spełnienia najtajniejszych marzeń i zamiarów, więc głęboko zapadały do głów i serc skupionych dokoła Pitta ludzi. Zresztą sam był żywym przykładem, gdyż w tak krótkim czasie z pospolitej więziennej „trzynastki", z pogardzanego „szmata", wyrósł na kapitana i prawdziwego wodza wyprawy.
Pitt Hardful był otoczony szacunkiem całej załogi. Poważano go za to, że mówił obojętnym na pozór, lecz pełnym wiary głosem o tym, jak każdy człowiek siłą swej woli może wybić się ponad najbardziej wysoko stojący dum i zmusić go do zapomnienia dawnych przewinień.
– Nie błagajmy o przebaczenie – mówił twardym głosem – bo nikt nam go nie udzieli! Zmuśmy społeczeństwo, aby podziwiało nas i uchyliło przed nami czoło. Ludzkość jest tchórzliwa i przeczulona i ręczę wam, że nigdy nie pamięta grzechów tych, których poważa, kocha lub boi się. Dlatego też pospolici zbóje wchodzili na stopnie tronów wielkich państw, kaci stawali się biskupami, piraci – bohaterami narodowymi!
Załoga po kilku takich rozmowach dala Pittowi Hardfulowi nowe przezwisko – „Biały Kapitan".
Elza Tornwalsen, usłyszawszy o tym, niezmiernie się ucieszyła. Zrozumiała bowiem swym kobiecym, wrażliwym sercem jasność i czystość czynów i słów Pitta Hardfula. Nie mogła swym prostaczym rozumem ogarnąć zawiłego planu Białego Kapitana, zamierzającego przez osobistą, posuniętą do ostatnich granic uczciwość i utworzenie zastępu ludzi jednakowo z nim myślących i postępujących wybić się na szczyty społeczeństwa, gnuśniejącego w bezwładzie myśli i uczuć; społeczeństwa zawsze pochopnego do wydania druzgoczących i odsądzających od czci i wiary wyroków nad bliźnim, który przekroczył granicę prawa, pisanego dla ludzkości znajdującej się w warunkach dobrobytu i równowagi wszystkich warstw społecznych i całego państwa.
Z tych szczytów Pitt zamierzał dokonać zemsty, rzucając spodlonym ludziom, uznającym wyłącznie siłę pięści lub złota, słowa pogardy i zmuszając całe społeczeństwo do podziwiania, zazdroszczenia i schlebiania temu, kto przedtem nie śmiał zajrzeć w oczy nawet najbliższym sobie.
Tą myślą żył Pitt Hardful, w imię jej działał i mówił. Był cały przejęty i podniecony marzeniem o zemście.
Tego nie mogła zrozumieć Elza. Widziała przed sobą Pitta bez trudu i starań ujmującego w swe dłonie całe życie szonera wraz z nieokiełzanym, zdawało się, Olafem Nilsenem i takimi burzliwymi i niepodatnymi charakterami, jak Lark, Kula Bilardowa, rudy Miguel i kipiący nienawiścią i szyderstwem Bezimienny. Słuchała jego słów i rozważała każde, a w żadnym nie znalazła nieprawdy lub ukrytej myśli, zdradzającej bądź osobiste, bądź złe zamiary.
Nazwala Pitta Hardfula „jasnym i sprawiedliwym", a jego wyższość umysłowa i duchowa nad spotykanymi dotąd ludźmi, jego zrozumienie każdego odruchu innego człowieka, jego wrażliwość, spokój i rozległość wiedzy – zmusiły szukającą prawdy i innego życia Elzę do pokochania go. Usłyszawszy nadane Pittowi przez załogę przezwisko „Biały Kapitan" pomyślała, że ci zbrodniarze wynaleźli trafne i wszystko objaśniające imię dla umiłowanego przez nią człowieka. Odtąd w myślach swoich inaczej go nie nazywała.
Pitt od chwili powrotu Elzy do ubrania kobiecego zupełnie się dla niej zmienił. Często podchodził do niej, wypytywał i pomagał w robocie, był szczerym, dobrym przyjacielem, i Elza zauważyła, że w chwilach odpoczynku zamiast szukać samotności na dziobie „Witezia" siadał z nią na deku i prosił, żeby opowiadała o starej Lilit, o jej legendach, sagach i bajkach. Słuchał zwykle zadumany, myślą błąkając gdzieś w niedostępnych dla innych krainach, a głębokie zmarszczki bruździły mu czoło.
Czasami przychodził Olaf Nilsen. Siedzieli we troje. Mężczyźni milczeli, kobieta opowiadała słowami Eddy-prababki siwe sagio Fingalu, Osjanie-ślepcu, Frydzie, żonie wikinga z Omdo, o Eryku-Zdobywcy, o dalekich wyprawach, o krwawych bojach. Pewnego razu Pitt rzeki:
– Żyli waleczni, potężni Fingal, Eryk i Konrad-Mlot… Teraz pozostały po nich sagi i więcej, zdawałoby się, nic. Zaniki ich rozsypały się w proch, bystre łodzie dawno zgniły, kości wodzów, wioślarzy, wojowników i zakutych przez-nich w kajdany królów zmieszały się z ziemią bez śladu… Nic nie pozostało! A jednak prawo ustalone przez Eryka, imiona wielkich żeglarzy, piękne pieśni Osjana przetrwały wieki! Sprawiedliwość i piękno są nieśmiertelne. Dla tego tylko warto żyć!
Słowa te zmusiły Elzę i Nilsena do głębokiego, ciężkiego westchnienia. Dla nich życie zawierało się w czymś innym – bliższym i doczesnym. W takie chwile czuli się samotni, bo Białego Kapitana nie było wtedy z nimi…
Był jak pustelnik w górach. Przychodzących do niego ludzi z dolin pocieszał i pouczał, lecz sam pozostawał daleki i obojętny sercem dla trosk i radości ludzkich, gdyż dusza jego wyrwała się z więzów życia, a myśl przebywała tam, dokąd nie dochodzą jęki umęczonych i łkania braci miotających się w rozpaczy.
Pitt był bliski i daleki, prosty i tajemniczy, wyrozumiały dla wszystkich i surowy dla siebie.
Olaf Nilsen rozumiał dobrze, że najstraszliwszy gniew jego nie mógłby mieć większego wpływu na załogę niż jedno słowo Białego Kapitana, wymówione spokojnym, niemal obojętnym głosem.
Pewnego razu odbywający wartę Crew przybiegł do Nilsena i zawołał:
– Cała armia wali na nas!
Istotnie na niskim południowym brzegu czerniło się od tubylców. Jechali całymi rodzinami na lekkich „nartach" ciągnionych przez renifery lub psy, jechali na oklep na pięknych, rogatych północnych jeleniach, szli piechotą z całym swoim dobytkiem.
Po pewnym czasie starszyzna samojedzka była już na pokładzie „Witezia". W biesiadni po obfitym poczęstunku zaczęła się narada z obydwoma kapitanami i poszukiwaczami złota.
Gdy starszyznę odwieziono na brzeg, tubylcy zaczęli urządzać obozowisko. Na znacznej przestrzeni ustawiano długie drągi, tworzące stożkowate szkielety przyszłych czumów -namiotów, szczelnie okrytych reniferowymi skórami. Skóry pokrywały wewnętrzne ściany czumów do połowy i ziemię za wyjątkiem niewielkiej przestrzeni w środku, gdzie leżała gruba blacha lub płaski kamień z płonącym ogniskiem. Nad płomieniem wisiał zakopcony kocioł dla gotowania strawy i przyrządzania herbaty. Ryczały renifery, poszukujące pod śniegiem pokarmu, szczekały i gryzły się psy, walczące o odpadki ryb, płakały niemowlęta i krzyczały uganiające się dokoła dzieci.
Trzystu ludzi mieścił obóz powstający na południowym brzegu Tajmyrskiego Jeziora. Zgromadziły się tu rodziny samojedzkie oraz kilka czumów tubylców Tawga i Tunguzów. Obok skórzanych namiotów z wychodzącym przez ich spiczaste wierzchołki dymem układano stosy futer, worki z kłami morsów i starannie wycięte pnie brzozy czeczotowej.
Pitt zacierał ręce z radości.
– Mamy teraz robotnika pod dostatkiem! – mówił do Nilsena. – Damy im towary na kredyt, a za to będą pracowali w kopalni złota. Towary kupimy od nich później, gdy „Witeź" odbędzie latem nową ryzę do Europy.
Tubylcy byli uszczęśliwieni dostawszy potrzebne im przedmioty i zapasy tylko za pracę.
