„Witeź" już tydzień płynął na wschód.
Ocean znacznie się uspokoił. Prawie cały czas dęła średniej siły bryza, nie tamująca ruchu szonera.
Pitt kilkakrotnie miał poważne rozmowy z kapitanem, który pewnego razu, gdy „Witeź" już minął wejście do Białego Morza, rozpoczął nauczanie swoich marynarzy zapomnianej obecnie sztuki żaglowej.
Oprócz samego Norwega, długo pływającego na dwumasztowej szkucie, na żaglach dokładnie znali się rybak rosyjskiego Pomorza Michał Ryba i kaszubski szyper Mikołaj Skalny.
Załoga w pocie czoła pracowała, zmieniając halzy, rozwijając i podnosząc rejowe i gaflowe żagle oraz trójkątny kliwer nad bukszprytem, manewrując nimi i znowu strychując je i okrywając brezentem.
Majtkowie byli bardzo zdziwieni tymi manewrami, lecz sztorman po pierwszej próbie zwrócił się do nich z krótką mową:
– Kapitan Olaf Nilsen zamierza odbyć kilka dalekich północnych wypraw. Powinny one wzbogacić każdego z nas. Kto więc zechce pozostać wśród załogi „Witezia", powinien się nauczyć pływania pod żaglami, bo szoner może zawinąć do takiej części Lodowatego Oceanu, gdzie nie będzie mógł zaopatrzyć się w węgiel. Zresztą każda nauka zawsze się przyda, więc radzę sztukę żaglową posiąść. W obecnej pływance uciekać się do tego sposobu żeglowania nie wypadnie, lecz w następnych – kto wie?
Załoga nie protestowała i gdy pewnego razu – mając w oddali z prawej burty niejasne, czarne zarysy wyspy Kołgujew, odcinającej się od bladego północnego nieba – rozległa się komenda z mostku:
„Stop!", a po niej następna: „Hys!" – majtkowie tak sprawnie wdrapali się na marsy masztów, rozwinęli żagle i zaczęli garować reje, nastawiając je podług wiatru, że nawet milczący Olaf Nilsen zatarł ręce i mruknął:
– Stare czasy się przypominają, gdy człek znał tylko żagle i brał wiatr z każdej strony, z której chciał!
Najbardziej starannym uczniem Olafa Nilsena był Pitt Hardful, który w ciągu dwu ryz na morzu polarnym poznał się na żaglowej pływance, umiejąc nie tylko wydawać rozkazy, lecz stawiać żagle i manewrować nimi z masztów oraz z pokładu.
Dla załogi praca nad żaglami była poniekąd rozrywką i ratunkiem od nudy i rozdrażnienia, towarzyszących północnym wyprawom.
Martwe, prawie zupełnie pustynne morze, bezbarwne niebo, mgła i nigdy nie gasnący dzień, gdyż o tej porze roku zorza zachodu przechodziła w zorzę wschodzącego słońca -wszystko to wyprowadzało ludzi z równowagi, budziło trwogę i nużyło niewymownie.
Białe noce nie przynosiły wypoczynku i ukojenia. Wpadający w stan odrętwienia ludzie co chwila się budzili i zrywali na równe nogi, gdyż podrażnione zmysły oszukiwały ich nieistniejącymi dźwiękami, słowami komendy, strzałami dochodzącymi spoza burty lub z pokładu szonera.
– Gdybym popłynął raz jeszcze po tym bladym morzu i pod jeszcze bledszym niebem, zmuszony leczyć załogę – zabrałbym z sobą całą beczkę bromu i waleriany – mówił żartobliwie felczer Walicki. – Stajemy się histerycznymi starymi pannami. Dobrze zrobiłby nam teraz spory kubek mocnej wódki, sztormanie!
Myślał o tym i Olaf Nilsen, lecz miał pewne skrupuły.
– Jutro wejdziemy do Karskiego Morza – oznajmił w biesiadni, zwracając się do załogi, spożywającej kolację. – Na wschodzie widzę już grupę Wysp Suchanina. Trzeba się mieć na baczności, bo miejsce marne, pełne raf. Chcę przejść przez Karską Cieśninę. Sądzę, że nie spotkamy tam lodu…
Wyspy Suchanina, leżące cokolwiek na północ od cieśniny, dały załodze trochę nowych rozrywek i niespodzianek.
Ujrzeli bowiem skały niby śniegiem pokryte, lecz nie mógł to być śnieg, gdyż temperatura ani razu nie spadła niżej pięciu stopni ciepła.
Majtkowie gubili się w domysłach. Nie umiał też i Pitt wytłumaczyć tego zjawiska. Lecz Olaf Nilsen kazał przynieść karabin i wystrzelił.
Śnieg od razu stopniał i podniósł się w powietrze w postaci białej chmury różnego ptactwa wodnego. Były to gagary, nurki i różne mewy. Inna armia ześlizgnąwszy się ze skal, okryła morze kołyszącą się płachtą na dużej przestrzeni. Nilsen dawał tym prawie pozbawionym skrzydeł stworzeniom różne nazwy. Wymieniał alki, gagarki, kajry i lodowe ptaki, wskazując ręką na morze, w które wpadały z „ptasich" gór coraz nowe stada.
Skały wysp były pokryte grubą warstwą guana, tego potężnego i drogiego naturalnego nawozu, leżącego odłogiem na wszystkich niemal wyspach i nowo odkrytych lądach arktycznej sfery.
Przejście przez Karską Cieśninę było, jak się spodziewał kapitan, wolne od lodu, nagromadzającego się tu w innej porze roku.
O wschodzie słońca przesunęły się z obu stron „Witezia" brzegi Nowej Ziemi, i morze stanęło otworem przed zuchwałym szonerem.
Jednak w kilka godzin później zjawiła się kra i temperatura nagle spadła do zera.
– Zbliżamy się do pól lodowych – mruknął Pitt.
– W każdym razie spotkamy większą ilość pływającego lodu – odpowiedział Nilsen, i jakby na potwierdzenie jego słów błysnęła na horyzoncie biała, skrząca linia.
Tafle wyżartego przez wodę lodu, całe zwały potrzaskanego, skrzepłego miału lodowego płynęły na spotkanie „Witezia", który z głuchym trzaskiem i sykiem rozbijał je i kruszył bez trudu, zręcznie wymijając większe masy lodu.
– Na wszelki wypadek zmienię kurs – rzekł Nilsen i zakomenderował Stefanowi Sanickiemu, stojącemu przy sztorwale:
– Rudel na południe! Rudel na południo-wschód! „Witeź" w ciągu kilku dni umykał przed płynącymi zbitymi i spojonymi z sobą taflami lodu, przeszedł w pobliżu półwyspu Jamał oraz wysp Białej i Wilkickiego, a w kilkanaście godzin po ominięciu czarnego spychu Wyspy Diksona zaczął ostrożnie i powoli, rzucając sondę do mierzenia głębokości, sunąć pomiędzy niskimi brzegami lądu a niezliczonymi wysepkami Kamienistego Archipelagu. Nareszcie Nilsen kazał rzucić kotwicę w głębokiej zatoce, do której wpadała rzeka Piasina, wnosząca do morza szerokie pasmo mętnej, brunatnej wody.
– Szesnaście dni zabrała nam ta pływanka! – zawołał Pitt. – Nie możemy tu długo popasać, bo ogarnęłyby nas lodowe pola, gdy zerwie się północno-wschodnia dmą!
– Popasać tu długo nie będziemy! – mruknął Nilsen. – Prędko się załatwimy…
Od brzegu, otoczonego pasem przymarzniętego lub wyrzuconego na strąd lodu, rozbijanego i łamanego przez szeleję, odpłynęło kilka łodzi.
Z burty rzucono przybywającym drabinki sznurowe i wkrótce na deku zaroiło się od tubylców. Byli to Samojedzi, koczujący na brzegach Tajmyrskiego Półwyspu i przylegającej tundry.
Tubylcy mieli radosny uśmiech, tak dziwny na ich wyniszczonych, zbiedzonych twarzach.
Jeden z Samojedów mówił łamaną rosyjską mową, objaśniając, że już od trzech lat żaden kupiec do nich nie zaglądał, a wysłani z koczowisk ludzie jeździli saniami, ciągnionymi przez psy, do osad położonych nad rzeką Jenisej.
– Żadnych towarów tam jednak nie znaleźli, chociaż dla wymiany zabrali z sobą kilka sorok futer białych i niebieskich lisów i dwa tysiące skórek najlepszych popielic – opowiadał rybak. – W osadach w najbogatszych domach panuje głód, nędza i śmierć. Co robić?! Na naszych koczowiskach od dawna nie mamy bawełnianych tkanin na koszule; nasze kobiety płaczą, bo zabrakło im igieł i nici, i znowu, jak w dawne, dawne czasy, są zmuszone posługiwać się igłami z ości rybich i nićmi z żył reniferów i fok. Biały Duch, gdy przyjdzie zima i noc, tchnie na nas śmiercią, bo rybacy nie posiadają żelaza na harpuny i haki ani sznurów na sieci; myśliwi wystrzelali już zapasy prochu i ołowiu. Ludność wyczerpała herbatę, cukier, tabakę, -zapałki. O ognistej wodzie nawet marzyć nikt nie śmie. Niech dobrzy biali ludzie dadzą biednym rybakom chociaż jedną flaszkę ognistej wody! Zapłacimy hojnie kłami morsów, skórkami białych lisów, ba, nawet czarnych.
Nilsenowi oczy błysnęły. Wymownie spojrzawszy na sztormana, rzekł:
– Ognistej wody nie mamy, lecz towary przywieźliśmy i możemy handlować z wami. Uradowani Samojedzi skwapliwie wskoczyli do swoich łodzi i odpłynęli, wiosłując z całej
siły, aby prędzej oznajmić po bliskich i dalekich koczowiskach o przybyciu okrętu z niezbędnymi dla ich istnienia towarami.
Cały tydzień tkwił „Witeź" w zatoce Piasiny, oblegany przez łodzie i kajaki samojedzkie.
Nilsen nie potrzebował się targować i układać z tubylcami, bo sami wyznaczyli bajecznie wysokie ceny za żądane przez siebie towary. Gdyby Norweg przyprowadził z sobą jeszcze dziesięć takich naładowanych szonerów jak ten, którym dowodził – rozprzedałby wszystko. Tubylcy bowiem, od kilku lat nic nie kupując, nagromadzili olbrzymie zapasy łowieckiej zdobyczy, a pozbawieni najpotrzebniejszych dla istnienia rzeczy oraz żywności, do której już przywykli, płacili hojnie za wszystko.
Najpierw zjawili się rybacy. Przywozili z sobą na wymianę olbrzymie, zamrożone i powleczone lodową powłoką jesiotry i nelmy, skórzane wory nabite kawiorem i najlepszymi kłami morsów, cenionymi niemal na równi z kością słoniową, bele skór fokowych i morsowych, fiszbin, twardy tłuszcz kaszalotów, czyli tak zwaną spermacetę, skóry białych niedźwiedzi, upolowanych harpunami.
Kobiety prowadziły handel na własną rękę.
Wtedy gdy mężczyźni oddawali swoją zdobycz za żelazo, sznury, haki; ostrza do harpunów, herbatę, tabakę, cukier, białe bawełniane tkaniny, buty i czapki – „tubylki" wyciągały z zawieszonych na piersiach woreczków ozdobnych barwne, nieobrobione drogie kamienie, złote ziarnka o dziwnych nieraz kształtach lub przynosiły duże bryły złocistych bursztynów i białe jak śnieg skórki gronostajowe, dostając za to piękne jedwabne tkaniny marokańskie, wzorzyste perkaliki, chustki, pantofle, sztuczne klejnoty, naczynia, karmelki, a nawet zabawki dziecinne i pierniki. Za jedną maszynę do szycia, jaka była na statku, żona księcia samojedzkiego oddała woreczek skórzany -napełniony co najmiej trzema funtami złotego piasku.
Wszystkie te skarby znikały jeden po drugim w głębokim rumie „Witezia". Po rybakach przyszła kolej na myśliwych, którzy przyjechali później na reniferach, gdyż mieszkali dalej, na południu, gdzie jednostajna tundra, pokryta kępami szarej, twardej trawy, z wolna przechodzi w mniejsze lub większe oazy, z karłowatych brzóz i drzew iglastych złożone.
Ogorzałym, mocnym i wytrwałym łowcom oczy się paliły i śmiały do strzelb niemieckiego i angielskiego wyrobu, do blaszanek ż prochem, worków z kulami i śrutem, do kapiszonów i sztabek ołowiu; pieścili w ręku noże myśliwskie, siekierki, kieszonkowe komplety ślusarskie, scyzoryki, zapalniczki benzynowe, kociołki i kubki emaliowane, plecaki brezentowe, siodła, żelaza do łapania zwierząt. Targując się pomiędzy sobą i spierając, urządzali licytację, rzucali na pokład skóry białych, czarnych, rudych i niebieskich lisów, soboli, wilków, białych i burych niedźwiedzi, kun i łasic, pokryte rzeźbami rogi reniferowe i łosiowe oraz ogromne naroście brzozy czeczotowej, najlepszej i najtwardszej, o drobnych, jednostajnych centkach i smugach.
Majtkowie też nie próżnowali. Pittowi zdawało się chwilami, że rozprzedadzą wszystko co posiadają, i pozostaną nadzy, albo w końcu zaproponują samych siebie w zamian za drogie futra. Czeladź sprzedawała bowiem bieliznę, zbyteczne ubranie, buty, tabakę, zapałki, cygamice, walizki, zegarki, noże, czapki, brzytwy i różne posiadane drobiazgi.
Nowy mechanik – młody Polak Menger, rozprzedawszy wszystko, obładowany kilku skórami białych niedźwiedzi, rysia i lisów wołał:
– Stachu, Romku, Stefku, Marianie! Patrzcie! Mam tyle, że mogę pierwszą klasą jechać stąd do domu! Psiakrew, że też nie mam już nic więcej do sprzedania!
Lecz towarzysze tylko się śmiali w odpowiedzi, bo sami uginali się pod ciężarem towarów znoszonych przez siebie do kajuty w kasztelu. Kucharz Tun-Lee sprzedał nawet dwie talie kart, chińskie szachy i długą fajkę mongolską.
– Sprzedaj jakiej łysej babie warkocz! – krzyknął mu z głębi rumu Otto Lowe.
Lecz kuk wysoko cenił tę tradycyjną ozdobę chińskiej głowy i rozstać się z nią nie chciał za żadną cenę.
– Zamień warkocz na skórkę zająca! – poradził mu przebiegając Ikonen. Chińczyk się obraził, bo uważał zająca za najbardziej pogardzane zwierzę.
– Uczykan jest nieczyste, niedobre bydlę!____________________ mruczał, wygrażając Finowi pięścią.
Nareszcie Nilsen kazał zamknąć i szczelnie pokryć podwójnym brezentem magazyn,
oznajmiwszy Samojedom, że nic już do sprzedania nie posiada.
Pitt Hardful podczas jarmarku na „Witeziu", jak się wyrażał, zaprzyjaźnił się z miejscową starszyzną, ująwszy ją podarunkami i lekami na reumatyzm, zwykłą chorobę rybaków i myśliwych. Dowiedział się o różnych ważnych na przyszłość rzeczach, o kraju i jego bogactwach, zawarłszy ustną, potwierdzoną wieczystą przysięgą umowę handlową na rok przyszły.
Gdy starszy mechanik Mikołaj Skalny zatelefonował z hali maszynowej na mostek kapitański, że maszyna gotowa, Nilsen kazał wyciągać kotwicę, ryknął syreną szoner i otoczony flotyllą odprowadzających czółen tubylczych, wziął ryzę na zachód.
Ledwie szoner zdążył pozostawić za rufą Wyspę Diksona, lekka bryza prawie nagle przeszła w szturm. Wszystko się zmieszało i skłębiło – mgła unosząca się nad oceanem, wysoko wylatujące bałwany, bryzgi, piana i z hałasem rozbijane dziobem „Witezia" tafle kry.
Statek miotał się jak oszalały pod smagającą go dmą i kładł się to na prawą, to na lewą burtę. Potoki słonej, spienionej wody przelewały się przez pokład i wdzierały się do hali maszynowej, aż trafiły do dynamo, i w jednej chwili zgasiły światło w głębi statku, gdzie nie dochodziły blade promienie nie gasnącego polarnego słońca.
Gięły się i skrzypiały maszty, a u foka wicher oderwał topreję i z rozmachem cisnął ją na czepiającego się masztów i basztaków Mariana Rynkę. Inni Polacy rzucili mu się na pomoc. Ryzykując, że będą zmyci przez fale, uratowali jednak rannego, nieprzytomnego towarzysza.
Bijące w burty szonera bałwany szerzyły coraz większe zniszczenie.
Pod wściekłym uderzeniem pękły tały trepu, i ciężki, żelazem okuty chodnik zaczął łomotać w burtę statku.
– Odciąć pozostałe liny! Zrzucić trep do morza! – krzyknął w tubę Nilsen.
Bosman, ślizgając się i czepiając lin takielaźu, ponieważ lada chwila mógł wypaść za parapet, siekierą odrąbał jedną linę, która utzymywała chodnik przy statku.
Majtkowie, zwłaszcza nowi, zapadali na morską chorobę, lecz – mimo iż uginały się pod nimi nogi i głowy pękały im z bólu – pracowali ciężko przy szalupach ratunkowych.
Wiatr i bijące fale zrobiły swoje. Puściły łańcuchy szpilów z zawieszonymi na nich łodziami, które zaczęły się bujać, grożąc upadkiem na parapet lub do morza. Bezanmaszt stracił lewoburtowe gafle i chwiał się coraz silniej.
Widząc to, Nilsen zbiegł z mostku, oddawszy komendę sztormanowi, i wraz z bosmanem i mechanikiem uchwycili miotające się na wietrze przesmolone liny, uwiązali je i obciągnęli, zlewani strugami lodowatej wody, rzucanej nad nich przez wściekłą kipiel.
Nilsen miał oko na wszystko. Od razu spostrzegał zagrożone miejsca i posyłał ludzi, aby wzmacniali i naprawiali co trzeba, walcząc ze szturmem i nawałnicą bałwanów.
