11.

Początkowo Bill nie docenił rozmiarów swojej straty. Kiedy powoli, z ciężką głową wynurzał się z objęć głębokiego snu, miał niejasne wrażenie, że coś jest nie tak. Dopiero po kilku bezowocnych szarpnięciach przekonał się, że łańcuch jest przyspawany do ławki, a Plan zniknął. Musiał odpiąć łańcuch odpaska i zostawić go, dyndający przy ławce, bo inaczej musiałby tam siedzieć nie wiadomo jak długo i czekać, aż ktoś do odkuje. Wrócił do wejścia do Ogrodów i zapukał w okienko kasy.

— Nie zwracamy pieniędzy — oświadczył robot. — Chciałem zgłosić kradzież.

— Przestępstwami zajmuje się policja. Z policją możesz porozmawiać przez telefon. Telefon jest obok. Numer 1l1 — 11 — 111.

W ścianie otworzyły się drzwiczki i wyskoczył z nich na wysięgniku aparat telefoniczny, uderzając Billa w pierś na tyle silnie, że ten aż zachwiał się lekko. Wykręcił podany mu numer.

— Policja — odezwał się jakiś głos i na ekranie pojawiła się buldogowata, skrzywiona twarz sierżanta w pruskim błękitnym mundurze.

— Chciałem zameldować o kradzieży.

— Drobna czy poważna?

— Nie wiem. Chodzi o mój Plan.

— Drobna. Udaj się na najbliższy posterunek. To jest telefon pogotowia alarmowego i blokujesz go bez uzasadnienia. Kara za blokowanie bez uzasadnienia telefonu pogotowia alarmowego wynosi… — Bill wdusił czym prędzej przycisk i ekran zgasł.

— Nie zwracamy pieniędzy — powiedział kasjer.

— Zamknij się — parsknął zniecierpliwiony Bill.

— Chcę tylko wiedzieć, gdzie jest najbliższy posterunek policji.

— Jestem robotem kasjerskim, a nie informacyjnym. Tej informacji nie ma w mojej pamięci. Najlepiej sprawdź w swoim Planie.

— Kiedy właśnie mi go ukradziono!

— Więc zgłoś się na najbliższy posterunek policji.

— Ale… — Bill poczerwieniał ze złości i kopnął z całych sił ścianę pod okienkiem kasjera.

— Nie zwracamy pieniędzy — usłyszał jeszcze, kiedy zachowując resztki godności ruszył przed siebie.

— Może łykniem, bo odwykniem?… — wyszeptał mu kusząco do ucha przesuwający się bezszelestnie na swych kółkach zrobotyzowany barek, po czym wyemitował odgłos, jaki wydają. grzechoczące w oszronionej szklance kostki lodu.

— Cholernie dobry pomysł. Piwo. Duże piwo.

Bill nakarmił barek kilkoma monetami, po czym chwycił w locie puszkę, która wystrzeliła z otworu podajnika niczym granat z moździerza. Piwo nie tylko przyniosło ochłodę jego ciału, ale i ostudziło gniew. Przed sobą ujrzał strzałkę z napisem DO RUBINOWEGO PAŁACU.

— Najpierw rzucę okiem na Pałac, a potem poszukam kogoś, kto wskaże mi drogę do posterunku. Auu! — Zrobotyzowany barek wyszarpnął mu puszkę z ręki, omal nie urywając palców i z niebywałą celnością cisnął ją do ziejącego w ścianie otworu szybu odpadkowego.

Rubinowy Pałac okazał się równie mało dostępny jak Wiszące Ogrody, toteż Bill zrezygnował z kupienia biletu, uprawniającego go do zbliżenia się do otaczającego Pałac w przeraźliwej odległości płotu, tylko postanowił od razu zgłosić się na policję. Niedaleko wejścia, wywijając niedbale pałką, stał gruby stróż porządku publicznego. Ten powinien chyba wiedzieć, gdzie jest posterunek.

— Przepraszam, gdzie jest posterunek?

— Nie jestem budką informacyjną. Zajrzyj sobie do Planu.

— Kiedy nie mogę — wyznał przez zaciśnięte zęby Bill. — Ktoś ukradł mi mój Plan i dlatego właśnie chcę eep!

Bill powiedział „eep”, ponieważ policjant wyćwiczonym ruchem wbił mu koniec pałki pod pachę i przepchnął go przez róg.

