„Witeź", zabrawszy zakupione przez Pitta towary, wywiesiwszy sygnały dalekiej północnej ryzy, śmiało hucząc, następnej nocy ruszył ku bramie portowej, przepłynął koło bak i wziąwszy rutę na północ, szedł całą parą.
W Hamburgu „Witeź" stał kilka dni, ładując tanie niemieckie towary, przeciął morze niemieckie i w szkockim porcie Aberdeen długo nabijał wolną część rumu oraz przyburtowe magazyny węglem i smarem.
Pewnego mglistego poranka szoner huknął i skierował się na NE.
– Ruta na Bergen! – rzekł do Pitta kapitan, pokazując mu wykreśloną na mapie linię. -Musimy się tam oporządzić dla północnej wyprawy i zrobić zapasy żywności.
Powiedziawszy to, Nilsen poszedł, do swojej kajuty.
– Ciekaw jestem, czy kapitan będzie biegł pod kraj Lofotów i kotwiował tam? – zapytał sztormana Michał Ryba, posłyszawszy rozkaz Nilsena. – Bardzo jestem ciekaw!
– A dlaczego? – zadał pytanie Pitt.
– To już nasza sprawa! – mruknął bosman. – Jesteście nowym człowiekiem, sztormanie, na „Witeziu", nie znacie naszych dawnych pływanek!
– Nie ciekaw jestem! – zauważył sztorman, myśląc, że z pewnością Nilsen ze swymi marynarzami zajmował się na Lofbtach przemytnictwem, o czym bosman w ten sposób ostrożnie napomykał.
Na tej rucie Pitt Hardful otrzymał chrzest bojowy. Był koniec lipca i po długim okresie upałów zerwał się szturm.
Pitt spał głębokim snem po nocnej warudze, gdy nagle się obudził omal nie wyrzucony z łóżka. Usiadł i trzymając się poręczy, nadsłuchiwał.
Fale z hukiem biły w prawą burtę „Witezia", zmuszając go do chylenia się na bakbort i od czasu do czasu zalewając zieloną wodą okrągłe okienko kajuty. Z pokładu dochodziło wycie i świst wiatru, skrzypienie masztów uginających się pod smaganiem wichru.
Z trudem ubrawszy się, sztorman wyszedł na pokład. Dwie kolejne zmiany pracowały na deku.
Majtkowie umocowywali ratunkowe szalupy, zawieszone na blokach, szczelniej otulali brezentem lukę rumu, zamykali okna maszynowej hali, podciągali wanty, podtrzymujące maszty, obracali wyloty wentylatorów i ryngowali cumy, tały i trosy.
Bałwany coraz częściej zalewały pokład, z sykiem zbiegając przez bakbort.
Kapitan stał na mostku w gumowym płaszczu i w zydwestrze – nieprzemakalnej czapce, osłaniającej mu szyję i uszy, o rondzie nisko na czoło opuszczonym.
Gdy sztorman wszedł na mostek, Nilsen zaśmiał się i krzyknął, usiłując zagłuszyć odgłosy wichru:
– No, macie czego chcieliście, mister Siwir! Wali nas sumiennie na bakier! Ryjemy morze – aż miło! Będzie zabawa na długo, a po takim szturmie dunuga prędko się nie ugładzi. Będziemy mieć kipiel już do samego Bergenu.
To powiedziawszy, gwizdnął i przez tubę krzyknął do bosmana:
– Z drugiej warugi posłać pomocnika do sztorwału! Jednemu trudno przy takiej dmie.
Po chwili przy kole rudlowym obok Hadejnena stanął Otto Lowe. Obaj marynarze, wpatrzeni w strzałkę busoli i w bukszpryt, kręcili sztorwał.
Morze szalało. „Witeź" co pewien czas wspinał się na wysokie ruchome góry i zatrzymawszy się na nich przez chwilę, drżał wstrząsany potężną śrubą, z hukiem i trzaskiem obracającą się w powietrzu. Trwało to jednak kilka sekund, po czym, nagle się obrywając, szoner z zawrotną szybkością spadał dziobem na dół, do otchłani wirującej przepaści, aż znikał w niej do połowy, wyrzucał słupy zielonej wody i białej piany.
– Trudno dzisiaj cynklować – krzyknął od sztorwału Hadejnen. – Szturm wyrywa nam rutę co chwila!.
– Bacz, aby nie zaniosło nas na Stavanger – odkrzyknął Norweg – tam dużo raf, a na takim mocnym zwarze nie dojrzymy wszystkich bakanów. Nie jest to ładne miejsce…
– Nie z taką kipielą, gdy morze się roi, dawaliśmy sobie radę! – z chełpliwą radością odpowiedział Hadejnen.
