13.

Nie to, że Bill nie próbował się wyrwać, wręcz przeciwnie, ale było to zadanie beznadziejne: Kwiląc żałośnie jak porwane przez orła jagnię wił się w uścisku białych kościstych szponów, próbując bezskutecznie wyswobodzić swoje ramiona. Wierzgając dziko został wciągnięty za potężne drzwi, które zatrzasnęły się natychmiast bez niczyjej pomocy.

— Witamy… — powiedział jakiś grobowy głos. Trzymające go ramię gdzieś zniknęło, Bill zaś zatoczył się nieco, odwrócił i stanął twarzą w twarz z ogromnym białym robotem. Obok maszyny stał niewielkiego wzrostu mężczyzna w białej kurtce, nad którą widniała duża, łysa głowa o zatroskanej twarzy.

— Jeżeli nie chcesz, nie musisz mówić, jak się nazywasz — powiedział mały człowieczek. — Ja jestem inspektor Jeyes. Czy przyszedłeś tu szukając schronienia?

— A może mi je pan zapewnić? — zapytał nieufnie Bill.

— Interesująca uwaga, bardzo interesująca. — Jeyes z suchym szelestem zatarł swoje pomarszczone dłonie. — Jakkolwiek jednak pociągająca może się wydać tego rodzaju dysputa, lepiej chyba będzie; jeśli się od niej na razie powstrzymamy. Odpowiem ci wprost — tak, mogę ci je zapewnić. Chciałbyś z niego skorzystać?

Bill otrząsnął się już z pierwszego szoku i przypomniawszy sobie, w jakie już wpadł tarapaty kłapiąc bez zastanowienia dziobem, postanowił najpierw chytrze wybadać nieznajomego.

— Kiedy ja nawet nie wiem, kim pan jest, gdzie się znalazłem, no i co pan rozumie przez to „schronienie”…

— Tak, oczywiście, masz racje. To moja wina. Wziąłem cię za jednego ze Zdeplanowanych, ale teraz widzę, że te łachmany, które masz na sobie, musiały być kiedyś żołnierskim mundurem i że te oksydowane blaszki, które zdobią twoją pierś są pozostałościami wysokich odznaczeń. Witamy na Heliorze! Jak tam wojna?

— Dziękuję, nie najgorzej… Ale…

— Jestem inspektor Jeyes z Departamentu Sanitarnego. Mam nadzieje, że wybaczysz mi moje wścibstwo, ale wydaje mi się, że masz małe kłopoty… Jesteś praktycznie bez munduru, bez Planu; być może nawet bez dokumentów. — Obserwował zmieszanego Billa przenikliwymi ptasimi oczami. — Ale to wszystko może się zmienić. Przyjmij oferowane ci schronienie. Zatroszczymy się o ciebie, nakarmimy, będziesz miał dobrą pracę, nowy mundur, nawet nowe dokumenty.

— A w zamian za to będę musiał zostać śmieciarzem? — parsknął Bill.

— My tu wolimy określenie „pracownik sanitarny” — odparł łagodnie inspektor Jeyes.

— Pomyślę nad tym — powiedział chłodno Bill.

— Czy mogę ci pomóc w podjęciu decyzji? — zapytał inspektor i nacisnął guzik w ścianie. Drzwi zaskrzypiały ponownie, a robot chwycił Billa za ramiona i nieubłaganie zaczął pchać ziejącą za wrotami ciemność.

— Zgadzam się! — zapiał Bill. Robot puścił go, drzwi się zamknęły, a Bill zrobił obrażoną minę. — I tak miałem zamiar się zgodzić, nie musi pan od razu używać takich argumentów.