— Wiesz, koleś, sam kiedyś byłem żołnierzem, zanim udało mi się wykupić.

— Wysłuchałbym pańskich wspomnień ze znacznie większą przyjemnością, gdyby zechciał pan wyjąć tę pałkę spod mojej pachy — wystękał Bill, po czym westchnął z. wdzięcznością, kiedy pałka zniknęła.

— Ponieważ sam byłem kiedyś żołnierzem, to nie chcę, żeby koleś z Purpurową Rzutką i Gwiazdą Mgławicy Węglowej napytał sobie biedy. Jestem uczciwym gliną i nie biorę łapówek, ale czułbym się zobowiązany, gdyby jakiś koleś zechciał mi pożyczyć 2S imperialnych. Tylko do najbliższej wypłaty, oczywiście.

Co prawda Bill urodził się idiotą, ale uczył się dosyć szybko. Pieniądze zmieniły właściciela i gliniarz wyraźnie się odprężył, postukując końcem pałki w swoje pożółkłe zęby.

— No więc powiem ci coś, chłopie, zanim zechcesz mi coś oficjalnie zgłosić, bo na razie to sobie rozmawiamy jak kumpel z kumplem. Istnieje cała masa różnych sposobów, żeby tu, na Heliorze, wdepnąć w bagno, ale najbardziej niezawodnym jest zgubić swój Plan. Na Heliorze to największe z możliwych wykroczeń. Znałem kiedyś faceta, który przyszedł — na posterunek, żeby zgłosić, że ktoś ukradł mu Plan i w przeciągu dziesięciu, może nawet pięciu sekund wszyscy gliniarze z posterunku połamali na nim pałki. No, a teraz, co mi chciałeś powiedzieć?

— Ma pan zapałki?

— Nie palę.

— W takim razie, do widzenia.

— Cześć, koleś.

Bill umknął za najbliższy zakręt korytarza i dysząc ciężko oparł się o ścianę. I co teraz? Nawet mając do dyspozycji Plan z trudem tylko był w stanie się poruszać, jak więc ma sobie radzić bez niego? Gdzieś w sobie czuł ołowiany ciężar, ale starał się go zignorować. Na strach będzie miał jeszcze dosyć czasu, teraz trzeba myśleć. Myślenie jednak wcale nie było taką łatwą sprawą. Jego myśli niewzruszenie kierowały się w stronę jednej tylko rzeczy, to jest jedzenia, a że zdawało mu się, że już lata całe minęły od chwili, kiedy po raz ostatni miał okazję spożyć coś konkretnego, jego gruczoły zaczęły wydzielać ślinę w takiej ilości, że o mało się w niej nie utopił. Jedzenie, oto czego potrzebował. Kiedy odpręży się przy soczystym steku i zaspokoi już potrzeby ciała, wtedy dopiero będzie mógł zebrać myśli i znaleźć wyjście z tej nieciekawej sytuacji. Jakieś wyjście musi przecież istnieć. Miał jeszcze prawie cały dzień wolnego, a to była masa czasu. Minął kolejny zakręt i wszedł na wysoko sklepiony korytarz, rzęsiście oświetlony niezliczoną ilością reklam. Najjaśniej świecił neon POD ZŁOTYM SKAFANDREM.

— „Pod Złotym Skafandrem” — mruknął Bill. — To już coś. Słynna na całą galaktyk restauracja, pokazywana na okrągło w telewizji… Gdzie jak gdzie, ale tam będzie można sobie odbudować morale. Pewnie będzie drogo, ale co tam…

Ścisnął się mocniej pasem, podniósł kołnierz munduru wstąpił na szerokie, kapiące od złota schody. Przeszedł przez imitujące śluzę kosmicznego statku drzwi, szef sali uśmiechnął się serdecznie, zabrzmiały łagodne dźwięki muzyki i nagle podłoga otworzyła mu się pod nogami. Próbując znaleźć bezskutecznie jakiś punkt oparcia, sunął w dół złoconą zjeżdżalnią, aż wreszcie siłą rozpędu został wyrzucony w powietrze i rozciągnął się jak długi a brudnym, metalowym chodniku. Na ścianie vis a vis wielkimi literami wypisano: ZNIKAJ CHAMIE. Otrzepywał się już z kurzu, kiedy podjechał do niego robot i zamruczał głosem młodej dziewczyny:

— Pewnie jesteś głodny, kochanie? A może spróbujesz nowoindyjskiej pizzy Giuseppe Singha przyprawionej curry? To tylko parę kroków stąd, plan znajdziesz na odwrocie tej wizytówki.