Przy ujściu potężnego Jeniseju, zabarwiającego ocean w promieniu kilkudziesięciu mil na kolor brunatny, nowe niebezpieczeństwo stanęło przed porwanym przez wichurę statkiem Olafa Nilsena.
Mocarny prąd rzeki-olbrzyma wyniósł do morza zerwane gdzieś w głębi lądu duże drzewa wraz z korzeniami i zaciśniętymi w ich splotach kamieniami. „Witeź" już kilka razy uderzał dziobem o płynące konary, drżał i zgrzytał, gdy olbrzymie pnie, zatopione jego ciężarem, sunęły pod wodą, ocierając się o jego dno.
Nagle śród huku, łomotu i wycia rozległ się trzask – i wszyscy odczuli potężny wstrząs całego statku.
– Co się stało? – zawołał Pitt, podbiegając do kapitana. Ten znieruchomiał z nachmurzonym czołem, ścisnąwszy obydwiema rękoma poręcz mostku, i nadsłuchiwał.
Pitt od razu spostrzegł, że z „Witeziem" coś się dzieje. Miotał się teraz bezładnie, obracał się w kółko, nie rozbijał nadbiegających bałwanów szturmowych i coraz silniej przewalał się z boku na bok.
– Statek nie słucha steru! – krzyknął rudlowy. – Zgubiłem ryzę!
– Rzuć sztorwał! – odpowiedział kapitan i pochylając się do ucha Pitta zawołał:
– Płynące drzewa złamały nam plusk steru! Nic nie poradzimy na to przy takim zwarze i dmie.
– Musimy wejść do rzeki i odstać się – poradził Pitt.
– Nie! – odparł Nilsen. – Ten szturm potrwa kilka dni. Bez rudla nie mogę manewrować w ujściu, gdzie podobno dużo rew, łach piaszczystych, zwałów, płynących od góry drzew i kamieni. Staniemy pod dryfem, chociaż bez steru ciężko to nam przyjdzie. Dajcie sygnał sztormanie na owral, a dobry sygnał i potrójny!
Podczas gdy Pitt biegł ku sznurowi syreny, Olaf Nilsen zadzwonił do mechanika i rzucił mu:
– Stop! Od maszyny i kotłów nikogo nie zwalniać!
W tej chwili zaryczała, a później trzykrotnie długo jęczała syrena; odpowiedziały jej gwizdki bosmana i jego komenda:
– Owral! Wszyscy na górę!
Cala załoga oprócz czeladzi maszynowej wybiegła na pokład. Nawet ranny Rynka zjawił się, oparty na ramieniu Walickiego.
– Rozwinąć żagle! – padł rozkaz z mostku i jednocześnie jakaś komenda do maszyny. Sunąc naprzód lub w tył „Witeź" zaczął wkrótce znowu nadstawiać nadbiegającym
bałwanom swój ostry, stalowy dziób.
Tymczasem majtkowie po wantach. weszli na marsy, zaczęli rozwijać żagle i szykować biegowy linostrój.
Gdy żagle opadły, flandrując i szamocąc się z wiatrem, kapitan krzyknął:
– Hys!
Ludzie brasowali reje, stawiając je pod wiatr, a wtedy żagle wydęły się, i statek ruszył naprzód.
Olaf Nilsen postanowił zatrzymać statek – stanąć pod dryfem, w odpowiedni sposób manewrując żaglami.
Długo rozlegała się jego komenda.
– Brasuj reje na półwiatr! Wesia topżagiel! Nadaj gary! Hysuj bezan! Halzować grot! Obciągnij gorcyl na fokżaglach. Porwą! Porwą!
Nareszcie stojący na bocianim gnieździe bosman krzyknął w tubę:
– Dryf!
Nilsen zdjął kapelusz i otarł czoło… Przybiegł pracujący przy bezanmaszcie Pitt.
– Co będziemy robili teraz? – spytał.
– Tymczasem stoimy pod dryfem i kołyszemy się na kipieli. Trzeba tylko ciągle uważać na żagle. O! Patrzcie, mister Siwir! Kliwer teraz zbyteczny!
– Hej tam który od sztaby! Zwiń kliwer i gorcyl zwiąż na lorę! – krzyknął, przechylając się przez poręcz mostku. – All right! A teraz, sztormanie, musimy coś obmyśleć ze sterem, bo manewrując żaglami płynąć będziemy bardzo długo, a wtedy może nas gdzieś lód przyłapać i zatrzeć…
Zbiegli z mostku i oglądali złamany ster, od którego pozostała tylko gruba, żelazna oś.
– Źle, do kroćset piorunów! – zaklął kapitan. – Takiej awarii tylko w doku mogą zaradzić, a nie podczas pływanki, i do tego w ruchawę!
Jednak złamanemu sterowi uważnie przyglądał się też ranny Rynka, którego koledzy nazywali inżynierem. Siedział na rufie, na zwoju lin i myślał. Nareszcie zawołał, kiwając na Pitta:
– Sztormanie, zapytajcie kapitana, czy ma w magazynach proszek Goldsmitha?
– Mamy, na wypadek lutowania blatów burtowych, stalowych tros i łańcuchów! – odparł Nilsen.
– Naprawimy rudel! – oznajmił „inżynier" i zawoławszy do pomocy dwóch swoich towarzyszy i mechanika „Witezia", długo coś majstrował w hali maszynowej, aż późną nocą wynieśli nowy plusk o dziwnych kształtach.
Spuszczono go z rufy na blokach, a zwinni Lowe i Ikonen nałożyli go na złamaną oś steru, zasypali wszystkie szczeliny proszkiem i przyłożyli ogień do zapalnika. Trysnął biały płomień i kanał plusku z włożoną w niego osią rozgrzał się do białości. Minęło pół godziny.
– Maszyna wara! – zatelefonował kapitan. – Mały chód naprzód! Zwracając się do rudlowego, rzucił:
– Rudel na sztymbork! Pełny obrót!
„Witeź" usłuchał sztorwału. Ster trzymał się mocno. Kapitan uścisnął rękę Rynce i zawołał:
– Dojdziemy do Vardó, a w najgorszym razie do Archangielska, jeżeli znowu nie spotkamy pływających drzew!
– Może nie spotkamy więcej! – odparł chory majtek i znużony powlókł się do kajuty.
– Straciliśmy na tę przygodę pól dnia, a przeszedł jak jedna godzina! – uśmiechnął się Nilsen do Pitta. – Biegnijcie, sztormanie, i każcie, aby zwinięto żagle. Dość tej zabawy!
Morze jednak wciąż jeszcze walczyło z ludźmi. Bałwany podrzucały statkiem i z rozmachem ciskały go na dno rozstępujących się nagle przepaści, pełnych piany wirów, mknących strug zielonej wody i porwanych prądem kawałów lodu.
Gdy Pitt stał na wzniesionej przedniej części szonera śledząc zwijanie żagli, na pokładzie koło wejścia do biesiadni rozległ się przeraźliwy krzyk i głuchy łoskot padających ciężkich przedmiotów. Sztorman zajrzał na dół i wszystko od razu zrozumiał.
Koło podstawy grotmasztu stały wyjęte z rumu beczki z rybą, uwiązane linami. Od ciągłego szustania sznury się przetarły, stos ciężkich beczek rozsypał się po pokładzie.
Przy wantach stali w tej chwili, obciągając rozluźnione liny, Polak Menger i Otto Lowe.
Silnym uderzeniem ciężkich beczek Menger został zbity z nóg i przyciśnięty do żelaznych słupków balkonu. Pitt widział, jak majtkowi ciężka beczka rozgniotła głowę i zmiażdżyła pierś. Statek przechylił się na drugą burtę i beczki odbiegły, z siłą uderzając w drewnianą ścianę biesiadni i wyłamując z niej kilka desek. Po chwili potoczyły się z powrotem, wyrwały poręcze i wraz z nieruchomym ciałem zgniecionego człowieka runęły do morza.
Pitt krzyczał, lecz wycie wiatru i łoskot rozbijających się fal zagłuszył jego wołanie.
Tymczasem pozostałe beczki toczyły się po pokładzie, zagrażając życiu Lewego. Zwinny majtek w jednej chwili wspinać się zaczął po wantach do góry, lecz beczki całym ciężarem uderzyły w dolne umocowanie lin. Pękły przesmolone sznury. Wanty z wiszącym na nich majtkiem uderzyły o ścianę biesiadni i słupki szpardeku, zrzucając na pokład oszołomionego i potłuczonego majtka. Jeszcze jedna chwila – i toczące się z powrotem beczki byłyby zgniotły leżącego, lecz Pitt zbiegł na pokład i odciągnął zemdlonego Lowego na bezpieczne miejsce. W tym samym momencie beczki wyłamały ścianę i wpadły do biesiadni, druzgocząc stół i krzesła.
Kapitan, stojący przy rudlowym majtku i oglądający mapę, poza hukiem maszyny, rykiem burzy i zgrzytaniem łańcucha sztorwałowego nie widział i nie słyszał nic z tego, co się działo przez krótką chwilę, która dla Pitta była wiecznością.
Sztorman wbiegł na mostek i krzyknął trwożnym głosem:
– Menger z pewnością zabity i zrzucony za burtę! Lowe ranny! Zerwały się beczki na pokładzie. Na miłość Boga zawracajmy, może znajdziemy tego Polaka… może żyje…
Olaf Nilsen chciał zbiec na dół, gdzie leżał Otto Lowe, lecz zacisnął usta i skomenderował do maszyny:
– Wolny bieg!
Schwycił sztorwałowe koło i po chwili „Witeź" zawracał, zakreślając na spienionej powierzchni morza szeroki łuk.
Dwie godziny stracono na poszukiwaniu wyrzuconego za burtę majtka, lecz nie zauważono żadnych śladów.
– W takim zwarze najlepszy, zdrowy pływak trzech minut nie utrzyma się na fali! – rzekł ze smutkiem kapitan. – Rzucić za burtę koło ratunkowe i dwie kule korkowe – na wszelki wypadek…
To powiedziawszy, Norweg zdjął kapelusz marynarski i ponuro patrzał na niknące zimne, syczące fale. Za jego przykładem obnażyli głowy Pitt i stojący przy sztorwale Hadejnen. Wtedy dopiero Nilsen schwycił Pitta za ramię i spytał:
– Co z Ottonem Lowe?
Sztorman uspokoił go i Nilsen poszedł odwiedzić potłuczonego majtka. Przy Lowem już się uwijał felczer Walicki, na którego twarzy malowało się zdumienie. Nilsen kazał przenieść majtka do biesiadni,.a sam oglądał szkody uczynione podczas wypadku i kierował łapaniem i umocowywaniem beczek, miotających się jeszcze po pokładzie.
Nareszcie wszystko było w porządku – oprócz oceanu, który kipiał, ryczał i ciskał długie hufce fal na mały statek, jak gdyby zaciął się w zamiarze zdruzgotania go i pożarcia białymi kłami bałwanów.
Jednak „Witeź" się nie dawał. Zderzał się z nadlatującymi wałami, wbijał swój dziób w ich piersi, wylatywał w górę, ciężko opadał, lecz parł naprzód, pozostawiając za sobą biały od piany kilwater i czarną smugę dymu, niby olbrzymią banderę kaperską.
Na warudze pozostał bosman, Olaf Nilsen zaś po obejściu szonera i odwiedzeniu wszystkich jego zakątków poszedł do swej kajuty, aby wypocząć przed wieczorem, gdyż o tak burzliwej porze nie chciał opuszczać mostku kapitańskiego przez całą noc.
Pitt Hardful, który też miał wolną chwilę, ulokował się na swym ulubionym miejscu na dziobie okrętu i, otulony w nieprzemakalny płaszcz, stał zadumany, zapatrzony w piętrzące się przed statkiem bałwany i w przepaściste, ciemne wiry.
– Sztormanie! – rozległ się nagle głos za Pittem. Odwrócił twarz i ujrzał stojących obok siebie felczera Walickiego i mechanika Ludę.
– Co się stało? – zapytał.
– Chcemy pomówić z wami, sztormanie! – rzekł Walicki. – Rzecz poważna…
– Albo śmieszna… – dorzucił Luda.
– Gadajcie jak się należy, bo nic nie rozumiem! – wybuchnął sztorman.
– Wiecie, sztormanie, że potłuczony majtek Lowe zemdlał – zaczął felczer. – Musiałem go cucić…
– No… – mruknął Pitt.
– Ściągnąłem z niego bluzę i koszulkę wełnianą i wiecie, co pod nią znalazłem, sztormanie? – rzekł, wciąż nie mogąc przezwyciężyć zdumienia, Walicki.
Pitt znowu zaczął patrzeć na morze i niby od niechcenia rzucił:
– Z pewnością skórę okrytą sińcami, mój panie…
– Do skóry było jeszcze daleko! – zaśmiał się Luda. – Biedak Walicki musiał się dobrze napracować, aż dotarł do niej!
– Tak, sztormanie! – zawołał felczer, oglądając się, czy ich nikt nie podsłuchuje. – Lowe miał na sobie zbroję, coś w rodzaju kolczugi z grubej, twardej skóry, przeszywanej paskami stali. Coś na kształt gorsetu, okrywającego go od szyi do bioder. Rozciąłem go, bo nie mogłem rozpiąć na opuchniętym ciele, i wtedy… wtedy…
Zapanowało milczenie.
– Wtedy przekonaliście się, że Lowe – to nazwisko kobiety – rzekł nareszcie sztorman.
– Tak! Tak! – szepnął felczer. – Lecz cóż oznacza taka maskarada?
– Nie wasza w tym i nie moja głowa, drodzy towarzysze! – wykrzyknął Pitt. – Wierzcie mi, że najlepiej będzie, jeżeli nikomu o tym słowa nie piśniecie. W przeciwnym razie za nic nie ręczę, a najmniej za wasze życie… Luda nic wcale nie wie, nic nie słyszał i nic nie spostrzegł. Walicki nie mógł się nie dowiedzieć największej tajemnicy „Witezia", lecz jest przekonany, że wszyscy o tym wiedzą, a więc nikomu o tym nie mówi. Taka moja rada, towarzysze! Bo co do mnie, to ja nic nie wiem i niczego się nie domyślam, chociaż pływam na „Witeziu" dłużej od was…
– Dziękujemy za radę, sztormanie! – szepnął Luda. – Ale czy nie myśli pan, że z tego wszystkiego może wyniknąć wielka heca? Okropnie bowiem łakomie spoglądają na leżącą w biesiadni… o, przepraszam, na leżącego na tapczanie Lowego te ogromne draby: Ikonen, Ryba i Hadejnen. Jak wilki kręcą się koło biesiadni, zaglądają do okien… Kapitan poszedł niby do siebie, lecz po chwili niespodziewanie zjawił się i spostrzegł Ikonena otwierającego drzwi… Wtedy kazał mi przynieść z góry koc, położył się na podłodze przy drzwiach, nas wyprawił i powiedział, że sam będzie tymczasem doglądał chorego. Gdy wychodziliśmy, spostrzegłem, że wyjął z kieszeni rewolwer i położył sobie pod płaszcz zwinięty pod głową. Może tu wyniknąć kryminał…
– Kryminał? – spytał wybuchając śmiechem Pitt, gdyż przypomniał sobie stare dzieje „Witezia" i niedawny wypadek z palaczem Mito.
– A prawda! – zawołał Luda wesołym głosem. – Nie ma tu policji! Wszyscy się zaśmiali przy tej uwadze.
– Czy można jeszcze mówić? – spytał Walicki.
– Ależ zapas opowiadań przynosicie z sobą, towarzysze! – wił się Pitt. – Cóż tam znowu?
– Bo to widzicie, sztormanie, Lowe po bardzo silnym potłuczeniu dostał gorączki, miota się i nie będąc jeszcze zupełnie przytomny, wykrzykuje różne rzeczy, rozmawia z kimś,
komuś grozi, woła… Felczer nagle urwał.
Pitt spojrzał na niego badawczo i spytał cicho:
– Woła?… Kogo?…
– Was, sztormanie… – szepnął Walicki. – Mówi: „On – czysty i jasny… On wszystkich nas uratuje… On jak słońce…"
– Czy kapitan słyszał to? – rzucił pytanie Pitt.
– Właśnie że słyszał… Zbladł i zębami zgrzytnął… – szeptał Walicki. – Dlatego chciałem uprzedzić was, sztormanie…
– Dziękuję! – rzekł sztorman na pozór zupełnie spokojnie, lecz natychmiast myśl zaczęła uporczywie pracować, bo czoło pokryło mu się zmarszczkami.
Odwrócił się plecami do majtków, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona i że wcale go dalszy ciąg nie obchodzi.
Tego brakowało! – myślał Pitt. – To może do gruntu wszystko zmienić.
Jednak wielką potęgę posiada mowa kobiety, gdy wyraża uwielbienie lub miłość do mężczyzny! Zresztą jest to jedno i to samo, gdyż z uwielbienia zawsze wyrasta miłość. Odkąd stoi świat, każda kobieta uwielbiająca cudotwórców, czarowników, proroków, bohaterów i królów w głębi swego serca marzy o chwili, gdy będzie mogła w zapomnieniu i uniesieniu oddać ubóstwianemu swoją miłość.
„Kobieta nie śpi i myśli o nocnej, tajemniczej godzinie, gdy pana swoich myśli lub serca nazwie nie «sidi», nie «serdarem», lecz powie mu drżącymi ustami: «mój najdroższy»!" -głosi stara legenda arabska.
„Skazany jest ten, który dotknie tej jadowitej czary, bo pryśnie jego urok potężny, rozwiany lekkomyślnymi słowami chełpliwej lub zazdrosnej kobiety; człowiek kierujący życiem innych powinien odtrącić kochankę lub zabić ją, jak się odtrąca trujący napój, jak się zabija śmierć niosącego węża" – dodaje twórca innej wschodniej legendy.
Pitt mimo niepokoju i troski z powodu tak niespodziewanie wdzierającej się do jego życia okoliczności, zaczął myśleć o Elzie, ukrywającej się pod nazwiskiem majtka Ottona Lowego. Zwróciła na niego uwagę, chociaż on nie zdradził najmniejszej chęci zbliżenia się do niej? To pochlebiało jego dumie męskiej.