Wiosna się zbliżała. Przemknęły Tajmyrem ostatnie tafle kry i zerwane drzewa; ryby weszły do rzek i potoków, zniknęły białe niedźwiedzie i foki.
O świcie, po zachodzie słońca i przez całą noc zewsząd rozlegały się głuche krzyki, basowe trąbienie lub cienkie dzwonienie.
Wysoko pod obłokami leciały klucze żurawi, falujące w powietrzu niby nici pajęczyny, wyciągnięte w dwa rozchodzące się pod ostrym kątem sznury dzikich gęsi, długie łańcuchy łabędzi i niezliczone gromady kaczek. Ptactwo przybywało na północ, aby w surowym kraju, obfitującym w pokarm, wychować najsilniejsze i najzdrowsze pokolenie.
Przeniknęła prędko krótka wiosna północna, stopniał do reszty śnieżny całun, pobiegły z gór potoki, zazielenił się na nowo mech, okryły się brzozy i wierzby puszystymi młodymi liśćmi, tu i ówdzie dzwonić zaczęły komary i muchy, poszybował nad zieloną tundrą żółty motyl – taki obcy surowemu i smętnemu krajobrazowi.
Pewnego dnia partia ludzi pod dowództwem Pitta Hardfula, Bezimiennego i Puchacza opuściła statek i udała się w góry. Kilku Samojedów towarzyszyło poszukiwaczom złota.
Ludzie zatrzymywali się przy każdym potoku i wyschłym łożysku dawnych dopływów Tajmyru, a Puchacz i Bezimienny szli wzdłuż brzegów, przyglądając się bacznie kamieniom i długo pozostając w miejscach, gdzie się nagromadziły stosy żwiru i drobnego piasku. W niektórych miejscach dawni poszukiwacze zaczynali przemywać ziemię w niedużych, okrągłych misach i szli dalej – baczni, milczący.
Nareszcie Puchacz zbliżył się do Pitta i szepnął:
– Kapitanie, złoto jest…
Mówiąc to, pokazał mu drobne odłamki białego i szarego kwarcu z wkropionymi w nim ziarnami i żyłkami metalu, drobne, gładko obtoczone kawałeczki złota – okrągłe, podłużne i powyginane, poskręcane w dziwaczne kształty.
– Znajdziemy dużo, dużo złota! – szepnął tajemniczo Puchacz. – Już blisko jesteśmy od niego. Jeszcze dzień lub dwa i dotrzemy do niego, kapitanie!
– Starajcie się! – powiedział Pitt. – Pamiętajcie, że to złoto potrzebne jest wszystkim nam nie dla używania i bezczynności, lecz dla odrodzenia w nas człowieka! Pamiętajcie!
– Będziemy się starali! – odpowiedział Bezimienny. – Węszymy jak dobre wyżły i jeżeli my nie znajdziemy – nikt złota tu nie znajdzie!
Znowu zaczęły się szperania w łożyskach rzek, w wąskich dolinach biegnących od spadków gór, kopanie studni, wiercenie ziemi, przemywanie piasku i ziemi…
Puchacz i Bezimienny stawali się coraz bardziej skupieni i małomówni. Oczy im tylko błyszczały drapieżnymi ognikami, ruchy stały się ostrożnie, i gdy szli, wydawało się, że się skradają jak wyżły już z bliska czujące ukrytą zwierzynę.
Partia poszukiwaczy złota posuwała się w stronę grzbietu Mgoa-Moa, aż doszła do pierwszych jego uskoków i tu na rozkaz Pittą założyła obóz.
Wszyscy kopnęli się do pracy, brakowało tylko Puchacza i Bezimiennego, którzy zniknęli od rana. Powrócili późno w nocy i natychmiast obudzili Pitta.
– Kapitanie Hardful! – zawołał Bezimienny. – Jutro możemy zacząć wydobywanie złota! Znaleźliśmy gniazdo żółtego metalu.
– Co to znaczy „gniazdo" złota? – spytał Pitt.
– Niech kapitan patrzy na tę dolinę, leżącą wśród otaczających ją zewsząd gór! Kilka wąwozów zbiega ku niej, a woda podmywająca te góry ścieka do kotliny. Wyjścia z niej nie ma, bo granity i inne twarde skały stanowią jej boki. Ściekająca z gór woda niesie złoto ze sobą, rozsypujące się złotonośne pokłady spadają na dno niziny. Całe to bogactwo pozostaje tu, zbierając się od wieków! Wiosenna woda, niosąc ziemię i mech, przykryła złotodajny piasek warstwą torfu. Żadne oko nie dojrzy skarbu, a tymczasem patrzcie, kapitanie, co zawiera to gniazdo!
Mówiąc to. Bezimienny wyjął z wiszącego u.pasa worka spore kawałki złota, odłamki kamieni ze szczelinami wypełnionymi metalem, nareszcie drobny żółty, ciężki piasek, połyskujący przy blaskach palącego się ogniska.
Pitt uścisnął ręce dzielnych poszukiwaczy, w nagrodę zwiększając ich udział w zyskach, a sam odszedł od obozu i patrząc na niebo, pokryte różnobarwnymi pasmami zorzy, westchnął z ulgą – jak człowiek po przepłynięciu wartkiej, szerokiej rzeki.
Jeszcze jeden etap życiowy został przebyty, a wytknięty cel stawał się bliższym.
Od rana wysłano Rynkę, aby obmyślił plan szybkiego osuszenia błotnistej kotliny. Zaczęły się spieszne roboty, ziemne. Kopano rowy i wysadzano części skał, aby dać ujście zebranej wodzie. Prawie wszyscy mężczyźni z tubylczego obozu przyjęli udział w pracy. Gdy zaczęły wylatywać w powietrze skały i słupy ziemi, oczom pracujących ludzi przedstawił się wspaniały widok bogactwa tej miejscowości.
Na zrytą powierzchnię doliny co chwila spadały większe i mniejsze kawałki złota, połyskiwały wśród żwiru i wilgotnej, torfowatej ziemi drobniejsze ziarenka metalu.
W północnej, znacznie suchszej części terenu wkrótce zaczęto kopanie szybu i przeprowadzanie galeryj dla robót górniczych.
Już pierwszego dnia wydobyto tak dużo złota, że nadzieja na zdobycie prawdziwego skarbu rosła z dnia na dzień.
Ludzie nie oszczędzali pracy ani zdrowia i spędzali dzień i noc w głębokich, wilgotnych rowach, wyrzucając złotodajną ziemię, którą wywożono taczkami do maszyny. Zdobyty metal upakowywano później w woreczkach ze skóry reniferowej i odstawiano na statek.
Coraz częściej dawały się słyszeć radosne okrzyki pracujących pod ziemią ludzi, a za każdym razem któryś z nich wybiegał i z tryumfem pokazywał duże jak pięść lub nawet znacznie większe kawały złota.
Pewnego razu do.Pitta, siedzącego w namiocie, przybiegł Rynka i krzyknął:
– Kapitanie, tubylcy porzucają roboty i odjeżdżają… Pitt podążył ku galeriom i ujrzał tłum Samojedów w pośpiechu opuszczających roboty i kierujących się ku obozowi. Zastąpił im drogę i z pomocą Rynki i tłumacza zaczął wypytywać o przyczynę popłochu.
– Patrz! – rzekł jeden z Samojedów. – Patrz, tam na górze… Pitt przyjrzał się uważnie. Na szczycie góry podnoszącej się nad doliną ujrzał wyniosłą postać ludzką. Stojący człowiek trzymał ręce wzniesione nad głową i potrząsał grzechotką, wydającą głuche, warczące dźwięki;
– Kto jest ten człowiek? – zapytał Pitt.
– Jest to potężny szaman, czarownik szczepu Tawga – szepnął tłumacz-Samojed.
– Kapitanie – mruknął stojący w pobliżu Morris Foster – pozwólcie skończyć z tym diabłem! Poszlę mu kulę, tylko jedną, i będzie natychmiast po wszystkim, bo strzelę celnie, jak do dzikiego zwierza…
– Nie! – rzeki stanowczym głosem Pitt. – Do ludzi się nie strzela jak do dzikich zwierząt, mister Foster! Niech pan to sobie zapamięta na cały czas współpracy z dowództwem
„Witezia"!
– Czego się tak oburzył Biały Kapitan? – pytał samego siebie zdziwiony Foster. – Cóż szczególnego wpakować trochę niklu jakiemuś tam Tawdze czy jak się on nazywa? Nie rozumiem…
Pitt tymczasem kazał przyprowadzić do siebie jednego z książąt samojedzkich i wypytywał go o wypadki.