Robot wyjął wizytówkę ze szczeliny w swojej piersi i delikatnie włożył ją Billowi w usta. Był to bardzo tani i bardzo rozregulowany robot. Bill wypluł rozmiękły karteluszek i próbował go osuszyć chustką do nosa.

— Co się stało? — zapytał.

— Pewnie jesteś głodny, kochanie grzhrzup! — nakierowany pytaniem Billa robot z pewnym opóźnieniem przełączył się na inną, zarejestrowaną wcześniej informację. — Wyrzucono cię ze Złotego Skafandra, słynnej na całą galaktyk restauracji, ponieważ jesteś chamem bez forsy. Przy wejściu zostałeś prześwietlony, a zawartość twoich kieszeni dokładnie przeliczona. Ponieważ zawartość twoich kieszeni kształtowała się zdecydowanie poniżej minimum, to znaczy nie wystarczała nawet na jednego drinka z zakąską, zostałeś wyrzucony. Ale pewnie ciągle jeszcze jesteś głodny, prawda, kochanie? — robot kusicielsko łypnął na Billa i przemówił ponownie uwodzicielskim, emanującym płciowością głosem. Odwiedź Singha, u którego jedzenie jest smaczne i tanie. Skosztuj pysznej zapiekanki z liściem dahl i sokiem limonowym…

I Bill poszedł, nie dlatego, że zapragnął koniecznie skosztować jakiejś ohydnej, indyjsko — włoskiej potrawy, ale dlatego, że na odwrocie wręczonej mu wizytówki narysowana była niewielka mapka. Świadomość, że jednak skądś dokądś idzie była bardzo pokrzepiająca, toteż bez wahania stosował się do zamieszczonych obok mapki instrukcji, zbiegając krętymi schodami, zjeżdżając pochylniami, czy walcząc o miejsce na krzesełku zatłoczonego wyciągu. Wreszcie buchnął mu w twarz odór stęchłego tłuszczu, starego czosnku oraz przypalonego mięsa, i wiedział, że dotarł na miejsce.

Jedzenie było nieprawdopodobnie drogie i znacznie gorsze, niż się tego można było spodziewać, niemniej jednak uciszyło fanaberie jego żołądka, jeżeli nie przez stopniowe nasycenie, to przynajmniej przez. zmasowany atak. Po skończonym posiłku Bill zabrał się do wydłubywania spomiędzy zębów potężnych kawałków niedokładnie zmielonych chrząstek, jednocześnie jednak zerkał co chwila w stronę siedzącego po drugiej stronie stołu mężczyzny, który pojękiwał z cicha, wlewając w siebie łyżką jakąś trudną do określenia substancję. Mężczyzna odziany był w kolorowe, wakacyjne ubranie i sprawiał wrażenie tłustego, jowialnego, serdecznego osobnika.

— Cześć! — powiedział uśmiechnięty Bill.

— Spadaj.

— Powiedziałem tylko cześć…

— I wystarczy. W ciągu szesnastu godzin, które spędziłem na tej cholernej planecie każdy, kto pofatygował się, by otworzyć do mnie usta, zrobił to tylko po to, żeby mnie okpić, oszukać, ukraść mi forsę albo coś w tym rodzaju. Jestem bliski załamania, a jeszcze zostało mi całych sześć dni wycieczki „Używaj życia na Heliorze”. Tak ją nazwali, niech ich szlag trafi.

— Chciałem tylko zapytać, czy nie pozwoliłby mi pan zerknąć do swojego Planu…

— Już ci powiedziałem, każdy chce mnie tutaj nabrać. Spadaj.

— Bardzo pana proszę…

— Dobra. Dwadzieścia pięć baksów, płatne z góry i tylko dopóki nie skończę jeść.

— Zgoda!