Gdy jednak „Witeź" zawinął do Bergen, nieliczna załoga po długiej, uciążliwej pracy czuła się bardzo wyczerpana. Najwięcej zaś odczuł niepomyślną pływankę Pitt, którego bolało całe ciało. Jednak był zadowolony, bo nauczył się nowych, a bardzo dla marynarza potrzebnych rzeczy.
Przekonał się, jakim wprawnym i odważnym kapitanem był Norweg, i rozumiał uczucie dumy i uwielbienia majtków „Witezia" za każdym razem, gdy mówiono o Olafie Nilsenie jako o dowódcy szonera. Pitt był też zadowolony z siebie, bo kapitan pochwalił go, powiedziawszy, że nowy sztorman posiada zmyśl morski i stanowczość.
– Będzie z was kapitan jak się patrzy! – rzekł do niego Nilsen, gdy Pitt, stojący na warudze, nadal nowy kierunek szonerowi, unikając ciosów z podwietrznej strony.
Z Bergenu „Witeź" po załatwieniu nowych zakupów wypłynął, kierując się dalej na północ.
W miarę tego, jak szoner się zbliżał do archipelagu Lofotów, Olaf Nilsen stawał się bardziej ponury i niespokojny.
Pitt, uprzedzony rozmową z bosmanem co do wysp, spostrzegł rosnącą trwogę w oczach Ottona Lowego i jakieś nie znane dotąd błyski w oczach innych majtków.
Pewnego poranku Nilsen wyszedł ze swej kajuty w skórzanej bluzie i w wysokich, podbitych żelaznymi hakami butach. Na pasie miał duży automatyczny pistolet Mausera w drewnianej pochwie i krótki kordelas myśliwski o szerokiej klindze.
Pitt nigdy nie widział kapitana w takim stroju, który jeszcze bardziej uwydatniał jego rozrośniętą, atletyczną postać. Wyglądał na jakiegoś wojowniczego wikinga północnego, szykującego się do bitwy morskiej. Nie pytał go jednak o nic, pełniąc służbę na mostku. Przyglądając się Nilsenowi, zauważył, że kapitan wyciągnął z atlasu nawigacyjnego szczegółową mapę Lofotów i starannie zaczął ją przeglądać.
Po południu zjawiły się pierwsze strome, skalne brzegi archipelagu.
Kapitan sam stanął przy sztorwale, prowadząc statek. „Witeź" płynął jeszcze dwie godziny, gdy Nilsen, sprawdziwszy coś na mapie, krzyknął w telefon do maszyny:
– Zwolnić bieg! Mały chód! Stop!
„Witeź" sunął jeszcze przez kilka minut, aż zakołysał się spokojnie na gładzie.
– Rejda! Oddaj kotwicę! Zacumować na śmierć! Spuścić czwórkę od sztymborku! Nilsen zwrócił się do Pitta i rzeki poważnym głosem:
– Sztormanie! W razie wypadku ze mną, w nachtuzie pod blatem leży mój testament. „Witeź" ma przejść na własność Ottona Lowego. Pomóżcie mu w tych sprawach…
– Dobrze, kapitanie! – odpowiedział Pitt. -. odjeżdżacie na brzeg? Na długo?
– Odjeżdżam, a czy na długo, czy nie – to się pokaże… – mruknął Nilsen, poprawiając przy pasie pochwę pistoletu.
– Jaka to wyspa? – spytał sztorman.
– Austvaagóy – rzekł, wpatrując się w wysoki, najeżony skałami spych – urwisty brzeg, z bijącymi weń bałwanami nigdy nie milknącego oceanu.
Kapitan wszedł do łodzi i Pitt usłyszał komendę:
– Idź na pióra!
Majtkowie ujęli w krzepkie dłonie wiosła.
– Pióra do góry!
Wiosła podniosły się – i niby skrzydła szybującego ptaka znieruchomiały w powietrzu.
– Na wodę! – padł rozkaz.
Czwórka od razu odskoczyła od burty „Witezia" i wylatując na grzebienie fal lub zarywając się w nich nosem, pomknęła ku brzegowi.
Na dziobie szonera stał Lowe i wodził trwożnym wzrokiem za oddalającą się łodzią.
Po godzinie czwórka powróciła. Marynarze zebrali się na dziobie szonera i siedząc w milczeniu nadsłuchiwali.
Skądś z daleka niby tocząca się po morzu ciężka, miękka kula dobiegł odgłos strzału, a później zapadła cisza, jakaś przejmująca, budząca trwogę.
Przed wieczorem Pitt kazał znowu spuścić łódź.
– Kapitan nie lubi, gdy się wtrącają w jego sprawy… – zauważył, z niechęcią patrząc na sztormana, Michał Ryba.
– Milcz! – rzekł Pitt. – Po kapitanie ja zostałem dowódcą „Witezia". Porwą!
