Przód przypominającego gruby cylinder promu stanowiło wielkie okno ze specjalnie zbrojonego szkła, za którym kłębiły się pędzące im na spotkanie obłoki Rozparty wygodnie w antyprzeciążeniowym fotelu Bill podziwiał wspaniały widok. Pękaty prom mógł pomieścić dwudziestu pasażerów, ale teraz, łącznie z Billem, było ich tylko trzech. Na jednego z nich, siedzącego tuż przy nim, Bill starał się zbyt często nie patrzeć. Był to artylerzysta pierwszej klasy, który wyglądał tak, jakby wystrzelono go z jednej z jego armat. Jego twarz, o jednym tylko, nabiegłym krwią oku, wykonana była z plastyku, cztery brakujące kończyny zastępowała mu plątanina błyszczących tłoków, drutów i elektronicznych podzespołów, zaś dystynkcje artylerzysty przyspawane miał do zastępującej mu bark metalowej kraty. Trzeci pasażer, przysadzisty sierżant piechoty o twarzy zbója, zasnął natychmiast po zajęciu miejsca.
— O, kurczę! Popatrz tylko! — wykrzyknął Bill, kiedy prom przebił ostatnią warstwę obłoków i pod nimi zabłysła złota kula Helioru, Planety Imperialnej, stolicy Cesarstwa 10 000 słońc.
— Co za albedo — mruknął gdzieś z wnętrza swej plastykowej twarzy artylerzysta. — Aż mi razi oko.
— No, myślę! Czyste złoto, wyobrażasz sobie? Planeta pokryta czystym złotem!
— Nie, nie wyobrażam sobie. I, szczerze mówiąc, nie wierzę. Zbyt drogo by to kosztowało. Ale mogę sobie bez problemu wyobrazić planetę pokrytą anodyzowanym aluminium. Taką jak ta.
Bill przyjrzał się dokładniej i rzeczywiście to nie było złoto. Znowu ogarnęło go przygnębienie. Nie! Nie podda mu się! Może zabraknąć złota, ale nigdy nie zabraknie chwały! Helior wciąż jeszcze był Planetą Imperialną, wiecznie czujnym, wszystkowidzącym okiem w sercu galaktyki. Tu meldowano o każdym wydarzeniu na każdej planecie i na każdym statku, a następnie informacje te były klasyfikowane, kodowane, wprowadzane, komentowane, oceniane, gubione, odnajdywane, opracowywane. Z Helioru wychodziły rozkazy decydujące o losach całych cywilizacji i powstrzymujące wszeteczne zakusy najeźdźców. Helior był planetą do końca podporządkowaną człowiekowi; morza, góry i kontynenty pokryte zostały rozbudowywanymi bez ustanku metalowymi kondygnacjami, a mieszkający tam ludzie poświęcali swe życie jednemu tylko ideałowi: Władzy. Błyszcząca powierzchnia najwyższego poziomu pokryta była niczym kropkami statkami kosmicznymi najróżniejszych rozmiarów, zaś ciemne niebo migało światełkami tych, które już wystartowały, bądź też czekały na lądowanie. Obraz wraz bardziej się powiększał, aż w pewnej chwili błysnął oślepiającym światłem, po czym zniknął.
— Katastrofa! — jeknął Bill. — Już po nas…
— Zamknij dziób. Po prostu film się rwał. Nie ma na pokładzie żadnych szych, więc pewnie nie będzie im się chciało naprawiać.
— Film?…
— A cóżeś myślał? Nikt nie jest na tyle szalony, żeby budować promy z wielkimi oknami na dziobie; tam, gdzie tarcie atmosferyczne jest największe. To film. Projekcja. I tak lądujemy na nocnej stronie planety.
Pilot przygwoździł ich przy lądowaniu 1Sg (on także wiedział, że na pokładzie nie ma żadnych szych) i kiedy wpychali sobie na miejsce poprzestawiane kręgi szyjne i przywracali gałkom ocznym ich zwykły, kulisty kształt, śluza otworzyła się z sykiem. Rzeczywiście, była noc, a w dodatku padało. W drzwiach pojawiła się profesjonalnie uśmiechnięta twarz stewarda drugiej klasy.