Bill wręczył sąsiadowi pieniądze, dał nura pod stół i usiadłszy tam po turecku zaczął w szaleńczym pośpiechu wertować gruby tom, najszybciej jak tylko potrafił ustalając trasę i spisując wszystkie instrukcje. Na górze tłuścioch wciąż jadł i jęczał, a kiedy trafił na porcję o szczególnie wstrętnym smaku, szarpał konwulsyjnie za przymocowany do Planu łańcuch i Bill musiał wszystko zaczynać od początku. Udało mu się ustalić mniej więcej połowę trasy do Punktu Tranzytowego, kiedy grubas skończył jeść, wyszarpnął spod stołu swój Plan i wyszedł z restauracji.

Kiedy Odyseusz powrócił do domu z pełnej niebezpieczeństw wędrówki, oszczędził Penelopie nieprawdopodobnych szczegółów swej podróży. Kiedy Ryszard Lwie Serce wydostał się z lochów i wrócił po latach z awanturniczych wypraw krzyżowych, doceniając wrażliwość królowej Berengani nie opowiadał jej przesyconych grozą anegdot, tylko powitał ją i nie zwlekając rozpiął jej pas cnoty. Także i ja, miły Czytelniku, oszczędzę ci opisów niebezpieczeństw i zwątpień, jakie stały się udziałem Billa podczas jego wędrówki, jako że i tak byś nie dał im wiary. Powiem tylko tyle, że jednak mu się udało. Dotarł do Punktu Tranzytowego.

Bill zamrugał oprawionymi w czerwone obwódki oczami i przeczytał napis: PUNKT TRANZYTOWY. Kolana ugięły się pod nim z radości i ulgi. A jednak udało mu się! Co prawda spóźnił się o osiem dni, ale to nie miało większego znaczenia. Wkrótce znów znajdzie się w czułych objęciach armii, z dala od bezkresnych korytarzy, przewalających się tłumów, pochylni, zjeżdżalni, szybów, wind, wyciągów i całej reszty. Schla się w trupka z kolesiami, pozwalając, by alkohol rozpuścił wspomnienia koszmarnych dni wypełnionych beznadziejną, zdawałoby się, wędrówką bez kropli wody, bez kęsa pożywienia, bez choćby jednej bratniej duszy, do której można by się odezwać. To wszystko było już za nim. Otrzepał z grubsza mundur, z zażenowaniem dostrzegając szpecące go plamy, dziury i pourywane guziki. Gdyby udało mu się przedostać niepostrzeżenie do koszar, zmieniłby mundur na nowy i dopiero wtedy zameldowałby się w kancelarii.

Kilka głów odwróciło się w jego stronę z zainteresowaniem, ale nikt go nie zatrzymywał i dotarł bez kłopotów do baraku, tylko po to jednak, by się przekonać, że jego materac jest zwinięty, koc zniknął, a szafka jest pusta. Wyglądało na to, że będzie miał kłopoty, a kłopoty w wojsku to naprawdę nic miłego.

Starając się nie poddawać ogarniającej go rozpaczy, obmył się z grubsza w latrynie, łyknął spory haust zimnej wody i powlókł się do kancelarii. Za biurkiem siedział sierżant — potężnie zbudowany sadysta, o skórze tego samego koloru, jak dawny kolega Billa, Tembo. W jednej ręce trzymał lalkę ubraną w mundur kapitana, a drugą wbijał w nią wyprostowane spinacze. Nie unosząc głowy spojrzał spode łba na Bill i skrzywił się z niesmakiem.

— Najwyraźniej szukasz kłopotów, żołnierzu, skoro przychodzisz do kancelarii w takim mundurze.

— I tak jestem w większych kłopotach, niż to się panu zdaje, sierżancie — odparł Bill, opierając się ciężko o biurko.

Sierżant przyjrzał się podejrzliwie różnokolorowym dłoniom Billa.

— Skąd masz tę rękę, żołnierzu? Gadajże! Ja ją znam!

— To mojego kolegi. Dłoń i cała ręka.

Korzystając z nadarzającej się okazji do rozmowy o czymś innym, niż o swoich wyczynach, Bill wyciągnął rękę, demonstrując ją sierżantowi. Jakież jednak było jego przerażenie, kiedy palce tej jego nie jego ręki zacisnęły się w stalową pięść, napięte mięśnie nadały jej olbrzymie przyśpieszenie i pięść rąbnęła sierżanta w szczękę, zwalając go z krzesła na podłogę.