— Serdecznie przepraszam, chcielibyśmy, żebyś czuł się u nas jak najlepiej. Witamy w Dep. San. Pozwolę sobie zapytać, czy nie potrzebujesz przypadkiem nowej karty identyfikacyjnej? Wielu z tych, którzy przychodzą do nas na dół pragnie zacząć życie od nowa, toteż mamy do wyboru wiele kart identyfikacyjnych. Musisz pamiętać, że do nas trafia wszystko — zarówno zawartość koszy na śmieci, jak i — ciała umarłych. Zdziwisz się, jak wiele kart pozyskujemy w ten sposób. Proszę do windy…

Dep. San. rzeczywiście dysponował całą masą kart, porządnie poukładanych w oznaczonych literami alfabetu szufladkach. Bill bardzo szybko znalazł jedną z jakby specjalnie dla niego sporządzonym rysopisem, wydaną na nazwisko niejakiego Wilhelma Stuzzicadentiego. Pokazał ją inspektorowi.

— Znakomicie. Cieszymy się, że jesteś z nami, Wilhelmie.

— Proszę mi mówić po prostu Bill:

— Witamy na pokładzie, Bill. Ciągle brakuje nam ludzi, więc będziesz miał pracy ile chcesz i jaką chcesz — zależy to oczywiście od twoich uzdolnień i zainteresowań. Kiedy słyszysz słowo „oczyszczanie”, co przychodzi ci na myśl?

— Śmieci.

Inspektor westchnął ciężko.

— Taka jest najczęstsza odpowiedź, ale po tobie spodziewałem się czegoś więcej. Śmieci to tylko drobna cząstka tego, z czym ma do czynienia Sekcja Zbieractwa. Dochodzą do tego jeszcze Odpadki, Szczątki i Pozostałości. Istnieje jeszcze cała masa innych Sekcji: Sprzątania Korytarzy, Napraw Hydraulicznych, Naukowo — Badawcza, Ściekowa…

— O, to by mnie interesowało! Zanim wzięli mnie do wojska, uczestniczyłem w korespondencyjnym kursie na Operatora Mechanicznych Roztrząsaczy Obornika.

— To wprost cudownie! Musisz mi o tym dokładniej opowiedzieć, ale może tymczasem usiądź sobie tutaj wygodnie i czuj się jak u siebie w domu. — Mówiąc to Jeyes posadził Billa w głębokim, wyścielanym fotelu i wyjął z podajnika dwa plastykowe kubeczki.

— Łyknij sobie Alko — drinka dla ochłody.

— Dziękuję. No więc, nie ma za bardzo o czym opowiadać. Nie skończyłem kursu i wygląda na to, że już nigdy nie uda mi się realizować marzenia mego życia i zostać Operatorem Roztrząsacza… Może wasza Sekcja Ściekowa…

— Przykro mi, ale jeżeli jest coś, z czym nie mamy żadnych problemów, to są to właśnie ścieki. Wszystkie urządzenia są w pełni zautomatyzowane. Jesteśmy dumni z efektów naszej pracy, bo trzeba ci wiedzieć, że na Heliorze mieszka w tej chwili ponad 1S0 miliardów ludzi…

— O rany!

— Tak, tak, masz rację, widzę ten błysk w twoim oku, to rzeczywiście cała masa ścieków i mam nadzieję, że któregoś dnia będę miał przyjemność pokazać ci naszą instalację zajmującą się ich przerobem. Musisz bowiem pamiętać, że aby były ścieki, najpierw musi być żywność, a że pod tym względem Helior jest w stu procentach uzależniony od importu, wykorzystujemy tutaj technologię przerobu ścieków, która może być przedmiotem marzeń każdego inżyniera sanitarnego. Statki kosmiczne przywożą z rolniczych planet żywność, która zjadana przez ludzi zapoczątkowuje, można powiedzieć, Łańcuch Przemian. My dostajemy tutaj… eee… ostatnie ogniwo tego Łańcucha i przerabiamy je. Stosujemy normalne, tradycyjne metody mechaniczne i chemiczne, bakterie beztlenowe i tak dalej… Chyba cię nie nudzę?