– Czarownik obszedł dziś wszystkich ludzi opowiadając, że ten szczyt należy do naszego głównego boga Numy, który gniewny jest za porwanie mu skarbów. Pod groźbą zemsty Numy szaman kazał tubylcom porzucić białych ludzi i odjechać na stare koczowiska -objaśnił książę.
– Bardzo mądrze mówił czarownik Tawga – odpowiedział Pitt, a otaczający go ludzie ze zdumieniem spojrzeli na niego. – Mądry jest czarownik, lecz Numa mądrzejszy od niego, tak jak niebo jest czystsze od ziemi. Zwołaj, książę, wszystkich twoich ludzi, chcę mówić do nich!
Wkrótce Pitt stal na odłamie niedawno wysadzonej skały, a tłum tubylców otoczył go. Wszyscy czekali, co powie biały człowiek.
– Ludzie Sameednam, Tawga i Tunguz! – zaczął Pitt, którego słowa powtarzał tłumacz w ojczystej mowie. – Wielki Numa, potężny i miłościwy, narzucający wolę swoją wszystkim ludom, pokarał was – synów północnej zorzy. Gdzie płodność waszych żon? Znika lud
Sameednam, a choroby różne trapią go. Wielki Numa pokarał was za to, że piliście ognistą wodę, wodę szatana, i za nią oddawaliście plon waszej ciężkiej pracy i surowego życia.
Numa zjawił mi się w dalekiej ziemi i rzekł: „Idź do kraju Sameednam, pokaż ludowi jego skarby, zebrane przeze mnie, naucz go pracy, zaprowadź sprawiedliwych białych ludzi, którzy stale będą dostarczali proch, haki na ryby, strzelby, herbatę, tabakę, cukier, tkaniny i piękne, błyszczące naczynia; którzy będą walczyli z chorobami i śmiercią mego ludu i założą na jego ziemi wielkie, bogate miasto, gdzie zawsze będą towary i pożywienie, gdzie powstaną szkoły, w których synowie i córki mego ludu będą się uczyli, aby się stać równymi białym braciom!"
I oto przyszliśmy i zaczęliśmy wspólną pracę – ciągnął, podnosząc głos Biały Kapitan. -Już możecie się nie obawiać zimy, bo damy wam wszystko dla walki z chłodem, głodem i chorobami. Wy chcecie zburzyć nasze dzieło, bo ślepy i głuchy czarownik Tawga, który nie widział z bliska Numy i nie słyszał jego głosu, namówił was, żebyście powstali przeciwko woli wielkiego boga. Niech przyjdzie tu szaman, a ujrzycie, że jest kłamcą, że chce przyprowadzić tu złych białych ludzi, którzy wodą ognistą zrujnują was i doprowadzą do zguby. Niech przyjdzie tu czarownik!
Mowa Pitta podziałała na tubylców. Kilku młodych Samojedów pobiegło po szamana. Przyprowadzono go i postawiono obok Pitta.
– Człowieku! – rzekł do niego Hardful. – Oto stoimy obok siebie w obliczu Wielkiego Numy. Jeżeli mówiłeś prawdę, powtórz za mną słowa klątwy: „Numo sprawiedliwy, jeżeli głosiłem twoją wolę, zostaw mnie przy życiu – jeżeli słowa moje były kłamliwe, zrzuć na mnie. zwisającą nade mną skałę!"
Zapanowało głuche milczenie i setki oczu spoczęły na czarowniku. Ten jednak nie śmiał powtórzyć słów białego człowieka.
Wtedy Pitt śmiałym i stanowczym głosem powtórzył klątwę i zawołał:
– Widzicie teraz, ludzie Sameednam, Tawga i Tunguz, że szaman jest kłamcą, a moje słowa – prawdą! Powracajcie do pracy i bądźcie spokojni o żony wasze i wasze dzieci!
– Numa przeklnie was! – zaryczał czarownik, lecz tłum, drwiąc z niego, szedł już w stronę szybu.
– Człowieku zły i kłamliwy! – zwrócił się do niego Pitt. – Na statku wydadzą ci mąki, soli i dwie blaszanki prochu, abyś pamiętał, że nie jesteśmy mściwymi ludźmi. Odejdź od nas na zawsze! Bądź zdrów!
Szaman zniknął tego wieczora.
Rum „Witezia" szybko napełniał się woreczkami ze złotem. Roboty szły spokojnym trybem i Rynka, kierujący nimi, nie potrzebował już dużej ilości robotników. Pitt, przywoławszy do siebie wesołego zawsze Ludę, Miguela i Anglika Crewa, posłał ich na czele pięćdziesięciu Samojedów na reniferach w znane tubylcom miejsca na Wybrzeżu Lejtnanta Łaptiewa na poszukiwanie i zbiory bursztynu.
W parę tygodni później zaczęli przybywać jeźdźcy, wioząc w workach kawały żółtej jak miód, stwardniałej na kamień smoły przedpotopowych drzew.
Nareszcie nastał dzień, w którym „Witeź" musiał odpłynąć po nowe towary i dla złożenia w banku zdobytego złota.
– Kapitanie – rzekł Pitt – prowadźcie statek, ja zostanę i będę czekał na was. Zdążycie przybyć przed zimą. Nilsen potrząsnął głową.
– Popłyniecie wy, kapitanie Siwir, a ja tu pozostanę! Jestem właścicielem i szyprem „Witezia" i taka jest moja wola!
– Chciałem, żeby Elza Tornwalsen wypoczęła po bardzo ciężkiej pracy… – szepnął Pitt. -Teraz będzie zmuszona pozostać tu… Tymczasem przed nami. zima polarna, Olafie Nilsen!
– Elza popłynie z wami.,. – także szeptem odpowiedział kapitan. – Tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Może czas rozstrzygnie nasze losy…Ten, kto będzie miał cel oczekiwania, będzie czekał, kto go straci… Zamyślił się i zakończył: -… ten już nie będzie nigdy oczekiwał!
– Kapitanie Nilsen – powiedział Pitt – wszystko pozostanie po dawnemu.
– To źle-mruknął Norweg-lecz dziękuję wam!
„Witeź" nazajutrz przed świtem opuścił Jezioro Tajmyrskie i po północy już się kołysał przy dość silnej dmie na oceanie, trzymając kurs na zachód.
Mikołaj Skalny został znów mechanikiem, mając do pomocy Sanickiego i czterech Eskimosów za palaczy; Falkonet był bosmanem i dowodził czeladzią złożoną z Fostera, Rudego Szczura, Crewa i dziesięciu tubylców.
Elza Tornwalsen rządziła w kuchni okrętowej, a jej pomocnikiem pozostał zwinny i sprawny Lark.
Biały Kapitan prowadził „Witezia" dawną drogą, ostrożny i baczny na wszystko. Szturmy dwa razy miotały szonerem, raz lód zastąpił mu drogę, lecz Pitt spostrzegł ruch białych, martwych pól i pomyślnie ominął je, podchodząc tak blisko do brzegu Azji, że widział bałwany wybiegające na piaszczyste, pustynne łachy.
PRZEKLEŃSTWO CZAROWNIKA
„Witeź" spędził siedem tygodni na morzu i w Vardó. Pitt sprzedał część złota i nie tylko napełnił wszystkie rumy szonera towarami i zapasami, potrzebnymi dla tubylców, lecz namyśliwszy się dobrze, zakontraktował statek handlowy, który miał dostarczyć duży ładunek nabytych przez niego zapasów, obliczonych na dwa lata pracy na Tajmyrze. Wieść o tym, że kapitan „Witezia" złożył do stalowych kas banku dużą ilość złota, lotem błyskawicy rozniosła się po mieście, dzienniki zaś całego świata powtórzyły ją i setki przedsiębiorczych i chciwych ludzi zaczęło przybywać do Vardo dla porozumienia się z Pittem Hardfulem.
Biały Kapitan miał do wyboru różnorodnych ludzi. Ci, co przybywali do niego, trawieni „złotą gorączką" ludzie bez żadnej wiedzy i bez pieniędzy, byli często typami nader energicznymi, i Pitt spisał z nimi umowy jako ze zwykłymi górnikami, otrzymującymi od przedsiębiorstwa „Witezia" utrzymanie, narzędzia pracy i część złota zdobytego przez każdego z nich. Ludzi bogatych, życzących wnieść znaczne kapitały do przedsiębiorstwa, namówił do założenia sklepów i składów handlowych na terenie robót, spodziewając się, że wyrastająca w ten sposób osada stanie się zawiązkiem przyszłego miasta.
