ROZDZIAŁ 11

Cal posiał matce tuzin bladoróżowych róż. Lubiła dostawać na walentynki tradycyjne bukiety, a Cal wiedział, że ojciec zawsze wybierał czerwone. Nawet gdyby nie wiedział, Amy z kwiaciarni przypomniałaby mu o tym jak co roku.

– Twój tata zamówił w zeszłym tygodniu tuzin czerwonych, geranium w doniczce dla babci i posłał specjalne bukiety walentynkowe twoim siostrom.

– A to stary lizus – powiedział Cal, wiedząc, że Amy zacznie chichotać. – Poproszę tuzin żółtych dla babci. W wazonie, Amy, nie chcę, żeby musiała się z nimi bawić.

– Ach, to słodkie. Mam w dokumentach adres Essie, napisz tylko kartkę.

Wziął jedną ze stojaka, zastanowił się chwilę, po czym napisał: „Serca są czerwone, te róże to blondynki, mnóstwo całusów dla Mej Walentynki”.

Staromodne, ale babci się spodoba.

Sięgnął po portfel, żeby zapłacić i zauważył za szybą chłodni biało – czerwone tulipany.

– Ach, te tulipany są… interesujące.

– Czyż nie są śliczne? Takie wiosenne. Jeśli chcesz na nie zamienić któreś róże, to nie ma problemu. Mogę…

– Nie, nie, może… Wezmę także tuzin tulipanów. Też dostarczcie je w wazonie, Amy.

– Oczywiście. – Jej radosną okrągłą twarz rozświetliła ciekawość i oczekiwanie dobrej plotki. – Kto jest twoją walentynką, Cal?

– Bardziej chodzi o ocieplenie wystroju domu. – Nie przychodził mu do głowy żaden powód, dla którego miałby nie posyłać Quinn kwiatów. Kobiety lubią kwiaty, pomyślał, wypełniając druk przesyłki. Były walentynki, a ona wprowadzała się do domu na High Street. Przecież nie kupował jej pierścionka ani nie wybierał bukietu na ślub.

To tylko miły gest.

– Quinn Black. – Amy uniosła brwi, odczytując nazwisko. – Wczoraj, na pchlim targu Meg Stanely wpadła na nią i jej przyjaciółkę z Nowego Jorku. Meg powiedziała, że kupiły mnóstwo rzeczy. Słyszałam, że z nią chodzisz.

– My nie… – A może? Tak czy siak, lepiej było zostawić temat w spokoju. – A nawet jeśli, to co w tym złego, Amy?

Z wciąż ciepłą kartą kredytową w dłoni Cal wyszedł na zewnątrz i skulił się z zimna. Może i w kwiaciarni stały cukierkowe tulipany, ale Matka Natura chyba jeszcze nawet nie pomyślała o wiośnie. Z nieba padał ostry deszcz ze śniegiem, który osadzał się śliski niczym tłuszcz na ulicach i chodnikach.

Jak to miał w zwyczaju Cal przyszedł do kwiaciarni na piechotę, równo o dziesiątej – wtedy otwierali – żeby uniknąć spanikowanego tłumu, który czekał z kupnem walentynkowych bukietów do ostatniej chwili.

Najwidoczniej niepotrzebnie się martwił. Nie tylko nie przyszedł żaden klient, gdy Cal kupował swoje róże i niezaplanowane tulipany, ale na chodnikach także nie było żywego ducha, a przed kwiaciarnią nie parkował żaden samochód.

– Dziwne. – Jego głos zabrzmiał głucho wśród bębnienia deszczu o mokry asfalt. Ludzie kręcili się po mieście nawet w najgorszą pogodę. Cal wcisnął gołe ręce w kieszenie i przeklinał się pod nosem za pieszą wycieczkę.

