1.

Bill w gruncie rzeczy nigdy sobie do końca nie uświadomił, że wszystko zaczęło się od seksu. Gdyby jednak owego ranka słońce nie świeciło tak mocno na wypolerowanym niebie Phireginadonu II i gdyby Billowi nie śmignął śnieżnobiały, baryłkowaty tyłeczek kąpiącej się w strumieniu Ingi Mani Calyphygii, to zamiast roztrząsać zawiłe problemy różnicy płci, przyłożyłby się bardziej do pługa i w momencie, kiedy na drodze rozbrzmiały upojne dźwięki muzyki, znajdowałby się już po drugiej stronie wzgórza i nic by nie usłyszał; a jego życie wyglądałoby zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Tak się jednak nie stało, toteż Bill puścił rączki pługa ciągniętego przez robomuła i zaczął gapić się na drogę.

Widok był zaiste imponujący. Na czele pochodu szedł robot-orkiestra, wysoki na dwanaście stóp, znakomicie się prezentujący w wielkiej, futrzanej czapie kryjącej zestaw głośników hi-fi. Kroczył pewnie na swoich złotych, podobnych kolumnom nogach, a jego trzydzieści ramion rżnęło, szarpało i naciskało co się tylko dało w oszałamiającej ilości instrumentów. Wydobywała się z nich dziarska, wojskowa muzyka i nawet chamskie stopy Billa zaczęły się ruszać w drewnianych chodakach, kiedy błyszczące buty maszerujących za robotem żołnierzy odmierzały donośnym stukotem doskonale równy rytm. Medale pobrzękiwały na szerokich piersiach wojaków i w sumie był to bez wątpienia najbardziej podniosły widok, jaki można sobie wyobrazić. Za żołnierzami, wspaniały w swym półpancerzu, galonach, medalach, baretkach, przy szpadzie i krócicy maszerował sierżant, przecięty niemal na pół wojskowym pasem. jego stalowy wzrok spoczął na gapiącym się zza płotu Billu; wykrojone jakby z kawałka blachy usta wykrzywiły mu się w przyjacielskim uśmiechu, skinął nieznacznie głową i mrugnął porozumiewawczo. W chwilę później mały oddział pomaszerował dalej, a wraz z nim zakurzona horda podskakujących, pełzających czy jadących na kółkach robotów pomocniczych różnej maści. Kiedy i one zniknęły, Bill przelazł z trudem przez płot i pognał za nimi co sił w nogach. Wszelkie interesujące wydarzenia występowały na Phireginadonie II z częstotliwością dwóch na cztery lata, toteż nie miał zamiaru stracić czegoś, co zapowiadało się jako trzecie.

Kiedy zadyszany Bill wpadł na rynek, zebrał się tam już spory tłum przysłuchujący się porywającemu koncertowi. Robot-orkiestra rzucił się najpierw w gąszcz podniosłych taktów „Gwiezdnych żołnierzy w niebo równym krokiem”, wyrąbał sobie drogę do „Rakietowego grzmotu” aż wreszcie omal się doszczętnie nie zdemolował w pogmatwanym rytmie „W piekle saperzy dzielnie kopią dziurę”. Ostatni akord zaakcentował z takim przejęciem, że jedna z jego nóg wystrzeliła nagle wysoko w powietrze, została jednak zręcznie schwytana w locie i robot zakończył swój popis balansując na jednej nodze, oderwaną zaś kończyną wybijając takt. Po finałowym, rozrywającym bębenki forte na blachach, robot użył oderwanej kończmy jako wskazówki, kierując uwagę tłumu na przeciwległą stronę placyku, gdzie ustawiono trójwymiarowy ekran i budkę z napojami orzeźwiającymi. Żołnierze zniknęli tymczasem w knajpie i promieniujący serdecznym uśmiechem sierżant został sam wśród swych robotów.