Gdy rozmawiał o tym z Elza Tornwalsen i towarzyszami, Sanicki zapytał go:
– Powiedzcie, kapitanie, jak myślicie? Przecież obszary przecięte rzeką Tajmyr należą do Rosji. Rząd może nie pozwolić wam na to, potrafi zburzyć miasto i wysiedlić mieszkańców.
– Jeżeli użyje przemocy – wtedy niezawodnie dokona tego. Jeżeli zaś usłucha głosu rozsądku i prawa, nasz plan zostanie urzeczywistniony. Badając sprawy dalekiej północy, dowiedziałem się o bardzo ważnym szczególe. Zbrojny podbój Syberii, rozpoczęty przy Iwanie Groźnym i zakończony w drodze pokojowej dopiero w 1875 roku, nie jest wszędzie dostatecznie prawnie zatwierdzony. Oddzielne szczepy mongolskie podpisały umowy polityczne, przechodząc pod berło carów rosyjskich. Takimi są Ostiaki z Obi, Kirgizi z Irtyszu, Jakuci, Buriaci ze stepów położonych za jeziorem Bajkał i inne drobniejsze ludy. Chińczycy, podpisując aiguński traktat polityczny z Rosją, odstąpili jej wszystkie szczepy zamieszkujące północno-wschodnią część Azji, chociaż nikt nigdy nie pytał o wolę ludności. Jednakże na wszelki protest poszczególnych szczepów Rosja może, opierając się na pewnych traktatach politycznych, odpowiedzieć żądaniem bezwzględnej uległości. Całkiem inaczej przedstawia się sprawa Samojedów. Nigdy nie byli podbici i żadnej umowy z Rosją nie zawierali. Rosjanie narzucili im bezprawnie swoją władzę i swoje rządy, obciążając podatkami naturalnymi. Lecz Samojedzi mogliby prosić świat cywilizowany o zachowanie i obronę ich wolności oraz praw do ziemi i jej bogactw. Zawierając umowy ze starszyzną samojedzką jako z wolnym ludem, postępujemy zgodnie z prawem międzynarodowym i tym prawem będziemy się bronili.
– Rozumiem! – zawołał Miguel – Teraz tylko czekać, aż dowiemy się, że królem Samojedów został obrany Lundatem, mój przyjaciel, ten, który wycyganił u mnie pudełko zapałek. Gotów jestem pojechać w jego imieniu na posła do Madrytu! Pitt zaśmiał się wesoło.
– Nie śpieszcie się zbytnio, Julianie! – odparł. – Pamiętajcie -tymczasem o hiszpańskiej policji…
– Oj, nie lubię tego słowa! – żachnął się Rudy Szczur.
– Po dziesięciu latach sam będę radził wam, abyście kandydowali na posadę posła samojedzkiego – mówił, klepiąc go po ramieniu, Hardful.
Większość przybywających z różnych krajów na „Witezia" Pitt odrzucił, gdyż był to element niezdyscyplinowany, zbałamucony i niepewny.
Po pięciu tygodniach „Witeź" wypłynął z Vardó, a w kilwaterze za nim szły dwa parowce. Jeden zawierał w swoich magazynach zakupione przez Pitta towary, a na pokładzie wynajętych ludzi; drugi należał do zawiązanej spółki handlowej i był naładowany towarami i materiałami budowlanymi, beczkami dla solenia ryb i worami z mąką i solą.
Pitt Hardful nie podejrzewał, że podczas jego nieobecności na Tajmyrze zdarzyły się nieoczekiwane wypadki.
Złoto napływało coraz obficiej do składu zbudowanego przez Nilsena.
Rynka każdego wieczoru po skończonej pracy przychodził do kapitana i opowiadał mu o bajecznej ilości drogocennego kruszcu, nagromadzonego pod warstwą torfu i zlodowaciałej ziemi.
– Wynajdujemy coraz częściej nieduże zagłębienia w kamienistym gruncie napełnione kawałkami złota. Jest tak czyste, że tylko z rzadka w jego masie spotkać się dają odłamki kamieni. Ponieważ spotykamy bardzo duże bryły metalu, nasi poszukiwacze. Puchacz i Bezimienny, zaczęli podejrzewać, że w górze Numy powinna istnieć złotonośna żyła, którą woda kruszy, wymywając z niej duże masy metalu zawartego w rudzie. Świadczy o tym forma i zewnętrzny wygląd złota. Rozpoczęte wiercenie góry dziś wykryło szeroką na dwa metry żyłę złotej rudy, przecinającej cały masyw Numy i biegnącej dalej przez grzbiet Mgoa-Moa. Jest to niesłychanie doniosłe odkrycie, gdyż odsłania przed nami horyzonty na długi szereg lat wydajnej pracy w tej miejscowości!
Nilsen bardzo się ucieszył z tej wiadomości i zaczął obmyślać budowę składu z cegły, w czym dopomagał mu Rynka. Glina się znalazła w urwistym brzegu rzeki, a ze zwykłego pieca, urządzonego w tymże urwisku, wkrótce zaczęto wydobywać cegłę i budować skład o grubych ścianach i sklepieniu.
Było to zupełnie na czasie, gdyż pewnego razu, obchodząc w nocy teren robót, Olaf Nilsen spostrzegł cień człowieka przemykającego się w krzakach. Kapitan chciał zawołać na niego, lecz zaniechał zamiaru, ponieważ wzbudziło to w nim podejrzenie. Szybko skierował się do składu złota i ujrzał ślady siekiery i świdra, którymi usiłowano wyłamać zamek.
Któż by mógł to uczynić? – myślał Nilsen i podejrzenie jego mimo woli padło na ludzi przyprowadzonych przez Rudego Szczura, a nawykłych do zbrodniczych czynów.
– Pokażę ja wam teraz! – odgrażał się Nilsen, prostując potworne bary i zaciskając pięści. Zawołał Rynkę, opowiedział o swoim odkryciu i kazał postawić na straży przy składzie
uzbrojonego a zaufanego człowieka.
Nazajutrz o świcie, gdy już rozpoczęto roboty w szybie, przyszedł Nilsen i kazał ludziom zgromadzić się przy składzie narzędzi. Tu oznajmił im o wykrytym zamachu na zdobyte przez nich złoto i zażądał wykrycia i wydania winowajcy.
Tłum milczał, głęboko poruszony niespodziewaną wiadomością.
Nareszcie przy kapitanie stanął Bezimienny. Był blady, wargi mu drżały, a oczy błyszczały ponuro. Kurcz przebiegał mu po twarzy, a długie palce prężyły się i zaciskały niby szpony śmiertelnie zranionego sępa.
– Słuchajcie, wy…! – rzekł swym szyderczym głosem, zwracając się do tłumu. – Jeżeli który z was, nawet tu, z tymi ludźmi, nie mógł się powstrzymać od dawnego procederu… niech powie nam o tym… mech nie czeka, aż bractwo wykryje go… bo wtedy zastosujemy nasze więzienne prawo… bez litości – jak do zdrajców!
– Ja o niczym nie wiem! Czyżbym się porwał na taką rzecz?! Ja nawet nie podchodziłem do składu! Śmierć złodziejowi! – wołali ludzie z nowej załogi „Witezia", a w ich głosach wyczuwało się szczere oburzenie i gniew.
– Słowa to furda! – krzyknął Bezimienny. – Rozumiem, że kapitan Nilsen może mieć podejrzenie tylko na nas – niedawnych „ptaszków więziennych", bo żaden Samojed nie odważyłby się na taki czyn. Czyż mamy odpowiedzieć kapitanowi tylko słowami? A jakimi oczami będziemy spoglądali na Białego Kapitana, gdy powróci do nas? Chłopcy! Daję dobę na wykrycie winowajcy. Jeżeli nie wykryjemy go, musimy opuścić komendę „Witezia" i pójść w świat, bo tu żyć pod pręgierzem nieufności nie potrafimy… Kapitanie! Proszę o zwolnienie od roboty na dobę ludzi, których wskażę.
W godzinę potem na spadkach góry Numy odbyła się narada. Bezimienny objaśniał coś pięciu swoim towarzyszom. Wkrótce ci ludzie rozpierzchli się po obozie, długo oglądali drzwi składu, czołgali się po ziemi badając ślady i na południową przerwę nie stawili się wcale. Olaf Nilsen próżno szukał ich wszędzie, przeszedłszy nawet cały obóz tubylczy. Bezimienny a z nim pięciu innych robotników – zniknęli bez śladu. Norweg cierpliwie czekał.