— Sierżancie! — wyskrzeczał Bill, chwytając zbuntowaną rękę drugą i zmuszając ją, nie bez wysiłku, do posłuszeństwa.

Sierżant podniósł się niespiesznie z podłogi i Bill, drżąc na całym ciele, zaczął wycofywać się w stronę drzwi. Nie wierzył własnym oczom, kiedy sierżant usiadł za biurkiem i uśmiechnął się szeroko.

— Tak mi się zdawało, że to musi być łapa tego starego drania Tembo. Zawsze — tak sobie żartowaliśmy. Opiekuj się dobrze tą ręką, słyszysz? Masz jeszcze jakiś jego kawałek?

— Kiedy usłyszał, że nie, wystukał palcami szybki rytm. — No cóż, chłopak jest już u wielkiego Ju Ju w niebie… — Uśmiech zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił, ustępując miejsca naturalnemu grymasowi. — Narobiłeś sobie kłopotów, żołnierzu. Pokaż no dokumenty.

Wyjął je z odrętwiałych palców Billa i wrzucił do szczeliny w biurku. Zamigotały światełka, coś zahuczało, zadygotało i wreszcie ekran wyświetlił informację. Sierżant przeczytał ją uważnie i kwaśny grymas a jego twarzy ustąpił miejsca wściekłemu. Zwrócił się na powrót do Billa, przeszywając go spojrzeniem, które mogłoby w okamgnieniu zamienić mleko w kefir czy zabić na miejscu jakieś mniejsze żyjątko, mysz na przykład albo karalucha. Krew skrzepła Billowi w żyłach, a jego ciałem wstrząsnął niemal epileptyczny dreszcz.

— Gdzie żeś ukradł te dokumenty? Kim naprawdę jesteś?

Dopiero trzecia próba wydania jakiegoś w miarę artykułowanego dźwięku zakończyła się dla Billa sukcesem.

— To… to ja… to… to moje dok… dokumenty… to ja, bezpiecznikowy pierwszej kla… klasy Bill…

— Kłamiesz! — Dostosowany specjalnie do rozszarpywania szyjnych żył paznokieć zastukał w kartę identyfikacyjną Billa. — Musiałeś to ukraść, bo bezpiecznikowy pierwszej klasy Bill odleciał z Helioru osiem dni temu. Tak mówi komputer, a komputer nie kłamie. Doigrałeś się, cwaniaczku. — Nacisnął czerwony guzik podpisany ŻANDARMERIA i gdzieś w oddali rozległ się alarmowy dzwonek. Bill, tocząc dziko oczami w poszukiwaniu jakiejś drogi ucieczki, postąpił krok wstecz.

— Trzymaj go, Tembo — polecił sierżant. — Chcę to wyjaśnić do końca.

Lewa-prawa ręka Billa chwyciła ze straszliwą siłą za krawędź biurka. Próbował jeszcze rozewrzeć jej chwyt, kiedy za jego plecami zadudniły ciężkie kroki.

— Co jest? — warknął znajomy głos.

— Posługiwanie się skradzionymi dokumentami i jeszcze parę: innych rzeczy, które i tak nie mają znaczenia, bo już za tą pierwszą grozi lobotomia i ciężka chłosta.

— Och, sir! — zawołał z radością Bill, odwracając się na pięcie i stając twarzą w twarz z doskonale znaną, znienawidzoną postacią. — Kostucha Drang! Niech mu pan powię; że mnie pan — zna!

Jeden z dwóch żandarmów był zwyczajnym, wypolerowanym brutalem z hełmem zamiast głowy, z pałką i rewolwerem u boku, ale drugi mógł być tylko Kostuchą Drangiem.

— Znacie tego więźnia? — zapytał sierżant.

Kostucha zmarszczył brwi i zmierzył Billa wzrokiem od stóp do głów.

— Znałem kiedyś bezpiecznikowego szóstej klasy imieniem Bill, ale tamten miał obie ręce takie same. Coś mi się tu nie podoba. Trącimy go parę razy w dyżurce i zameldujemy, co wyśpiewa.

— Dobra. Tylko uważajcie na jego lewą rękę. Należy do mojego przyjaciela.

— Nawet jej nie dotkniemy.

— Ale to jestem ja, Bill! — wrzasnął Bill. — To moje dokumenty, mogę to udowodnić!