Sztorman kazał wieźć się do miejsca, gdzie majtkowie pozostawili kapitana. Rozkazawszy, aby ludzie czekali w małej zatoce, ukrytej przed falą za wysokimi rafami, Pitt zaczął się wspinać po zboczach wysokiego brzegu. Wyszedł na płaszczyznę pokrytą rozrzuconymi potężnymi głazami, i w niepewnym, zwodniczym zmroku nocy północnej ujrzał Olafa Nilsena.
Kapitan stal na jednym z głazów, podobny do posągu ze spiżu, olbrzymi i drapieżny, niby lew oczekujący napadu lub węszący zdobycz.
Pitt bez namysłu śmiałym krokiem poszedł ku Nilsenowi.
– Kto idzie? – krzyknął Norweg.
– Pitt Hardful! – odpowiedział sztorman. – Byłem niespokojny o was i przybyłem, aby wam pomóc. Oczy Nilsena ciskały błyskawice. – Jak śmieliście… – zaczął, lecz Pitt przerwał mu rzekłszy:
– Skierowała mię tutaj przyjaźń dla was.
– Czy Lowe wam nic nie mówił? Być może to on prosił was, abyście przypłynęli tu? -pytał kapitan.
– Lowe nic nie mówił. Daję wam słowo!
Milczeli przez kilka minut. Wreszcie Nilsen wyjął z kieszeni kawałek kredy i zaczął coś pisać na kamieniu. Skończywszy, mruknął:
– Tchórz! Podły tchórz! Spojrzał na Pitta i rzucił: – Wracajmy! Idźcie po lewej ode mnie stronie… Inaczej możecie dostać kulę.
Jednak doszli bez żadnego wypadku i odpłynęli.
– Zapalić latarnię! – rozkazał Nilsen, stojący przy sterze. Gdy żółte światełko, blade w świetle nie gasnącej tu nigdy zorzy, zaczęło pląsać nad niespokojną powierzchnią morza, na pokładzie „Witezia" zapalono projektor i natychmiast zgaszono.
– Łapać cumkę! – krzyknął kapitan, rzucając na dek „Witezia" cienką linkę. – Obciągaj! Stojący przy spuszczonym falrepie majtek zręcznie schwycił rzuconą łapankę, podciągnął
czwórkę do burty i umocował linkę do cwintnala – słupka wbitego w pokład.
– Jest! – rozległ się głos Lowego.
Ludzie weszli na dek, wciągnięto łódź, zamocowano ją na szpilach i okryto oponą.
W pół godziny później „Witeź" płynął ku północy a hyz – posmyczny wiatr od rufy uciszył fale, aż ocean gładnąć zaczął i tylko lekko się posiewał. Z nim razem ucichła trwoga w sercach ludzi, stanowiących załogę szonera, a może przyczaiła się głęboko, w nieznanych tajnikach ich dusz…
Nie trwało to jednak długo, bo już za Hammerfestem zdarzył się wypadek, który bardzo zaniepokoił Pitta.
Była burzliwa, szturmowa pogoda. Nadciągnęły od zachodu czarne, skłębione chmury, otuliły całe niebo nieprzeniknioną dla oka płachtą – i nagle się rozdarły, ziejąc ogniem błyskawic. Do huku, plusku i syku wspienionego morza wdarły się echa coraz bliższych grzmotów. Burza szaleć zaczęła nad spienionym oceanem. Gięły się topy masztów, skrzypiały reje i naprężone wanty, wicher gwizdał wśród lin takielunku i dzwonił łańcuchami bardun i basztaków, łopocząc płótnem parapetu na mostku kapitańskim.
Mrok otaczał statek ze wszystkich stron.
– Westa od kraju! – krzyknął Olaf Nilsen do sztorwałowego majtka. – Przełóż rudel na sztybor! Trzymaj w morze!
Majtek spełnił rozkaz i „Witeź" zaczął się oddalać od brzegu, na który znosił go lewoburtowy wiatr.
– Biegnij po sztormana! – rzekł Nilsen do stojącego przy sterze Christiansena.
Gdy Pitt zjawił się na mostku, Nilsen kazał mu stanąć przy sztorwale, a majtka odesłał do czeladni, aby wypoczął.
– Nie mogę nikogo wołać z innej zmiany – objaśnił Pittowi. Noc będzie ciężka, dla wszystkich wystarczy roboty, bo warugi wyznaczę po dwie godziny. Mamy ciężką ryzę, musimy oszczędzać ludzi.
Minęło pół godziny walki z oceanem, gdy na dziobie szonera zjawiła się postać człowieka. Podszedł do burty i trzymając się poprzecznie wantów, palił fajkę.
Pitt poznał w owiniętej gumowym płaszczem postaci Ottona Lowego.
Spojrzał na kapitana. Ten stał przy busoli, nieruchomy, zmieniony w jeden potężny wysiłek woli, kierującej statkiem.