Nie zdając sobie sprawy, uzbroił się i kazał Polakom wziąć ze składu dobre automatyczne rewolwery i karabiny, które polecił ukryć tak, żeby mieć je pod ręką na wypadek potrzeby.
Roboty były skończone, wzburzeni robotnicy siedzieli w swych szałasach, omawiając wypadki i dzieląc się domysłami. Dopiero po północy zgasły ogniska i cisza zapanowała w kotlinie Numy. Dochodziło tylko rzadkie szczekanie psów samojedzkich, porykiwanie pasących się reniferów i brzęczenie krwiożerczych komarów oraz drobnych, natrętnych muszek, ani w dzień, ani w nocy nie dających spokoju i wytchnienia ludziom i zwierzętom.
Nilsen siedział na progu swego domu i zasłuchany w ciszę, myślą był daleko. Widział swego „Witezia" płynącego wśród fal, słyszał cichy głos Elzy Tornwalsen i dobitne, spokojne słowa Białego Kapitana: „Ani słowa więcej, Elzo, przyrzekłem Olafowi Nilsenowi, że wszystko będzie po dawnemu… Tak musi być, bo nie nastał czas… Jeszcze płyniemy daleko… daleko… i nie widzimy dotąd portu we mgle przyszłości…"
Nagle Nilsen drgnął.
Jakiś obcy ciszy i nastrojowi jego duszy dźwięk wdarł mu się do mózgu. Kapitan zaczął nadsłuchiwać.
– Pomylił mię słuch… – szepnął, lecz znowu podniósł głowę i słuchał z natężeniem. W obozie tubylców nagle zaczęły ujadać psy. Szczekały i podwywały wściekle, Widocznie usłyszały lub zwęszyły coś niezwykłego. Ujadanie oddalało się coraz bardziej i Nilsen zrozumiał, że psy ścigały wroga lub biegły na nieznane odgłosy.
I znowu obce dźwięki przeszyły ciszę. Teraz kapitan nie wątpił więcej. Gdzieś jeszcze daleko, jeden po drugim buchnęły dwa strzały karabinowe, a po nich głucha, bezładna salwa. Nilsen gwizdnął. Z baraku wybiegli uzbrojeni Polacy.
– Czuwamy – rzekł podchodząc Rynka. – Słyszeliśmy strzały… Jacyś obcy ludzie dali ognia, to nie nasi, bo poszli bez broni. Strzały rozlegały się coraz częściej i szybko się zbliżały.
– Trzeba się przygotować do obrony – rzekł Nilsen – mało nas… bo tamtym nie można dać do rąk karabinów… mogą użyć przeciwko nam, skoro już nie zatrzymali się przed grabieżą.
– Kapitanie! – zawołał Rynka. – Bez porozumienia się z wami uzbroiłem czterech naszych Niemców i dwóch Anglików. Są to sumienni ludzie i za dobre traktowanie ich pójdą za was w ogień.
– Zobaczymy! – mruknął kapitan. – Tymczasem musimy zająć dobre stanowiska dla obrony na wszelki wypadek.
– Strzelający ludzie dążą od południa… Natrafią na obóz tubylców… Nie wiemy, jak się zachowają Samojedzi – rozumował Rynka. – Musimy więc przygotować się do walki z tubylcami… Pomiędzy ich obozem a naszym ciągnie się rów, wykopany przez nas dla stoku wody do jeziora… Będzie on służył nam jako szaniec i z niego będziemy odpierali nieprzyjaciół.
– Biegnijmy tam! – krzyknął Nilsen, zarzucając na ramię karabin.
Wkrótce w rowie wyciągnęli się pod komendą kapitana długim szeregiem Polacy i uzbrojeni przez Rynkę Niemcy i Anglicy.
Strzały ucichły, lecz wzmogło się ujadanie psów samojedzkich i stawało się coraz wyraźniejsze. Nikt nie wątpił, że cofają się przed nadchodzącymi ludźmi.
Strzały jednak obudziły śpiących w baraku ludzi nowej załogi.
Wypadli i nadsłuchiwali, a później pobiegli po Rynkę i zajrzeli do domku kapitana. Nie znalazłszy ich, zaczęli szukać i ujrzawszy siedzących w rowie z karabinami, cicho się oddalili, zbierając się przy swoim baraku.
– Ta-a-k! – pisnął Puchacz. – Będzie bitwa… Chcą się bronić… Ale nam już nie dowierzają… Widzicie, co się stało?
– Sam bym stryczek zaciągnął na szyi tego nicponia, który dobierał się do składu i nic z niego nie skradłszy, nam odebrał zaufanie kapitana! – mruknął, machnąwszy długimi, małpimi rękoma, Francuz Balbier, przezwany „Cepem". Wszyscy milczeli.
– Cóż to?! – złośliwie się śmiejąc, zawołał Cep. – Cóż to? Umiemy tylko rabować i dżgać piórami? A czy nie łaska zasłużyć na zaufanie prawdziwych ludzi? Czyż nie możemy się zdobyć na to?
– Jak? Mów, Cepie – rozległy się głosy.
Lecz Cep, w którym obudziły się wojownicze, pełne zapału i twórczej myśli, a zarazem praktyczne cechy Francuzów, już ujął w swe ręce dowództwo nad bandą.
– Siekiery i kilofy w garść – i za mną! – skomenderował. Za chwilę prowadził swój oddział ku zaroślom w zachodniej części kotliny Numy.
– Idziemy w innym kierunku… – szepnął doganiając Cepa zdyszany Puchacz.
– Milcz, Puchaczu, kiedy się nie znasz na strategii napoleońskiej – syknął Francuz. – To wojna, nie szukanie złota. Tam ty jesteś Napoleonem, tu – ja.
Oddziałek zniknął w krzakach i zaczął cicho posuwać się na południe, obchodząc rów z ukrytymi w nim ludźmi, aż zapadł wśród rozrzuconych na płaszczyźnie głazów i zaczaił się.
– Hej tam, chłopcy – szeptał do swoich Cep. – Na komendę moją zróbcie wielki krzyk, biegnijcie i walcie tych, co napadają, tak jak gdyby to byli dozorcy wszystkich więzień świata. A jeżeli zobaczę, że ktoś z was stchórzył i oszczędza swoją skórę, za którą żaden kat centyma nie da, rozpłatam łeb jak kloc drzewa. Przysięgam na „czerwoną wdowę"!
Urwał nagle, bo od strony tubylczego obozu utykając biegł człowiek i krzyczał coś, czego z odległości nie można było zrozumieć. Człowiek padał i podnosił się. Za nim, coraz bardziej zbliżając się, sunęła zbita gromada ludzi. Co, chwila z tłumu atakujących padały strzały, lecz w mamiącym półzmroku chybiały biegnącego człowieka.
Jednak siły go opuściły, bo upadł raz jeszcze i już nie mógł się podnieść. Wtedy wydal przeciągły świst, którym niby biczem przeciął i smagnął powietrze.
– To sygnał Bezimiennego! – zawołał Cep i wyskoczywszy ze swej kryjówki, dopadł słabnącego towarzysza, zarzucił go sobie na ramiona i oddał ludziom siedzącym w rowie.
Sam zaś nic nie mówiąc pobiegł ku barakowi, skąd chyłkiem, sadząc przez rowy, rynsztoki i kamienie, dawną drogą dopadł kryjówki swego oddziału.
– Będzie robota! – szepnął, radośnie pocierając ręce. – Oj będzie…
– Wielki czas! – burknął zgięty w kabłąk człowiek, którego banda z szacunkiem nazywała „Szkarłatnym Pedrem". – Nudno już w tej ciszy… Czas puścić trochę ciepłej posoki!
– A-a, stary zbóju! – cicho zaśmiał się Puchacz. – Będziesz miał używanie… Zaczekaj chwilę…
Tłum napastników zbliżył się o pięćdziesiąt kroków do rowu. Banda Cepa pozostała na tyłach atakujących.
– Rozumiem teraz! – szepnął Puchacz, uszczypnąwszy Cepa w ramię.
– Napoleon! – odpowiedział Francuz chełpliwie, cicho uderzając się w czoło. – Ja im tu taki most arkolski urządzę, że o wszystkim zapomną na zawsze, mój bratku. Tylko nie pokpijcie sprawy, wy – ciury!
– Stul gębę, Napoleonie! – syknął Szkarłatny Pedro i zatknąwszy za pas siekierę, zaczął próbować ostrza nawachy, z którą nigdy się nie rozstawał.
Umilkli, bo z rowu rozległ się donośny i groźny głos Olafa Nilsena:
– Stój! Kto idzie? Tłum zatrzymał się.
