17.

— Chcę adwokata! Domagam się adwokata! Żądam respektowania moich praw! — wykrzykiwał Bill waląc w zakratowane drzwi celi wyszczerbioną miską, w której otrzymał wieczorną porcje chleba i wody. Nikt jednak nie zwracał uwagi na jego wrzaski i wreszcie zachrypnięty, wyczerpany i przygnębiony rzucił się na powybrzuszaną plastykową prycze i wbił wzrok w metalowy sufit. Był tak pogrążony w rozpaczy, że dopiero po dłuższej chwili stwierdził, że gapi się na sterczący z sufitu hak. Hak? Po co tutaj hak? Mimo apatii, jaka go ogarnęła, bardzo go to zaintrygowało, podobnie jak fakt, że oprócz wymiętego więziennego kombinezonu zaopatrzono go także w mocny pasek z solidną klamrą. Komu potrzebny pasek do jednoczęściowego kombinezonu? Zabrali mu wszystko, co miał, dając w zamian papierowe slipy, kombinezon i mocny pasek. Dlaczego? I na co komu ten rzeźniczy hak sterczący z nieskazitelnie gładkiego sufitu?

— Jestem ocalony! — wykrzyknął Bill i jednym susem stanął niezbyt pewnie na krawędzi pryczy, pośpiesznie odpinając pasek. Na jednym jego końcu znajdowała się dziura, doskonale dopasowana do średnicy haka, klamra natomiast znakomicie mogła spełnić rolę węzła, który zacisnąłby elegancko na jego szyi zrobioną z paska pętle. Założy ją sobie na szyję, zeskoczy z pryczy i zawiśnie o całą stopę nad podłogą. To było po prostu genialne!

— To jest po prostu genialne! — zawołał radośnie i wydając straszliwe indiańskie okrzyki, okrążył kilka razy celę w dzikim tańcu radości. — Jednak mnie nie załatwili, nie upupili, nie wykończyli, ani nie uziemili! Chcą, żebym ze sobą skończył, bo inaczej będą mieli ze mną kłopoty!

Tym razem położył się na pryczy ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy. Trzeba to było porządnie przemyśleć. Musi istnieć jakaś szansa, żeby się z tego zdrowo i cało wykaraskać, bo inaczej nie zadawaliby sobie tyle trudu, żeby stworzyć mu wręcz idealne warunki do popełnienia samobójstwa. A może była to tylko wyrafinowana, podwójna gra? Dać mu nadzieje na coś, na co nie może być żadnej nadziei? Nie, to niemożliwe. Wiele można było o nich powiedzieć — że są mściwi, okrutni, żądni władzy, źli, ale subtelnie wyrafinowani? Nie, co to, to nie.

Oni? Po raz pierwszy w życiu Bill zadał sobie pytanie, kim właściwie są ci oni? Każdy zwalał wszystko na nich, każdy wiedział, że to on i są przyczyną wszystkich kłopotów. Bill poznał nawet na własnej skórze metody, jakimi się posługiwali. Ale kim byli? Za drzwiami rozległy się ciężkie kroki, a kiedy Bill wyjrzał na korytarz, napotkał groźne spojrzenie Kostuchy Dranga.

— Kim są oni? — zapytał Bill.

Oni są wszystkimi, którzy chcą nimi być — odparł filozoficznie Kostucha, gładząc jeden ze swoich kłów. — Oni to zarówno pewien stan świadomości, jak i cała instytucja.

— Tylko bez tych mistycznych głupot. Chcę prostej odpowiedzi na proste pytanie.

— Kiedy to jest właśnie bardzo proste — odparł zupełnie poważnie Kostucha. — Oni umierają i są zastępowani przez nowych, ale instytucja ichniości ciągle istnieje.

— Przepraszam, tak sobie tylko pytałem — powiedział Bill i dalej mówił już szeptem: — Kostucha, stary druhu, znajdź mi dobrego adwokata…

— Wyznaczą ci obrońcę z urzędu.

Bill wydał z siebie najbardziej pogardliwy odgłos, na jaki było go stać.