Z kasztelu wyjrzała okrągła, porośnięta twardą szczeciną głowa Mita. Wyślizgnął się nareszcie cały i długo czaił się za zwojami tatów i uwiązanych do podstawy fokmasztu beczek. Gdy Lowe, wybiwszy popiół z fajki, skierował się do czeladni. Japończyk schwycił go długimi ramionami i zaczął wlec za sobą.
Lowe wydal cichy krzyk.
Kapitan drgnął i przechyliwszy się przez płótno parapetu, zajrzał na dół. Bez namysłu przerzucił nogę przez reląg i zeskoczył na pokład.
Pitt widział, jak zakotłowało się na dziobie i dwa ciała utworzyły jeden zwał ruchomy, przewalający się od burty do burty.
Sztorman nie mógł porzucić sztorwału miotającego się statku i był zmuszony pozostawać nieczynnym świadkiem walki.
Wkrótce zobaczył Nilsena, który z trudem stanął na nogi i podniósł z pokładu duży, bezkształtny przedmiot. Stanąwszy przy burcie, zrzucił go do morza i przeszedłszy dek, chwiejnym krokiem zaczął podnosić się na mostek.
Pittowi cała krew odbiegła do serca, włosy się zjeżyły i szczękały zęby. Straszna bowiem była milcząca, ponura walka dwóch ludzi na śliskim pokładzie statku zalewanego i miotanego przez rozhukane, wściekle morze.
Olaf Nilsen stanął przy busoli i znieruchomiał. Nie oglądał się na sztormana i nic do niego nie mówił.
Tylko wtedy, gdy kapitan wybił sygnały nowej zmiany i Pitt, przerażony zdarzeniem i znużony uporczywą walką z morzem, położył się w swej kajucie, Norweg wszedł do niego.
– Widzieliście? – mruknął.
Pitt w milczeniu kiwnął głową i uczynił ręką ruch rozpaczy.
– To ich wszystkich czeka, jeżeli tak długo potrwa! – szepnął kapitan. – Albo ja, albo oni… Nilsen więcej się nie odzywał, więc Pitt po chwili zapytał:
– Co zrobimy teraz? Musimy raport dożyć o tym Japończyku. Jak będziemy tłumaczyli wypadek?
– Po co? – wzruszył ramionami kapitan. – Nikt nie wie, że on był na szonerze. Nie robiłem z nikim kontraktu akordowego… Zresztą nie wiem nawet, jak się nazywał. Mito – to przybrane nazwisko. Przybiegł przed trzema laty na pokład „Witezia", gdy szoner stał w Nagasaki, prosił, żeby go ukryć i wziąć za majtka… Pewno był galernikiem i uciekł… Ha! Teraz już po wszystkim. Mało brakowało, a udusiłby mnie…
– Ktoś z załogi może powiadomić władze… – rzeki Pitt.
– Widział tylko jeden Lowe. On nie powie nikomu. Jutro będziemy szukali Mita… Powie się, że fala musiała go znieść do morza. Oni będą radzi… bo mniej ich zostanie… W Vardó weźmiemy jednak trzech nowych majtków, bo z tą ilością załogi nie damy sobie rady. Zajmijcie się tym, sztormanie! Śpijcie teraz… Nilsen wyszedł i starannie zamknął za sobą drzwi kajuty. Pitt Hardful oka nie mógł zmrużyć przez całą noc. Co chwila z mroku wyłaniała się wykrzywiona małpia twarz potwornego Japończyka, groziła mu żółtymi kłami i skośnymi oczami; z wszystkich kątów wyciągały się długie ramiona o tatuowanych dłoniach i skrzywionych palcach.
Minęła bezsenna, burzliwa noc i sztorman wyszedł do biesiadni. Kapitan blady, z szyją obwiązaną szerokim szalem, pił gorącą kawę.
W milczeniu siedzieli nad kubkami, przygryzając chlebem. Nagle drzwi otwarły się z łoskotem i wbiegł bosman.
– Kapitanie! Nie mogę znaleźć nigdzie Mita…
– Czy dobrze szukałeś? – mruknął Nilsen, nie podnosząc oczu.
– Wszędzie zajrzałem. Byłem nawet w tylnym kasztelu, a raczej w magazynach węglowych, w hali maszynowej…
– No, to widocznie fala go strąciła za burtę – mruknął kapitan.
– Fala? – powtórzył Michał Ryba i nagle wparł wzrok w. obwiązaną szyję Nilsena, w jego bladą twarz, spojrzał na sztormana, który nic nie mówił, zachowując pozorny spokój.
– Fala… – szepnął i nagle oczy mu radośnie błysnęły. – Pewno, że fala!
Na pokładzie „Witezia" więcej nie mówiono o Micie. Zapomniano o nim niby o opróżnionej butelce wyrzuconej za burtę.