Kobiety były poniekąd przyczyną jego upadku moralnego, gdyż o ile mogą podnieść człowieka na wyżyny godności ludzkiej, geniuszu i bohaterstwa, o tyle też potrafią cisnąć do najohydniejszego bagna lub pogrążyć w gnuśnej obojętności dla wszystkiego, co stanowi treść życia i jego najpiękniejszej, najszczytniejszej ozdoby.
Pitt przypomniał sobie słowa jakiegoś pisarza, mówiącego: „Kobieta jest w całej pełni człowiekiem, nosicielką boskich i zwierzęcych instynktów. Może stać się bóstwem opromieniającym miliony ludzi – może być najbardziej pogardzanym wyrzutkiem, zatruwającym społeczeństwo."
Pitt zaklął w duchu, bo w obecnym swoim życiu, które zaczynał na nowo budować, nie chciał spotykać ani pięknych, niedostępnych bogiń, ani powabnych i ciągnących ku sobie jak przepastne wąwozy górskie kapłanek grzechu.
Tego mi tylko brakowało do szczęścia! – myślał, z niepokojem oczekując ukazania się Olafa Nilsena.
Kapitan wkrótce zjawił się na mostku i zapytał majtków stojących przy sztorwale:
– Gdzie jest sztorman?
– Stoi na sztabie! – odpowiedział jeden z rudlowych. – Już godzina upłynęła, jak przygląda się morzu. Lubi sztorman to miejsce.
Nilsen wiedział o upodobaniu Pitta i to go uspokoiło. Długo przyglądał mu się bacznie, aż posłał po niego bosmana.
Zaczyna się… – pomyślał Pitt i natychmiast twarz powlokła mu się nieprzeniknioną obojętnością, a usta zacisnęły się mocniej.
Jednak sztorman pomylił się. Olaf Nilsen spotkał go przyjaźnie i rzekł, wpijając swe skośne oczy w twarz Pitta:
– Lowe czuje się lepiej! Już nie majaczy… Bóle ustały…
– To bardzo szczęśliwie dla Lowego – spokojnym głosem odparł sztorman. – Powinien być wdzięczny felczerowi.
– No, tak!… – mruknął kapitan i dodał-weselszym głosem: – Chodźmy, mister Siwir, podziękować załodze za rzetelną pracę w ciężkiej potrzebie!
Załoga już się zebrała na posiłek do biesiadni. Lowe siedział na tapczanie, szczelnie otulony w koce. Olaf Nilsen dziękował majtkom za odwagę i staranność, wyróżniając pracę nowo zaciągniętych ludzi i podwyższając wszystkim procent od zysków, które miał osiągnąć ze sprzedaży polarnych towarów. Na jego rozkaz Michał Ryba, piastujący – oprócz bosmańskiej – godność stewarda okrętowego, przyniósł z magazynu parę butelek dobrego koniaku i kilka białych glinianych dzbanków angielskiego porteru. Załoga mocno się podochociła.
Pitt, który teraz ciągle był na baczności, kilka razy rzucał przelotne, lecz badawcze spojrzenia na Lowego. Twarz i oczy majtka nie zdradzały jednak żadnego wzruszenia, które mogłoby zwrócić uwagę Nilsena. Młoda, pogodna twarz była uśmiechnięta, jasne, śmiałe oczy miały łagodny wyraz.
Przyśniło się Walickiemu czy co? – myślał sztorman. – A może Lowe majacząc plótł różne inne brednie?
Nilsen ujrzawszy, że wszystko już wypito, ciężko się podniósł i rzekł:
– Teraz idźcie na wypoczynek… Daję dwie godziny. Bosman wyda porcję koniaku ludziom z warugi. Zaraz ich tu przyślę. Przy sztorwale stanę ja, a do pomocy wezmę sobie felczera.
Kapitan zamyślił się na chwilę, niby się wahając.
– Mister Siwir! – mruknął, zwracając się do Pitta. – Gdy ludzie pójdą do kasztelu, pomóżcie Lewemu dojść do jego kajuty i położyć się… Będę posyłał do niego od czasu do czasu Walickiego, aby zmieniał mu okłady.
Z tymi słowami Nilsen wyszedł, a za nim Walicki, naciągając zbyt szeroki dla niego płaszcz szturmowy.
Bosman wyprawił ludzi do czeladni i zakrzątnął się wraz z Tun-Lee koło posiłku i napoju dla zmienionej warugi.
Pitt pomógł Lowemu podnieść się, starannie otulił go płaszczem i kocami i wziąwszy pod ramię poprowadził, trzymając się wantów, basztaków i parapetu dekowego, przez pokład, uciekający spod nóg co chwila.
Gdy szedł, czul wparty w siebie z tyłu wzrok Olafa Nilsena.
Czy kapitan urządza próbę, czy podejrzenia jego rozwiały się? – myślał Pitt, prowadząc osłabionego, chwiejącego się na nogach Lewego.
Pomógł mu położyć się do łóżka, starannie nakrył i postawił na stoliku ciężki, okrętowy kubek z wodą.
– Teraz już wszystko, Lowe! – mruknął sztorman. – Leżcie, śpijcie i jak najprędzej zapomnijcie o swoich sińcach!
– Dziękuję wam, sztormanie! – gorąco szepnął Lowe. – Dziękuję… Nie wiecie nawet, coście dla mnie zrobili! Życie przede mną otworzyliście… Zapaliliście dla mnie słońce w mroku… Wskrzesiliście nadzieję… Uratowaliście mi życie! Dziękuję, dziękuję! Nigdy tego nie zapomnę! Umrę za was, jeżeli zajdzie potrzeba lub jeżeli wy tego zażądacie!
Głos Lowego zmienił się do niepoznania. Stał się dźwięczny i miękki, a nuta szczerości i wdzięczność namiętna zdradziły kobietę.
– Upiliście się, towarzyszu! – rzekł Pitt, pokrywając śmiechem zmieszanie. – Zrobiłem to, co uczyniłby nasz kapitan, mechanik lub kuk. Przesadzacie!
– O, nie! – zawołał Lowe, i Pitt nie zdążył się opamiętać, gdy majtek schwycił jego rękę i zaczął okrywać ją pocałunkami. – Wy – jasne słońce! Duże oczy Lowego napełniły się łzami, usta drżały.
– Upiliście się – nic innego! – mruknął sztorman. – Śpijcie! Odchodzę… Zamknął drzwi i wyszedł na pokład.
Wzrok jego spotkał się z jarzącymi źrenicami Olafa Nilsena. Kapitan wcisnął głęboko na czoło zydwester, a spod jego ronda ponurym ogniem błyskały czarne, skośne oczy.
– Wszystko w porządku! – krzyknął podchodząc do mostku Pitt. – Lowe już się położył. Postawiłem przy nim kubek wody do picia. Teraz idę się przespać, kapitanie…
Nilsen, słysząc spokojny głos sztormana i spostrzegłszy obojętny, zimny wyraz jego oczu, natychmiast się uspokoił i zawołał:
– Idźcie! A przez noc będziemy razem na warudze!
– Ali right! – odpowiedział sztorman, znikając w biesiadni. Po odejściu Pitta Nilsen zwrócił się do stojącego przy sterze. Walickiego i rzekł wzruszonym głosem:
– Dziękuję wam, towarzyszu, z duszy za to, żeście uratowali… Lowego! Umiem być wdzięczny… Nie zapomnę o was i waszych towarzyszach, gdy będziemy dzielili zyski. Oddam wam ze swojej części… Należy się wam, boście stracili przyjaciela. Szkoda Mengera!
– Szkoda, kapitanie! – zgodził się Polak. – Setny to był chłop – i do wypitki, i do wybitki! Ha! Ale cóż robić? Taki już los Polaków! Koniecznie któryś z nich musi ginąć na obczyźnie za cudzą sprawę. Nic to! Za to kiedyś nasz naród zostanie wynagrodzony sowicie i będzie wielki, potężny! Mnie zaś nie macie za co dziękować, kapitanie. Zrobiłem, com powinien był zrobić… "
– Nie będziemy się certowali! – przerwał Nilsen. – Ponieważ robiliście opatrunek Lowemu, więc wiecie… wiecie że… to kobieta…
– Czyż nikt o tym nie wiedział na statku? – zapytał, nauczony przez Pitta, felczer.
– Ten i ów wiedział – mruknął kapitan – lecz ukrywaliśmy to przed ludźmi, bo w tym jest tajemnica… Lowe chce i musi uchodzić-za zwykłego majtka… Nikomu więc nic o tym nie mówcie, nikomu… nigdy i nigdzie!
W głosie Olafa Nilsena mimo wzruszenia zabrzmiała zwykła groźba.
– Nikomu! Nigdy! Nigdzie! – powtórzył z naciskiem.
– Rozkaz! – odpowiedział Walicki. Rozmowa się urwała. Majtek obracał koło sztorwału, kapitan chodził po mostku, pogrążony w zadumie.
Dwa dni jeszcze walczył „Witeź" ze szturmem, aż dopłynął der Karskiej Cieśniny i nie spotkawszy tu lodowej przegrody, przedarł się na pełny ocean. Karskie Morze pozostało daleko na wschodzie.
Na zachód od Nowej Ziemi ocean tylko lekko „kędzierzawił się" w słońcu, migocąc drobnymi falami.
– Merga się morze… – mówił z radosnym uśmiechem bosman. Sztorman tymczasem uważnie śledził Udo Ikonena. Zachowywał się bowiem majtek istotnie dziwnie. Był podniecony niezwykle, ciągle szeptał po kryjomu z Michałem Rybą, mechanikiem Skalnym, Hadejnenem i Christiansenem, a nawet naradzał się o czymś z Tun-Lee, który mrużył oczy i szczerzył duże, żółte zęby.
Pitt Hardful wyszedł pewnego razu na pokład przed swoją nocną warugą i nagle usłyszał stłumiony świst z mostku; wnet potem chuda postać Chińczyka odbiegła z biesiadni i w popłochu ukryła się w luce prowadzącej do kambuzy.
Sztorman zajrzał do kapitanki, gdzie przy sztorwale stał Hadejnen, a Udo Ikonen przechadzał się po mostku paląc fajkę. Nic tu nie spostrzegł Pitt, więc żelaznymi schodkami wszedł do kambuzy. Kucharz Tun-Lee siedział w kącie i zwijał długi, biały sznur. Był to lont Bickforda, używany do wybuchów, lecz co wspólnego miał kuk z lontem?
– Po co ci ta zabawka, Tun-Lee? – rzekł Pitt, dotykając ramienia Chińczyka. Kuk drgnął, lecz po chwili podniósł bezczelnie uśmiechniętą twarz i odparł:
– Ikonen znaleźć ten lina, kazać go ryngować… Tun-Lee ryngować!
– No to dobrze, Tun-Lee! – rzekł obojętnym głosem Pitt i podniósł się na pokład. W tej chwili wybiły sygnały nocnej warugi.
Ikonen poinformował sztormana o trzymanej ryzie i chciał odejść, lecz Pitt dotknął jego ramienia i spytał:
– Skąd to Tun-Lee wygrzebał lont? Ikonen spuścił oczy i milczał.
– Czyżbyście wy mu to dali, towarzyszu? – pytał dalej sztorman. Fin milczał.
– A jeżeli tak, to po co Chińczykowi ten lont?- rzucił znów pytanie Pitt. Ikonen hardo podniósł drapieżną głowę.
– Cóż to tak wypytujecie mnie, sztormanie? Przecież wy nie jesteście sędzią śledczym, jam nie podsądny? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Ja nie sędzia, wy nie podsądny – rzekł zniżonym głosem Pitt – a jednak mam prawo pytać, wy zaś macie obowiązek odpowiadać. N-no!
– Hej, hej, sztormanie! – zaczął się śmiać Ikonen, mrużąc oczy. – Hej, hej! Nie z tego tonu zaczynajcie! Lepiej idźcie z nami razem… Posłuchajcie mojej rady, inaczej pójdziecie rybom na strawę!
– Jeżeli rada dobra, dlaczego nie mam jej wysłuchać? – podnosząc ramiona mruknął sztorman. – Powiedzcie!
– Za wcześnie, sztormanie, za wcześnie! Przyjdzie czas – dowiecie się i postanowicie: albo być z nami i dobrze na tym zarobić, albo wystąpić przeciwko nam i… dać nura na zawsze.
– Szkoda, że nie mamy tu kapitana! We trzech to by łatwiej było nam przyjść do porozumienia! – zauważył, nie zdradzając swego niepokoju, sztorman.
– Jeżeli zauważymy, że Olaf Nilsen został powiadomiony… – zaczął, groźnie marszcząc brwi, Ikonen, lecz urwał, gdyż na mostek wszedł Luda, kierując się ku sztorwałowi.
– Szkoda, że nie zakończyliśmy tak niezmiernie ciekawej rozmowy! – rzucił Pitt zupełnie poważnym głosem.
Lecz Ikonen wyczul drwiący ton, i pochylając w stronę sztormana wściekłą twarz, szepnął:
– Hej! Nie żartujcie ze mnie i pamiętajcie, com wam powiedział.
– Postaram się, o ile nie zapomnę – odpowiedział Pitt – lecz w każdym razie dziękuję za przyjacielską radę. Udo Ikonen!
Fin, oglądając się z wściekłością, odszedł do czeladni na forkasztel.
– Macie z sobą rewolwer, towarzyszu? – szepnął sztorman do Ludy.
– Mam… – odparł zdumiony majtek… – To dobrze! Trzymajcie go pod ręką na wszelki wypadek… – powiedział Pitt. – Ryza na SW!
Oddawszy rozkaz, zbiegł na pokład i stwierdziwszy, że nikt go nie podgląda, uważnie obejrzał deski deku. Od razu spostrzegł, że kilka z nich było niedawno wyłamane i na nowo wstawione. Ktoś też odrywał i naprawiał deski w ścianie biesiadni, a pod progiem kajuty kapitana widniał świeżo wywiercony otwór z bielejącym w nim sznurem.
– Chcą wysadzić w powietrze kapitana! – domyślił się Pitt. – Tylko Tun-Lee mógł to wszystko przygotować, gdyż on sprząta kajutę Nilsena. On też dokona zamachu z kambuzy, dokąd przeciągnął lont pod pokładem…
Skradając się jak najciszej, Pitt zajrzał do kambuzy. Chińczyk coś majstrował w kącie. Pitt nie miał już żadnej wątpliwości, więc postanowił działać nie zwlekając. Cicho gwizdnął nad luką prowadzącą do kuchni.
– Zaraz… zaraz być gotowe… – warknął Tun-Lee.
– Wychodź… – zmienionym głosem zawołał Pitt. -Sztorman ukrył się za szalupą i czekał. Chińczyk wygramolił się na pokład i zaczął się rozglądać, nie zadowolony, że go oderwano od roboty. W tej chwili Pitt zarzucił mu na głowę swój płaszcz, zdusił gardło i powlókł chudego kuka do swej kajuty. Tu zakneblował mu usta, związał starannie i rzucił przerażonego Chińczyka na podłogę.
Zdjąwszy ze ściany rewolwer, Pitt zamknął kabinę na klucz i wyszedł. Stanąwszy przed progiem kajuty Olafa Nilsena, sztorman odciął część sznura prowadzącego pod podłogę i wszedł. Kapitan leżał na tapczanie i nie spał.
– Wstawajcie, kapitanie, Ikonen coś zamyśla złego!
– Aha… nareszcie! – mruknął Nilsen. – Skończę dziś tę grę na zawsze…
Porwał się na równe nogi, schwycił rewolwer i wybiegł na dek. Za nim podążył Pitt.
Nie zdołali jednak oba zbiec ze schodków prowadzących na pokład, gdy rozległy się strzały buntowników, ukrytych za beczkami, szalupami i zwojami lin.
Pitt schwycił się za pierś, czując silne, ostre pchnięcie. Po chwili poczuł, że pod marynarską koszulką spływa mu struga krwi. Zamroczyło go, więc schwycił się oburącz za poręcz schodków. Jednak stracił przytomność i potoczył się na dek.
– Stój, Olafie Nilsen! – rozległ się z zasadzki głos Ikonena. – Ani kroku dalej! Chcemy załatwić sprawę po dobremu.
– Mów! – warknął kapitan, prostując się i dłonią ścierając sączącą się mu nad uchem krew.
– Żądamy połowy całego zysku dla starej załogi, a nie dla tych przybyszów i ciurów! -zaczął Michał Ryba, stojący za szalupą.
– Nie! – przerwał mu Nilsen. – Byłoby to niesprawiedliwe, bo nowa załoga pracowała nie mniej, a może więcej od was w ostatniej pływance. Bez tych ludzi stalibyśmy jeszcze w dryfie koło ujścia Jeniseju! Nie!
– Zgodzisz się, stary wilku! – krzyknął Ikonen. – Polacy są zamknięci w tylnym kasztelu i zrobimy z nimi co zechcemy, jeżeli uczynią coś nie po naszej myśli!
– Nie dam, bo skrzywdziłbym tych ludzi – powtórzył Nilsen z uporem.
– Hej, hej, Olafie Nilsen! – złowrogim głosem ciągnął dalej Ikonen. – Szczekasz o sprawiedliwości, krwawy zbóju? Ty i sprawiedliwość! Kto zamordował Szaffarda, Ludwika Gui, małego
Henryka Dżibliko, Webera, Kroiła i palacza Mito? Kto od trzech lat gnębi nas i trzyma pod groźbą śmierci? Ty, ty – Olafie Nilsen, synu diabła i wiedźmy, do stu tysięcy harpunów! I ty śmiesz mówić o sprawiedliwości i krzywdzie! Pluję na słowa twoje jak na szczekanie psa!
– Mówisz dużo. Udo Ikonen… tak dużo, że nie mogłem doczekać się końca i myślałem o innym. Gdybyś tak zamiast mówić rzucił rewolwer, zakasał rękawy koszuli i wyszedł na pokład. Wtedy położyłbym broń na stopniach mostku i spotkałbym się z tobą… po raz ostatni… Po raz ostatni. Udo Ikonen! Biedny, rozpąsiony drabie, gnębiony przeze mnie, a tak bogaty z mojej łaski, że mógłbyś całą ulicę kupić w Abo lub Uleaborgu, gdyby na ciebie tam nie czyhał kat! Chodź! Skończmy z sobą, to najpierw, bo z tamtymi ludźmi ja dojdę do ładu… Chodź! Potańczymy…
– Gnębisz nas wszystkich przez tę dziewkę! – ryknął Ikonen.