— Ależ skąd — zaprotestował Bill, ocierając ukradkiem wzbierającą mu w oku łzę. — To ze szczęścia, już od tak dawna nie miałem okazji do inteligentnej rozmowy…

— Wyobrażam sobie, w wojsku inteligencja nie jest y najwyższej cenie. — Poklepał Billa po plecach, gestem z rodzaju „rozumiemy — się — chłopie — czyż — nie?”. — Zapomnij o tym, teraz jesteś wśród przyjaciół. Na czym to ja skończyłem? Ach, tak, więc te bakterie, a potem dehydratyzacja i prasowanie. W efekcie otrzymujemy wspaniały, skondensowany nawóz, który nie ma sobie równych w całej galaktyce i niech mnie ktoś spróbuje przekonać, że jest inaczej!

— O, jestem tego pewien! — zgodził się gorąco Bill.

— Windy i taśmociągi dostarczają nawóz do portów, gdzie ładuje się go na opróżnione z żywności statki. Ładunek za ładunek, to nasze hasło. Słyszałem, że na niektórych planetach o szczególnie ubogiej glebie ludzie płaczą z radości, kiedy przylatuje statek z Helioru! Nie, ze ściekami nie mamy żadnych problemów, natomiast w innych Sekcjach, niestety, sytuacja nie wygląda tak różowo. — Inspektor osuszył swój kubek i skrzywił się jakby jednocześnie ktoś wyssał z niego cały dobry nastrój. Bill także skończył swojego drinka i zamachnął się, by wyrzucić kubek do kosza na śmieci.

— Nie rób tego! — ryknął inspektor. — Nie chciałem być niegrzeczny — usprawiedliwił się od razu — ale to jest właśnie nasz największy problem — to, co potocznie określa się jako Śmieci… Czy masz pojecie, ile gazet wyrzuca codziennie 1S0 miliardów ludzi? Albo ile puszek? Tacek? W Sekcji Naukowo — Badawczej pracujemy nad tym w dzień i w nocy, ale nawet i to za mało. Mówię ci, po prostu koszmar. Kubek, który trzymasz w ręku, jest jednym z naszych wynalazków, ale i tak stanowi ledwie kroplę w morzu potrzeb.

Kiedy ostatnie krople płynu wyparowały z kubka, naczynie zaczęło nieprzyzwoicie wić się i prężyć. Bill rzucił je, przerażony, na podłogę. Kubek dalej to puchnął, to się zapadał, cały czas zmieniając swój kształt.

— To zasługa matematyków — powiedział inspektor. — Dla topologa płyta gramofonowa, filiżanka czy kubek mają taki sam kształt — okrągły z dziurą w środku. Każdy z tych przedmiotów może się zamienić w drugi za pomocą bardzo prostej transformacji. Robimy więc kubki na napoje z plastyku z naniesionymi tłoczeniami płyty gramofonowej — o popatrz zresztą.

Kubek uspokoił się wreszcie i leżał bez ruchu na podłodze — już nie jako kubek, lecz plastykowy dysk z dziurką w środku. Inspektor Jeyes podniósł go i zdarł etykietkę Alko — drinka, odsłaniając nową, na której było napisane: „Miłość na orbicie, Rum! Bum! Dum! Śpiewają KLEOPATRY”.

— Wspaniałe, nieprawdaż? Kubek przeistoczył się w płytę z nagraniem jednego z najohydniejszych zespołów, jakie w ogóle istnieją, toteż nikt uzależniony od Alko — drinka nie pozbędzie się tego za żadną cenę! Płyta będzie przechowywana i chroniona jak najdroższy skarb, zamiast zostać wyrzucona do kosza na śmieci i przysparzać nam całej masy kłopotów.

Inspektor Jeyes wziął obie dłonie Billa w swoje, a kiedy spojrzał mu w oczy, jego własne były trochę bardziej niż tylko wilgotne.