— A teraz słuchajcie! Napoje na koszt Cesarza, a tymczasem, żeby wam się nie nudziło, parę kapitalnych, przygodowych scenek z dalekich krajów! — zawołał donośnym, twardym głosem.

Tłum skierował się w tamtą stronę, Bill oczywiście także i tylko paru zgorzkniałych, starszawych osobników, od wielu już lat skutecznie unikających zaciągu do wojska, zniknęło między domami. Napoje chłodzące serwowane były przez robota z kurkiem w miejscu pępka i niewyczerpanym zapasem plastykowych kubeczków w biodrze. Bill pociągnął z ukontentowaniem smakowity trunek, chłonąc jednocześnie bajeczne przygody żołnierzy z Oddziałów Kosmicznych, w kolorze, z efektami dźwiękowymi i stymulującym podkładem poddźwiękowym. Było tam wszystko — bitwa, chwała i śmierć, chociaż ginęli tylko Chingersi, jedyną zaś szkodą, jakiej doznawali żołnierze, były estetyczne, małe ranki na kończynach, dające się bez problemów przykryć niewielkimi opatrunkami. Bill zajęty był podziwianiem tego wszystkiego i nie miał zielonego pojęcia, że jego z kolei podziwia przybyły na Phireginadon II z Misją rękrutacyjną sierżant Grue, którego małe, świńskie, płonące chciwością oczka przywarły do karku Billa.

— To ten! — zarechotał pod nosem, nieświadomie oblizując wargi językiem pokrytym żółtawym nalotem. Już niemal czuł w kieszeni premię, jaką dostanie za tego osiłka. Tłum zebrany na placu składał się głównie z podstarzałych mężczyzn, tłustych kobiet, dzieciaków i innego nie nadającego się do służby materiału. Wyjątek stanowił ten barczysty, umięśniony kęs elektronicznego mięsa armatniego. Z precyzją świadczącą o dużej wprawie, sierżant zmniejszył nieco poddźwiękowy podkład i skierował w potylice swej ofiary wąski strumień stymulacyjny. Bill aż zadrżał cały, biorąc niemal udział w odbywającej się przed jego oczami wspaniałej bitwie.

Kiedy przebrzmiał ostatni akord i ekran zgasł, robot-barman załomotał donośnie o swoją metalową pierś wykrzykując „Napoje! Napoje!”. Publiczność, jak stado baranów, pośpieszyła gromadnie w jego kierunku, Billa natomiast zatrzymał na miejscu mocny uchwyt czyjejś ręki.

— Hej, mam tu coś dla ciebie — powiedział sierżant, wręczając Billowi kubek płynu zawierającego tak straszliwe stężenie środków osłabiających osobowość, że aż na dnie naczynia zaczęty tworzyć się ich kryształy. — Fajny z ciebie chłopak i na moje oko te dupki się do ciebie nie umywają. Myślałeś kiedyś o karierze w wojsku?

— Ja tam się do tego nie nadaję, sierżancie — Bill kłapnął parę razy szczęką i splunął, bo coś mu się dziwnie ciężko mówiło. Nie mógł też zebrać myśli, ale i tak dobrze świadczył o jego odporności fakt, że po takiej dawce chemicznych i poddźwiękowych stymulatorów w ogóle jeszcze trzymał się na nogach. Nie nadaję się. Ja tam chce być dobry w tym, co lubię, już prawie skończyłem korespondencyjny kurs na Operatora Mechanicznych Roztrząsaczy Obornika i…

— Eee, to trochę obciachowa robota dla takiego bystrego faceta — powiedział sierżant, poklepując go kontrolnie po bicepsie. Skała. Z trudem powstrzymał się od odchylenia Billowi wargi i obejrzenia mu zębów. Zdąży to zrobić później. — Niech to robią ci, co muszą, tu nie masz żadnej szansy na awans. W wojsku możesz zajść ho, ho, albo i wyżej. Weź na przykład admirała Pflungera — przeszedł, jak to się mówi, przez całą długość dyszy: od szeregowca do Wielkiego Admirała. I co ty na to?