— Witamy na Heliorze, Planecie Imperialnej, gdzie tysiące wrażeń czeka na… — jego twarz przybrała wrodzony, pogardliwy grymas. — Co jest, nie ma z wami żadnych oficerów? Dobra, wyłazić, tylko z życiem, musimy trzymać się rozkładu.
Zignorowali go, kiedy przepychał się do przodu, by obudzić chrapiącego jak zepsuty wirnik sierżanta piechoty, którego taka drobnostka jak piętnastokrotne przeciążenie nie była w stanie wyrwać z objęć głębokiego snu. Chrapanie zmieniło się w gardłowy pomruk, przerwany po chwili cienkim wrzaskiem kopniętego w krocze stewarda. Wciąż gniewnie pomrukując, sierżant zszedł wraz z dwoma pozostałymi pasażerami na śliską jak lód powierzchnię lądowiska. Wspólnie z Billem ustawili artylerzyście rozklekotane, metalowe nogi, a potem z rezygnacją obserwowali, jak ich skromne tłumoczki wylatują z przedziału bagażowego prosto w głęboką kałużę wody. W ostatnim akcie zemsty steward wyłączył chroniące ich przed deszczem pole. W mgnieniu oka byli przemoczeni do suchej nitki i zziębnięci, bowiem wiało też nie najgorzej. Zarzucili na plecy bagaże — tylko artylerzysta ciągnął swój na małych kółeczkach — i skierowali się w stronę najbliższych świateł, które znajdowały się o jakąś milę od nich i co chwila niknęły za zasłoną deszczu. W połowie drogi artylerzysta doznał zwarcia w obwodach i stanął jak słup soli. Przymocowali mu kółeczka do pięt, załadowali na niego bagaże i okazało się, że znakomicie się on nadaje na ręczny wózek.
— Znakomicie się nadaję na ręczny wózek — warknął artylerzysta.
— Nie narzekaj — uspokoił go sierżant. — Jak wrócisz do cywila, masz fach w ręku.
Otworzył kopniakiem drzwi i weszli, a częściowo wtoczyli się do rozkosznie ciepłego wnętrza kancelarii.
— Macie butelkę rozpuszczalnika? — zapytał Bill człowieka za kontuarem.
— Macie papiery podróżne? — zapytał człowiek za kontuarem, ignorując pytanie Billa.
— Mam butelkę w torbie — powiedział artylerzysta.
Bill otworzył torbę i zaczął w niej grzebać.
Wręczyli urzędnikowi papiery (artylerzysta swoje miał przypięte do piersi), a ten wrzucił je do stojącej za nim olbrzymiej maszyny. Maszyna huczała i błyskała światełkami, Bill zaś tymczasem przepłukiwał rozpuszczalnikiem wszystkie styki artylerzysty, aż wreszcie udało mu się usunąć z nich resztki wody. Zabrzmiał donośny brzęczyk, maszyna wypluła ich papiery i przy wtórze głośnego klekotu z wąskiego otworu w jej ścianie zaczęła wysuwać się papierowa zadrukowana taśma. Urzędnik chwycił ją i pośpiesznie przeczytał.
— Wpadliście jak śliwki w kompot — powiedział z sadystycznym zadowoleniem. — Wszyscy trzej macie otrzymać z rąk Cesarza order Purpurowej Rzutki, uroczystość będzie filmowana i zacznie się za trzy godziny. W życiu się nie wyrobicie.
— Nie twój zakichany interes — zgrzytnął zębami sierżant. — Dopiero co wylądowaliśmy. Dokąd mamy iść?
— Obszar 14S7 — D, poziom K9, blok 823 — 7, korytarz 492, komora Flm 34, pokój 62, pytać o producenta Ratta.
— Jak się tam dostać? — zapytał Bill.