— Obaj wiemy, na co mi się taki obrońca przyda. Potrzebuję dobrego adwokata. Poza tym mam pieniądze żeby mu zapłacić.

— Trzeba tak było mówić od razu. — Kostucha założył swe oprawne w złote druciki okulary i zaczął przerzucać strony małego notesu. — Biorę dziesięcioprocentową prowizje za pośrednictwo.

— Zgoda.

— W takim razie … Jakiego chcesz? Taniego uczciwego, czy drogiego nieuczciwego?

— Mam schowanych siedemnaście tysięcy …

— Od tego trzeba było zacząć. — Kostucha zamknął notes i schował go do kieszeni. — Musieli się tego obawiać; dlatego dostałeś pasek i celę z hakiem w suficie. Za takie pieniądze możesz mieć absolutnie najlepszego.

— A kto to taki?

— Abdul O’Brien — Cohen.

— Sprowadź go.

Nie minęły nawet dwie miski rozmoczonego w wodzie chleba, kiedy na korytarzu ponownie rozległy się kroki i chłodne, metalowe ściany odbiły echem czysty, przenikliwy głos.

— Salaam, chłopcze, Pan z tobą, czuję tutaj gesund sztynk niezłych kłopotów …

— To jest sprawa rozpatrywana przez sąd wojenny — wyjaśnił Bill skromnie ubranemu mężczyźnie o nie wyróżniającej się niczym twarzy. — Nie przypuszczam, żeby zgodzili się na cywilnego obrońcę.

— Begorrah, wieśniaku, z woli Allacha przygotowany jestem na każdą ewentualność.

Wyciągnął z kieszeni błyszczące od brylantyny wąsiki i przykleił je sobie do górnej wargi. Jednocześnie wyprostował przygarbione plecy, jego barki stały się nagle dwa razy szersze, w oczach pojawił się stalowy błysk, a rysy twarzy nabrały wojskowej ostrości.

— Miło mi cię poznać. Jesteśmy w tym razem i wiedz, że nie zawiodę cię, nawet jeśli popełniłeś najbardziej niegodny żołnierza czyn.

— Co się stało z Abdulem O’Brien — Cohenem?

— Jestem także oficerem rezerwy Cesarskiego Pułku Baraterii. Kapitan A. C. O’Brien, do usług. Podobno wymieniono tutaj sumę siedemnastu tysięcy.

— Z tego dziesięć procent dla mnie — wtrącił się Kostucha.

Rozpoczęły się trwające wiele godzin negocjacje. Ostatecznie Kostucha wraz z prawnikiem, zaopatrzeni w odpowiednie wskazówki, udali się po pieniądze, Bill zaś został w celi z podpisanymi krwią i potwierdzonymi odciskami palców oświadczeniami obydwóch, że zarówno Kostucha jak i O’Brien są długoletnimi członkami Organizacji i że biorą udział w spisku na życie Cesarza. Kiedy wrócili z pieniędzmi, Bill oddał im oświadczenia, a w zamian otrzymał od O’Briena podpisany przez niego kwit, potwierdzający odebranie 15 300 baksów, stanowiących honorarium za obronę Billa w czasie rozprawy mającej się odbyć przed sądem wojskowym. Wszystkie te czynności zostały przeprowadzone w wysoce fachowy, elegancki sposób.

— Czy chce pan usłyszeć moją wersję wydarzeń? — zapytał Bill.

— Oczywiście, że nie. To nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Wstępując do wojska zrzekłeś się wszelkich praw przysługujących ludzkiej istocie. Mogą z tobą robić, co im się żywnie podoba. Twoim jedynym atutem jest fakt, że oni także są więźniami systemu i muszą przestrzegać skomplikowanych, często przeczących sobie nawzajem praw, jakie udało im się przez stulecia stworzyć. Chcą cię rozstrzelać za dezercje i mają dowody nie do obalenia.

— Więc mnie rozstrzelają!

— Być może, ale mimo to musimy zaryzykować.