– Chcielibyście skrzywdzić ją, poniżyć w niej człowieka! – z wściekłością wykrzyknął Nilsen. – Ona schroniła się przed życiem na mój statek i póki ja oddycham – włos jej z głowy nie spadnie, słyszysz?
– Niedługo już będziesz żył, Olafie Nilsen, więc obietnicy dotrzymasz… Jednak możesz jeszcze zachować życie, jeżeli przystaniesz na nasze żądanie…
– Powiedziałem – nie! – odparł Norweg.
– Pierwsze żądanie to furda! – rozległ się znowu głos bosmana. – Najważniejsze są dwa następne. Słuchaj więc! Punkt drugi – wysadzamy cię po sprzedaniu ładunku „Witezia" na brzeg koło Vardó, a jeżeli chcesz, to na Lofotach…
Przy tych słowach rozległ się śmiech Ikonena, Ryby, Hadejnena i Christiansena, zaczajonych w różnych miejscach. Olaf Nilsen ponuro milczał.
– Podpiszesz nam papier, mianujący bosmana Rybę kapitanem „Witezia". Będziemy ci spłacali trzecią część zysków za twój szoner, lecz cały proceder poprowadzimy sami.
– Cóż wam się nie podoba na „Witeziu"? – zapytał podnosząc głowę Nilsen.
– Widzimy, że ten zwariowany sztorman Pitt Hardful, który, zdaje się, dostał teraz dobry orzech do zgryzienia, chce ciebie na mnicha przekabacić… Nam się to wcale nie uśmiecha!
Olaf Nilsen zamyślił się i nagle zupełnie spokojnym głosem zawołał:
– Zgoda! Oddaję wam „Witezia" na trzy lata z warunkiem, że będziecie mi płacili piątą część zysków i że dacie mi spokojnie zejść z pokładu w Londynie z Pittem Hardfulem, jeżeli będzie żył, i z Ottonem Lowe.
– Olafie Nilsen, nie żartuj sobie z nas! -krzyknął Ikonen. – Wiesz, że cały spór idzie o tę kobietę! Rozegramy ją i będzie należała do tego, kto wyciągnie los…
Kapitan słuchał i milczał. Myśl jego jednak pracowała usilnie. Rzucić się na tych ludzi i zmiażdżyć ich! Sześciu olbrzymich, posiadających straszliwą siłę ludzi – to nawet dla Olafa Nilsena było za dużo. Szczególnie obawiał się spotkania z Mikołajem Skalnym. Kaszub z łatwością łamał podkowy i sztaby żelazne, zginał w palcach niby skrawki tektury ciężkie, srebrne durosy hiszpańskie i rozrywał jak papier blaty grubej blachy.
– Tamci mnie nie wezmą, jeżeli nie ustrzelą lub nie pchną nożem – myślał Nilsen – lecz Skalnemu nie dam rady nawet sam na sam…
Jednak nieznacznie, krok za krokiem posuwał się na dół schodkami mostku, aż dotknął stopą ramion leżącego na deku sztormana.
– Pozwólcie mi przyjąć udział w rozgrywce… – mruknął Nilsen.
– Nie ma głupich! – odezwali się buntownicy. – Ona w tobie się kocha.
– Ona nie mnie kocha – odparł ze smutkiem w głosie Norweg. – Nie mnie, bo gdyby kochała, to dawno byłaby moją żoną, a wy – na dnie morza, psy szczekające! Ja wszystko robiłem, aby mnie pokochała… zdobyłem bogactwo, pokazałem jej swoją miłość, odwagę, silę… teraz chciałem rozpocząć czyste, jasne życie… lecz – nic i nic! Cóż wy możecie zrobić, aby pokochała którego z was?
– Nam jej miłość niepotrzebna! – krzyknęli majtkowie, wyrzucając potoki ohydnych słów i żartów.
Ikonen wysunął się nawet spoza beczek i wymachując rękoma, wstrętnie zaklął i zawołał:
– Powinna należeć do tego, kto ją wygra, bo kobieta… Nie skończył jednak, gdyż Nilsen runął na niego. Fin nie zdążył wystrzelić, i po chwili wyłuskwiony z dłoni rewolwer, mignąwszy w powietrzu, spadł za burtę.
Dwa potężne ciała zwarły się w jedną rozmiotaną, szalejącą po pokładzie bryłę. Inni buntownicy wybiegli ze swych skrytek i rzucili się na pomoc Ikonenowi. Wkrótce potworny kłąb zbity z pięciu zapaśników przewalał się od burty do burty szonera, obijał się o słupki parapetu i drągi szpilów. Rozlegało się głośne sapanie, zdławione krzyki, urywane jęki i ciężki oddech walczących. Raz po raz któryś z majtków wylatywał w powietrze i padał na wznak, wyrzucony potężnym pchnięciem Olafa Nilsena. Na białych deskach pokładu tu i ówdzie widniały ślady krwi…
Walka ponura, zacięta, trwała długo, aż wreszcie jeden po drugim zaczęli się podnosić zapaśnicy, straszni, zdyszani i pokrwawieni, w porwanych na strzępy koszulach, ze śladami razów i palców, które dusiły, na twarzach i szyjach.
Na pokładzie pozostał Olaf Nilsen leżący bez ruchu. Ikonen i Christiansen szybko związali go cienką linką, zarzucili stryczek na szyję, podnieśli i ustawili przy maszcie.
– Przerzucić linkę przez topreję! – krzyknął zduszonym głosem Fin.
Hadejnen wdrapał się na maszt i umocował linę. Buntownicy zaczęli cucić kapitana. Wkrótce odzyskał przytomność i ze zdumieniem oglądał. się. Przypomniał sobie wszystko i zrozumiał, co mają z nim uczynić jego wrogowie.
– Słuchaj, Olafie Nilsen! – rzekł do niego Ikonen. – Za chwilę umrzesz. Stryczek już czeka na ciebie. Powiedz, gdzie masz sporządzony testament?
Kapitan milczał, patrząc ponad głowami otaczających go wrogów.
– Jeżeli nie masz testamentu, to powiedz tu przy świadkach, komu przekazujesz „Witezia" i cały majątek?
Olaf Nilsen podniósł głowę jeszcze wyżej i zaczął przyglądać się obłokom, zarumienionym zorzą wieczorną. Ikonen kopnął go nogą i krzyknął:
– Mów, bo inaczej zmusimy cię ogniem do gadania! Kapitan wciąż milczał.
– Christiansen, biegnij no po smolę! Podpieczemy go, wtedy będzie śpiewał!
– Smoła do szpaklowania deku zamknięta w rumie – rzekł Christiansen. – Bosmanie, daj klucz!
– Pójdziemy razem… – rzekł bosman. Ikonen i Hadejnen usiedli na zwojach lin.
Olaf Nilsen spokojnie przyglądał się, jak bosman z Christiansenem ściągali ciężki brezent z rumu. Później spojrzał na nieruchome ciało sztormana i ślady krwi na pokładzie.
Gdzie są Mikołaj Skalny i kuk? – myślał Nilsen. – Podczas bójki nie zauważyłem ich. Co się z nimi stało?
Olaf Nilsen nie wiedział, co się działo na szonerze od chwili, gdy do załogi wstąpili Polacy.
Gdy na pokładzie szonera zjawił się Pitt Hardful, człowiek z innego świata, przyniósł on z sobą jakiś nowy powiew, zanikły od dawna, lecz budzący myśl i wspomnienia nieraz rzewne lub gorzkie. Jednak tylko dwoje ludzi odczuło ten powiew. Jednym z nich był Otto Lowe, czyli Elza – kobieta, jak zwykle, nawet w chwili upadku wrażliwa i podatna na zew szlachetny. Nazwała ona ten nowy powiew po swojemu – „jasnym życiem".
Drugim człowiekiem, który wyczuł też coś nowego, wrywającego się do wspólnego życia na okręcie, był Olaf Nilsen. Na razie walczył z tym uczuciem ciągłego zakłopotania i jakby wstydu za przeszłość, lecz później, poznawszy bliżej Pitta i zrozumiawszy jego poglądy, pomyślał stojąc kiedyś na warudze:
Prawe życie – to dobrze! Nie wstydzić się swoich twardych, spracowanych dłoni, niezgrabnych ruchów, marynarskiej kurty i grubego głosu, nawykłego do klątw i komendy podczas zwani, dmy i szturmu. Móc zasiąść przy jednym stole z najdostojniejszymi i najszlachetniejszymi, bo w sercu się nosi uczciwość i siłę w dążeniu do jasnego celu, co nie każdy elegant miejski posiada – to bardzo dobrze!
Może zresztą Olaf Nilsen nigdy by tak nie pomyślał, gdyby nie pragnął z całą namiętnością swojej prostaczej, dzikiej natury przykuć do siebie serce ukochanej kobiety. Znal ją i rozumiał, że powinien wzbudzić w niej zachwyt i uwielbienie nie tym, czego może dokonać lada szyper lub odważny rybak, gdyż Elza wszystko to już widziała, lecz czymś innym – wznioślejszym i jaśniejszym, co nie jest każdemu dane.
Chwytał się więc wszystkiego, co mogło zbliżyć go do wymarzonej miłości. Poszedł chętnie za radami nowego sztormana. Mówił o nim- „mister Siwir", myślał zaś -„Człowiek".
Pitt Hardful był dla Olafa Nilsena, zrodzonego w mglistych fiordach Norwegii, wśród huku i łoskotu siwych, zimnych fal, bijących w stare, czarne urwiska, pomiędzy prostymi i twardymi jak rodzime skały rybakami – ideałem człowieka, który mógł i miał prawo kierować życiem innych ludzi. Gdy patrzał na sztormana, nieraz myślał, że takimi muszą być królowie, ministrowie, wielcy wodzowie, członkowie parlamentu, którzy królom prawdę mówią w oczy, biskupi obcujący z Bogiem i ci bogacze, dla których pracują cale flotylle dużych parowców handlowych, mrowie szonerów, szkut, barkasów i innych drobnych statków.
Może nawet święci tak wyglądali, albo nawet apostołowie Chrystusa… – z trwogą i rozrzewnieniem nieraz myślał Norweg.
Majtkowie „Witezia", przyglądający się podejrzliwie nowemu sztormanowi, ujrzeli w nim wkrótce silę wrogą, a przynajmniej obcą. Nie mogli bowiem ci ciemni ludzie, nieraz w życiu dopuszczający się różnych, często krwawych zbrodni, zrozumieć wysiłku Pitta w kierunku wprowadzenia swoich nowych towarzyszy na drogę uczciwego życia, o którym tak marzył i którego pragnął.
Zaczęli go wkrótce nienawidzieć, ukrywając to w strachu przed kapitanem. Stało się to wtedy, gdy zauważyli niezawodny wpływ sztormana na Nilsena… Groziło to tym ludziom nowymi powikłaniami życiowymi. Olaf Nilsen mógł porzucić raz na zawsze dawny półkaperski, półprzemytniczy proceder, dający tak świetne zyski całej bandzie, mógł stać się zwykłym szyprem handlowego statku, a wtedy trzeba byłoby każdemu z ludzi załogi wylegitymować się, stanąć w szeregu zwykłych, prawem nie ściganych obywateli tego lub innego kraju. Tymczasem ciemna przeszłość marynarzy „Witezia" nie rokowała po temu żadnej nadziei. Dla nich na całej kuli ziemskiej nie było bardziej bezpiecznego miejsca nad dek „Witezia", na krótki czas wchodzącego do portów, a na długo znikającego w pustyni oceanu i rzadko odwiedzanych mórz.
Z powrotem Olafa Nilsena do życia „białych" szyprów byliby porzuceni na laskę losu, a prawo karne niezawodnie nałożyłoby na nich swoją surową dłoń. Majaczyły przed oczami tych wilków i panter morskich mroczne mury i kraty więzienne, a czasami w nocy ci nieznani zbrodniarze miotać się zaczynali, gdy w sennej marze wypływały przed nimi ohydne zarysy szubienicy. Rozumieli, że mogli istnieć bezkarnie pływając od dowództwem „czarnych" kapitanów, których już coraz mniej spotkać teraz można na wodach nawet dalekich północnych i południowych oceanów.
Pitt zamierzał odebrać im tę ostatnią deskę ocalenia, pragnął przekształcić Olafa Nilsena w „białego" szypra, więc nienawidzieć zaczęli nowego sztormana.
Nienawiść ich podsycała też obawa, że Nilsen, porzuciwszy dawny niebezpieczny i niewyraźny proceder półhandlarza, półpirata, zechce urządzić życie na brzegu i założyć własne gniazdo rodzinne, wprowadzając doń Elzę.
Elza!… Ciemne jak noc burzliwa serca bosmana i jego czeladzi nie znały miłości. Miotały nimi inne uczucia, dzikie instynkty i żądze. Nie rozumieli, dlaczego Olaf Nilsen, mając na pokładzie młodą i piękną kobietę, za którą nikt się ująć nie może, pozwolił jej ukrywać się pod postacią zwykłego marynarza, dlaczego oszczędzał ją i otaczał szacunkiem, niemal ubóstwieniem.
Obecność kobiety drażniła tych silnych, młodych i zdrowych jak dęby ludzi. Nieraz zrywała się żądza i chęć gwałtu, lecz wyrastała postać Olafa Nilsena, groźna w swej sile i Otoczona postrachem, odziedziczonym po przodkach Norwega – wojownikach, zwycięskich wikingach, a być może jeszcze po innych – czarownikach i krwawych najeźdźcach, których krew wlała mu w żyły matka, Mongołka z Karelii.
Pod surowym spojrzeniem czarnych, skośnych oczu kapitana odchodzili dzicy majtkowie skuleni-jak pobite psy, warcząc z cicha.
Tymczasem w kajutach obydwóch kasztelów zaszły wielkie zmiany.
Polacy, ludzie bywali i kulturalni, od razu się rozejrzeli dokładnie i zrozumieli, że mało będą mieli wspólnego z załogą „Witezia".
Michał Ryba, który na razie lgnął do nowo zaciągniętych ciurów, gdyż mógł rozmawiać z nimi w swojej ojczystej mowie, wkrótce odkrył przed Polakami swoją duszę, co zwykle czynią Rosjanie. Jednak dusza ta była mroczna, ponura, pełna dzikich porywów i żądz, więc Polacy natychmiast ujrzeli w niej przepaściste bagno, w którym się zrodził bolszewizm z jego krwawymi rządami.
Nic nie mogli mieć wspólnego z dzikim bosmanem synowie narodu, który odczuwał na sobie od wieków brzemię posłannictwa, słysząc w duszy swojej brzmiące hasło wolności i pokoju dla ludzkości całej.
Inni przypadkowi towarzysze byli ludźmi tegoż rodzaju co bosman, z wyjątkiem Udo Ikonena, niezawodnie wyrzutka cichego, pracowitego i wytrwałego społeczeństwa fińskiego. Był to zbrodniarz z krwi i kości, kierowany poziomymi namiętnościami, złośliwy, mściwy, drapieżny.
Inaczej było z Mikołajem Skalnym.
Olbrzym był milczący jak głaz; zdawało się, że spał i że we śnie dokonywał swych czynności, sprawny jak automat i jak maszyna bezmyślny.
Twarde życie na jałowych piachach wybrzeża najbiedniejszego w ryby Morza Bałtyckiego i ciężka ręka obcego narodu, rządząca prastarym szczepem słowiańskim, wytworzyły i ukształtowały charakter Kaszubów. W ludziach nie pokładali oni nadziei, tylko w Bogu. Toteż we wszystkim widzieli Kaszubi dopust Boży i błagali Twórcę i Syna Jego o przebaczenie, łaskę i pomoc.
Marynarze z czeladzi „Witezia" nieraz drwili sobie z olbrzymiego, ponurego mechanika okrętowego, gdy udając się na spoczynek lub czując nadchodzący szturm, korzył się przed małym obrazkiem Matki Bożej i bił się w pierś potężnymi, do miotów kowalskich podobnymi pięściami, aż dudniło w kajucie.
Mikołaj Skalny był rad Polakom. Nie znał nikogo z tych dalekich, oderwanych rodaków, lecz mowę przechował wspólną, zrozumiałą, chociaż pełną obcych zwrotów i germańskich słów. Czuł Kaszub w Wielkopolanach pobramatymczą krew, i przywiązał się do nich.
Szczególnie polubił Mariana Rynkę, bo miał dla niego szacunek zawodowy. Rozumiał bowiem mechanik-samouk, że w Rynce, którego koledzy nazywali inżynierem, spotkał bardzo uczonego człowieka. Naradzał się z nim, uczył się od niego, rozmawiał z nim przy każdej sposobności, a wpadł w zachwyt, gdy Rynka wykombinował taki prosty i dobry sposób naprawy złamanego steru. Dla prostodusznego Kaszuba, z podrzędnego ślusarza zaawansowanego na mechanika okrętowego, noszącego podwójne galony na rękawach marynarki, było to szczytem genialności.
Polacy widzieli, że długi pobyt wśród dzikich i ciemnych ludzi, stanowiących załogę szonera, oderwanie się od rodziny i ojczyzny, którą mechanik porzucił młodzieńcem, wycisnęły już swe ślady w dość pierwotnej naturze olbrzyma z piaszczystego, słowiańskiego wybrzeża Bałtyku. Ślady te nowi koledzy widzieli na każdym kroku, lecz zrozumieli od razu, że jest to zbłąkany człowiek, obcy środowisku, w które rzucił go los włóczęgi-marynarza. Nie odtrącili go więc od siebie, jak się to mimo woli stało z innym Słowianinem -Rosjaninem.
Starali się Polacy przy każdej sposobności zaciągnąć Kaszuba do swej kajuty, opowiadali mu o Polsce i o tym, co się działo obecnie we wspólnej ojczyźnie, miotającej się w wirze walki o wolność, o czym dochodziły ich jeszcze na Murmanie wieści niejasne.