— Nie wiem, ja tylko pracuję w kancelarii. — Urzędnik cisnął na ladę trzy opasłe tomiszcza, każde na stopę wysokie i niemal równie grube, każde z przynitowanym do grzbietu łańcuchem. — Poszukajcie sobie, tu macie Plan, ale musicie mi się podpisać. Zagubienie Planu stanowi wykroczenie przeciwko Prawu Wojennemu i karane jest…
Urzędnik zorientował się nagle, że został w pokoju sam jeden z trzema weteranami. Zbladł jak trup i sięgnął do alarmowego przycisku. Zanim jednak zdołał go dotknąć, metalowe ramie artylerzysty krzesząc iskry przyszpiliło go do kontuaru. Sierżant nachylił się nad nim tak, że niemal stykali się nosami i powiedział cichym, mrożącym krew w żyłach głosem.
— Sami rady nie damy. Ale ty nam pomożesz. Dasz nam Przewodnika.
— Przewodnicy są tylko dla oficerów — zaprotestował słabo urzędnik, po czym przez chwilę łapał jak ryba powietrze, ugodzony w żołądek stalowym palcem artylerzysty.
— Więc potraktuj nas tak, jak oficerów — doradził mu sierżant. — Nie mamy nic przeciwko temu. Dzwoniąc ze strachu zębami urzędnik wezwał Przewodnika. Drzwiczki w przeciwległej ścianie otworzyły się z trzaskiem i pojawił się Przewodnik. Miał obłe, metalowe ciało, głowę podobną trochę do psiej, sprężynowy ogon i poruszał się na sześciu ogumowanych kółkach.
— Tutaj, chłopcze — wezwał go sierżant.
Przewodnik podjechał do nich, wysunął czerwony plastykowy język i z cichym rzężeniem trybów zaczął emitować dźwięk mający naśladować dyszenie. Sierżant zerknął dla pewności na papierową taśmę, po czym wystukał na klawiaturze zdobiącej głowę Przewodnika kod: 14S7 — D K9 823 — 7 492 Flm — 34 62. Rozległy się dwa krótkie szczeknięcia, czerwony język zniknął, ogon zadrżał i Przewodnik ruszył przed siebie korytarzem. Weterani nie zwlekając podążyli za nim.
Do pokoju 62 dotarli po godzinie, korzystając po drodze z wind, ruchomych schodów, pochylni, poduszkowca, kolejki jednotorowej, ruchomego chodnika, własnych nóg i łapanych „na łebka” kołowych środków transportu. Zjeżdżając po wyjątkowo długiej pochylni przypięli łańcuchami do pasków swoje Plany, bowiem nawet Bill zaczął sobie zdawać sprawę, że bez nich nie sposób było żyć w tym pokrywającym całą planetę mieście. Przy drzwiach pokoju 62 Przewodnik zaszczekał trzy razy, po czym uciekł, zanim zdołali się na niego rzucić.
— Powinienem się pośpieszyć — mruknął sierżant. — Wart był swojej wagi w złocie.
Popchnęli drzwi i znaleźli się twarzą w twarz z siedzącym za biurkiem tłustym mężczyzną, który darł się co sił do wizjofonu.
— Guzik mnie obchodzą wasze usprawiedliwienia! Takich usprawiedliwień to ja mam na kopy! Wiem tylko tyle, że mam plan zdjęć, kamery czekają, tylko nie ma kogo kręcić! Pytam się, a ty mi… — spojrzał na nich i ryknął jeszcze głośniej. — Woń! Won! Nie widać, że jestem zajęty?! Sierżant zrzucił wizjofon na podłogę i rozdeptał na drobne, dymiące kawałki.
— Ma pan dosyć bezpośredni sposób zwracania na siebie uwagi — powiedział Bill.
— Po dwóch latach na froncie każdy robi się bezpośredni — odparł sierżant i donośnie zazgrzytał zębami. — No, to jesteśmy, Ratt. Co mamy robić?
Producent Ratt kopnięciem utorował sobie drogę przez zalegające podłogę rumowisko i otworzył drugie drzwi.