— No, to bardzo miłe dla pana Pflungera, ale dla mnie roztrząsanie obornika jest jednak znacznie ciekawsze. O rany, ale mi się chce spać… Chyba pójdę się położyć…

— Najpierw zrób mi małą przysługę i popatrz na to — przerwał mu sierżant, wskazując książkę trzymaną przez małego robota. — Strój tworzy człowieka, a większość ludzi wstydziłaby się pokazać w tym nędznym chałacie, jaki masz na sobie, albo w takich buciorach. Czemu masz tak wyglądać, skoro możesz tak?

Gruby paluch wskazał Billowi, gdzie ma patrzeć — kolorową stronę w książce, na której, dzięki cudom techniki zastosowanej do zwyrodniałych celów, w pysznej czerwieni munduru Oddziałów Kosmicznych pojawiła się twarz Billa. Sierżant przewracał strony i na każdej z nich mundur był jeszcze wspanialszy, ozdobiony insygniami coraz to wyższej szarży. Ostatni należał do Wielkiego Admirała i Bill zamrugał z niedowierzaniem na widok wyzierającej spod ozdobionego pysznym pióropuszem kapelusza twarzy, co prawda pokrytej zmarszczkami i z eleganckim, szpakowatym wąsikiem, niemniej jednak bez wątpienia jego własnej.

— Tak będziesz wyglądał, kiedy staniesz na szczycie drabiny — wyszeptał mu do ucha sierżant. — Pewnie chciałbyś przymierzyć mundur. Krawiec! Kiedy Bill otworzył usta, żeby zaprotestować, sierżant wetknął w nie monstrualnych rozmiarów cygaro i zanim Bill zdołał je wyjąć, podjechał na swych kółkach krawiec, otoczył go ramieniem-parawanem i rozebrał do naga.

— Ej, ej… — wystękał Bill.

— To nie będzie bolało — zapewnił sierżant, wetknąwszy za parawan swą wielką głowę. Obrzucił pełnym aprobaty spojrzeniem umięśnione kształty Billa, dziabnął go palcem w mięsień piersiowy (skała) i cofnął głowę.

— Aua! — powiedział Bill, kiedy krawiec dźgnął go zimną linijką przy zdejmowaniu wymiarów. Po chwili w pękatym brzuchu robota coś zaszurgotało i ze szczeliny w jego przedniej ściance poczęła się wyłaniać olśniewająco czerwona bluza. W mgnieniu oka znalazła się ona na Billu, złote guziki zostały zapięte, po chwili doszły do tego paradne spodnie i błyszczące, sięgające kolan buty. Oszołomiony Bill zachwiał się nieco, kiedy parawan zniknął, a zamiast niego pojawiło się samobieżne, duże lustro.

— Dziewczyny wprost szaleją za mundurami — powiedział sierżant — i trudno im się dziwić. Wspomnienie idealnie okrągłych pośladków Ingi Mani Calyphygii zmąciło Billowi na moment ostrość widzenia, a kiedy ją odzyskał stwierdził, że ściska w ręku długopis i zabiera się właśnie do podpisania jakiegoś formularza podsuniętego mu przez sierżanta.

— Nie — powiedział, sam nieco zdziwiony swoim uporem — naprawdę nie chcę. Operator Mechanicznych Roztrząsaczy Obornika…

— Nie tylko dostaniesz ten wspaniały mundur i premię, ale lekarz zbada cię zupełnie za darmo, a w dodatku czekają jeszcze na ciebie piękne medale. — Sierżant otworzył płaskie pudełko, pokazując błyszczące rządki poukładanych ciasno odznaczeń.