Teraz nie pozostawało już nic innego, jak tylko czekać na rozprawę. Kiedy Billowi dostarczono mundur z insygniami bezpiecznikowego pierwszej klasy na ramionach, domyślił się, że to już niedługo. Wkrótce potem przymaszerował oddział żandarmerii, otworzyły się drzwi i Kostucha kiwnął na niego rozkazująco. Eskorta wzięła Billa między siebie, on zaś starał się osiągnąć maksimum przyjemności zmieniając co chwila krok i myląc go wartownikom. Kiedy jednak dotarli do sali rozpraw, Bill przybrał marsową postawę i starał się sprawiać wrażenie otrzaskanego w bojach weterana, o którego rozlicznych przewagach świadczyły pobrzękujące mu na piersi medale. Koło wypucowanego, umundurowanego i bardzo wojskowego kapitana O’Briena stało jedno wolne krzesło.

— Zaczyna się — szepnął O’Brien. — Przyjmiemy ich warunki i dołożymy im ich własną bronią. Wszyscy stanęli na baczność, bowiem na sale weszli tworzący skład sędziowski oficerowie. Na jednym końcu długiego, czarnego, plastykowego stołu usadzono Billa i O’Briena, na drugim zaś oskarżyciela — siwowłosego majora o srogiej minie i pasie ze sztucznej skóry. Krzesła miedzy nimi, z których widać było zarówno strony, jak i miejsca dla świadków i publiczności, zajął skład sędziowski.

— Zaczynamy — odezwał się ponurym tonem przewodniczący sądu, niski i pękaty admirał. — Oczekuję, że sąd szybko rozpatrzy sprawę, wyda sprawiedliwy wyrok, uzna więźnia winnym i skaże go na śmierć przez rozstrzelanie.

— Protestuję! — zerwał się na nogi O’Brien. — Dopóki nie udowodni się oskarżonemu winy, pozostaje on w świetle prawa niewinny, toteż …

— Protest oddalony. Obrona zostaje ukarana grzywną za nieuzasadnione zakłócanie toku rozprawy. Oskarżony z całą pewnością jest winny, dowody to potwierdzą i będziemy go mogli rozstrzelać. Sprawiedliwości musi stać się zadość.

— A więc tak to chcą rozegrać — O’Brien mruknął do Billa nie poruszając wargami. — Mogę ich wykiwać, ale musze wiedzieć, na czym stoję.

Tymczasem oskarżyciel wygłaszał już monotonnym głosem swoją mowę.

— … dlatego też zostanie ponad wszelką wątpliwość udowodnione, że bezpiecznikowy pierwszej klasy Bill świadomie i celowo przedłużył swój pobyt na przepustce o dziesięć dni, a następnie stawił czynny opór aresztującym go żandarmom, umknął pogoni i pozostawał w ukryciu przez okres ponad jednego roku standardowego, i w świetle materiału dowodowego zostanie on uznany winnym dezercji …

— I to jak cholera! — wrzasnął jeden z oficerów, czerwony na twarzy major kawalerii z czarnym monoklem w oku, zrywając się z miejsca i przewracając przy tym krzesło. — Według mnie jest winny rozwalić skurczykota!

— Zgadzam się, Sam — powiedział przewodniczący, stukając łagodnie swoim młotkiem — ale musimy go rozstrzelać zgodnie z przepisami, wytrzymaj jeszcze chwilkę.

— To nieprawda! — syknął Bill do swego obrońcy. — To było tak, że …

— Nie zawracaj sobie głowy tym, co było naprawdę. To nikogo nie obchodzi. Prawda niczego tutaj nie zmieni.

— … i dlatego wnoszę o wymierzenie mu kary śmierci — zakończył wreszcie oskarżyciel.

— Czy chce pan marnować nasz czas swoim wystąpieniem, kapitanie? — zapytał przewodniczący, spoglądając na O’Briena.

— Tylko kilka słów, jeśli Wysoki Sąd pozwoli …

Wśród miejsc dla publiczności powstało nagłe zamieszanie, którego przyczyną okazała się opatulona szalem, ubrana w łachmany kobieta. Przyciskając do piersi zawinięty w koc tłumoczek przedarła się do sędziowskiego stołu.