Mikołaj Skalny słuchał uważnie i ważył wszystko w swojej sennej głowie. Nie znać jednak było na nim żadnego wzruszenia.
– Kamień – nie człowiek z tego Skalnego! – oburzał się nieraz niecierpliwy, bo najmłodszy Sanicki. – Słowa odskakują od niego jak groch od ściany!
– Zaczekajcie! – uspokajał go rozważny Rynka. – Obudzi się kiedyś, i to jak się obudzi! Zobaczycie!
Stało się to prędzej, niż ktokolwiek z Polaków mógł przewidzieć.
Pewnego razu w kasztelu Sanicki, posiadający silny głos, zaczął śpiewać piosenki ludowe, inni wtórowali mu, tworząc dość niedobrany chór. Skalny bardzo się ucieszył z tej nowej rozrywki, śmiał się, oczy mu błyszczały. Nareszcie Polacy odśpiewali „Boże, coś Polskę", a pieśń ta na obczyźnie, wśród spienionych fal Oceanu Lodowatego brzmiała jak modlitwa, szczera i gorąca.
Wszyscy byli przejęci tym uczuciem i nikt nie zwracał uwagi na Kaszuba. Gdy jednak po skończonych śpiewach obejrzeli się na niego – wszyscy zdumieli.
Ogromny, niby z głazu wyciosany marynarz siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. Potworne ramiona drgały mu, a przez kurczowo zaciśnięte palce padały łzy.
– Tę pieśń śpiewano u nas… na wsi… w kościele… do Boga-rodzicielki… – mówił urywanym głosem. – Matula śpiewała… siostra… i jasnowłosa Aniela… córka sąsiada rybaka śpiewała… Cóż to jest? Powiedzcie, drodzy moi… Tyle lat minęło… tyle… a przecież… wypłynęło skądś, z głębiny…
Skalny łkał, i długo nie mógł się uspokoić.
Gdy nareszcie otarł łzy i spojrzał na nowych towarzyszy rozczulonym, miękkim wzrokiem, zbliżył się niego Rynka i ścisnąwszy mocno dłoń olbrzyma, szepnął:
Teraz wy nasz, Polak… Już wy do nich nie wrócicie!
Istotnie Mikołaj Skalny duszą nie wrócił już do czeladni starej załogi.
Gdy się dowiedział o przygotowywanym przez Udo Ikonena buncie, tak wykombinował, że Polacy byli uzbrojeni i w chwili uwięzienia na tylnym kasztelu wszyscy byli zebrani razem; nikt z nich nie pozostał ani na mostku przy sztorwale, ani w hali maszynowej. Przy maszynie Skalny odprawiał tego dnia warugę sam.
Nadsłuchiwał uważnie i od czasu do czasu wyglądał na pokład.
Ujrzawszy, że wszystko skończone, zatrzymał maszynę, wrzucił na palenisko kotłów węgiel, tylnymi schodkami wyszedł na rufę i otworzył drzwi od kabiny Polaków.
– Czekajcie mego sygnału – szepnął do nich – i bądźcie gotowi! Zjawił się na deku i stanął przed Ikonenem, który widząc starego towarzysza, nie zdziwił się bynajmniej.
– Skończymy z Nilsenem niebawem – mruknął Fin. – Zmusimy go tylko przedtem do gadania, bo hardy jest. Podpieczemy go trochę, a wyśpiewa wszystko…
Skalny obejrzał cały dek. Rewolwery leżały porzucone na stopniach mostku. Bosman i Christiansen już zdejmowali pokrywę rumu.
– Kto stoi przy sztorwale? – zapytał mechanik.
– Stałem ja, lecz gdy rozpoczęliście napad, zamocowałem go na martwą ryzę i zbiegiem na dół. Odchylimy się trochę od kursu, ale gdy skończymy z Nilsenem, wyrównamy później, towarzyszu!
– Pewno, że wyrównamy! – potwierdził Ikonen.
– Nie wy będziecie wyrównywali… – jakimś dziwnym śmiechem zaśmiał się Skalny. Udo Ikonen i Christiansen podnieśli głowy i patrzyli na olbrzyma.
Ten nic nie mówiąc zgarnął wszystkie rewolwery i wrzucił do morza. Mechanik myślał i działał powolnie, więc upłynęło kilka chwil, nim zbliżył się do niedawnych towarzyszy i głuchym głosem mruknął:
– Wołajcie na tamtych, którzy włażą do rumu, i co pary w nogach i rękach zwolnijcie kapitana. N-no!
– Zdrada! – wrzasnął Ikonen. – Chłopcy, do mnie! Bij!
– Zaczekam, aż wszyscy się zbierzecie do kupy – rzekł Skalny i wyprostował szerokie bary.
Wkrótce przed Kaszubem stanęło czterech majtków gotowych do walki. Mechanik nagle przybladł i mruknął:
– Odwiążcie i zwolnijcie kapitana, draby, a śpieszcie się, bo gdy się rozgniewam, łby wam pourywam i na tym się wszystko skończy, a szkoda – bo zasługujecie na coś innego… No, żywo!
Banda rzuciła się na Skalnego.
Zdawało się, że zgraja wściekłych wilków z wyciem i zgrzytem zębów opadła niedźwiedzia. Nie zdążyli nawet zadać mu jednego ciosu ani odskoczyć od niego, gdy w powietrzu mignęły mocarne ramiona Kaszuba i zmiotły wszystko, co miały przed sobą.
Padł ze strzaskanymi żebrami i złamaną ręką Udo Ikonen, leżał oddając krew ustami
Hadejnen, ugodzony pięścią w pierś. Bosman i Christiansen zmykali do czeladni, podnosząc ręce do góry i wołając o miłosierdzie.
Mikołaj Skalny nigdy nie przyjmował udziału w bójkach po szynkach, bo się upijał od razu po wyjściu na brzeg i spal jak kamień. Zresztą był usposobienia cichego, nie lubił gwałtownych ruchów i krzyku, bo to zmuszało go do czynów nie wchodzących w zakres jego obowiązków okrętowych.
Teraz czeladź „Witezia" po raz pierwszy przekonała się, czego może dokonać ten siłacz, łamiący podkowy i rozrywający blachę jak starą gazetę.
Skalny obejrzał się, czy nie ma jeszcze jakiego przeciwnika, i gwizdnął. Z rufy wybiegli Polacy z bronią w ręku.
– Towarzysze! – rzekł Kaszub. – Wyciągnijcie za łby z forkasztelu Rybę i Christiansena, zwiążcie im ręce i przyprowadźcie tu…
Polacy kopnęli się ku czeladni, tylko Walicki pozostał i zaczął oglądać leżącego na pokładzie Pitta.
– O psiakrew! – zawołał. – Przedziurawili ci bandyci sztormanowi pierś i zranili lewe udo… Ciężka rana, bo płuco przebite…
Tymczasem od dzioba „Witezia" rozległy się krzyki, przekleństwa bosmana i Christiansena, a po nich drwiący głos Ludy:
– Oj, cicho, owieczki, bo wpakuję kulkę za ucho! Nie wyskrobiecie jej potem, juchy! No, tak. Dobrze! I po co tyle hałasu z powodu takiego drobiazgu? Teraz marsz, naprzód!
– Wszyscy znowu jesteśmy w kupie! – zaśmiał się Sanicki, podprowadzając związanych jeńców.
Olaf Nilsen, zwolniony przez Skalnego, siedział na zwiniętej cumie, blady i ponury.
– Podług obyczaju morskiego na pokładzie swego okrętu jestem sędzią, mającym prawo kary śmierci – rzekł głuchym głosem. – Ikonen oskarżał mnie o to, że byłem piratem, a więc dobrze! Kapitanów-rozbójników morskich nazywano „death-masterami". Będę nim, jeżeli zajdzie potrzeba. Teraz zaś zamierzam sądzić. Związać podsądnych Udo Ikonena i Hadejnena i postawić ich przede mną razem z innymi buntownikami.
Gdy czterech majtków starej załogi stanęło przed groźnym obliczem kapitana, Nilsen uważnie przyjrzał się każdemu z osobna i spytał:
– A gdzie jest ten żółty wąż – Tun-Lee? Nikt go jednak nie widział. Nie znaleziono go ani w kambuzie, ani przy kotłach.
– Nie ucieknie! – mruknął zdumiony kapitan. – Znajdziemy go później! Odetchnął ciężko i ocierając pot z czoła, rzekł:
– Czy macie mi jeszcze co innego do zarzucenia oprócz tego, com wysłuchał od was po zdradzieckiej, tchórzliwej salwie do mnie i sztormana?
Związani marynarze milczeli.
– Rozumiem tedy, że wypowiedzieliście wszystko, ja zaś. zarzuciłem kłam waszym oskarżeniom. Przyczyny dla buntu nie było. Usprawiedliwienia dla was nie ma. Brońcie się, jeżeli możecie. Słucham was!
– Kapitanie! – jąkając się i drżąc zaczął mówić bosman. – Ja nie myślałem o buncie. To Ikonen nas podburzał, a przedtem z nim razem Mito… Mito, którego zmyła fala…
– Nie fala, lecz ja go wrzuciłem do morza! – poprawił Nilsen.
– Ikonen rozpoczął bunt, on strzelił trzy razy do was, kapitanie, i do sztormana. My strzelaliśmy w powietrze… My rozlewu krwi nie chcieliśmy… – mówił żałosnym głosem
Ryba.
– Lecz do buntu przymknęliście? – spytał kapitan, marszcząc brwi.
– Przymknęliśmy! – odparli, spuszczając głowy.
– Co powiesz ty. Udo Ikonen? – rzucił Nilsen pytanie, nie patrząc na Fina. Ikonen stał, zacisnąwszy zęby.
– Przyznajesz się do winy? – padło nowe pytanie.
– Żałuję, że kula tylko zadrasnęła ciebie, Olafie Nilsen, a nie ugrzęzła ci pośrodku czoła! -warknął.
– Tak! – zawołał krotochwilny Luda. – Nieodżałowana pomyłka, która z pewnością drogo będzie kosztowała zacnego pana Ikonena. Ha, trudno! Nie można być nieomylnym. Niech to pana pocieszy…
– Stawiam pytania obecnym! – przerwał mu Nilsen. – Pierwsze: czy fakt buntu został dowiedziony?
– Tak! – odezwali się marynarze.
– Drugie pytanie: czy Ikonen był hersztem tej bandy?
– Był! – odpowiedzieli Polacy i Kaszub Skalny.
– Ogłaszam wyrok! – rzekł podnosząc się Olaf Nilsen. Bunt na okręcie, szczególnie podczas ciężkiej pływanki i wszczęty w celach wyłącznie rabunkowych, zna tylko jedną karę – śmierć przez powieszenie. Skazuję na śmierć Udo Ikonena, Michała Rybę, Alena Hadejnena, Hugo Christiansena i Chińczyka Tun-Lee.
– Kapitanie! Kapitanie! – zawołał padając na kolana bosman. – Miłosierdzia!
– Jednak – ciągnął Nilsen, nie zwracając uwagi na klęczącego przed nim bosmana – jednak zważywszy, że wszyscy byli wciągnięci do buntu przez Ikonena, kara śmierci będzie dokonana tylko na herszcie, innym zaś zamieniam na wydalenie z pokładu „Witezia" w miejscu, które sam obiorę. Oprócz tego były bosman, Michał Ryba, jako człowiek najwięcej mi obowiązany, a więc i najniewdzięczniejszy, powinien ponieść dodatkową karę.
Kapitan umilkł na chwilę, wszyscy zatrzymali oddech, czekając wyroku.
– Michał Ryba! – mówił Nilsen zniżając głos prawie do złowrogiego szeptu. – Darowałem ci życie, lecz dziś, gdy się zacznie psia waruga, pozostaniesz sam na pokładzie i… powiesisz Udo Ikonena!
– Dobrze, dobrze, kapitanie! – wyrwał się bosmanowi radosny okrzyk.
– Podły zdrajco! – syknął Ikonen.
– Skazanego na śmierć Udo Ikonena przywiązać do fokmasztu! – rozkazał kapitan. -Resztę tamtych – do przedniego rumu i zaniknąć! Tak! Sąd skończony… Co do kuka -załatwię to osobno!
Olaf Nilsen, chwiejąc się na nogach, zbliżył się do felczera, schylonego nad sztormanem.
– Czy będzie żył? – szepnął Norweg. Walicki podniósł ramiona.
– Rana ciężka – odparł. – Nic nie mogę powiedzieć tymczasem. Trzeba przenieść rannego do jego kajuty, zrobię opatrunek i będę się starał, kapitanie, gdyż, wierzcie mi, że bardzo poważam i lubię naszego sztormana…
Zaniesiono rannego do biesiadni, skąd drzwi prowadziły do kajuty Pitta, lecz kabina była zamknięta. Gdy znaleziono klucz w kieszeni sztormana i otworzono kajutę, Nilsenowi błysnęły oczy. Ujrzał bowiem leżącego na podłodze skrępowanego Tun-Lee.
Kopnięciem nogi odrzucił go na bok, aby nie zawadzał.
Wniesiono i złożono na łóżku nieprzytomnego Pitta. Walicki zaczął przygotowania do operacji, zawezwawszy do pomocy Rynkę.
– Trzeba zabrać stąd tego Chińczyka – szepnął felczer do kapitana. – Zaraz zawołam naszych chłopców.
– Nie potrzeba!-mruknął Nilsen i schyliwszy się, wziął kuka niby tiomok i wyszedł z kajuty. Nikt nie widział, kiedy Olaf Nilsen zjawił się ze swoją noszą na pokładzie i podszedłszy do parapetu, wyrzucił ją za burtę, strzepnąwszy dłonie i nie oglądając się nawet. Po chwili stał już na mostku i mówił przez telefon do Skalnego:
– Musimy oszczędzać ludzi do Archangielska, gdzie zaakorduję pięciu majtków do Londynu… Przez sześć godzin na dobę będziemy dryfowali, aby dać załodze całkowity wypoczynek… Tymczasem pełny chód!
– Pełny chód! – powtórzył mechanik. Kapitan stanął przy sztorwale, myśląc o rozkładzie warug. Wieczorem w biesiadni przy stole zebrała się cała załoga, nie wyłączając nawet Ottona Lowego, który zwlókł się z łóżka i żądał, aby wpisano go do kolejnej zmiany, gdyż czuł się znacznie lepiej.
– Będziecie doglądali rannego sztormana! – mruknął kapitan. Zdrowi potrzebni do pracy, wy zaś jeszcze nie możecie podołać…
– Dobrze! – odparł Lowe. – Dziękuję wam, kapitanie!
– Kulawy ślepego będzie doglądał! – zażartował Luda. Zresztą do żartów było dużo powodów tego wieczoru. Wszyscy trochę się uspokoili co do Pitta, gdyż Walicki oznajmił, że rana czysta, że płuco nie krwawi, a z nogi kulę pomyślnie wyjęto.
Najwięcej śmiano się z Stefana Sanickiego. Wypadło mu być kukiem. Pierwszy występ nowego kucharza był nie bardzo udany. Mięso było mocno podpalone, kasza niedogotowana, kawa słaba.
– Ho, ho! – śmiał się Rynka. – To z was kucharz nie lada, towarzyszu! Dlaczego nie pójdziecie na szefa kuchni do jakiejś pierwszorzędnej restauracji w Londynie? Brzuch by wam urósł, policzki napęczniały jak bania – i święte mielibyście życie!
– Dajcie chłopakowi spokój!____________________ dorzucił Walicki. – Starał się przecież z całej siły. Czuć
to, bo wszystkie potrawy pachną… potem!
– Chudy, to dlatego i pot nie tłusty! – dodawał Luda. Wszyscy się śmiali, a Olaf Nilsen widząc to, przyniósł z rumu bardzo sympatyczne dzbanki z porterem i parę butelek dżinu.
– Jak to wlejecie w siebie, wszystko wam się wyda smaczniejsze! Nie dokuczajcie Sanickiemu! Cóż on winien, że nigdy nie był kukiem. Od jutra Lowe będzie pielęgnował chorego sztormana i przyrządzał strawę…
– Tak, to będzie lepiej! – zawołał Luda. – A to ta „kawusia" do gardła mi nie idzie.
– Delikatną madę gardziel! – odciął się Sanicki. – Wolicie słabe napoje, jak dżin lub gorzałka. Kawa dla was za mocna, kolego!
– Pij, towarzyszu kuku, porter, i nie gadaj dużo! – klepiąc go po ramieniu zawołał podochocony Luda, głośno się śmiejąc. Psią warugę wziął na siebie Nilsen, a po niej maszyna stanęła i na szonerze zapanowała cisza. Wszyscy spali. „Witeź", zatrzymany w biegu, stał cicho kołysząc się na spokojnych, szerokich falach.
Gdy rozległy się sygnały porannej warugi, marynarze wyszli na pokład. Przy fokmaszcie nie było już uwiązanego Udo Ikonena.
Zniknęła też zapasowa kotwica, zawsze leżąca na deku…
NIEZNANY ŚWIAT „WITEZIA"
„Witeź" spokojnie płynął, kierując się do Białego Morza, gdyż Nilsen zamierzał iść do Archangielska, aby skompletować uszczuploną po buncie załogę.
Jednak następnego dnia po sądzie Polacy zaprosili kapitana do tylnego kasztelu i oświadczyli mu, że są gotowi nieść podwójne warugi, aby tylko nie rzucać kotwicy w rosyjskim porcie. Obawiali się bowiem marynarze, że jako uciekinierzy, mogliby się narazić na prześladowanie władz sowieckich.
Po tej rozmowie Nilsen obmyślił szczegółowo nowy rozkład pracy na deku i przy maszynach, ucieszony postanowieniem załogi. Nieraz już myślał Norweg o tym, że przyjęcie nowych ludzi na statek pociągnie za sobą różne powikłania, gdyż nie mógłby ukryć przed oczyma obcych majtków zamkniętych w rumie bosmana z jego czeladzią.
Mogło to dojść do władz portowych, a wtedy trudno było przewidzieć wyniki. Władze sowieckie, broniące zawsze wszelkich zbrodniarzy, mogłyby przemocą zwolnić więźniów i na ich żądanie nawet zasekwestrować ładunek szonera.