— Bill, powiedz, że się zgadzasz, że pójdziesz do Naukowo — Badawczej! Mamy tak niewielu zdolnych, wykształconych, rozumiejących nasze problemy ludzi. Może nie skończyłeś tego kursu na Operatora Mechanicznych Roztrząsaczy Obornika, ale masz świeży umysł pełen świeżych pomysłów, a o to przede wszystkim nam chodzi. Młody duch, świeża krew… No?…

— Zgadzam się — powiedział Bill z determinacją w głosie. — To praca, której rzeczywiście można się poświęcić całym sercem.

— Jest twoja. Dostaniesz gabinet, biurko, mundur, ładną pensyjkę oraz tyle śmieci i odpadków, ile dusza zapragnie. Nigdy nie będziesz żałował.

Rozległo się jękliwe zawodzenie syreny i do pokoju wpadł spocony, podekscytowany mężczyzna.

— Inspektorze, tym razem naprawdę jest niedobrze! Operacja „Latający Spodek” zawiodła! Zwaliła się cała banda z Astronomii i teraz tłuką się z naszą sekcją Naukowo — Badawczą, mówię panu, jak zwierzęta!

Zanim skończył, inspektor był już za drzwiami, a Bill razem z nim. Wpadli na taśmociąg z zamontowanymi na nim fotelami, ale dla inspektora było za wolno, więc kicali niczym dwa króliki między rzędami siedzeń. Wreszcie dotarli do laboratorium; wypełnionego skomplikowaną elektroniczną aparaturą i gromadą przewalających się przez siebie, splątanych w nieudolnej walce ludzi:

— Przestańcie! Natychmiast przestańcie! — krzyknął inspektor, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.

— Mógłbym się na coś przydać? — zapytał Bill. — Jednak czegoś tam w tym wojsku się nauczyłem. Którzy to nasi?

— Ci w brązowych…

— Wystarczy — powiedział Bill. Nucąc wesoło zanurzył się w stękający ciężko tłum i przy pomocy kilku kopniaków, chwytów i miażdżących krtanie ciosów karate przywrócił spokój. Żaden z wierzgających bezradnie intelektualistów nie był zbyt atletycznej budowy, toteż Bill przeszedł przez nich niczym trąba powietrzna, po czym zajął się wydobywaniem z pobojowiska swych nowych kolegów.

— Basurero, co się właściwie stało? — zapytał inspektor Jeyes.

— To przez nich, sir! Wpadli tu wrzeszcząc, żebyśmy natychmiast przerwali operacje „Latający Spodek”. I to właśnie wtedy, kiedy osiągnęliśmy najlepsze w historii wyniki i niemal podwoiliśmy tempo pozbywania się…

— A co to właściwie jest ta operacja „Latający Spodek”? — zapytał zupełnie zdezorientowany Bill. Żaden z astronomów nie odzyskał jeszcze przytomności, chociaż niektórzy zaczynali już pojękiwać, toteż inspektor miał czas, by wszystko dokładnie wyjaśnić.

— To może rozwiązać wszystkie nasze problemy — powiedział, wskazując na zajmujące niemal pół laboratorium, skomplikowane urządzenie. — Te cholerne puszki, tacki po porcjowanych obiadach i cała reszta! Nie masz pojęcia, ile stóp sześciennych tego świństwa zwala się nam codziennie na głowy. Chyba zresztą nie stóp, lecz mil sześciennych! Jednak pewnego dnia ten oto Basurero przeglądał sobie jakieś pismo i trafił na artykuł o transmiterze materii. Otrzymaliśmy kredyt i kupiliśmy największy model. Doprowadziliśmy do niego taśmę transportera — otworzył klapę w boku maszyny i Bill zobaczył, jak do jej wnętrza wpływa nieprzerwany strumień zużytych opakowań — włączyliśmy na pełną moc i działa, że hej!

— Ale — zapytał nieco zbity z tropu Bill — dokąd to wszystko jest wysyłane?