– Kto nie potrafi zmienić przyzwyczajeń, ten odmraża sobie tyłek – wymamrotał. Chciał już być w biurze, pić kawę i być może zabrać się do anulowania wieczornego „Balu Zakochanych”, jeśli pogoda się pogorszy. Byłby już na miejscu, gdyby po prostu wziął ten cholerny samochód.

Tak rozmyślając popatrzył w stronę centrum i zobaczył, że światła na High Street nie działają.

Nie ma prądu, pomyślał, a to już problem. Przyśpieszył kroku. Wiedział, że Bill Turner na pewno włączy awaryjny generator, ale Cal powinien przy tym być. Są ferie i w salonie gier pewnie roi się od dzieciaków.

Szum deszczu wzrastał, aż brzmiał jak stukot odnóży armii insektów. Pomimo śliskiego chodnika Cal zaczął biec, kiedy nagle uderzyła go ta myśl.

Dlaczego na placu ani na chodnikach nie stały zaparkowane żadne samochody? Dlaczego w ogóle nigdzie nie było żadnych aut?

Zatrzymał się, zamilkł także deszcz. W ciszy, która zapadła, Cal słyszał bicie własnego serca przypominające łomot pięści o stal.

Ona stała taka blisko, że mógłby jej dotknąć, ale wiedział, że gdyby spróbował, jego dłoń przeszłaby przez nią jak przez wodę.

Miała blond włosy, długie i rozpuszczone tak samo, jak wtedy, gdy niosła wiadra do małej chaty w Hawkins Wood. Kiedy śpiewała o zielonym ogrodzie. Ale teraz była szczupła i wiotka, co podkreślała długa, szara suknia.

Calowi przyszła do głowy absurdalna myśl, że jeśli już musiał zobaczyć ducha, to przynajmniej nie ciężarnego. Uśmiechnęła się, jak gdyby mogła słyszeć jego myśli.

– Nie jestem twoim strachem, lecz ty moją nadzieją. Ty i ci, którzy tworzą z tobą całość. To, co cię stworzyło, Calebie Hawkinsie, pochodzi z przeszłości, z teraźniejszości i z tego, co nadejdzie.

– Kim jesteś? Jesteś Ann?

– Jestem tym, co przyszło przed tobą, a ty powstałeś z miłości. Wiedz o tym, wiedz, że byłeś kochany na długo, długo przedtem, zanim pojawiłeś się na świecie.

– Miłość nie wystarczy.

– Nie, ale jest skałą, na której stoi wszystko inne. Musisz patrzeć, musisz widzieć. Już czas, Calebie. To zawsze był ten czas.

– Czas na co?

– Na koniec. Siedem razy trzy. Śmierć albo życie.

– Powiedz mi, co mam zrobić, do cholery.

– Gdybym mogła. Gdybym mogła cię poprowadzić! – Uniosła dłoń i pozwoliła jej opaść. – Potrzebne jest poświęcenie, walka i ogromna odwaga. I wiara. Miłość. Odwaga, wiara i miłość powstrzymują go tak długo, nie pozwalają mu zabrać wszystkiego, co żyje i oddycha w tym mieście. Teraz wy musicie działać.

– Nie wiemy jak. Próbowaliśmy.

– Już czas – powtórzyła. – Jest silniejszy, ale wy też, i my także. Wykorzystaj to, co otrzymałeś, co zostało posiane, lecz nigdy nie stanie się niczyją własnością. Nie możecie przegrać.

– Łatwo ci powiedzieć. Jesteś martwa.

– Ale ty nie. Oni nie. Pamiętaj o tym. Zaczęła znikać i Cal wyciągnął bezradnie rękę.

– Poczekaj, do cholery. Poczekaj. Kim jesteś?

– Jestem twoja – odpowiedziała. – Twoja, tak jak na zawsze jestem i będę jego.

Zniknęła, a deszcz zaczął znowu bębnić o chodnik. Światło na skrzyżowaniu zmieniło się na zielone i ulicą ruszyły samochody.