– Czy wy wiecie – zapytał Nilsen marynarzy – że w Vardó i w innych portach o tej porze nie znajdę wolnych ludzi? Musielibyśmy w tak szczupłym komplecie płynąć aż do Londynu.
– Popłyniemy do Londynu! – odpowiedział za wszystkich Rynka, stojący przy sztorwale.
– Jeżeli tak, to all right! – zawołał kapitan.
Na tym tak ważna dla losów statku rozmowa została zakończona.
Załoga pracowała z napięciem wszystkich sił, sumiennie i wytrwale. Nilsen był wszędzie, doradzał, pomagał i dodawał otuchy.
Marynarze zauważyli, że w Norwegu odbywa się głęboka przemiana, bo surowa twarz jego stała się łagodniejsza, zwykła zawziętość przechodziła w wyraz smutku, zdradzanego wyrazem oczu i zmarszczkami koło ust.
Nilsen istotnie przeżywał nowe, nie znane sobie dotąd odruchy duszy, a myśl jego pracowała nieustannie. Było to niezwykłe dla jego namiętnej, surowej duszy przeżycie, dziwne dla prostaczej, upartej głowy myśli.
Pokochał Elzę – a miłość ta była jak siwe fale ojczyzny Norwega. Oderwać samotną skalę od piersi lądu, zdruzgotać ją w swoich wirach i pochłonąć bez śladu i bez oddźwięku, aby słońce nigdy już nie musnęło jej swymi łagodnymi promieniami, aby wiatr nie dotknął jej swym skrzydłem, aby oko ludzkie na niej nigdy nie spoczęło…
O taką miłość z uporem i okrucieństwem walczył Nilsen z marynarzami starej załogi, o nią gotów był stanąć do walki z całym światem.
Nieraz złe głosy szeptały mu do ucha:
– Jesteś kapitanem, panem na „Witeziu", możesz zabić każdego ze swoich majtków, możesz więc uczynić z Elzą wszystko, co zechcesz…
W te chwile podszeptów Olaf Nilsen szedł tam, gdzie pracował Otto Lowe i szukał spotkania z nim, aby rzucić twarde, ponure słowa błagalnego rozkazu, od którego, jak się zdawało kapitanowi, zależy całe szczęście jego życia.
Gdy stawał przed Lowem, zaczynały pałać gorącym ogniem czarne jego oczy. Lowe patrzał na groźnego kapitana jasnym, tęsknym wzrokiem kobiety, umęczonej przez życie, takiej samotnej, że wołała ukryć się przed samą sobą i ludźmi zmieszawszy się w przebraniu z tłumem mężczyzn, którzy mają ten przywilej, że sami sobie tworzą byt i jego formy.
Olaf Nilsen szukał wtedy w głębi jasnych, szeroko otwartych źrenic Elzy chociażby iskry uczucia i przyjaźni dla siebie, lecz kobieta wyczuwała miotające tym silnym mężczyzną myśli i pozostawała spokojną, zimną chwilami nawet, przygotowaną do zaciekłej, rozpaczliwej walki.
Kapitan spuszczał wtedy oczy, mocno zaciskał usta i rzucając Lowemu jakiś zwykły rozkaz, odchodził zawstydzony, zgnębiony, na nowe męki i zmagania się z samym sobą.
Jakieś błyski nadziei spostrzegał nieraz w mroku tak ciężko układającego się dla niego życia, lecz i ta słaba pociecha została mu odebrana. Usłyszał z ust nieprzytomnej Elzy słowa uwielbienia i miłości dla innego człowieka, nie dla siebie. Dzika wściekłość ogarnęła go.
– Zabić tego uczonego, tak zawsze spokojnego i obojętnego sztormana, w burzliwą noc pchnąć go za burtę – i koniec! – doradzały złe głosy – Nikt nie spostrzeże, a wszystko pójdzie inaczej!
W tej chwili stawała przed Nilsenem Elza i Norweg widział wyraźnie jej jasne oczy.
Miotał się, szamotał ze swymi myślami, lecz przyszły nowe wypadki. Sztorman wyrwał śmierci Elzę, uratował kapitanowi życie, uprzedziwszy o buncie i uniemożliwiwszy wybuch w jego kajucie, został niebezpiecznie ranny w obronie kapitana i okrętu.
Może Pitt Hardful umrze… – mignęła Nilsenowi myśl.
Serce zaczęło bić gwałtownie w piersi kapitana. Norweg podniósł głowę i już skądś z daleka miała nadpłynąć radosna nadzieja, gdy nagle oczy Nilsena zgasły, głowa opadła na pierś i smutek napełnił duszę.
– Dlaczego pragniesz śmierci sztormana? – szepnęło sumienie. – Uczciwie bronił ciebie, jak przyjaciel, nauczył cię być białym szyprem, wskazał ci drogę ku bogactwu, poszanowaniu u ludzi! Niczym przed tobą nie zawinił… Na Elzę patrzy jak na zwykłego marynarza z czeladzi okrętowej… Cóż on ci złego uczynił? Odpowiedz, Olafie Nilsen!
Kapitan odpowiedział nie słowami, lecz czynem: posłał Ottona Lowego, aby doglądał rannego sztormana, i obiecał felczerowi hojną nagrodę za uratowanie chorego. Więcej nic już nie mógł uczynić Olaf Nilsen.
Myślał teraz nad tym, że wszystko tak nagle się zmieniło w jego życiu. Ludzie ciągle zagrażający jego wymarzonemu szczęściu z Elzą zniknęli na zawsze lub wkrótce opuszczą statek. Nowa załoga, złożona z całkiem innych osobników, nie była groźna dla Norwega, bo rozumiał, że inaczej patrzą na kobiety, niż zdziczała w portowych spelunkach i podczas niebezpiecznych pływanek dawna załoga „Witezia". Pozostawał wprawdzie Pitt Hardful. Olaf Nilsen miał jednak nadzieję, że sztorman nie stanie mu na drodze.
Elza, zdaje się, kocha Pitta, lecz on nie spostrzega jej zupełnie. Jest on obcym dla nas człowiekiem z nie znanego nam świata. Jakieś wypadki, jemu tylko jednemu wiadome zamiary i myśli przyprowadziły go na dek „Witezia". Ale dusza sztormana pozostaje daleka dla nas i niedościgniona. Jasny to człowiek i poprowadził nas wszystkich bez trudu i walki na inne drogi. Kto wie? Gdyby nie Udo Ikonen, być może życie nasze zmieniłoby się zupełnie… Czym jest dla Pitta Elza? Prostaczką, żoną rybaka z Lofotów, bezdomną kobietą. Czym potrafi zmusić Pitta, aby spojrzał na nią uważnie? Czym mogłaby przywiązać jego serce do siebie? Nie! Nie! Tego nie będzie! Tego być nie może! Wszystko jest więc bardzo dobrze… bardzo…
A tymczasem nie odczuwał Olaf Nilsen radości w sercu. Przeciwnie – cichy smutek coraz bardziej ogarniał go. Nadzieja już nigdy nie opromieniała duszy kapitana, ale uciszyły się też i zapadły w jakąś otchłań wszelkie trwogi, wybuchy nienawiści i zazdrości, burze miotające duszą i sercem marynarza. Zmienił się do niepoznania, co też Polacy-majtkowie od razu spostrzegli i gubili się w domysłach, patrząc na łagodną, wychudłą twarz kapitana i jego tęskne oczy.
Dzielny, wspaniały szyper „Witezia" sam tego nie rozumiejąc wyczuwał zbliżanie się ważnych wypadków, które mogły albo opromienić jego życie, albo pogrążyć go na zawsze w rozpaczy.
– Oby tylko jak najprędzej dopłynąć do Londynu! – mówił w kajucie do towarzyszy Rynka. – Tam się może wszystko wyjaśnić, no i my coś z sobą zrobimy nareszcie.
– Porzucicie „Witezia", inżynierze? – pytali go Polacy. Rynka się zamyślił i cichym głosem odpowiedział:
– Nie wiem jeszcze, co z sobą uczynię… Będzie to zależało od tego, co tu zajdzie na statku… Gdyby wszystko- szło zwykłym trybem, pozostałbym na szonerze, bo cóż my, biedacy, zrobimy w naszym kraju? Ludzi tam dużo, a pracy – tymczasem mało. Tacy żebracy, jak my, spadniemy na karki krewnym i znajomym, będziemy poszukiwali zarobku, a nie znajdując go, zaczniemy pić gorycz niepowodzenia, uskarżać się, zazdrościć i nienawidzieć wszystkich i wszystko! Tymczasem tu po kilku ryzach zrobimy duże oszczędności i powróciwszy z nimi do ojczyzny, weźmiemy się do pracy…
– No, to i chwała Bogu! – zawołał Luda. – My też postanowiliśmy podpisać nowy akord z kapitanem. Skoro wy nie odejdziecie – raźniej nam będzie!… Gdyby tak jeszcze sztorman się wylizał z ran – święte mielibyśmy życie na „Witeziu"! Przy tych słowach wszystkie oczy zwróciły się ku Walickiemu. Wesoły zwykle felczer siedział jednak milczący i smutny.
– Nic jeszcze nie wiem! – mruknął. – Zrobiłem wszystko, jak umiałem i potrafiłem najlepiej, lecz sztorman wciąż gorączkuje, ciągle traci przytomność…
Marynarze z niepokojem wpatrywali się w mówiącego.
– A jak myślisz?… – szepnął Sanicki. Felczer nagle się rozgniewał:
– Cóż ja, nieszczęsny felczerek, mogę myśleć? Zrobiłem co mogłem, a co zrobiła kula w płucach sztormana tego nie wiem, bo na to potrzebny jest doświadczony lekarz! Nic nie wiem! Czekam, co dalej będzie…
Zapanowało milczenie. Słychać było tylko plusk ocierających się o burtę fal.
Tymczasem w kajucie sztormana działy się też rzeczy, o których nikt nie wiedział i których się nie domyślał. Na tapczanie leżał na wznak starannie obandażowany Pitt Hardful.
Blada, wychudła twarz nabrała przezroczystej, niebieskiej barwy, pod oczami czaiły się czarne cienie. Rozpalone gorączką wargi poruszały się co chwila, wyrzucając urywany, rzężący oddech i krótkie słowa, wymawiane bezładnie. Chwilami chory usiłował robić wysiłek, aby się podnieść, rękoma chwytał powietrze i poruszał głową, a wtedy z ciemnego kąta kajuty wynurzała się wiotka postać Ottona Lowego, schylając się nad nim. Gdy miotał się w malignie, uspokajała go łagodnie silnymi ramionami, wlewała do ust lekarstwo lub orzeźwiający napój, robiła okłady, gdy chory leżał nieruchomy i cichy, opuszczała się na kolana i drżącymi ustami lekko muskała blade dłonie sztormana lub w niemej rozpaczy, drżąc od zdławionych łkań, przyciskała głowę do jego stóp, jak skrzywdzone dziecko.
Słysząc równy, spokojny oddech rannego Otto Lowe odchodził, siadał w swoim kącie i snuł przerwaną nić wspomnień i myśli.
W takiej chwili nie był to już Otto Lowe, marynarz szonera, lecz dawna Elza.
Widziała siebie małą dziewczynką o długich, jasnych warkoczach i oczach jak morze groźnego fiordu w pogodny dzień słoneczny.
Biegła z domu rodziców na koniec wioski, gdzie mieszkała stara Lilit, siwa jak północna sowa wdowa po zaginionym w morzu żeglarzu. Nikt nie wiedział, jak dawno żyje sędziwa kobieta w chacie tuż nad urwiskiem wiszącym nad fiordem.
Jedni rybacy mówili, że powinna liczyć osiemdziesiąt lat, inni twierdzili, że sto pięć, młodzież zaś, chłopaki i dziewczęta – nazywali ją Eddą-prababką i wierzyli, że stara Lilit żyła na wyspie Langóy od chwili, gdy pierwsi wikingowie rzucili kotwice swoich ostrodziobych łodzi na dno Hadselfiordu. Jakżeż mogło być inaczej?
Edda umiała na pamięć imiona i wielkie czyny wszystkich sławnych wikingów, pamiętała, gdzie mieli swoje zamki – gniazda orle, jakiej używali broni, które pieśni lubili najwięcej, dokąd płynęli po krótkim wypoczynku i hucznych ucztach, gdy w ofierze oceanowi i groźnemu bogowi Thorowi zrzucano ze skal jeńców; nuciła piękne sagi boskich skaldów i szeptała tajemniczym głosem proroctwa Wali Widzącej. Stara Lilit często prowadziła młodzież na swoje ulubione skały, urągając sile kotłujących się i kipiących bałwanów, siwych jak jej włosy, a groźnych i huczących jak odgłosy dawnych dziejów. Tu, schylając się nad głębią, pokazywała drżącą dłonią leżące na dnie zatopione okręty, szkielety zakutych w łańcuchy królów i wodzów zwyciężonych przez wikingów, miecze, tarcze, hełmy i skamieniałe łuki.
W grzmiących glosach wałów morskich bijących o skalisty brzeg Edda-prababka słyszała bojowe okrzyki wikinga Fingala i słodki głos skalda Osjana.
Nie! Któż z młodzieży lofotańskiej mógł wątpić, że sędziwa Lilit nie żyła w owe czasy?
Gdyby tak nie było – skądże by posiadała takie skarby, ukryte w czarnych skrzyniach okutych żelazem i ozdobionych starymi runami?
Z nich to wydobywała coraz nowe i nowe bogactwa, żyła dostatnio w małej, lecz schludnej, pięknie wewnątrz przystrojonej skórami, kobiercami i makatami chacie, gdzie obok prostego rybackiego stołka zachwycona młodzież podziwiała hebanowe szafy o misternych rysunkach z perłowej masy, barwnych kamieni i kości słoniowej; fotele mahoniowe, rzeźbione, kryte poduszkami haftowanymi jedwabiem; cyzelowane statki domowe z cyny, miedzi i srebra, z widniejącymi na nich znakami indyjskiego lotosu, tureckiego półksiężyca, chińskich świętych hieroglifów i japońskiego kwiatka chryzantemy, co odzwierciedla w sobie wschodzące słońce…
Skądże by to wszystko miała Lilit? Jak mogłaby robić podarki każdej matce rodzącej syna, każdej dziewczynie idącej do ślubu, każdemu człowiekowi umiejącemu pięknie, płynnie, porywająco opowiadać lub dźwięcznie śpiewać?
Nie! Nie! Lilit była Eddą!
Spędzała z nią Elza złote jak stare dukaty poranki krótkiej wiosny w fiordach i długie wieczory zimowe, gdy na północnym firmamencie falowały, wybuchając płomieniem i przygasając, mieniące się promienne zasłony tajemniczego światła zrodzonego na biegunie.
Edda, siedząca w głębokim fotelu przed kominkiem, cichym głosem śpiewała nieraz sagę mądrego Skagena, który znalazł na dalekiej północy górę jasnych duchów, odlatujących na poszukiwanie wielkiej prawdy i sprawiedliwości bez skazy, a znaczących szlaki swego lotu płomiennymi pasmami światła. Opowiadała stara Edda, że duchy ukrywają się nieraz w duszach śmiertelników, a posiadający je człowiek postępuje sprawiedliwie i na szerokie, sławne drogi prowadzi innych ludzi.
Przypominała sobie Elza chwilę rozpaczliwego, bolesnego pożegnania ze starą Lilit przed swoim odjazdem na Austvaagóy, gdy rodzice wyswatali ją z bogatym rybakiem, Waege Tornwalsenem.
Wybujała kibić Elzy, proste, sprężyste nogi pięknie zarysowały się przez lekką tkaninę odświętnego stroju, zaokrągliły się mocne dziewczęce ramiona i świeżym karminem powlokły się usta. Jednak w sercu nie rozkwitł jeszcze kwiat miłości.
Dosięgła jednak wieku, gdy dziewczyny jej kraju wychodziły za mąż, więc nie sprzeciwiała się, nie rozumiejąc straszliwego lub słodkiego znaczenia małżeństwa.
I oto poznała je. Waege Tornwalsen, człowiek prawie stary, lecz mocny jak skamieniały pień zatopionego świerku, wdowiec, wstrętny garbus o kwadratowej, potwornej postawie, z gęstą, rozmiotaną, siwiejącą czupryną i długą, zbitą w jeden kłak twardych włosów brodą, o oczach ponuro błyskających spod krzaczastych brwi, stal się jej mężem.
Zaczęło się nowe życie, jednostajne, szare jak jesień lub jak rozsypujące się południowe skały Hadselfiordu.
Była dobrą żoną, a więc skrzętną gospodynią i wierną, powolną żądaniom męża służebnicą. Wszystko czyniła tak, jak uczyły ją matka i stare kobiety rodzinnej wioski. Nieraz jednak zamyślała się nad tym, dlaczego Lilit nigdy jej nie mówiła o przeznaczeniu kobiety i ani razu nie wspomniała o miłości, wierności i mężu.
Życie się jej wlokło jednostajnym trybem. Młoda kobieta prawie ciągle była sama, bo Tornwalsen spędzał całe miesiące na morzu ze swymi szkutami, wrzucając i wyciągając sieci, a później płynąc do Bodó i Bergen, aby dostarczyć kupcom zdobycz Swych łowów.
Gdy spędzał krótkie dni w domu, zwykle milczeli oboje, bo rybak nie umiał opowiadać, rzucając od czasu do czasu urywane słowa, podobne raczej do rozkazów.
Pewnego razu, gdy minęło już kilka lat wspólnego życia, stary Waege rzekł ponurym głosem, patrząc na żonę spode łba:
– Ma tu przyjechać wkrótce mój syn z pierwszej żony. Nazywa się Eryk… Eryk Tornwalsen. Płocha była jego matka, bo wziąłem ją z miasta… płochy jest Eryk. Wałęsał się gdzieś po świecie. Nie wiem, co robił i gdzie był. Pewno nic dobrego z niego nie wyszło… Strzeż się jego głupich bajd, bo gadać może cały dzień i całą noc. Nigdy nie ma końca jego opowiadaniom. Bogacz! Gdyby miał tyle pieniędzy, ile ma głupich gadek, mógłby kupić całą Norwegię.
– Czy Eryk jest biedny? – zapytała Elza.