— To, na przykład — powiedział z namaszczeniem, przypinając do szerokiej piersi Billa coś, co przypominało mały inkrustowany brylantami obłoczek — jest Honorowy Order Dla Wstępujących Do Armii, to Cesarski Pozłacany Róg Gratulacyjny, to Gwiezdny Krzyż Zwycięzców, to Cześć i Chwała Matkom Poległych Bohaterów, to zaś Wieczny Róg Obfitości. Co prawda, nic to nie znaczy, ale ładnie wygląda i można w tym nosić prezerwatywy.

Odstąpił krok wstecz, by móc w pełni rozkoszować się widokiem pokrytej wstążkami, kawałkami metalu i błyszczącymi szkiełkami piersi Billa.

— Ale ja… — zabulgotał się Bill. — No nie, dziękuję za propozycję, ale…

Sierżant tylko się uśmiechnął, przygotowany na większy nawet opór i nacisnął guzik na swoim pasie. Guzik ten uruchomił hipnotyczną igłę zamontowaną w obcasie rękruckiego buta. Nieodparty impuls szarpnął rękę Billa, a kiedy dziwna mgła ustąpiła mu z oczu zobaczył, że właśnie podpisał się swoim imieniem.

— Ale…

— Witamy w Oddziałach Kosmicznych! — zagrzmiał sierżant waląc go po plecach (skała!) i wyjmując mu długopis ze zdrętwiałych palców. — Zbiórka! — zaryczał jeszcze głośniej i żołnierze zaczęli wysypywać się z knajpy.

— Co żeście zrobili z moim synem?! — rozległo się donośne zawodzenie. Na rynek wpadła matka Billa, jedną ręką trzymając się za obfitą pierś, drugą zaś ciągnąc młodszego brata Billa, Charliego. Charlie rozbeczał się i zsikał w majtki.

— Pani syn służy teraz ku chwale Cesarza — odparł sierżant, ustawiając w szereg swych obwisłoszczękich i garbatych rękrutów.

— Nie! Nie możecie tego zrobić! — rozpaczała matka, rwąc sobie z głowy posiwiałe włosy. — Jestem biedną wdową, on jest moją jedyną nadzieją, on…

— Mamo! — zawołał Bi11, ale sierżant wepchnął go z powrotem do szeregu.

— Niech pani będzie dzielna — powiedział. — Nie może być dla matki większego powodu do dumy. Wepchnął jej do ręki dużą, świeżo wybitą monetę. — To premia zaciągowa, cały nowiutki szyling Cesarza! Wiem, że On sam chce, żeby to pani dostała. Baczność!

Ze stukiem obcasów niezgrabni rękruci wyprostowali plecy i wypięli piersi. Ku swemu niemałemu zdumieniu podobnie uczynił Bill.

— W prawo zwrot!

Płynnie wykonali polecenie, kierowani impulsami hipnotycznych igieł ukrytych w obcasach ich butów.

— Naprzód marsz!

Ruszyli jak jeden mąż, cały czas pod tak ścisłą kontrolą, że Bill, chociaż próbował z całych sił, nie mógł nawet odwrócić głowy czy pożegnać swej matki choćby jednym gestem. Została z tyłu. i tylko jeszcze jeden udręczony szloch dotarł do niego poprzez grzmot żołnierskiego kroku.

— Zwiększ tempo do 130 — polecił sierżant, spoglądając na zainstalowany pod paznokciem małego palca czasomierz. — Dziesięć mil do lądowiska, a potem wiuuu! — na noc do obozu.

Dyktujący tempo robot przestawił swój metronom zgodnie z rozkazem, nogi poczeły żwawiej się ruszać, a żołnierze pocić. Kiedy dotarli do lądowiska, było już prawie ciemno. Mundury z czerwonego papieru wisiały na nich w strzępach, złocenia starty się z metalowych guzików, zniknął powierzchniowy ładunek, chroniący przed kurzem ich cieniutkie buty. Byli zeszmaceni, wykończeni i brudni, i czuli się dokładnie tak, jak wyglądali.

Загрузка...