– Nie najlepsze miejsce na sny na jawie. – Meg Stanley prześlizgnęła się obok Cala i mrugnęła do niego, otwierając drzwi do Spiżarni Ma.

– Nie – wyszeptał Cal. – Nie najlepsze. Popatrzył znów w stronę centrum, po czym skierował się ku High Street.

Samochód Quinn stał na podjeździe, a w oknach paliły się światła, które musiała zapalić, chcąc rozjaśnić dom. Cal zapukał i usłyszał stłumione zaproszenie do środka.

Wszedł i zobaczył Quinn i Laylę usiłujące wtaszczyć po schodach mebel przypominający biurko.

– Co wy robicie? Jezu. – Podszedł i złapał blat obok Quinn. – Zrobicie sobie krzywdę.

Quinn machnęła głową gestem pełnym irytacji, próbując odrzucić włosy z twarzy.

– Nie potrzebujemy pomocy.

– Za chwilę będziecie potrzebowały wycieczki na ostry dyżur. Idź do góry, złap z tamtej strony razem z Laylą.

– Wtedy obie będziemy szły tyłem. Może ty złapiesz z tamtej strony?

– Nie, z tej przyjmę na siebie większą część ciężaru.

– Och. – Puściła blat i przecisnęła się między ścianą i biurkiem. Cal nie zamierzał pytać, czemu to biurko musi trafić na górę.

Zbyt długo mieszkał ze swoją matką, żeby marnować oddech. Zamiast tego wydawał polecenia, żeby uchronić ściany przed zniszczeniem, kiedy na szczycie schodów skręcali w lewo, i posłuszny wskazówkom Quinn pomógł zanieść mebel do najmniejszej sypialni.

– Widzisz, miałyśmy rację – wy dyszała Quinn, obciągając koszulkę. – To idealne miejsce.

W pokoju znajdowały się już fotel z lat siedemdziesiątych, który pamiętał lepsze czasy, stojąca lampa z różowym abażurem ze szkła, zakończonym długimi kryształkami i niska półka na książki wieki temu pomalowana na czarno, która zachwiała się, gdy Cal jej dotknął.

– Wiem, wiem. – Quinn machnęła ręką na widok jego powątpiewającego spojrzenia. – Potrzeba tylko kilku gwoździ. Zamierzałyśmy zrobić tu salonik, ale potem uznałyśmy, że bardziej nam się przyda mały gabinet. Dlatego postanowiłyśmy wstawić tu biurko, które najpierw miało iść do jadalni.

– Okej.

– Lampa wygląda jak żywcem wyjęta z magazynu „Najlepsze burdele w Teksasie”. – Layla rozkołysała palcem jeden z kryształków. – Ale to właśnie nam się w niej spodobało. Fotel jest ohydny.

– Ale wygodny – dodała Quinn.

– Ale wygodny, a po to właśnie są fotele. Cal odczekał chwilę, choć obie patrzyły na niego wyczekująco.

– Okej – powtórzył, bo tak zwykle kwitował wyjaśnienia matki po kolejnej zmianie wystroju domu.

– Miałyśmy mnóstwo pracy. Oddałyśmy samochód Layli do wypożyczalni i pojechałyśmy za miasto na pchli targ. Fantastyczny. Poza tym uzgodniłyśmy: żadnych używanych materaców. Zamówiłyśmy nowe, powinny zostać dostarczone po południu. Chodź, zobacz, co kupiłyśmy.

Quinn złapała Cala za rękę i pociągnęła na drugą stronę korytarza do pokoju, który dla siebie wybrała. W środku stało długie biurko rozpaczliwie potrzebujące renowacji, a na nim poplamione lustro. Po drugiej stronie pokoju królowała pękata komoda, którą ktoś pomalował na morderczy, lśniąco czerwony kolor. Na komodzie zaś lampa z rysunkiem z komiksu o Superkobiecie.

– Przytulnie.

– Da się tu mieszkać, jak skończę.

– Taa. Wiesz, ta lampa mogłaby należeć do mojej siostry Jen jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat temu.