– Odpowiemy ci, gdy będziesz stal pod szubienicą! -rozległy się krzyki.
– Czego od nas chcecie? – padło nowe pytanie. – Nie pragniemy rozlewu krwi!
– A pewno! – krzyczano ze śmiechem z szeregów napastników. – Nie nasza, lecz wasza poleje się krew!
– No, no, pyskaczu! – szepnął Szkarłatny Pedro. – Moja w tym głowa, żeby ci ubyło posoki…
– Naprzód – doniosła się komenda herszta napastników. – Bierzcie ich!
– Stój! – zawołał Nilsen, i tyle siły było w jego ponurym głosie, że banda się znowu zatrzymała jak wryta. – Czy to wasze ostatnie słowo?
– Nie! Masz odpowiedź! – wrzasnął herszt, wysuwając się naprzód i dając kilka strzałów w stronę rowu.
– Rynka, przemówcie do tego draba jego językiem! – powiedział niewidzialny za okopem kapitan.
Rozległ się pojedynczy strzał, a herszt rozłożywszy ręce padł na wznak.
– Bij! Bij! – wrzasnął tłum i zaczął biec ku okopowi. Wzdłuż nasypu rowu przeleciała ognista wstęga wystrzałów i kilku napastników pozostało na ziemi. Jednak tłum był liczny, więc mógłby wkrótce zalać broniący kotliny okop, lecz w tej chwili z tylu rozległy się głośne krzyki i przekleństwa.
To ruszyła do walki banda Cepa.
Napastujący tłum w popłochu zaczął się ustawiać przeciwko nowemu nieprzyjacielowi, rażony salwami ludzi Nilsena. Spostrzegłszy zamieszanie bandy i przychodzący z pomocą oddział robotników, Nilsen jednym skokiem przesadził nasyp, podbiegł do najbliższego rannego i uniósłszy go, wraz z nim wskoczył do rowu.
– Coście za ludzie! – badał jeńca, przykładając mu lufę do piersi.- Różni – odparł ranny. -Wolni Kozacy, wypuszczeni z więzień aresztanci, zbiegli robotnicy z kopalni złota na Lenie.
– Żołnierzy i policji wśród was nie ma? – dopytywał kapitan.
– Nie ma! My wolni ludzie… – odpowiedział jeniec.
– Wolni bandyci? – poprawił go Norweg.
– Chcieliśmy zarobić, bo nasz człowiek doniósł, że macie dużo złota. Chciał je porwać, lecz go spłoszono. Wtedy ruszyliśmy kupą…
– Leż spokojnie… – mruknął kapitan, ogłuszając go uderzeniem pięści, i zawołał do swoich ludzi:
– Teraz możemy bić ich jak zajęcy! Ognia!
– Nie możemy strzelać, kapitanie! – krzyknął mały, wąsaty Niemiec. Nilsen wyjrzał z rowu i wybiegł na równinę.
Banda Cepa zwarła się z napadającymi i zmieszała się z nimi. Wprawni w bójkach przyjaciele Rudego Szczura szerzyli zniszczenie w szeregach napastującej bandy. Do nich się przyłączył wkrótce Nilsen i swymi mocarnymi rękami zaczął porywać ludzi – niby wilk bezbronne jagnięta. Za nim postępowali milczący, spokojni Anglicy, rozbijając pięściami szczęki i nosy.
Nilsen spostrzegł w szeregach nieprzyjaciół kryjącego się szamana, utorował sobie drogę przez skotłowany, szamocący się tłum i schwyciwszy go w poprzek ciała, z rozmachem grzmotnął o kamień. Olaf Nilsen przypomniał sobie dawne czasy straszliwych bójek i prawdziwych potyczek po szynkach i w portach ze strażą celną i policją, gdy się trudnił przemycaniem towarów zakazanych. Oczy mu płonęły, wysoko podniosła się pierś i potężne ramiona wznosiły się i opadały, zbijając przeciwników z nóg.
Po godzinie bitwy napastnicy zaczęli podnosić ręce i skamłać o litość.
Około pięćdziesięciu ciężko rannych i zabitych zaległo pole bitwy. Wśród nich znaleziono zgiętego w kabłąk Szkarłatnego Pedra i dwóch robotników posłanych na „Witezia" przez Miguela.
– Co będziemy robili, kapitanie, z tą hołotą? – z ciekawością pytał Cep, zręcznie związując ręce jeńcom.
– Odprowadźcie ich do obozu Samojedów i powiedzcie, aby strzegli ich do rana – odparł Nilsen. – Muszę się namyślić.
– Decyzja krótka… – mruknął Cep. – Mamy sznury, a dokoła sporo wysokich drzew. W oka mgnieniu przystroimy nimi choinki, kapitanie! Kapitanie…
Nilsenowi błysnęły oczy złowrogo. Rada była dobra, bo się podobała Norwegowi. Już zamierzał zmienić początkowy rozkaz, gdy nagle wstał przed nim Pitt Hardful i z wyrzutem spojrzał na wzburzoną twarz kapitana.
– Odstawić ich do Samojedów… – powtórzył Nilsen.
– Macie, wisielcy, szczęście – zamruczał Cep i krzyknął:
– Marsz, naprzód!
Tłum jeńców pod eskortą zwycięzców ruszył ku samojedzkim czumom. Nilsen i Polacy ponieśli rannego Bezimiennego do swego obozu.
– Dziękuję wam, żeście uprzedzili nas o napadzie – rzekł do niego kapitan. – Opowiedzcie, co się stało?
– Kapitanie – zaczął opowiadać Bezimienny – nie mogliśmy znieść waszej nieufności. Musieliśmy zrzucić z siebie wszelkie podejrzenie. Wytropiliśmy sprawcę zamachu na skład i doszliśmy do zasadzki tych nicponiów. Dali do nas kilka salw. Moi towarzysze padli, ja dostałem kulę w ramię, lecz zbiegłem… Jak widzicie, śród tych, którzy przybyli za radą Rudego Szczura na wasz statek, nie ma zdrajców! Wszyscy stanęli ramię w ramię z wami – i tak będzie zawsze. Będzie tak dlatego, że wy i Biały Kapitan jesteście prawdziwymi ludźmi, nie burżujami, nie wyzyskiwaczami i zarozumiałymi świętoszkami, dlatego, że nie macie pogardy dla nas i nie boicie się nas…
Z wesołymi okrzykami powracali zwycięscy robotnicy po odprowadzeniu jeńców.
– Dziękuję wam za pomoc, towarzysze! – zawołał, wychodząc na spotkanie ich Olaf Nilsen. – Możecie za to w każdej potrzebie liczyć na mnie! Lecz uciszcie się, bo tam leżą wasi zmarli towarzysze…
– Nic to! – krzyknął Cep. – Oni nie usłyszą nas. Niewielkie nieszczęście, że już nie żyją. Namęczyli się przez cale życie. Teraz wypoczną… Tacy jak my śmierci się nie boją… Bywa ona dla nas nieraz matką i wybawicielką…
Wkrótce na równinie wyrosły dwa kurhany. Pod jednym zakopano zabitych bandytów, pod drugim, z białym krzyżem na szczycie, złożono ciała Szkarłatnego Pedra i jego towarzyszy.
Gdy się rozpoczęły roboty, Nilsen zupełnie zapomniał o jeńcach, ponieważ co chwila przybiegali robotnicy znoszący złoto. Partia natrafiła na nowe „gniazdo", jeszcze bardziej obfite.
– Kapitanie! – wołał mały, wąsaty Niemiec. – Tyle złota, że wprost wierzyć się nie chce, że to woda je złożyła. Zupełnie niby jakiś stary skarb, ukryty przez ludzi…
Nilsen ledwie nadążył przyjmować złoto, pakować w worki i odnosić do składu, starannie układając je równymi szeregami.
Dopiero podczas południowego wypoczynku przypomniał sobie o jeńcach i posłał Cepa, aby kazał Samojedom przyprowadzić ich do siebie.
Cep wkrótce powrócił, uśmiechając się złowrogo i tajemniczo.
– Gdzie są jeńcy? – zapytał Norweg.
– Oni nie przyjdą już… – mruczał Francuz. – Samojedzi strzegli ich do świtu, a później… później…
– Co – później? Powiadaj! – krzyknął Nilsen.
– Poprzecinali im gardziele jak swoim reniferom – wypalił Cep.
– Zabili?