Przypominała o zaginionym palaczu tylko cięższa służba i brak gorącego pożywienia. Załoga dostawała teraz wyłącznie konserwy w blaszankach i galety, ponieważ kucharz TunLee musiał zastąpić drugiego palacza i odbywał swoje warugi już nie przy kambuzie, lecz przed tchnącymi żarem paleniskami kotłów.
Ocean Lodowaty spotkał „Witezia" nieprzychylnie. Dmą ustawała, a był to wrogi, nie posmyczny wiatr.
Szoner szedł z kładzią nieraz do 45 stopni, tracąc na szybkości i zwrotności, co zmuszało kapitana Nilsena do odsądzenia się daleko od brzegu w obawie przed podwodnymi skałami, zaczajonymi w pobliżu Nordkapp.
Jednakże szczęśliwie dopłynęli do Vardó i rzucili kotwicę we wschodniej części portu, zatłoczonego małymi szkunerami rybackimi, szkutami przemysłowymi, traulerami, służącymi do holowania sieci na morzu, handlowymi parowcami, ładującymi beczki ze śledziami, sztokfiszami i tranem, surowe skóry fok i morsów, pęki kidziny – suchej trawy morskiej, fiszbin i wszystko to, co śmiałym żeglarzom hojnie daje północny ocean, wzbogacając ich i kraj, za synów którego się uważają.
Po świeżym, wonnym, morskim wietrze Pittowi w głowie się zakręciło, gdy wyszedł na brzeg. Setki różnych zapachów ciągnęło niewidzialnymi strugami zewsząd.
Stosy suszonych ryb złożonych na brzegu; przeciekające beczki z tranem; warsztaty, gdzie wytapiano tłuszcz wielorybi; składy, gdzie setki ludzi układało w szerokich kadziach śledzie i zasypywało je solą; fabryki konserw; doki, gdzie opatrywano dna i kadłuby statków i przesmolonymi pakułami uszczelniano ich drewniane pokłady oraz wewnętrzne poszycie; zakłady wyrabiające nieprzemakalne płótno, ubranie, żagle, brezenty, mocne okrętowe liny i taly; garbarnie; mydlarnie, sporządzające mydło i smary z odpadków morskiego przemysłu -ziały cuchnącym powietrzem, zarażającym cały port.
Nilsen oświadczył załodze, że będzie stal w porcie pięć dni, gdyż chciał spotkać się z doświadczonymi szyprami, nieraz prowadzącymi szonery przemysłowe i handlowe przez Morze Barentsa i Karskie i znającymi te zawiłe, niebezpieczne miejsca, pozbawione wszelkiego ruchu nawigacyjnego, a nieraz zamykane przez napływające pola lodowe.
– Nie chcę pozostawać śród Samojedów i Ostiaków na zimowe leża – mówił kapitan -chcę o wszystkim się wywiedzieć, aby gdzieś na północy nie utknąć przy lodowych torosach, nie wbić się kilenr „Witezia" na rafy w labiryntach małych wysepek, nie zabłąkać się w gęstej mgle po srogiej nordzie. Musimy w końcu września powrócić do Vardó i nie zwlekając płynąć do Londynu. Tam na Tamizie rzucimy koniec sztorcumy przy składach handlowych i będziemy sprzedawali swój towar!
Z zatrzymania się w Vardó skorzystał Pitt Hardful znakomicie. Wynajął nowych majtków i był przekonany, że na szonerach typu „Witezia" i pod komendą kapitana, jakim był Olaf Nilsen, tacy ludzie chyba nigdy jeszcze nie pływali.
W porcie sztorman wstąpił do zaciągowego biura, pytając o poszukujących akordu majtków.
– Niestety, sztormanie, wolnych ludzi o tej porze w Vardó nie znajdziecie! – oznajmił kierownik biura. – Rozpoczął się połów śledzi i sztokfiszów. Szykują się do kampanii szkuty przemysłowców polujących na wieloryby i morsy. Wszyscy wolni majtkowie dostali już akordy i zaciągnęli się do załóg szyperskich. Nie ma teraz poszukujących pracy ludzi w Vardó!
– Źle! – pomyślał Pitt, – Dziewięciu ludzi na taką pływankę – to szaleństwo! Nie wytrzymają. Co tu robić?
Głowił się sztorman poważnie i niepokój zakradał mu się do duszy.
A co będzie – myślał – jeżeli wyprawa się nie uda? Jeżeli zginiemy na morzu – to rzecz zwykła. Koniec wszystkiemu i nie ma nad czym łamać sobie głowy! Lecz jeżeli będziemy zmuszeni powracać nie dopłynąwszy do koczowisk północnych tubylców? Zostaniemy zrujnowani, mój plan weźmie w łeb, Nilsen już nigdy nie powtórzy próby uczciwego handlu, a ja stracę ten jedyny sposób wywalczenia sobie prawa do szacunku i zapomnienia mojej winy… Oj, źle!