– Jest klasyczna – zaprotestowała Quinn. – I oczywiście kiczowata.

Cal postanowił trzymać się wypróbowanych metod.

– Okej.

– Myślę, że ja postawiłabym się na współczesny styl duński – powiedziała Layla, stając w drzwiach. – A może flamandzki. Jest absolutnie koszmarna. Nie wiem, dlaczego ją kupiłam.

– Same wtargałyście to na górę?

– Proszę cię. – Quinn potrząsnęła głową.

– Postawiłyśmy raczej na intelekt niż na mięśnie – wyjaśniła Layla.

– Jak zawsze. No i na małą inwestycję. Wiesz, ile mebli wniesie dwóch nastoletnich chłopców za dwadzieścia dolców na głowę i okazję do pogapienia się na takie gorące laski jak my? – Quinn oparła rękę na biodrze, przyjmując wyzywającą pozę.

– Ja bym to zrobił za dychę. Mogłyście zadzwonić.

– Tak naprawdę miałyśmy taki zamiar, ale nawinęli się ci chłopcy. Może zejdziemy na dół i usiądziemy na naszej kanapie z trzeciej lub czwartej ręki?

– Jest czym się pochwalić – dodała Layla. – Mamy nowiusieńki ekspres do kawy i eklektyczną kolekcję kubków.

– Nie miałbym nic przeciwko kawie.

– Pójdę wstawić wodę. Cal popatrzył za wychodzącą Laylą.

– Wydaje się, że zupełnie zmieniła zdanie.

– Jestem przekonująca. A ty hojny. Myślę, że powinnam ci za to podziękować.

– Mów dalej. Jakoś to zniosę. Śmiejąc się, położyła mu ręce na ramionach i głośno go pocałowała.

– Czy to oznacza, że nie dostanę dziesiątaka? Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, dźgając go palcem w brzuch.

– Przyjmuj całusa i się ciesz. W każdym razie, jednym z powodów, dla których Layla się wahała, były pieniądze. Oczywiście, sam pomysł, żeby tu zostać był – jest – dla niej trudny do przyjęcia. Ale głównie powstrzymywała ją myśl o długim bezpłatnym urlopie, płaceniu czynszu tutaj i utrzymywaniu mieszkania w Nowym Jorku.

Quinn podeszła do czerwonej komody i zaczęła włączać i wyłączać lampę. Po wyrazie jej twarzy Cal poznał, że sprawia jej to dużą przyjemność.

– Jeden kłopot z jej listy zniknął, skoro nie musimy płacić czynszu – ciągnęła. – Jeszcze się do końca nie zdecydowała, na razie żyje tylko dniem dzisiejszym.

– Muszę ci coś powiedzieć, wam obu, co może sprawić, że to będzie jej ostatni dzień tutaj.

– Coś się stało. – Quinn opuściła dłoń i odwróciła się ku niemu. – Co takiego?

– Wszystko wam opowiem, ale najpierw chcę zadzwonić do Foxa, zapytać, czy nie mógłby wpaść. Wtedy nie będę musiał powtarzać wszystkiego dwa razy.

Jednak musiał opowiedzieć wszystko bez Foxa, który – jak powiedziała pani Hawbaker – był, zwyczajem prawników, w sądzie. Cal usiadł więc w dziwacznie urządzonym salonie, na kanapie tak miękkiej, że już miał nadzieję dopaść na niej nagą Quinn, i opowiedział im o spotkaniu na Main Street.

– Spotkałeś PC – zadecydowała Quinn.

– Rodzaj komputera?

– Nie, nie, to skrót. Jak CIA. Poza Ciałem – istotę niematerialną. Albo nastąpiło małe zakrzywienie czasu i znalazłeś się w alternatywnym Hawkins Hollow.

Cal może i spędził trzy czwarte swojego życia uwięziony w sytuacji wymykającej się racjonalnemu sposobowi myślenia, ale nigdy w życiu nie słyszał kobiety mówiącej jak Quinn Black.