– Nic nie wiem! – odburknął stary rybak. – Nie widziałem go piętnaście lat… Przyjechał po raz ostatni goły jak skała Loriku, a wesoły jak skowronek. Gadał i śpiewał. Tyle pociechy miałem z niego!
– Cóż mówił o sobie Eryk? – znowu pytała Elza.
– Głupie usłyszałem gadanie! – mruknął Waege. – Powiadał, że się uczy na aktora teatralnego.
Elza więcej nie pytała, bo nie wiedziała, co to znaczy być aktorem teatralnym, a nie chciała się z tym zdradzić przed mężem.
– No więc cóż? – mruknął Tornwalsen.
Elza podniosła głowę i spokojnym głosem zapytała:
– Czy Eryk jest sprawiedliwym człowiekiem?
– Sprawiedliwym? – zdumionym głosem powtórzył Waege. – Bardzo głupie słowo! Sprawiedliwymi są tylko królowie i bogacze, bo oni sami piszą prawa… Obawiaj się i nie słuchaj Eryka. Jutro z sąsiadami wychodzę w morze na połów… Eryk pisał, że-wkrótce przyjedzie tu z Hammerfestu.
Na tym rozmowa się skończyła.
Minął miesiąc w samotności – tej dobrej i złej powiernicy. Z rzadka tylko wpadały sąsiadki do obszernej zagrody Waege Tornwalsena, aby odwiedzić młodą kobietę. Bywały u niej wyłącznie wtedy, gdy rybacy odpływali na łowy, bo stary Waege nie lubił gości i niechętnie słuchał babskiego trajkotania, jak się wyrażał. Poza tym Elza była sama, bo dwóch milczących zawsze i półprzytomnych od alkoholu robotników nie można było uważać za żywe istoty. Albo milczeli, albo ochrypłymi głosami miotali na siebie przekleństwa, lub ponuro zawodzili, śpiewając pieśni rybackie.
Elza ciągle myślała o Eryku, usiłując wyobrazić sobie syna Waege, szczególnie gdy od sąsiadek dowiedziała się, że teatr jest dużym, rzęsiście oświetlonym domem, napełnionym strojnymi paniami i bardzo możnymi panami, wśród których można ujrzeć nawet samego króla; przed nimi na podniesieniu piękne kobiety i młodzieńcy we wspaniałych szatach udają miłość i zazdrość, rozpacz i wesołość, łzy i śmiech, śpiewają i tańczą, umierają i znowu ożywają, aby ukłonić się klaszczącym w dłonie widzom.
W wyobraźni samotnej kobiety z Austvaagóy młody Tornwalsen urósł na bohatera, pięknego i potężnego, otoczonego miłością kobiet, zazdrością mężczyzn, zdjętych lękiem przed jego siłą i odwagą. Nieznany Eryk stal się podobnym do swego imiennika – wikinga Eryka-Topora, któremu na turniejach królowe kładły na hełm wieńce zwycięskie, a wspaniali królowie klaskali w dłonie, potajemnie zazdroszcząc mu siły, gdyż nie mogli udźwignąć jego ciężkiego topora bojowego. Widziała samotna Elza swego wymarzonego bohatera – podczas dalekich wypraw morskich siedzącego na dziobie dużej łodzi, najeżonej niezliczonymi wiosłami przykutych do ław niewolników i uwieńczonej jedynym, szerokim jak skrzydła łabędzia żaglem. Trzymał w ręku lutnię i głosem młodzieńczym, dźwięcznym jak srebrny dzwon, zwalczał plusk i syk fal, skrzyp wioseł i wycie wichru szturmowego.
Eryk-wiking czy syn Waege Tornwalsena – już Elza nie odróżniała ich – śpiewał sagę Oceanu, sagę ułożoną przez boskiego Osjana-ślepca, towarzysza bojów Fingala-zdobywcy.
Błyszczą modre oczy jak gwiazdy, płonie natchniona twarz, miotają się, igrając z wichrem, złote włosy. Silna, do miecza i toporu nawykła dłoń lekko dotyka wielogłosych, warkliwych strun, a srebrnodzwonny głos leci ponad czubami rozszalałych fal, wznosi się pod ciemne chmury, lotem orla i bije niby miotem bojowym w twardy pancerz skal.
Na dno Oceanu Thor ogniowieczny w gniewie potężnym
Strącił strzałą ognistą, łuk wielobarwny zgiąwszy dłonią mocarną,
Wrażych łodzi zastępy mknące na podbój ziem Fingala.
W gęstwinie traw, kołysanych prądem wężowym,
Biegnącym od ziemi nieznane], i chyżą czeredą ryb srebrnobokich,
Legli w sprawnych szeregach wioślarze, dzierżący w
dłoniach strudzone pojazdy
Z drzewa twardego wschodniej krainy wycięte;
Legli rycerze w hełmach skrzydlatych, w zbroicach żelaznych,
Do bitwy gotowi, bo błyszcząich miecze i groty oszczepów,
Bo szczęk nie umilkł puklerzy z miedzi łyskliwej
I okrzyk gardzieli chełpliwych, urągających Thorowi – władcy piorunów, nie umilkł.
Od tego czasu nie mogła Elza inaczej wyobrazić sobie Eryka Tornwalsena.
Widziała go złotowłosym młodzieńcem, srebrzystą łuską pancerza okrytym, przepasanym ciężkim mieczem, a dzierżącym słodko-śpiewną lutnię w ręku. Widziała, jak milkły przy dźwiękach Erykowej lutni wichry, jak pokorniały fale i lizały jego stopy, jak rozsuwały swoje zwoje mgliste płachty czarnych chmur i jak jasne słońce uśmiechało się do niego, zaglądało mu w oczy, skrzyło się na srebrnych orlich skrzydłach hełmu i na błyskotliwym pancerzu.
Stawał się wtedy podobny do aniołów, jakich widziała na obrazkach i o jakich rozpowiadał w szkole pastor, uczony człowiek, który bywał nawet w Ziemi Świętej.
I nagle przybył Eryk prawdziwy – nie z sagi, lecz Eryk Tornwalsen. Przybył dużym, białym statkiem, w towarzystwie pięknych kobiet i bogatych mężczyzn, odbywających wycieczkę po fiordach.
Całe towarzystwo odprowadziło Eryka do ojczystego domu. Był otoczony uwielbieniem, miłością i zachwytem – jak królewicz, o którym śpiewali skaldowie, jak sławny wiking… Prawda, że nie miał na sobie połyskującej zbroi, hełmu i miecza, bo był w białym ubraniu i białym miękkim kapeluszu, rzucającym cień na modre oczy i natchnioną twarz.
Gdy Elza wyszła na jego spotkanie i stanęła zdumiona przed tak świetnym gronem gości, Eryk rzekł kilka słów do swoich przyjaciół, a później zbliżył się do młodej macochy i złożył na jej ręku pocałunek.
Zmieszana kobieta nie wiedziała, co ma z sobą począć, lecz ochłonęła prędko i zwyczajem rybackim ujęła głowę Eryka w dłonie i mocno ścisnęła.
Było tyle prostoty i wdzięku w tym ruchu, że z tłumu przyjezdnych rozległy się oklaski i pełne zachwytu uwagi.
Nagle Eryk, jeszcze raz pocałowawszy Elzę w rękę, zdjął kapelusz.
Złote włosy rozsypały się dokoła twarzy, błysnęły wesołością oczy i Eryk, wyciągnąwszy dłoń, zadeklamował, pół-śpiewając, dźwięcznym, brzmiącym jak srebrny dzwon głosem:
– O, piękna pani! Jesteśmy rozbitkami z morza… Siwe fale przygnały nas do tych gościnnych skał. Dokucza nam nieznośny głód i pierś wysycha nam z pragnienia!
Ostatnie słowo zaśpiewał na tak wysokiej nucie, że tłum zaczął znowu klaskać, a ktoś zauważył:
– W teatrze publiczność oszalałaby, gdyby usłyszała, mistrzu, tę nutę przedziwną!
Elza stała, przyciskając ręce do piersi falującej gwałtownie. Sen stawał się jawą, marzenie przeistoczyło się w żywe kształty. Oto był przed nią Eryk-wiking, bo skąd ten człowiek z miasta mógł znać zapomniane słowa sagi, które przechowała w swej pamięci stara, siwa niby sowa północna Edda-prababka?
Lecz stal też przed nią biały anioł o włosach złocistych, o promiennych oczach, o głosie, którego każdy dźwięk był modlitwą. W głowie Elzy migotały myśli jak błyskawice.
– Eryk Tornwalsen – to puste słowo, bez znaczenia i treści. Przybył do zagrody rybackiej Eryk Sprawiedliwy, pół-człowiek, pół-anioł, bo w duszy jego osiadł promienny, poszukujący prawdy duch polarnej zorzy!
Z trudem udało się Erykowi uspokoić macochę i zaprosić na pożegnalną ucztę swoich przyjaciół.
Statek odpływał za godzinę i miał powrócić po Eryka za dwa tygodnie.
Wkrótce Elza i miody Tornwalsen pozostali we dwoje i rozmawiali aż do północy.
Eryk wypytywał szczegółowo o ojca i o życie jego z młodą żoną.
Zrozumiał od razu, że kobieta jest samotna i że nie znała jeszcze uniesień miłości.
Gdy opowiedziała mu o starej Lilit, o jej sagach i pieśniach, wyczuł głęboką, czystą duszę marzycielską, jaka może zrodzić się i ukształtować tylko na Północy, gdzie natura – uboga, surowa i groźna – daje tak mało radości i piękna, że tylko marzeniem można dopełnić to, bez czego rozumna istota ludzka żyć nie może. Znal swego ojca, szczególnie z opowiadań matki, która uciekła od męża, czując przed nim lęk nieprzezwyciężony.
Nie mówił tego Eryk Tornwalsen młodej żonie swego ojca.
Czuł dla niej wielkie współczucie, i podczas pobytu swego na Austvaagóy kilkakrotnie powracał do myśli ukrytej w formie przypowieści, usiłując poddać samotnej kobiecie pewne postanowienia, które mogłyby poratować ją w chwili rozpaczy i bezsilnego miotania się w pustce życia.
Znał te czarne dni rozdroża duchowego, przeszedł je sam, wybrnął na jasny szlak i szczerze chciał dopomóc samotnej kobiecie.
Lecz Elza była żoną jego ojca. Ta okoliczność utrudniała rolę Eryka. Nie mógł dawać jej rad, które skierowałyby jej myśl i uczucia przeciwko mężowi, nie chciał tego uczynić tak samo, jak nie mógł szukać miłości tego prostaczego, zdawało się, śpiącego serca.
Mówił więc przypowieściami, myśląc zarazem, że zrozumie jego słowa, jeżeli ma rozum i wyobraźnię – nie zrozumie i pozostanie w zagrodzie ponurego garbusa-męża uległą, milczącą żoną, jeżeli mózg jej śpi, spowity mgłą płynącą od białych widm gór lodowych.
Więc mówił nieraz patrząc w jej szeroko otwarte, zachwycone oczy:
– Gdy północne renifery nie znajdują w tundrze potrzebnego dla życia mchu, dążą na inne miejsca, chociażby były odległe o setki mil, dążą wytrwale, chociażby na swej drodze miały spotkać zgraje drapieżnych wilków, czyhające rysie i władców kniei – niedźwiedzie. Gdy nasze norweskie lemingi wyczerpią wszystkie zapasy żywności – przenoszą się do innych okolic, a nic ich wstrzymać nie zdoła: ani ogień, ani bystre rzeki, ani wysokie mury i zastępy wrogów! Gdy srebrne łabędzie, wijące swe gniazda na wybrzeżach zimnego oceanu, poczują pierwszy podmuch północnego wiatru, odlatują bez żalu i bez trwogi, po tysiąc razy zwalczając śmierć, czającą się wszędzie – na ziemi, na wodzie i pod chmurami, aż ujrzą zalane słońcem lazurowe, ciepłe morze, złociste piramidy i ruiny starych świątyń królewskiego Egiptu! Wielki pęd do szczęścia prowadzi je przez lądy i oceany, a promienny, pełen powabu duch wolności leci przed nimi jak świetlana zjawa, jak ognisty słup, niegdyś prowadzący wybrany naród przez pustynię jałową, zdradliwą! Elza słuchała milcząca, w niemym zachwycie zaciskając palce.
Upajała się dźwiękami srebrzystego głosu Eryka, wchłaniała w siebie blask jego oczu, lecz chwytała każde słowo i zazdrośnie ukrywała je w głębi swej duszy. Tak staranny, pracowity rolnik z miłością sadzi żołądź do ziemi, marząc o chwili, gdy po długich korowodach bujnej radości wiosny i ciężkiej tęsknoty jesieni wybuja w potężny dąb, który nadstawi czoło nawałnicy i nieustannemu prądowi wieków.
Tego nie wiedział Eryk Tornwalsen, nie wyczuł tego.
Śpiewał dla niej pięknym głosem stare sagi i nowe pieśni – rzewne, pełne miłości i żądz, to znowu groźne i śmiałe, jak echa okrzyków Thora lub szczęk mieczów i walenie toporów wikingów, jak wyzwanie wściekłych fal, usiłujących wedrzeć się do nieba, zalać je i zburzyć.
Publiczność teatralna, uwielbiająca Tornwalsena, nigdy pewno nie słyszała takiego śpiewu. Wtórowały mu żywioły: rozedrgane powietrze północnego lata, krótkiego a szalonego jak chwilowe życie barwnego motyla; rozigrane szeroką, gładką falą, migocące w słońcu morze; pluskająca łagodna szeleja, miłośnie wbiegająca na wąski strąd przybrzeżny; blade, turkusowe niebo – i kołaczące we wzburzonej piersi serce milczącej kobiety.
Czuł w te chwile wielki artysta, że dusza jego jest częścią północnej natury, przesiąkniętej tęsknotą, lecz kryjącej w sobie nieznane siły; że marzenia jego i porywy przyszły nie z ziemi, lecz od tęczowych smug niegasnących zórz, z niemilknącego nigdy poszumu fal, z huku i grzmotu zwaru, syku morskiej kipieli bijącej w brzeg, wdzierającej się do głębokich, ciemnych szczelin spychu i walczącej z czarnymi skałami, okrytymi bliznami od wieków zadawanych ciosów.
Czuł to wielki artysta i dobrze mu było w obecności samotnej kobiety, mówiącej swym milczeniem, radującej się i tęskniącej zmiennym wyrazem jasnych, szeroko rozwartych oczu. Mijały dni i zbliżał się termin odjazdu Eryka. Pewnego wieczoru Elza ujęła go za rękę i rzekła:
– Eryku, powiedz, czy jest sprawiedliwość i prawda na ziemi, prawda, poszukiwana przez jasne duchy, lecące od zorzy polarnej?
– Powinny być! – zawołał z przekonaniem w głosie Tornwalsen. – Gdy nie istniały, zginąłby świat cały. Bóg, morze, niebo, lądy i my!
– A czy dobrze mówił mi mąż, że sprawiedliwość i prawda są udziałem królów i bogaczy, bo oni ustalają prawo na ziemi?
Eryk zamyślił się głęboko. Milczał długo, aż podniósł głowę i zaczął mówić: Ojciec powiedział prawdę… Miał on na myśli nie królów walczących mieczem i wspaniałych purpurą i koroną. Nie mówił on o bogaczach brzęczących kiesami pełnymi złota… Ci ustalają prawa dla ludów, lecz sprawiedliwość nie jest ich zdobyczą! O innych królach i bogaczach mówił mój ojciec… O królach myśli twórczej, o władcach dusz i serc ludzkich mówił, miał na myśli bogaczy o sercach pękających pod nawałem porywów, palących się w ogniu wyobraźni, o bogaczach – tych wielkich skąpcach i samotnikach – w chwilach wybuchu radości i siły niepohamowanej rzucających w ciżbę ludzką pełnymi garściami brylanty swego geniuszu, wonne kwiaty talentu i wylewających potoki gorącej miłości dla wszystkich… dla całego świata; płoną wtedy oni boską radością, lecz pozostają obojętni na to, kto podniesie te kwiaty i klejnoty, kto napełni swój zloty kubek lub glinianą misę winem ich serca, obojętni jak chmura roniąca krople ożywczego deszczu na piękną, dumną różę i na drobny kwiatek skalnego wrzosu! Prawdę mówił mój ojciec…jeżeli tak myślał.
Elza długo milczała, zapatrzona i zasłuchana. W jej duszy brzmiały jeszcze słowa Eryka -wikinga i anioła.
– Cóż powiesz, matko? – zapytał Eryk.
– Jestem skromnym wrzosem skalnym, lecz i na mnie spadla kropla życiodajnego deszczu! – szepnęła. – Pamiętam wszystko i nigdy nie zapomnę ani o reniferach nie lękliwych śmierci, idących w dal nieznaną, ani o lemingach zwalczających ogień, głębokie, wartkie nurty rzek i wysokie, mocne mury, ani o łabędziach białych, lecących hen, do ciepłego morza – po szczęście!…
Eryk zdumiał… Wszystko pojęła, sercem i rozumem ogarnęła milcząca, spokojna kobieta, żona rybaka. Była jak bazaltowa skała Austvaagóy. Pozostawała niezwalczona pod ciosami miotających się fal, lecz w jej piersi każdy uderzający w nią wał pozostawiał ślad niezatarty. Pamiętała o nim, czuła go dotkliwie, boleśnie przez wieki całe…
Zły czy dobry siew rzuciłem do duszy tej kobiety? – myślał z trwogą Eryk i żeby rozproszyć wrażenia, zaczynał opowiadać o życiu w wielkich miastach, gdzie śpiewał tłumom; objaśniał, co jest dobre a co złe w ich walce o byt, co jest wzniosłe i co poziome, co wielkie i co śmieszne; mówił o wzlotach sztuki i głębi myśli ludzkiej, o geniuszach i błaznach, o zbrodniarzach i spotykanych na ziemi świętych, bardziej miłych Bogu niż dawni pustelnicy i męczennicy, gdy życie było takie proste i zrozumiałe dla każdego, gdy sprawiedliwość była jednakowa dla wszystkich, gdy dobre czyny i bohaterstwo były bezpośrednim nakazem sumienia i myśli, niczym nie hamowanym a potężnym odruchem. Opowiadał wesołe, zabawne wypadki ze swego życia, śmiał się i śmieszył Elzę, dziwiąc się, że nigdy, w najbardziej wykwintnym.i inteligentnym towarzystwie nie starał się być tak dowcipnym i mądrym, gdyż w jasnych oczach młodej macochy widział zrozumienie każdej myśli utajonej pod zasłoną mowy ludzkiej – ubogiej, bezsilnej i szarej mowy.