— Przygotować się! Światła! — krzyknął.
Coś się zakotłowało i po chwili zapłonęły potężne reflektory. Przeznaczeni do odznaczenia weterani weszli za nim do ogromnego, wypełnionego zorganizowaną bieganiną studia. Kamery na motorowych wózkach krążyły wokół sceny, na której podparte byle jak makiety udawały cesarską salę tronową. Przez witrażowe szyby przeświecało sztuczne słońce, a na tron padał z reflektora punktowego złoty promień światła. Poganiany wrzaskami reżysera tłumek szlachty i wyższych oficerów zajął miejsca po obu stronach siedziska władcy. — Nazwał ich durniami! — wyszeptał wstrząśnięty Bill. — Rozstrzelają go!
— Aleś ty głupi — powiedział artylerzysta, wyciągając sobie z nogi przewód i wsadzając wtyczkę do kontaktu w ścianie. Akumulatory prawie mu się już rozładowały. — To wszystko aktorzy. Skąd by wzięli do takiego czegoś prawdziwą arystokracje?
— Przed przybyciem Cesarza starczy nam czasu, aby tylko raz to przećwiczyć, więc nie chcę żadnych błędów. — Producent Ratt wspiął się po stopniach i zasiadł na tronie. — Ja robię za Ceśka. Słuchajcie, szlachta, macie najłatwiejsze role, więc lepiej, żebyście niczego nie spieprzyli. Nie mamy czasu na powtórki. Ustawiacie się tutaj, w rządku i kiedy powiem „kręcimy”, stajecie na baczność tak, jak was tego uczyli, a jak nie potraficie, to znaczy, że podatnicy niepotrzebnie na was płacą. Ty tam, po lewej, no, ty, obudowany tym żelastwem! Wyłącz te swoje cholerne silniczki, bo wejdą na ścieżkę dźwiękową! Zgrzytnij jeszcze raz biegami, to powykręcam ci bezpieczniki. No! Wy tam, czekajcie, póki was nie wywołają, potem krok naprzód i baczność! Cesarz przypina wam medal, wy salut i krok w tył. Zrozumieliście, czy to za skomplikowane dla waszych nędznych, zindoktrynowanych móżdżków?
— Trzeba to było wysmarkać nosem — poradził mu sierżant.
— Bardzo śmieszne. Dobra, lecimy!
Jednak zdążyli dwukrotnie przećwiczyć przebieg ceremonii, nim rozległy się fanfary i na scenę szybkim krokiem wmaszerowało sześciu generałów z bronią gotową do strzału, ustawiając się półkolem przed tronem. Kamerzyści, technicy, nawet producent Ratt skłonili się nisko, a weterani stanęli na baczność. Cesarz, powłócząc trochę nogami, wspiął się po stopniach i ciężko klapnął na tron.
— Nie przerywajcie… — powiedział znudzonym tonem i beknął z cicha.
— Kręcimy! — ryknął z całych sił reżyser i umknął pośpiesznie z pola widzenia kamery. Muzyka uderzyła wezbraną falą i uroczystość rozpoczęła się. Podczas gdy pełniący obowiązki szefa protokołu oficer odczytywał, jakich to heroicznych czynów dokonali bohaterowie czekający na wręczenie najwyższego z odznaczeń, orderu Purpurowej Rzutki z Gwiazdą Mgławicy Węglowej, Cesarz dźwignął się z tronu i dostojnym krokiem ruszył naprzód. Pierwszy był sierżant piechoty. Bill zerkał kątem oka, jak Cesarz wyjmuje z podsuniętego mu pudełka złoto — srebrno — rubinowo — platynowy order i przypina go do piersi żołnierza. Sierżant zasalutował, zrobił krok wstecz i teraz przyszła już kolej na Billa. Jak przez mgłę usłyszał grzmiący głos wypowiadający jego imię i wystąpił krok w przód, wkładając w ten ruch wszystkie umiejętności, jakie nabył w obozie szkoleniowym. Stał twarzą w twarz z najbardziej uwielbianym człowiekiem w całej galaktyce! Zdobiący miliardy banknotów długi, spuchnięty nos skierowany był prosto w niego, Billa, końska szczęka i sterczące jak kołki zęby wymawiały jego, Billa, imię, a jedno z zezowatych cesarskich oczu patrzyło prosto na niego! Wzruszenie wezbrało mu w piersi jak pędzący ku brzegowi grzywacz i Bill zasalutował najpiękniej, jak potrafił.