— Szlachetni panowie — załkała — nie zabierajta mi Billa, światełka mojego! — Co dnia chciał wracać na służbę, ale ja chorzała, małe płakało i ja błagała go na wszystko, coby został …

— Zabierzcie ją stąd! — młotek huknął w prezydialny stół.

— … i został, zaklinał się, że tylko jeszcze jeden dzień, ale wiedział, że jak odejdzie, to pomrzemy z głodu …

Głos kobiety ścichł za żywym murem umundurowanych żandarmów, którzy pokonując jej słaby opór, odciągnęli ją do wyjścia.

— …błagam, wasze miłoście, puśćcie go, bo jak go skażecie, wy kundle bez litości, to was wszystkich piekło … — trzasnęły drzwi i głos ucichł.

— Wykreślić to z protokołu — polecił przewodniczący i łypnął w kierunku O’Briena. — Gdybym miał dowód, że maczał pan w tym palce, to kazałbym pana rozstrzelać razem z pańskim klientem. Kapitan zrobił min niewiniątka i z dłońmi splecionymi na piersi oraz odchyloną do tyłu głową miał właśnie zamiar zacząć swe wystąpienie, ale znowu mu przeszkodzono. Tym razem był to jakiś starszy mężczyzna, który wygramolił się na jedną z ławek dla publiczności i zamachał rękami, by zwrócić na siebie uwag.

— Słuchajcie mnie wszyscy! Musi dziać się sprawiedliwość, ja zaś jestem jej narzędziem. Bill jest moim synem, jedynym synem i kiedy umierałem na raka błagałem go, by mnie odwiedził, wspomógł w ostatnich chwilach mego życia… — Zakotłowało się, kiedy żandarmi usiłowali ściągnąć mówcę na ziemię i przekonali się, że mężczyzna przykuł się do ławki łańcuchem. — Zrobił to, dziecko moje kochane, gotował mi owsiankę, karmił mnie, pielęgnował i czynił to tak dobrze, że odzyskałem siły. Weźcie mnie zamiast niego, mnie, co już tyle przeżył…

— Dosyć! Tego już za wiele! — ryknął poczerwieniały jak burak przewodniczący i walnął z całej siły młotkiem, rozbijając go w drobne drzazgi. — Opróżnić salę z publiczności i ze świadków! Na mocy decyzji tego sądu dalsza cześć postępowania toczyć się będzie jako postępowanie precedensowe, bez wzywania świadków i przedstawiania dowodów! — Spojrzał po swoich kolegach, którzy zgodnie skinęli głowami. — W związku z powyższym oskarżony zostaje uznany winnym i skazany na śmierć przez rozstrzelanie. Egzekucja nastąpi natychmiast, kiedy uda się go zaciągnąć na strzelnice. Sędziowie podnosili się już z miejsc, kiedy zatrzymał ich spokojny głos O’Briena.

— Sąd oczywiście ma zupełne prawo postąpić tak, jak postąpił, ale ma także obowiązek ogłosić, na podstawie którego artykułu bądź jakiego precedensu podjął taką właśnie decyzje.

Przewodniczący westchnął ciężko i usiadł z powrotem na miejsce.

— Bardzo chciałbym, żeby pan nie był taki przykry we współżyciu, kapitanie. Zna pan przepisy równie dobrze, jak ja. Skoro pan jednak nalega… Pablo, przeczytaj to na głos.

Sekretarz sądu przerzucił kilkanaście stron w spoczywającym na jego biurku opasłym tomie, zaznaczył odpowiednie miejsce palcem i odczytał:

— Prawo Wojenne, Przepisy Wojskowe, paragraf, strona, etc, etc… O, to tu. Paragraf 298 — B. jeżeli jakakolwiek osoba pozostająca w służbie czynnej oddali się z miejsca odbywania służby na okres więcej niż jednego roku standardowego, jest ona winna dezercji i za taką ma być uznana, nawet jeżeli nie jest fizycznie obecna przed sądem. Jedyną karę za dezercje stanowi ciężka śmierć.

— To brzmi chyba dosyć zrozumiale. Są jeszcze jakieś pytania?