Tak myśląc, szedł ze zmarszczonym czołem przez port; rozglądał się jednak bardzo uważnie.
Przed długim, brudnym budynkiem urzędu emigracyjnego ujrzał tłum. Ludzie wymachiwali rękami, krzyczeli i odgrażali się w różnych językach, kobiety zawodziły, dzieci płakały. Sztorman zbliżył się i słuchał, usiłując zrozumieć przyczynę niepokoju i oburzenia.
Wkrótce dowiedział się o wszystkim.
Byli to emigranci uciekający z rosyjskiego Murmanu, gdzie pracowali przy budowie kolei, dróg szosowych i w porcie Aleksandrowsk. Rosjanie, Włosi, Francuzi, Czesi i Niemcy piechotą dobrnęli do Vardó, gdzie mieli nadzieję znaleźć statek odchodzący do portu niemieckiego czy francuskiego, skąd mogliby dotrzeć do ojczyzny lub ukryć się przed bolszewikami. Czekali na tę sposobność już dwa tygodnie, i nareszcie mieli odpłynąć dużym angielskim parowcem, gdy nagle został wynajęty przez handlowe towarzystwo, które pchnęło go ku brzegom wysp Spitsbergen.
Na uboczu, z dala od rozwścieczonego i zrozpaczonego tłumu stała grupa złożona z pięciu ludzi. Mówili cichymi głosami, czasami nawet się śmiali i żartowali. Mowy ich Pitt Hardful nie rozumiał. Jednak podszedł-do nich i na chybił-trafił zapytał po niemiecku, czy są emigrantami i co zamierzają robić.
Jeden ze stojących – wysoki, chudy człowiek o filuternym wyrazie twarzy odpowiedział natychmiast:
– Ha, co będziemy robili? Diabli wzięli powrót do domu, bo te trzy tygodnie zjadły wszystkie nasze oszczędności. Wszędzie tu dokoła ryba, a za każdą, nawet za najmniejszego kiełbia, płać i płać! No i wydoiliśmy nasze kieszenie do dna!
Powiedziawszy to, wyciągnął puste kieszenie i zaśmiał się niespodziewanie wesoło. Pitt spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Nie możemy powrócić do domu. Przykro, bardzo przykro! – ciągnął dalej nieznajomy. -Lecz od tego nie umrzemy, bo damy sobie radę. Nie takie rzeczy już widzieliśmy… a przecież żyjemy i umiemy się wesoło śmiać. Nie boimy się pracy i znajdziemy ją. Jesteśmy, za wyjątkiem jednego naszego towarzysza, felczera, mechanikami. Wiemy, że w jednej chwili zaakordują nas na każdą z tych łupin przemysłowych, lecz jeszcze się opieramy, bo pracy się nie wstydzimy, unikamy jednak grubiańskiego obchodzenia się z palaczami lub majtkami na statkach. Więc jeszcze czekamy, póki nasze puste brzuchy nie zakomenderują głośnym warczeniem: „Chłopcy, do pracy! Honor – do kieszeni, tym bardziej, że miejsca w nich dużo, bo są puste!"
Wszyscy uśmiechnęli się wesoło, a jasne oczy patrzyły spokojnie i śmiało.
– Panowie jesteście Rosjanami? – zapytał Pitt, obmyślając dalszy plan postępowania.
– Nie! My – Polacy! – odparł jeden z emigrantów. – Jesteśmy z Poznania. Służyliśmy w armii niemieckiej; dostaliśmy się podczas wojny do niewoli. Posłano nas na Murman. Pracowaliśmy i dobrze nam się działo, aż tu nagle – rewolucja; Ograbiono nas. Uciekliśmy i chodzimy teraz jako brzuchomówcy.
– Dlaczego brzuchomówcy? – ze śmiechem zapytał Pitt.
– A niech no pan posłucha, jak te brzuchy gadają. Ho, ho! W cyrku moglibyśmy się pokazywać.
– Jestem sztormanem dużego szonera, pływającego pod prywatną banderą norweskiego szypra. Musimy odbyć ciężką ryzę wzdłuż północnego wybrzeża Azji. Mamy nadzieję, że będzie to przedsięwzięcie zyskowne, na którym zarobi każdy z ludzi załogi. Szukam trzech majtków na pokład „Witezia" – dwóch palaczy i jednego do sztorwału i zwykłej pracy na deku.
– Jaka szkoda, że pan potrzebuje tylko trzech, a nie pięciu! – zawołał jeden z Polaków. -My razem przeżyliśmy wojnę, niewolę i ciężkie czasy na Murmanie, więc rozstawać się nie chcemy.