– Tak! Byli to ludzie z bandy, która nieraz robiła na Samojedów napady, rabowała ich dobytek, uprowadzała stada, krzywdziła kobiety… Teraz mogli się zemścić, no i nie omieszkali skorzystać ze sposobności. Czysta robota! Już tam psy pracują… a i wilki nadciągają. Chociaż jasno, a słyszałem ich wycie za pagórkami, gdzie rzucono ciała zamordowanych… Czysta robota i już nikt na to nie poradzi… Amen!
Francuz zaczął się śmiać i zacierać ręce. Był zadowolony, gdyż straszliwie się zawziął na bandytów. Długo potem z nowym zacięciem chwalił się swoją strategią i chełpił się „arkolskim mostem", gdzie jak niegdyś Napoleon, zwyciężył i pobił na głowę nieprzyjaciela.
Przerwawszy przechwałki, powiedział:
– A tych Samojedów polubiłem teraz serdecznie! Poważny lud i robi wszystko rzetelnie. Zyg nożem po gardle i – adieu, mon petit coucou! Tamci odjechali, a nasze francuskie przysłowie głosi, że „odjechać – to umrzeć trochę"! Ci zaś umarli nie trochę, ale z kretesem!…
Tak się zakończyła pierwsza tragiczna karta dziejów poszukiwaczy złota z „Witezia".
Nic o tym nie wiedział Biały Kapitan, płynący już przez Karskie Morze ku ujściu Tajmyru. Była już jesień i lodu nigdzie w drodze nie spotkano. Morze było spokojne i wolne. Załoga po dawnemu skupiała się w wolne od roboty chwile przy swoim kapitanie i słuchała jego opowiadań.
Po jednej z takich rozmów Elza Tornwalsen zbliżyła się do Pitta i rzekła:
– Chcę pomówić z wami, Pitt Hardful…
– Mówcie, Elzo, słucham was – odparł spokojnym głosem. Usiedli przy kluzie kotwicznej.
– Czy kochaliście kobietę, Pitt Hardful? – spytała Elza.
Kochałem zbyt wiele kobiet, a więc zdaje się, że żadnej nie kochałem, bo kochać można tylko jedną… Miłość prawdziwa to jak narodziny lub śmierć – nigdy się nie powtarza, Elzo…
– Jakie były te kobiety? – zapytała znowu, patrząc mu w oczy.
– Były różne! – zawołał ze szczerym śmiechem. – Były piękne a głupie, namiętne a chciwe, brzydkie a mądre i nudne…
– Wszystkie były pięknie ubrane, śmiałe, równe mężczyznom? – dopytywała kobieta.
– No, tak! – odparł Pitt. – Były to tak zwane „damy z towarzystwa".
– Ja nie jestem podobna do nich?… – szepnęła Elza.
– Nie! Jesteście, Elzo, lepszą od nich! – odpowiedział serdecznie.
– Lepszą? Lepszą dla Nilsena, ale nie dla was, Pitt? Nie odpowiedział od razu.
– Kobieta w chwili obecnej jest dla mnie zawadą! – odparł niespodziewanie szorstko. – Nie chcę znać miłości i nie mogę mieć żony do czasu, póki nie znajdę w sobie siły i chęci do życia dla siebie, dla serca i duszy…
– Czy będziecie je mieli kiedykolwiek, kapitanie? – spytała smutnym głosem.
– Nie wiem, nie wiem, Elzo! – szepnął Hardful. – Zostawmy to biegowi czasu i wypadków. Niech nasz los rządzi tym w przyszłości… W tej. chwili on nie ma władzy nade
mną, bo ja, tylko ja sam kieruję moim życiem. Jestem teraz silniejszy od losu i przeznaczenia. Westchnęła, lecz po chwili cichym głosem rzekła:
– Gdy los zacznie rządzić wami, Pitt Hardful, przypomnijcie sobie o moim sercu, wam oddanym, a pamiętajcie, że Elza Tornwalsen będzie już inną kobietą, nie podobną ani do Ottona Lowego, ani do kuka „Witezia". Nie wiem, czy będę wtedy lepszą czy gorszą, lecz inną, zupełnie inną! Nie pozna mnie wtedy stara Lilit i nie zechce opowiadać obcej o wikingach, ślepych skaldach i o krwawych bitwach…
– Co zamierzacie zrobić, Elzo? – spytał zdziwiony Pitt.
– Los to rozstrzygnie, bo ja chcę żyć dla serca i duszy… – szepnęła odchodząc, cicha i zamyślona.
Pitt popatrzał za nią, ogarnął wzrokiem wysoką, wiotką postać, dumnie osadzoną głowę i małe, silne ręce, bezwładnie opuszczone. wzdłuż wysmukłych bioder. Przyłapał siebie od razu na tym, że po raz pierwszy z ciekawością spoglądał na Elzę jak na kobietę. Uważniej przyjrzał się jej później przy kolacji i zauważył duże, szafirowe oczy, pełne jasnej głębi i zapalających się w niej gorących iskierek, pięknie zarysowane łuki brwi, ciemniejszych od lekko wijących się popielatych włosów, i świeże usta, w uśmiechu odsłaniające białe, mocne zęby.
Elza Tornwalsen, jako kobieta z krwi i kości, od razu spostrzegła, że Pitt uważnie jej się przygląda. Niepokój i wzruszenie ogarnęły ją. Opalone, złocistobrązowe policzki okryły się ciemnym, gorącym rumieńcem. Coraz częściej migotały błyski w oczach, wysoko wznosiła się i gwałtownie opadała pierś.
Wzruszenie Elzy nie uszło uwagi Pitta, więc przestał patrzeć na nią, nachmurzył czoło i umilkł. Robił sobie gorzkie wyrzuty.
Gdy nazajutrz Pitt spostrzegł, że Elza nałożyła swoją najlepszą suknię, opasała czarną aksamitką i spięła rzeźbionym grzebieniem odrastające włosy, ani razu nie spojrzał na nią przez cały dzień i kazał Larkowi podać posiłek do swej kajuty.
Był zły na siebie i na Elzę.
„Witeź" tymczasem pruł bladą powierzchnię oceanu, płynąc wzdłuż północnych wybrzeży Azji. Ryza odbywała się w warunkach nadzwyczaj pomyślnych i flotylla szybko zbliżała się do Archipelagu Nordenskjólda, skąd już zaledwie kilkanaście godzin pozostało do Tajmyrskiego Jeziora.
W obozie z daleka zauważono czarne obłoki dymu wyrzucanego z kominów płynących statków i gdy „Witeź" wszedł na głęboką wodę jeziora, z piersi ludzi pracujących w „Złotej Studni", jak przezwano dolinę Numy, wyrwał się radosny okrzyk:
– Biały Kapitan! Niech żyje Biały Kapitan!
Płynące za szonerem dwa duże parowce dały powód do różnych domysłów i pytań, na które Olaf Nilsen nie mógł dać żadnych wyjaśnień.
Minęły jednak dwie godziny, gdy rozległy się gwizdki komendy i szoner oddał kotwicę przy zachodnim brzegu Czoa, a dwa nieznane statki – przy północnym przylądku wyspy.
Wkrótce Pitt Hardful był już w obozie przy szybie, witany przez Nilsena oraz ludzi starej i nowej załogi.
Kapitanowie udali się na rozmowę do domu Nilsena i opowiadali sobie do północy o zaszłych wypadkach.
– Źle to wam wypadło z tą bandą – zauważył Pitt, wysłuchawszy opowiadania o stoczonej bitwie. – Źle, bo wieść o wytępieniu bandytów niezawodnie dojdzie do władz, a wtedy będą mieli powód robić nam różne obostrzenia. No, trudno! Widzę, że inaczej nie można było załatwić się z nimi! W każdym razie lepiej, że nikt z nich nie uszedł z życiem. Musimy więc jak najdłużej przytrzymać tu Samojedów, aby nie roznieśli wieści o potyczce. Mam na nich sposób! Będą zajęci handlem z przyprowadzonymi przeze mnie kupcami, a w zimie poradzimy tubylcom, aby zajęli się łowami pomiędzy Tajmyrem a rzeką Piasiną na zachodzie i zatoką Chatangi – na wschodzie. Towarów samojedzkich myśliwych więcej nie potrzebujemy. Zostawmy je moim kupcom, bo mamy lepszy produkt – złoto! Rąk do pracy nam nie zbraknie, gdyż przywiozłem ze sobą siedemdziesięciu przedsiębiorczych i silnych ludzi.
– To wszystko bardzo dobrze – mruknął Olaf Nilsen- jednak jest jedna okoliczność, niepokojąca mnie od tygodnia… Pitt uważnie spojrzał na kapitana.