— Nie mam pytań — odparł O’Brien. — Chciałbym jedynie przytoczyć pewien precedens. — Ułożył przed sobą potężny stos grubych ksiąg i otworzył leżącą na wierzchu. — Sprawa szeregowca Loeweniga wersus Siły Powietrzne Armii USA, Teksas, 1944. Podaje się tutaj, że ów Loewenig był dezerterem przez okres 14 miesięcy, po czym znaleziono go w kryjówce nad sufitem jadalni, którą to kryjówkę opuszczał jedynie w nocy w celu pożywienia się i załatwienia potrzeb fizjologicznych. Jako że jednak ani na chwile nie opuścił swojej bazy, stanowiącej dla niego miejsce odbywania służby, nie można go było uznać winnym dezercji, toteż sąd kompanijny skazał go na znacznie łagodniejszą karę za drobne wykroczenie dyscyplinarne.

Cały skład sędziowski wlepił wzrok w sekretarza, który pośpiesznie wertował swoje księgi. Po pewnym czasie znalazł to, czego szuka i na jego twarzy zagościł triumfujący uśmiech.

— Zgadza się, kapitanie, tylko że nasz oskarżony opuścił jednak miejsce służby, którym z chwilą wygaśnięcia jego przepustki było Centrum Tranzytowe i zamiast tam właśnie, przebywał w innej części planety Helior.

— Zgadza się, panie sekretarzu — odparł O’Brien wyławiając ze swego stosu jeden z tomów i machając nim nad głową — tylko że w sprawie Dragsteda versus Pułk Konduktorski Cesarskiej Floty Kosmicznej, Helior, 8832, uzgodniono, żeby dla uniknięcia wszelkich prawnych wątpliwości określenia „planeta Helior” i „miasto Helior” uważać za tożsame.

— Co się niewątpliwie zgadza — przerwał przewodniczący — tylko że nie ma to najmniejszego znaczenia. Wszystko to nie ma najmniejszego związku z dzisiejszą sprawą i proszę pana, kapitanie, żeby pan dał spokój, bo jestem umówiony na partyjkę golfa.

— Będzie pan wolny za dziesięć minut, sir, jeśli pozwoli mi pan dokończyć. Chciałbym przedstawić ostatni dokument, podpisany przez admirała Mormoseta…

— To przecież ja! — zakrztusił się przewodniczący.

— …w którym to dokumencie, pochodzącym z pierwszego okresu wojny z Chingersami, uznaje się całe — miasto Helior za samodzielną jednostkę wojskową. Wnoszę przeto niniejszym o oczyszczenie oskarżonego z zarzutu dezercji, jako że nigdy nie opuścił on tej planety, a co za tym idzie miasta, a co za tym idzie swojej jednostki, a co za tym idzie miejsca odbywania służby.

Zapadła śmiertelna cisza, którą przerwał wreszcie drżący głos przewodniczącego.

— Czy to prawda, Pablo? Nie możemy go rozstrzelać?

Czoło sekretarza pokryło się perlistym potem, kiedy z szaleńczym pośpiechem grzebał w swoich książkach, by w końcu odepchnąć je od siebie i powiedzieć cierpkim tonem:

— Niewzruszona prawda i nic na to nie można poradzić. Ten arabsko — żydowsko — irlandzki błazen załatwił nas bez pudła. Oskarżony jest niewinny.

— Nie będzie egzekucji? — zapytał jeden z sędziów głosem balansującym na krawędzi histerii, podczas gdy inny skrył twarz w dłoniach i zaczął cichutko płakać.

— No, aż tak łatwo się nam nie wywinie — powiedział przewodniczący, zezując groźnie na Bilia. — Jeżeli oskarżony przez cały ten rok nie opuszczał miejsca odbywania służby, to oznacza to, że był na posterunku, a że przez ten rok musiał przecież kiedyś spać, znaczy to, że spał na posterunku. W związku z tym skazuje go na rok i jeden dzień ciężkich robót w wiezieniu wojskowym oraz degradację do stopnia bezpiecznikowego siódmej klasy. Zerwać mu insygnia i zabrać stąd. Idę na golfa.

Загрузка...