— Kradzione — powtórzył z przekonaniem sierżant i wskazał na ekran. — Zapis w pamięci komputera mówi, że bezpiecznikowy pierwszej klasy Bill odleciał osiem dni temu. Zapisy w pamięci komputera nie kłamią.

— Nie mogą kłamać, bo gdyby kłamały, to nie byłoby porządku we wszechświecie — dodał Kostucha i wbił Billowi pałkę w żołądek, popychając go w kierunku drzwi. — Czy przysłali już te nowe wyłamywaczki do palców? — zapytał drugiego żandarma.

To, że Bill zrobił, co zrobił, było spowodowane wyłącznie zmęczeniem. Zmęczenie, rozpacz i strach połączyły swoje siły i zawładnęły nim całkowicie, bo przecież w głębi serca był dobrym żołnierzem i nauczył się być Dzielny, Dbający o Higienę Osobistą, Posłuszny, Heteroseksualny i tak dalej, i tak dalej. Dla każdego jednak człowieka istnieje jakaś granica wytrzymałości i Bill właśnie osiągnął swoją. Wierzył co prawda w sprawiedliwość wymiaru sprawiedliwości — nikt mu nigdy nie powiedział, że można w to nie wierzyć — ale kroplą, która przepełniła czarę, był strach przed torturami. Kiedy jego oszalałe oczy dostrzegły na ścianie napis PRALNIA, odpowiednie złącza połączyły się bez udziału jego świadomości i Bill skoczył naprzód, wyrywając się z uścisku trzymających go rąk. Uciekać! Otwór pod napisem musi być początkiem zsypu pralniczego, u którego wylotu czeka już, by złagodzić jego upadek, mięciutka sterta brudnych koszul i prześcieradeł. Uciekać! Nie zwracając uwagi na dzikie wrzaski żandarmów rzucił się głową naprzód w ziejący czernią otwór.

Przeleciał może ze cztery stopy i rąbnął czaszką, mało jej sobie przy tym nie rozwalając, w twarde, metalowe dno: Zsyp okazał się pojemnikiem na brudną bieliznę.

Żandarmi walili pięściami w uchyloną ściankę, bezskutecznie jednak; bowiem nogi Billa zablokowały ją od wewnątrz.

— Zamknięte! — zawył Kostucha. — Wykiwał nas! Dokąd prowadzi ten zsyp? — zapytał, popełniając ten sam błąd, co Bill.

— Nie mam pojęcia, dopiero co mnie tutaj przenieśli — odparł drugi głos.

— Jak go nie znajdziemy, to przeniosą cię jeszcze raz, ale tym razem prosto na krzesło elektryczne. Głosy, wraz z dudnieniem ciężkich kroków, ścichły w oddali i Bill odważył się poruszyć. Skręcony pod dziwacznym kątem kark bolał jak diabli, kolana miał zagwożdżone pod własną brodą i o mało co się nie udusił jakąś pchającą mu się do ust szmatą. Próbując wyprostować nogi zaparł się nimi o metalową ścianę, rozległ się donośny trzask i pojemnik otworzył się na oścież.

— Jest tutaj! — ryknął znajomy, znienawidzony głos i Bill nie tracąc ani chwili rzucił się do ucieczki. Pościg był tuż za nim, kiedy jeszcze raz skoczył głową naprzód, tym razem do prawdziwego, antygrawitacyjnego zsypu. Zdyszany żandarm skoczył za nim, a specjalne czujniki ustawiły ich w odległości mniej więcej piętnastu stóp od siebie. Podtrzymywani polem siłowym opadali powoli, a kiedy Billowi ustąpiły sprzed oczu czerwone plamy i spojrzał do góry, ujrzał wyszczerzoną fizjonomię Kostuchy.

— Stary druhu! — wychlipał Bill, składając błagalnie ręce. — Czemu mnie prześladujesz?

— Tylko nie druhu, ty przeklęty chingerski szpiegu! Nawet nie jesteś dobrym szpiegiem — ręce masz nie do pary! — Cały czas spadając, Kostucha wyciągnął z pochwy rewolwer i wycelował go między oczy Billa. — Zastrzelony podczas próby ucieczki.

— Miej litość! — zaskamlał Bill.

— Śmierć Chingersom!

I nacisnął spust.

Загрузка...