– To może da się załatwić! – oświadczył po namyśle Pitt. – Pomówię z kapitanem. W naszej biesiadni nie robimy różnicy pomiędzy ludźmi, a każdy z nas może być w razie potrzeby i palaczem, i mechanikiem, i majtkiem przy kluzie lub cumie.
– Pięknie się to przedstawia, towarzysze! – rzekł mały, krępy brunet. – Lecz nie mogę sobie wyobrazić, co ja, felczer, będę robił na takim statku?
– O! – zawołał sztorman. – Z pana to ja będę miał największą pociechę!
– Czy pan choruje? – zapytał felczer.
– Bynajmniej! Lecz rzecz gorsza, bo ja musiałem dotąd leczyć chorych na „Witeziu", a muszę panu powiedzieć, że moje wiadomości lekarskie są nader… ograniczone. Teraz nauczyłem się przewiązywać rozbite łby i wprawiać zwichnięte w bójce szczęki.
– To podobno marynarzom często się przytrafia! – zaśmiali się Polacy.
– A co poza tym będę robił? – dopytywał felczer.
– Będzie pan palaczem, a gdy zajdzie potrzeba, stanie do sztorwału – odpowiedział Pitt. -Nie traćmy czasu i chodźmy do kapitana Olafa Nilsena.
Znaleźli go w restauracji, gdzie się zwykle zbierali szyprowie szonerów i szkut na pogadankę, szklankę mocnego ponczu lub na partyjkę wista i warcabów.
Wysłuchawszy uważnie propozycji Pitta, Nilsen zgodził się na przyjęcie wszystkich pięciu znalezionych przez sztormana „ciurów" i kazał podać im jakiejś nadzwyczajnej ryby, przysmażonej z cebulą i czerwonym pieprzem oraz czarnego jak noc porteru.
– Jakaś strasznie ogromna i ponura sztuka z tego Norwega, ale setny chłop, bo rozumie, że brzuch – to grunt dla roboczego człowieka! – zauważył sentencjonalnie felczer Walicki.
– Nie ma co-mówić! Raźniej teraz na świat spozierać można! – odpowiedział wysoki, chudy, lecz bardzo krzepki mechanik Luda. – A co do tej podróży na wschód Lodowatego Oceanu, to furda! Inną drogą zajechać można do Poznania. Ziemia okrągła, i zamiast od lewej strony, wjedziemy od prawej.
– Jak się widzi! – odpowiedzieli inni ze śmiechem. Sztorman, rozmawiający tymczasem z kapitanem, podszedł i oznajmił nowym marynarzom, że chce odprowadzić ich na statek. Wkrótce w tylnym kasztelu zaczęli się urządzać Polacy. Bosman Ryba i mechanik Skalny bardzo się ucieszyli przybyszom, gdyż pierwszy mógł pomówić z nimi po rosyjsku, drugi zaś – dziwaczną mieszaniną niemieckiej mowy i polskiej.
Widząc to, Pitt Hardful zmarszczył czoło, co było u niego oznaką głębokiego namysłu. Strzepnął palcami i gwizdnął z cicha. Wykombinował nową rzecz, która go bardzo ucieszyła.
Wesoły i pewny siebie wyszedł na miasto i skierował.się do muzeum, gdzie usiadł w czytelni i zaczął wertować książki o żegludze na Lodowatym Oceanie.
Dowiedział się wkrótce nigdy dotąd nie słyszanych, a bardzo ciekawych i pożytecznych szczegółów.
Pitt przeczytał w ciągu kilku dni pobytu w Vardó wiele książek, w których znalazł wskazówki, że znaczenie wielkiej morskiej drogi z Atlantyku do Pacyfiku wzdłuż północnych wybrzeży Europy i Azji rozumieli starożytni żeglarze, szczególnie zaś w XVI wieku, gdy zaczęli szukać krótszej drogi do Chin i Indii.
Może droga ta nie byłaby bardzo krótsza,, lecz niezawodnie bezpieczniejsza, ponieważ ruta wzdłuż zachodniego brzegu Europy i dokoła Afryki była zazdrośnie strzeżona przez Hiszpanów i Portugalczyków.
Nie mogli oni bronić fregatom i galerom innych państw żeglugi do Indii, lecz poradzili sobie w ten sposób, że pozwalali korsarzom bezkarnie napadać cudzoziemców, mordować załogi, rabować towary i topić okręty. Wyspy Madera, Zielonego Przylądka i Azory stały się zasadzkami korsarzy i tamami dla okrętów innych bander.
Wszyscy ci, którzy szukali północno-wschodniej drogi, szli śladami odważnego żeglarza, na pamiątkę którego tę rutę sprawiedliwie można byłoby nazwać norweską.