Nareszcie biały, piękny statek zawinął do Hadselfiordu i zabrał z sobą młodego Tornwalsena. Nie doczekał się powrotu starego
Waege, pozostawił dla niego znaczną sumę pieniężną i serdecznie pożegnawszy Elzę, odpłynął.
Młoda kobieta długo patrzyła w ślad za sunącym po fiordzie białym parowcem, aż zniknął za wschodnim przylądkiem Norgo.
Wtedy Elza zamknęła oczy i przycisnąwszy ręce do piersi, szeptać zaczęła słowa sagi słyszanej od Eddy-prababki, siwej, wiekowej Lilit…
Zniknęły w mgle dalekiej białe żagle wikingowej łodzi. Już nie słychać grania rogów i skrzypu długich, giętkich wioseł. Opustoszał zamek, zawarły się podwoje i umilkł mieczów szczęk… Na krużgankach – pustka, i na szczycie baszty – cisza…
Myśli Elzy przerwał Olaf Nilsen. Stanął na progu kajuty i patrzał smutnymi oczami na bladą twarz sztormana i na skuloną w ciemnym kącie postać zamyślonej kobiety. Nie słyszała, jak wszedł, i drgnęła, gdy dobiegł ją szept kapitana:
– Jak się czuje mister Siwir?
Elza podniosła się i wnet przeistoczyła się w Ottona Lewego.
____________________ Jeszcze gorączkuje, miota się i mówi słowa bezładne, niezrozumiale! – odparł
marynarz służbowym głosem.
– Może będzie lepiej, jeżeli zawiniemy do Vardó i zostawimy sztormana w szpitalu? -spytał Nilsen.
Otto Lowe od razu. zmienił się w kobietę, bo przycisnął ręce do piersi i drżącymi ustami jął błagać:
– Nie! Nie! Pozostaw go tutaj, Olafie Nilsen, pozostaw! Ja nie dam mu umrzeć! On jest życiem moim i twoim! Ja wydrę go śmierci!
– Kochasz go tak bardzo? – jęknął Norweg.
– Kocham! – padł cichy szept.
Złe glosy zaczęły krzyczeć w duszy Nilsena, serce gwałtownie mu zabiło, przymrużył oczy i ścisnął pięści.
– Mogę wyrzucić go do morza, bo stanął na mej drodze, odebrał mi ciebie!… – syknął przez kurczowo zaciśnięte zęby.
– Nie uczynisz tego, Olafie Nilsen – odezwała się Elza. – Wiesz, że niczym nie zawinił. Słowa do mnie nie wyrzekł… Gdyby myślał o mnie, nie uratowałby ciebie… W majaczeniach swoich wspomina ciebie, Ikonena, nazwę naszego statku, a nigdy, nigdy nie wymówił mego imienia!
Olaf Nilsen spuścił głowę i milczał.
– On jest moim i twoim życiem, Olafie Nilsen! – powtórzyła Elza. – Ja zrozumiałam, gdzie jest droga mego szczęścia, ty już kroczysz sprawiedliwym szlakiem, bo on ci wskazał jasny cel… My go uratujemy… ty i ja!…
Kapitan westchnął ciężko i cicho opuścił kajutę chorego. Długo rozmawiał z felczerem, stojącym przy sterze, i powoli się uspokajał, chodząc po deku z nisko opuszczoną głową.
Minęła jeszcze cała doba, gdy Pitt Hardful nagle otworzył oczy, uważnie rozejrzał się dokoła i słabym głosem zapytał:
– Kto tu jest?
Otto Lowe wyrósł przed nim. W oczach mu błyszczały łzy radości.
– Chwała Bogu, sztormanie! – rzekł wzruszonym głosem. – Teraz będziecie zdrowi!
Pitt zaczął wypytywać o bunt i dowiedziawszy się, że wszystko się skończyło, spokojnie zasnął dającym zdrowie snem.
„Witeź" tymczasem minął Vardó, opłynął Skandynawię i zaczął biec ku południowi. Ocean, niby wiedząc o chorym sztormanie, łagodnie kołysał statek, a lekka bryza przepowiadała stalą, spokojną pogodę.
Pitt powoli przychodził do zdrowia.
Pewnego wieczoru, spostrzegłszy smutną twarz Ottona Lowego, spytał:
– Boicie się kapitana? Czy możecie rozmawiać ze mną?
– Nie boję się Olafa Nilsena! – odparł marynarz. – Mogę mówić z wami, ile chcecie, sztormanie! Pitt wahał się przez długą chwilę, lecz spojrzał na marynarza i rzekł:
– Wiem od dawna, że jesteście kobietą i ukrywacie się w przebraniu marynarza… Źle wam tu było, na szonerze – też wiem! Macie na imię Elza – słyszałem, że was tak nazywał kapitan. Jeżeli potrzebujecie mojej rady lub pomocy, opowiedzcie mi, co zniewoliło was do wstąpienia na szoner Olafa Nilsena. Możecie nic nie ukrywać, bo nikt ode mnie niczego się nie dowie…
– O, dziękuję wam, sztormanie! – gorącym głosem zawołała Elza i przycisnęła rękę Pitta do ust.
Z trudem wyrwał jej sztorman dłoń swoją i zamknąwszy oczy, przygotował się do słuchania.
Elza opowiedziała wszystko, co snuło się przed jej oczami, gdy siedziała przy chorym, przysłuchując się jego urywanemu, ciężkiemu oddechowi i wykrzykiwanym w gorączce słowom.
– Pokochaliście złotowłosego Eryka, Elzo? – zapytał Pitt.
– O nie, sztormanie! – zaprzeczyła z porywem. – Czyż mogłam kochać anioła?! Uwielbiałam go, a jego słowa nosiłam w sercu i pamięci jak najdroższy skarb! Do czasu spotkania się z wami znałam dwoje ludzi dla mnie najdroższych. Byli to Lilit i Eryk
Tornwalsen.
Stara Edda nauczyła mnie marzeń, Eryk nauczył dążenia do szczęścia… Wy…
– Mówcie o sobie! – przerwał jej Pitt.
– Wkrótce po odjeździe Eryka powrócił z łowów stary Waege, mój mąż – ciągnęła dalej Elza. – Czułam, że przygląda mi się bacznie i podejrzliwie; drwił z syna i przeklinał rojne miasta – siedzibę ohydy i grzechu. Milczałam, bo cóż mogłam powiedzieć i po co? Zresztą po odjeździe Eryka zobojętniałam do reszty, cała żyłam w myślach, zamiarach i marzeniach… Odbywała się we mnie wielka walka jakichś nie znanych mi dotąd, wrogich sił. Cóż znaczyły dla mnie słowa Waege Tornwalsena?! Słuchałam ich tak, jak się słucha szmeru padającego deszczu, nie usiłując wynaleźć w nim treści, doszukać się zrozumiałego dźwięku, wyrazu. Waege przypłynął ze swymi szkutami razem z młodym szyprem… nazywał się Olaf Nilsen. Miał wtedy własny mały szkuner i trudnił się przewożeniem kontrabandy;
Elza umilkła, pogrążona we wspomnieniach.
– Olaf Nilsen swymi czarnymi oczami przejrzał nasze życie od razu i spotkawszy mnie na brzegu morza, rzekł: „Elzo Tornwalsen! Jesteś smutna i samotna w domu starego garbusa. Wykupię ciebie od męża, a jeżeli nie zechce pieniędzy, zaczekam na niego nad urwiskiem, niech przychodzi z nożem lub siekierą. Będzie walka i któryś z nas wygra."
– Cóż powiedzieliście, Elzo, kapitanowi? – przerwał zaciekawiony sztorman.
– Zapytałam go, czy może dać mi. inne życie niż Waege Tornwalsen? Odpowiedział, że jest też prostym jak dzikie skały człowiekiem, włóczęgą morskim, ale że będzie się mną opiekował. Ja zaś nie tego, sztormanie, pragnęłam! Umiem sama pokierować szkutą, ożaglować ją i narychtować cały takielunek do ostatniej wanty i barduny, w spotkaniu z pijanymi majtkami dam sobie radę jak mężczyzna. Ja chcę takiego życia, w którym każdy dzień jest inny, w którym ludzkie czyny jaśnieją jak gwiazdy na czarnym niebie!…
– Opowiadajcie dalej, Elzo, opowiadajcie o tym, co się z wami stało później! – prosił Pitt.
– Olaf Nilsen, chociaż otrzymał moją odmowę, przychodził do nas często, w milczeniu przyglądał mi się, myślał i czekał. Gdy wychodziłam z zagrody, zawsze widziałam Olafa. Nie podchodził jednak-do mnie, z daleka tylko śledził mnie. Tymczasem tęsknota za nowym życiem pożerała mnie. Nie spałam po nocach, aż spostrzegł to Waege. Zasypał mnie najstraszliwszymi obelgami i przekleństwami, oskarżał o zdradę z Erykiem i Olafem, aż porwany wściekłością rzucił się na mnie i zaczął bić… Wyrwałam się mu i uciekłam z domu…
Sąsiedzi-rybacy odwieźli, mnie do domu rodziców, ukryłam się w chacie Lilit… Mąż znalazł mię wkrótce i opierając się na naszych obyczajach, zabrał i przywiózł na Austvaagóy… Pierwszego zaraz wieczoru związał mnie sznurem i groził torturami, jeżeli nie powiem mu prawdy. Nie miałam przed nim winy, więc do zdrady przyznać się nie mogłam! Zaczął mnie wtedy bić i dusić… Na moje krzyki ktoś wysadził drzwi i wbiegł do domu. Był to Olaf Nilsen… Zwolnił mnie, podszedł do Waege Tornwalsena i rzekł: „Mógłbym cię rozdeptać jak gada, stary garbusie, ale nie chcę tego. Chcę ubić interes z tobą! Elza już nigdy nie będzie dla ciebie żoną, więc odstąp mi tę kobietę. Nic od niej nie żądam, chcę, żeby była wolna. Dam ci za nią tysiąc talarów holenderskich w zlocie… Namyśl się!"
Długo milczał Waege, aż uśmiechając się złośliwie, rzekł: „Zgoda! Przynoś talary za godzinę na przylądek Norgo. Będę tam czekał na ciebie!" – „Dobrze! – odparł Olaf. – Lecz pamiętaj, że za jedną łzę Elzy zabiję ciebie, spalę twój barłóg i na dno puszczę twoje szkuty!"
W nocy Waege z zasadzki postrzelił Nilsena, a powróciwszy do domu, związał mnie, bił i znęcał się przez długi czas. Po kilku dniach dopiero mąż zostawił mnie samą, a wtedy przegryzłam sznury, wybiegłam z domu i chociaż na Hadselfiordzie była silna dmą, rzuciłam się do wody i popłynęłam na przeciwną stronę, aby uciec z domu Tornwalsena jak najdalej, chociażby na dno morza… Już fale zalewały mnie, już traciłam siły, gdy dojrzeli mnie ludzie z „Witezia" i uratowali. Od tej pory jestem tu i czekam dnia, w którym przyjdzie postanowienie, co mam z sobą uczynić.
– Po wyleczeniu ran – mówiła dalej cichym głosem kobieta – Olaf Nilsen przyłapał Waege Tornwalsena i zmusił go do wydania na papierze obietnicy rozwodu ze mną za tysiąc funtów angielskich, lecz gdy Nilsen, zarobiwszy je, przywoził pieniądze na umówione miejsce i dawał sygnał strzałem, Tornwalsen nie zjawiał się i nigdzie nie można go było znaleźć. Wtedy Olaf Nilsen pisał na skale list do Waege, obiecywał mu podwójną nagrodę, prosił, aby przyjął ją i wydał obiecany papier, lecz już trzy razy na próżno oczekiwał Olaf Nilsen starego Tornwalsena na skale Norgo. Znęca się Waege, zamyśla cośzłego… wiem to!
Umilkła Elza, milczał też sztorman, a zmarszczki uporczywej myśli poorały mu czoło. Nareszcie podniósł oczy i spytał:
– Cóż zamierzacie, Elzo, uczynić, gdy będziecie wolną, bo mogę wam pomóc w tym? Istnieje prawo i sądy.
– Chciałam być na razie w bezpieczeństwie przed pościgiem Tornwalsena i nie należeć do niego, teraz- chcę więcej… Chcę zamieszkać w wielkim, wspaniałym mieście, gdzie spotkać można władców dusz i serc ludzkich, gdzie bogacze rozrzucają tłumowi skarby swych myśli i porywów, gdzie święci wskazują drogi ku prawdzie!
– Po co wam to wszystko, Elzo? – z uśmiechem rzekł Pitt. – W wielkich, zgiełkliwych zbiorowiskach ludzkich trudno wam będzie znaleźć wymarzonych przez was władców, bogaczy ducha i świętych; zamiast nich znajdziecie błaznów, zbrodniarzy, zdrajców i lalki o zgniłych duszach i pustych sercach. Po co wam to?
Elza podniosła się i patrząc w oczy sztormanowi, dobitnym głosem spokojnie rzekła:
– Gdy patrzyłam na Eryka Tornwalsena, serce bilo mi uwielbieniem, bo daleki był dla mnie… Z nieba przybyszem był Eryk Tornwalsen. Odszedł i po nim została… saga świetlana we wspomnieniach… Gdy słucham was i patrzę na was – w sercu moim budzi się miłość, bo jesteście jasny i sprawiedliwy, lecz zrodziła was ziemia i nieszczęście, rozjaśniła męka i tęsknota… tak jak i mnie samą…
– Elzo… – zaczął Pitt, lecz ktoś trzeci stanął przy tapczanie i rozległ się ponury głos kapitana:
– Milczcie, mister Siwir! Milczcie i słuchajcie, aż ona dopowie wszystko, bo w tym zawiera się jej i moje życie!…
Dziwna w tej chwili stała się rzecz. Oto tych troje ludzi pozostało w zupełnym spokoju. Nikt się nie przeraził, nie zmieszał i nie wybuchnął gniewem.
Widocznie w duszach ich od dawna z chaosu myśli i miotających się uczuć wyłoniło się postanowienie niezłomne, przypieczętowane krwią serca.
– Pójdę do wielkiego miasta, będę patrzyła, słuchała i uczyła się, aby być godną was, Pitt Hardful! – rzekła twardym głosem Elza. Może po latach poznacie moje serce i moje myśli i jeżeli życie nie rozłączy nas, zapytam was, Pitt Hardful, czy nie macie miłości dla mnie.
Pitt zapanował nad sobą i spokojnym głosem odpowiedział:
– Dziękuję wam za serce, Elzo! Za szczerość zapłacę szczerością. Nie jestem ani jasnym, ani sprawiedliwym, jak myślicie! Byłem błaznem życiowym, lalką bez serca i duszy, byłem nawet zbrodniarzem… Teraz nic nie posiadam w swym sercu oprócz żądzy zemsty. Tak -zemsty! Gdym opuszczał więzienie, wszyscy, nawet moi najbliżsi, odwrócili się ode mnie, jak od ohydnego płazu! Wtedy postanowiłem zmusić ich, aby uznali mnie nie za równego sobie, lecz za wyższego… I oto czynię wszystko po temu! Chcę wielką pracą, igraniem ze śmiercią, uczciwą myślą i. siłą wybić się na szczyt i spoglądać na dół, gdzie ludzie będą się płaszczyli przed aresztantem numer 13! To jest pierwszy szlak mego życia… Co później uczynię z sobą? Uspokoję się i utonę wśród gawiedzi miejskiej? W porywie pogardy dokonam nowej zbrodni? Zniechęcony i wstrętem objęty puszczę sobie kulę w skroń? Czy znajdę w sobie siły do dalszego życia? Nie wiem, nic nie wiem!…
– Słyszałaś, Elzo? – szepnął Nilsen. Wszyscy spuścili głowy i milczeli długo.
– Słyszałam! – odpowiedziała. – Będę czekała do chwili, aż ugną się przed wami wszyscy, co skrzywdzili was, Pitt Hardful, a gdy dowiem się, że żyjecie, zapytam was o swój los.
– Niech tak będzie! – z jękiem wyrwały się słowa z szerokiej piersi Norwega. – Niech będzie! Lecz gdy Pitt Hardful nie znajdzie nic w swym sercu dla ciebie, Elzo, ja cię o swój los zapytam wtedy po raz ostatni, Elzo!…
– Dobrze, Olafie Nilsen! – rzekł kobieta.
Na tym rozmowa się skończyła. Myśleli każde o swoim.
– Przyjaciele – rzekł słabym głosem Pitt – czy nie uważacie, że ludzie są najnieszczęśliwszymi istotami na ziemi? Lada przyczyna, burzy ich życie i miota nim jak łodzią na fali! Do życia Elzy Tornwalsen wdarł się złotowłosy Eryk i pognał ją, jak dmą szturmowa, ku nieznanemu brzegowi. Elza zmieniła na mękę życie Olafa Nilsena. Ja, nic o tym nie wiedząc, wdarłem się w życie was obojga i na nowe pchnąłem was szlaki… My – jak ptaki przelotne, co żyją radośnie i pogodnie do chwili, aż usłyszą brzmiące pod obłokami głuche trąbienie odlatujących na południe żurawi… Wtedy wszystko się zmienia, bo już majaczy przed beztroskimi ptakami daleka, znojna wędrówka, nieraz w objęcia śmierci…
– Niech tak będzie! -powtórzył z uporem Olaf Nilsen i wyszedł. Tak ci ludzie wstąpili na nieznany szlak przelotnych żurawi
lecących ku szczęściu – dalekiemu i nieznanemu… I więcej nigdy do tej rozmowy nie powracali.
Kłamliwe usta ludzkie nie powinny bowiem nigdy powtarzać tego, co serce wyznało po raz pierwszy i może ostatni.