– To nie było nic alternatywnego, a ja tkwiłem w swoim ciele, tam, gdzie moje miejsce.

– Już od dłuższego czasu studiuję, badam i opisuję zjawiska paranormalne. – Zamyślona Quinn popiła kawy.

– Może Cal rozmawiał z duchem, który stworzył iluzję, że są sami, a wszystkich innych – nie wiem – wymazał na kilka minut. – Layla wzruszyła ramionami, gdy Quinn popatrzyła na nią zmrużonymi oczami. – Jestem w tym nowa i wciąż bardzo się staram nie marzyć, że za chwilę ktoś mnie obudzi i powie, że to wszystko sen.

– Jak na nowicjuszkę twoja teoria jest całkiem niezła – pochwaliła Quinn.

– A moja? Brzmi tak: na razie o wiele ważniejsze jest to, co powiedziała, niż jak to powiedziała.

– Zrozumiałam aluzję. – Quinn skinęła głową. – Powiedziała, że już czas. Trzy razy siedem. To akurat łatwa zagadka.

– Dwadzieścia jeden lat. – Cal zaczął przechadzać się po pokoju. – W lipcu upływa dwadzieścia jeden lat.

– Trójka, tak jak siódemka, jest uważana za cyfrę magiczną. Chyba twoja zjawa chciała ci powiedzieć, że to zawsze miało się wydarzyć teraz, w lipcu tego roku. On jest silniejszy, ty masz więcej siły i tamci też. – Quinn zacisnęła powieki.

– I dlatego zarówno ta kobieta, jak i on – ten demon – mogli się…

– Ukazać jako manifestacja – Quinn dokończyła myśl Layli. – To całkiem logiczne.

– Nic w tej sprawie nie jest logiczne.

– Ależ jest. – Quinn otworzyła oczy i popatrzyła na nią z politowaniem. – Tamtym wymiarem także rządzi logika, tylko inna niż ta, z którą mamy do czynienia na co dzień. Przeszłość, teraźniejszość i to, co nastąpi. Wszystkie te elementy mogą być częścią rozwiązania, pomóc nam zakończyć ten koszmar.

– Myślę, że chodzi o coś więcej. – Cal odwrócił się od okna. – Po tej nocy na polanie wszyscy trzej zmieniliśmy się bardzo.

– Nie chorujecie, a wasze rany goją się błyskawicznie. Quinn mi mówiła.

– Tak, a ja widzę.

– Bez okularów.

– Widuję też wydarzenia z przeszłości. Już tam, na polanie, zobaczyłem przebłyski tego, co było.

– Tak jak zobaczyłeś, oboje widzieliśmy – poprawiła się Quinn – kiedy dotknęliśmy razem kamienia. I potem, gdy…

– Coś w tym stylu, ale nie zawsze tak jasno i wyraźnie. Czasami we śnie, niekiedy na jawie. Czasami te wizje nie mają żadnego związku z tym, co się akurat dzieje. A Fox… zabrało mu trochę czasu, zanim to zrozumiał. On też widzi. – Cal, zły na siebie, potrząsnął głową. – Widzi albo wyczuwa to, co ludzie myślą lub czują.

– Fox jest medium? – zapytała Layla.

– Mediumiczny prawnik. Tak ma wpisane w umowie o pracę. Mimo wszystko kąciki ust Quinn drgnęły.

– Niezupełnie. Nigdy nie mogliśmy tego do końca kontrolować. Fox musi się postarać, a i tak nie zawsze mu wychodzi. Ale od tamtego czasu ma wyjątkowego nosa do ludzi. A Gage…

– Widzi przyszłość – dokończyła Quinn. – Jest wróżbitą.

– Jemu jest najtrudniej. To jedna z przyczyn, dla której tak często wyjeżdża. Tu czuje się najgorzej. Miał kilka naprawdę potwornych snów, wizji, koszmarów czy jak je tam chcecie nazwać.