Był to bowiem Norweg, Self Ottar. Przed tysiącem lat opłynął on Nordkapp i dotarł do Karskiej Cieśniny. Norwescy wikingowie odkryli Islandię i Grenlandię, a arktyczny ocean nie przerażał ich. Na swoich łodziach o zagiętych dziobach, uwieńczonych głową konia lub gryfa, z herbami runicznymi na żaglach, uzbrojeni w stalowe kolczugi i hełmy, ozdobione skrzydłami morskiego orła, w miecze i łuki, śpiewając przy dźwiękach lutni i burzy legendy morza, pruli jego pierś, szukając brzegów nowych wysp i nieznanych lądów, a jeszcze bardziej – zgiełku krwawych bitew.
Oni – te orły i wilki mórz – zaczęli żeglugę po szarych, bezbarwnych falach zimnego Pomocnego Oceanu, a ich daleki potomek, syn fiordów norweskich, wielki uczony i podróżnik – Nordenskjóld rozwiązał zadanie, które w ciągu całych stuleci pozostawało groźną zagadką.
W roku 1879 parowiec „Vega", mający na burcie Nordenskjólda, opływając Nordkapp i przylądek Czeluskin, najbardziej północny punkt Starego Świata, przeciął Ocean Lodowaty i przez Cieśninę Beringa wszedł na fale Pacyfiku.
Nie tylko odważni Norwegowie próbowali odbyć tę drogę. Anglicy, Duńczycy, Holendrzy i Rosjanie występowali do walki z lodem i szturmami, ciskanymi na śmiałków przez Ducha Białej Śmierci, panującego nad śnieżnymi podbiegunowymi równinami, gdzie obecnie Amundsen zatknął jako znak zwycięstwa sztandar ofiarnej i wytrwałej Norwegii.
Koło brzegów lądu i wysp rozrzuconych na Oceanie, wśród mgły i ruchomych pól lodowych zginęli Anglik Sir Hugh Willoughby i jego towarzysze w roku 1553; Stephen Burrough, Pet i Jackman wkrótce po nim zostali otoczeni pływającym lodem, i ledwie uszli z życiem; Holendrzy: Comelis Nay, Willem Barents, Hudson, Comelis Bosman, nie mogli przebić się przez lodową tamę, broniącą Karskiego Morza. Takiż los spotkał znakomitego angielskiego podróżnika Wooda i Holendra Jana van Linschotena w XVII stuleciu.
Iluż odważnych kupców rosyjskich z przedsiębiorczego Nowogrodu znalazło śmierć w otchłani Północnego Oceanu, nim ich żaglowe krypy dopłynęły do ujścia potężnej, mętnej Obi, gdzie z biegiem czasu powstał, nie istniejący obecnie, handlowy i obronny gród Mangazeja?
Jakie nieludzkie męki znosili podczas zimowych leży w mroku nocy polarnej na nieznanych wyspach pełni poświęcenia, umierający na północy rosyjscy badacze -Murawiew, Małygin, Skuratow, Czeluskin, Łaptiew, Kruzensztem, baron Toll, i austriaccy geografowie – Payer i Weyprecht!
Północ zażądała tylu ofiar, aby z ich wysiłku urosła pewność żeglugi po Lodowatym Oceanie, który po Nordenskjóldzie przecięli kapitan Wiggins na „Tamizie", znakomity Fridtjof Nansen – na „Framie" i „Correkcie", nareszcie – lejtnant Wilkicki.
Badania śmiałych marynarzy i podróżników ustaliły, że żegluga przez najniebezpieczniejszą część Północnego Oceanu – Karskie Morze – jest zupełnie możliwa. Lodowce arktyczne nie dochodzą ani do tego morza, ani do niskich wybrzeży Azji. Lód spotykany tu i zamykający nieraz obydwie prowadzące na wschód cieśniny – Karską i Jugorską, tworzy się na miejscu i w zależności od północno-wschodnich lub południowo-zachodnich wiatrów gromadzi się kolejno bądź przy wejściu do Karskiego Morza, bądź przy samych brzegach Azji.
Wynalezienie sprzyjającego czasu i pomyślnego wiatru stanowi najważniejsze zadanie żeglugi. Lipiec, sierpień i wrzesień były właśnie najlepszym okresem, a więc przed „Witeziem" otwierało się na wschodzie wolne od lodu Karskie Morze. Od umiejętności kapitana i baczności warugi wyłącznie zależało omijanie raf, broniących dostępu do licznych wysp rozrzuconych na powierzchni groźnego i ponurego Oceanu, już zwalczonego wolą silnych ludzi.
To uspokoiło.i ucieszyło sztormana „Witezia", więc ostatni dzień pobytu w Vardó Pitt z przyjemnością spędził z innymi szyprami w zacisznej restauracji „Polarna Gwiazda", pewny swego kapitana, chociaż Olaf Nilsen był mocno podpity tego wieczoru.