— Inteligentne pytanie, to był właśnie jedyny problem, jaki musieliśmy rozwiązać. Z początku wszystko szło tuż nad atmosferę, ale Astronomia zaczęła mieć pretensję, że za dużo wraca w postaci meteorytów i rujnuje im te ich obserwatoria. Zwiększyliśmy moc i zaczęliśmy wysyłać poza orbitę, ale tu znowuż Nawigacja zgłosiła się z żalami, że stwarzamy zagrożenie dla żeglugi kosmicznej i musieliśmy wymyśleć coś innego. Basurero wreszcie wydobył od Astronomii koordynaty najbliższej gwiazdy, ładowaliśmy wszystko do niej i nikt nie miał o nic pretensji.

— Baranie łby! — wykrztusił przez spuchnięte wargi jeden z astronomów, stając niepewnie na nogach. — Te wasze cholerne latające śmieci zmieniły tę gwiazdę w Novą! Nie mieliśmy pojęcia, co mogło być tego przyczyną, dopóki nie znaleźliśmy waszej prośby o podanie jej współrzędnych i nie wykryliśmy tej kretyńskiej operacji…

— Uważaj; co mówisz, bo zaraz możesz jeszcze na chwile się położyć! — ostrzegł go Bill. Astronom zbladł, zadrżał, po czym kontynuował już znacznie spokojniejszym tonem.

— Zrozumcie, co się stało. Nie można ot, tak sobie ładować w słońce tylu atomów węgla oraz wodoru i mieć nadzieje, że wszystko będzie OK. To słońce zamieniło się w Novą i jak słyszałem, nie zdążono ewakuować kilku baz z planet wewnętrznych…

— Usuwanie śmieci zawsze było związane z pewnym ryzykiem. Przynajmniej zginęli w służbie ludzkości:

— No tak, ty możesz tak mówić. Cóż, co się stało, już się nie odstanie. Ale teraz musicie przerwać operację „Latający Spodek” — i to natychmiast!

— A niby czemu? — zapytał inspektor Jeyes. — Przyznaje, że ten mały incydent z Novą trochę nas zaskoczył, ale to już minęło i nic teraz na to nie poradzimy. A poza tym słyszałeś przecież, że Basurero udało się podwoić tempo wysyłki. Niedługo odrobimy wszystkie zaległości.

— Jak myślisz, czemu udało wam się to podwojenie? — prychnął astronom. — Ta gwiazda zrobiła się tak niestabilna, że teraz pożera już wszystko bez wyjątku i wkrótce zamieni się w Supernovą, która nie tylko wchłonie wszystkie swoje planety, ale jej promieniowanie może sięgnąć aż tu, na Helior! Natychmiast zatrzymajcie tę diabelską maszynę!

Inspektor westchnął, po czym machnął zrezygnowany ręką.

— Wyłącz to, Basurero. Nic, co piękne, nie może trwać wiecznie.

— Ależ, sir! — inżynier załamał ręce w rozpaczy. — W ten sposób wrócimy do punktu wyjścia, znów zaczną się piętrzyć…

— Rób, co ci każe!

Zrezygnowany Basurero powlókł się do tablicy kontrolnej i przekręcił główny wyłącznik. Ustało klekotanie rolek transporterów, generatory przerwały swe niestrudzone buczenie. Ludzie z Dep. San. stali przygnębieni, w milczących grupkach, podczas gdy astronomowie wstawali z trudem z podłogi i pomagając sobie nawzajem opuszczali laboratorium. Ostatni odwrócił się i parsknął z pogardą:

— Śmieciarze!

Ciśnięty przez kogoś francuz rąbnął w zatrzaskujące się drzwi i to dopełniło goryczy porażki.

— Nic to, następnym razem pójdzie nam lepiej — powiedział energicznym tonem Jeyes, ale w jego głosie można było wyczuć ponurą nutę. — W każdym razie mam dla ciebie zastrzyk świeżej krwi, Basuero. To jest Bill, młody chłopak z nowymi pomysłami dla twojej Sekcji.