W rzeczywistości był to chyba w ogóle najpiękniejszy z możliwych salutów, jako że niewielu jest przecież ludzi z dwiema prawymi rękami. Obie górne kończyny Billa strzeliły jednocześnie do góry, obydwa łokcie zadrżały pod przepisowym kątem, obie dłonie zatrzymały się tuż przy skroniach. Zostało to wykonane zaiste po mistrzowsku i zaskoczony Cesarz zdołał nawet przez jedną krótką chwilę skoncentrować na Billu spojrzenie obu swoich oczu, zanim znowu nie rozeszły się mu w przeciwnych kierunkach. Wciąż jeszcze trochę wytrącony z równowagi niezwykłym salutem wyjął z pudełka order i udekorował nim Billa, wbijając mu w ciało całą długość szpilki.
Bill nie poczuł bólu, ale ukłucie podziałało jak nagły impuls, wyzwalający wezbrane w nim emocje. Padł na kolana w dobrym pańszczyźnianym stylu, niczym aktor w telewizyjnym przedstawieniu stamtąd zresztą jego niewolnicza podświadomość wzięła ten pomysł — i chwycił poskręcaną, pokrytą wątrobianymi plamami dłoń Cesarza.
— Tyś ojcem nas wszystkich! — wykrzyknął i złożył na dłoni wiernopoddańczy pocałunek.
Goryle w generalskich mundurach rzucili się naprzód i przez chwilę nad Billem załopotały skrzydła śmierci, ale Cesarz uśmiechnął się tylko i wytarł zaślinioną dłoń o jego mundur. Małe kiwnięcie palcem wystarczyło, bo goryle powrócili na swoje miejsca, Cesarz zaś podszedł do artylerzysty, przypiął mu ostatni z medali i cofnął się o krok.
— Koniec! — zawołał reżyser Ratt. — Scenę z tym składającym hołd ćwokiem też zostawcie, to nawet naturalnie wyszło.
Kiedy Bill wstał na nogi zobaczył, że Cesarz nie wrócił na tron, tylko wmieszał się w tłum gadających jeden przez drugiego aktorów. Goryle gdzieś zniknęli. Bill zamrugał, nie wierząc własnym oczom, kiedy jakiś człowiek zdjął Cesarzowi z głowy koronę, wsadził ją do kartonowego pudełka i gdzieś z nią pokłusował.
— Cholera, ramię mi się zacięło! — zaklął salutujący wciąż artylerzysta. — Szarpnij mocno, jeśli możesz. Zawsze coś nawala, jak za wysoko je podniosę.
— Ale… Cesarz… — wystękał Bill, mocując się z metalową kończyną. Coś zgrzytnęło przeraźliwie i ramię opadło na swoje miejsce.
— Aktor, oczywiście. A co, myślałeś, że prawdziwy Cesarz będzie wręczał odznaczenia niższym szarżom? Generałom, to może. Trochę poudawali, żeby podpuścić takiego prostaczka jak ty. Byłeś wspaniały.
— To dla was — powiedział jakiś człowiek wręczając im blaszane kopie orderów, a zabierając oryginały.
— Na miejsca! — zadudnił wzmocniony głos reżysera. — Mamy tylko siedem minut, żeby przelecieć Cesarzową całującą dzieci w obecności delegacji septupletów z Aldebarana z okazji Godziny Płodności. Dawać tu te plastykowe bachory i usunąć tych cholernych gapiów!
Bohaterów wypchnięto na korytarz, a drzwi za nimi zatrzaśnięto i zamknięto na trzy spusty.