– Z każdym dniem nasz barak dla chorych zapełnia się nowymi i nowymi ludźmi – ciągnął Nilsen. – Dziwna to choroba i nasz felczer Walicki nie zna jej… Ludziom zaczynają brzęknąć i pokrywać się krwawiącymi ranami dziąsła, zęby kiwają się i wypadają, wysycha i pęka skóra; chorzy cierpią na straszliwe bóle żołądka i wszystkich stawów, tracąc do reszty siły i chęć do życia…
– Szkorbut… – wyszeptał Pitt – klęska północnych obszarów… Musimy natychmiast ratować ludzi, póki nie nastała zima, gdy wszelka pomoc będzie już spóźniona. Czytałem o tej straszliwej chorobie w pamiętnikach dawnych podróżników. Brak świeżych jarzyn i owoców stanowi najgłówniejszą przyczynę szkorbutu…
– Cóż mamy przedsięwziąć? – spytał Nilsen.
– Musimy natychmiast dowiedzieć się od tubylców, gdzie można znaleźć tereny z rosnącymi na nich „czeremszą", czyli dziką cebulą i czosnkiem, oraz żurawiną, czarnymi jagodami i brusznicą. Natychmiast wyślemy tam chorych na kurację. Rychło powrócą do zdrowia!
Nie tracąc czasu, kapitanowie poszli do obozu Samojedów i wkrótce już wiedzieli, że o 150 kilometrów na południe od jeziora wpada do Tajmyru rzeka Łogata, przecinająca stepową miejscowość obfitującą w czeremsze i jagody.
Nazajutrz kawalkada chorych siedzących na wierzchowych reniferach opuściła obóz „Złotej Studni" i pod eskortą Samojedów, prowadzących obładowane zapasami zwierzęta, skierowała się na południe, otrzymawszy polecenie dostarczenia jak największej ilości dzikiej cebuli i suszonych jagód na okres zimy.
Gdy wszystkie zarządzenia zostały wydane, Olaf Nilsen powrócił na swój statek. Przywitał się z załogą i długo wpatrywał się w wychudłą, ogorzałą twarz Elzy, niby szukając w jej oczach jakichś nowych, nieznanych śladów. Nie dostrzegł jednak nic nowego i niepokojącego.
– Pitt Hardful dotrzymał słowa!… – pomyślał Norweg i westchnął, gdyż na twarzy i w głosie Elzy Tornwalsen wyczuł tylko dawny przyjazny dla siebie stosunek i. nic więcej – nic więcej, chociaż tak długo byli w rozłące…
Westchnął raz jeszcze i mimo woli zacisnął zęby, porwany nabrzmiewającą w piersi rozpaczą.
– Ściśnij serce, ściśnij serce, Olafie Nilsen! – szepnął do siebie. – Ściśnij serce, nałóż kajdany na duszę i czekaj, czekaj… bez nadziei…
Wpadł do kołyszącej się przy burcie „Witezia" łodzi i popędził do brzegu, wiosłując z taką silą, że pojazdy się zginały i skrzypiały żałośnie, a lekka jolka pędziła jak jaskółka, ledwie muskając powierzchnię jeziora. Uciekał od wspomnień związanych z „Witeziem", gdzie bronił swego szczęścia, krył się przed widokiem Elzy, cofał się nareszcie przed swoimi ponurymi myślami i rozpaczą, rozsadzającą jego szeroką pierś. Boleśnie kołatało oddane, uczciwe, czyste serce północnego barbarzyńcy i wojownika, potomka walecznych wikingów-żeglarzy i smętnych koczowników mongolskich, odbywających tragiczną wędrówkę z jednego krańca starego kontynentu na drugi, bez celu, bez nadziei ujrzenia końca włóczęgi lub powrotu do miejsca, skąd ją rozpoczęli.
Wpadł jak szalony do szybu i porwawszy kilof, zaczął bić nim w twardą, skrzepłą ziemię, jak gdyby mszcząc się na niej za swój ból i mękę.
Nie widział, jak razem z grudkami ziemi spadały mu pod nogi większe i mniejsze połyskliwe kawałki i ziarna złota; chrapał, rzęził i bił coraz potężniej, bo w piersi wyła mu rozpacz niby głodna, samotna wilczyca.
Znużenie ukoiło serce i uspokoiło wzburzoną, podnieconą myśl.
Cisnął na ziemię kilof i spojrzał pod nogi.
– Hej, towarzysze! – krzyknął. – Przyszlijcie do mnie dozorcę, bo naskrobałem sporo złota!
Odszedł, zaczął zwiedzać wszystkie roboty w „Złotej Studni", a później ważyć przyniesione złoto i układać je na półkach składu.
Tymczasem Pitt Hardful przyglądał się budowanym przez kupców domom i składom, kontrolował ich obroty handlowe z tubylcami i rozmawiał ze starszyzną o polowaniach na terenach przylegających do Tajmyru.
Minęły dwa tygodnie i cala partia chorych robotników powróciła do obozu. Wszyscy byli zdrowi i obładowani workami z cebulą i suszonymi jagodami.
____________________ Wiesz co. Puchaczu? – zwrócił się do poszukiwacza złota wesoły Lark, klepiąc starego
po ramieniu. – Straciłeś zęby, ale tobie z tym do twarzy, bo tak czy inaczej – gębę zawsze masz przykrytą nosem.
– Bardzo słusznie, żółtodzioby smyku – mamrotał Puchacz – lecz powiedz mi, czy to Norwegowie w Varangerfiordzie tak ci wyostrzyli język?
– Jakżeżby inaczej! – zaśmiał się chłopak. – A wiesz. Puchaczu, na czym ostrzyli? Na osełce rozumu, mój stary!
– Ho, ho! – wołał ubawiony Puchacz. – Zarozumiały z ciebie osiołek! A czyż zapomniałeś przysłowia, że osiołka na Tajmyrze nie przerobią na źrebaka w Paryżu…
– Nie ma takiego przysłowia! – wybuchnął śmiechem Lark. – Toś ty je wymyślił. Puchaczu!
– Dowcipny się zrobił nasz Puchacz! – zauważył Rudy Szczur. – A to dlatego, że przez dwa tygodnie napychał swoje flaki cebulą i czosnkiem.
– A jaki rozmowny! – dodał Falkonet. – Fiu, fiu!
– O! Puchacz nie potrafi utrzymać języka za zębami, bo je stracił! – zawołał, skacząc na jednej nodze, Lark.
– Będzie kiedyś kat miał z ciebie prawdziwą pociechę, smyku! – rzekł śmiejąc się Puchacz.
– Pewno! Bo po takich jak ty, raz mu się trafi gratka powiesić porządnego dżentelmena! -odciął się chłopak. – Będzie to jednak dla świata wielka strata…
– Zmykaj mi stąd, rybo zębata! – udając, że chce go pochwycić, krzyknął Puchacz.
– Poeta z ciebie mój stary! Mówisz rymami. Czy to też nabyłeś od czosnku? – zapytał Miguel. – Obawiam się, że zaćmisz sławę mego narodowego poety, a zarazem imiennika -Saavedry Miguela Cervantesa!
Urwał nagle i po chwili zawołał:
– Patrzcie, patrzcie tam, na północ! Wszyscy stanęli i spojrzeli w zdumieniu.
Dalekie szczyty grzbietu Byrranga, północny brzeg jeziora i okoliczne lasy nagle zniknęły za gęstą, białą zasłoną. Stawała się ona coraz bliższą, aż ludzie zrozumieli, że była to mknąca śnieżyca, która spadla niespodziewanie, przykryła wszystko białym całunem i zaczęła chłostać drzewa, skały, ludzi.
Biały Duch północnych lodowców machnął na tundrę połami swego płaszcza i rzucił pierwszy siew zbliżającej się zimy.
Biali ludzie odpowiedzieli na to swoim sygnałem – słupami dymu wychodzącego z kominów ciepłych baraków; Samojedzi, Tunguzi i Tawga – ofiarami na cześć miłosiernego Numy i dla przebłagania Białego Ducha Północy z płonącą na szczycie góry Albordż -Gwiazdą Polarną. Lala się krew reniferów – a ludność tubylcza pożerała surowe, dymiące się mięso; matki kąpały niemowlęta we krwi ofiarnych zwierząt i wykrzykiwały obłędne, dzikie zaklęcia, błagając o łaskę dobre duchy i cienie zmarłych przodków, odganiając wrogie, szatańskie siły, czyhające wszędzie, gdy Biały Duch mknie nad spowitą w śnieg i lód ponurą, groźną tundrą.
Przyszła straszna, tajemnicza zima polarna, a z nią noc beznadziejna, długa jak śmierć…