— Miło mi — powiedział Basurero i wyciągnął swoją wielgachną łapę. Był to potężny mężczyzna, gruby, tłusty i wysoki o oliwkowej cerze i kruczoczarnych, sięgających do ramion, włosach. — Chodź, pora coś przekąsić. Po drodze wprowadzę cię w ogólną sytuację, a ty mi coś o sobie opowiesz.

Idąc u boku swego nowego szefa wiekowymi korytarzami Dep. San. Bill opowiadał mu o swoim przygotowaniu zawodowym. Basurero słuchał z takim zainteresowaniem, że skręcił nie tam, gdzie powinien i otworzył nie te drzwi, które trzeba. Runęła na nich lawina kubków, tacek i talerzyków i zanim zdołali wspólnymi siłami zamknąć drzwi brodzili już w zużytych opakowaniach po kolana.

— Widzisz? — zapytał z ledwo powstrzymywaną wściekłością Basurero. — Jesteśmy dosłownie zalewani. Wykorzystujemy każdą wolną przestrzeń magazynową, ale to nie wystarcza. Na Krysznę, nie wiem, co będzie dalej, bo nie mamy już gdzie tego upychać.

Wyciągnął z kieszeni mały srebrny gwizdek i dmuchnął w niego z całej siły. Nie rozległ się żaden dźwięk i Bill odsunął się o krok, spoglądając na niego podejrzliwie. Basurero uśmiechnął się.

— Nie bój się, nic mi się nie poprzestawiało. To jest Ultradźwiękowy Gwizdek na Roboty — my go nie słyszymy, za wysoko, ale roboty znakomicie. O, już jest.

Z szumem kół nadjechał robot śmieciowy — śmieciobot — i szybkimi ruchami ramion zaczął ładować rozsypane naczynia do swego pojemnika.

— To świetny pomysł, znaczy, ten gwizdek — powiedział Bill. — Można ot, tak sobie wezwać robota wtedy, kiedy się go potrzebuje. Czy mógłbym dostać taki? W końcu jestem teraz pracownikiem sanitarnym, tak jak pan i cała reszta.

— Hm, to jest raczej coś specjalnego — odparł Basurero, otwierając tym razem właściwe drzwi prowadzące do kantyny. — Trudno je zdobyć, jeżeli wiesz, co mam na myśli.

— Nie, nie wiem, co pan ma na myśli. Dostane taki, czy nie?

Basurero zignorował jego pytanie. Wczytywał się z uwagą w jadłospis, a potem wybrał odpowiedni numer. Chwycił wyrzuconą z podajnika porcję mrożonego posiłku odzyskowego i wsadził ją do radarowego podgrzewacza.

— No? — nalegał Bill.

— Jeżeli musisz koniecznie wiedzieć — odparł nieco zażenowany Basurero — to bierzemy je z niespodziankowych paczek z kaszką manną. To zabawki dla dzieci. Pokażę ci, gdzie leżą, to będziesz mógł obie jeden znaleźć.

— Pewnie, że sobie znajdę. Też chcę przywoływać roboty.

Usiedli z podgrzanymi już porcjami przy stole i Basurero skrzywił się, stukając palcem w tackę, z której jadł.

— Sami przyczyniamy się do naszej klęski. Zobaczysz, co się teraz będzie działo, kiedy wyłączyliśmy transmiter.

— Próbowaliście topić je w oceanie?

— Pracują nad tym w Sekcji ” Wielki Plusk”. Niewiele ci mogę powiedzieć, bo wszystko jest ściśle tajne. Musisz zdać sobie sprawę, że oceany, jak zresztą wszystko na tej cholernej planecie, są dokładnie zabudowane, a poza tym niewiele już jest w nich miejsca. Sypaliśmy tam wszystko, co się dało, aż w końcu poziom wody podniósł się na tyle, że podczas przypływów zaczęła zalewać niżej położone korytarze. Co prawda ciągle topimy to i owo, ale już na znacie mniejszą skalę.

— Jak to robicie? — zapytał zdumiony Bill.

Basurero rozejrzał się uważnie dookoła, a potem pochylił nad stołem, przyłożył palec wskazujący do nosa, mrugnął, uśmiechnął się i zasyczał cicho.

— To tajemnica? — domyślił się Bill.

— Właśnie. Meteorolodzy wściekliby się, gdyby się dowiedzieli, że to my. Po prostu odparowujemy wodę z oceanu, zostawiając w nim sól. Potem, kiedy usłyszymy, że na górze pada, przełączamy część rurociągów i pod olbrzymim ciśnieniem wypompowujemy wodę na zewnątrz! Meteorolodzy mało szału nie dostają bo od chwili, kiedy przystąpiliśmy do realizacji Projektu „Wielki Plusk” roczny opad deszczu w strefie umiarkowanej wzrósł o trzy cale, a opady śniegu na biegunach są tak obfite, że najwyższe poziomy załamują się pod jego ciężarem. Ale co tam, pompujemy, ile wlezie! Tylko nie mów o tym nikomu, bo to ściśle tajne.

— Jasne. To rzeczywiście znakomity pomysł.

Uśmiechając się z dumą Basurero wymiótł do czysta zawartość swojej tacki i wepchnął ją do otworu w ścianie, ale w tej samej chwili ze zsypu wypadło czternaście innych tacek i rozsypało się po stole.

— Popatrz! — zacisnął zęby, momentalnie wyleczony z dobrego nastroju. — Wszystko się na nas wali. Jesteśmy na samym dole i to, co wyrzucają na wyższych piętrach ląduje tutaj, a my nie mamy już co z tym robić. No nic, muszę już lecieć. Zdaje się, że będziemy musieli wprowadzić w życie awaryjny plan „Wielka Pchła”.

Wstał z miejsca i ruszył ku drzwiom. Bill uczynił to samo.

— Czy „wielka Pchła” też jest ściśle tajna?

— Przestanie być, kiedy z nią ruszymy. Przekupiliśmy jednego inspektora z Departamentu Zdrowia, żeby stwierdził inwazję owadów — nosicieli chorób w jednym z wielkich segmentów mieszkalnych wiesz, tych na milę szerokich, długich i wysokich. Wyobraź tylko sobie:147.72S.9S2.000 stóp sześciennych wymarzonej przestrzeni na odpadki! I żeby to się tak marnowało! Wysiedlą wszystkich, niby żeby tylko przeprowadzić dezynfekcję, a my tam od razu władujemy plastykowe tacki.

A mieszkańcy nie będą protestować?

— Oczywiście, że będą ale co im to da? Wyjaśnimy im, że zaszła po prostu pomyłka i zalecimy dochodzenie swoich praw drogą urzędową, a droga urzędowa na tej planecie to jest naprawdę coś! Dziesięć do dwudziestu lat, minimum. Tu jest twoje biuro — wskazał na otwarte drzwi. — Urządź się, przejrzyj raporty i postaraj się coś wymyślić do następnej zmiany.

Zniknął za zakrętem korytarza.

Było to małe biuro, ale Bill i tak był z niego bardzo dumny. Zamknął drzwi i obrzucił pełnym podziwu spojrzeniem szafę, biurko, odchylany fotel, lampę — wszystko wykonane z najróżniejszego rodzaju pustych butelek, puszek, pudełek, pojemników, zasobników i innych odpadków. Dość jednak za chwytów, będzie miał na nie jeszcze masę czasu. Trzeba brać się do roboty. Otworzył z rozmachem drzwi szafy i we wnętrzu ujrzał czarno odziane, brodate, blade zwłoki. Zatrzasnął szafę i pośpiesznie oddalił się w przeciwległy kąt pokoju.

— Tylko spokojnie, żołnierzu — powiedział na głos. — Widziałeś już niejedne zwłoki i nie ma powodu, żebyś miał się przejmować akurat tymi.

Wrócił do szafy i ponownie otworzył drzwi.

Zwłoki otworzyły małe, zaropiałe oczka i popatrzyły na niego znacząco.

Загрузка...