A gdy on czuje ból, wy także, pomyślała Quinn.

– Ale nie zobaczył, co powinniście zrobić?

– Nie. To by było zbyt proste – odrzekł Cal gorzko. – Dużo zabawniej jest spieprzyć życie trzem dzieciakom, pozwolić niewinnym ludziom, żeby zabijali się i okaleczali nawzajem. Rozciągnijmy to na kilka dekad, a potem powiedzmy: no dobra, chłopcy, już czas.

– Może nie mieli innego wyjścia. – Quinn uniosła dłoń, widząc błyskawice w oczach Cala. – Nie twierdzę, że to fair.

Tak naprawdę sytuacja jest fatalna, ale może po prostu nie było innego sposobu. Czy chodzi o coś, co zrobił Giles Dent, czy też o coś, co zostało wprawione w ruch wieki wcześniej, może nie było innego wyboru. Powiedziała, że on kogoś powstrzymuje, nie pozwala zniszczyć Hollow. Jeśli to była Ann i mówiła o Gilesie Dencie, to może on uwięził demona, tę bestia, a sam – beatus – został w jakiejś postaci uwięziony wraz z nim i walczył z wrogiem przez cały ten czas.

Layla podskoczyła na dźwięk gwałtownego pukania do drzwi.

– Otworzę. Może to materace.

– Możesz mieć rację – powiedział cicho Cal – ale to wcale nie poprawia mi samopoczucia. Przytłacza mnie świadomość, że to może być nasza ostatnia szansa.

Quinn wstała.

– Tak bardzo bym chciała…

– To kwiaty! – Głos Layli był pełen radości, gdy weszła z wazonem pełnym tulipanów. – Dla ciebie, Quinn.

– Jezu, doskonałe wyczucie czasu – wymamrotał Cal.

– Dla mnie? Och Boże, wyglądają jak lizaki. Są cudowne! – Quinn postawiła wazon na przedpotopowym stoliku do kawy. – To na pewno łapówka od mojego wydawcy, żebym skończyła ten artykuł o… – Zamilkła, gdy przeczytała kartkę. Zaskoczona podniosła wzrok na Cala. – Przysłałeś mi kwiaty?

– Byłem w kwiaciarni…

– Przysłałeś mi kwiaty w Dzień Świętego Walentego!

– Słyszę, że matka mnie woła – ogłosiła Layla. – Idę, mamo! – Szybko wymknęła się z pokoju.

– Przysłałeś mi na walentynki tulipany, które wyglądają jak kwitnące lizaki.

– Wydały mi się zabawne.

– Tak napisałeś na kartce. „Czyż nie są zabawne?”. Kurczę. – Przegarnęła palcami włosy. – Muszę powiedzieć, że jestem rozsądną kobietą, która bardzo dobrze wie, że Dzień Świętego Walentego to absolutnie komercyjne święto stworzone w celu sprzedaży jak największej liczby kartek, kwiatów i słodyczy.

– Tak, cóż. – Cal wbił ręce w kieszenie. – To działa.

– Nie należę także do kobiet, które rozczulają się na widok bukietu kwiatów lub postrzegają je jako przeprosiny czy też preludium do seksu.

– Po prostu je zobaczyłem i pomyślałem, że ci się spodobają. Koniec kropka. Muszę wracać do pracy.

– Jednak – ciągnęła, podchodząc do niego – nie wiem dlaczego, ale żadne z tych zastrzeżeń nie dotyczy obecnej sytuacji. Są zabawne. – Wspięła się na palce i pocałowała Cala w policzek. – I piękne. – Pocałowała go w drugi. – Pomyślałeś o mnie. – I w usta. – Dziękuję.

– Bardzo proszę.

– Chciałbym dodać, że… – Przesunęła dłońmi po jego koszuli. – Jeśli mi powiesz, o której dzisiaj kończysz, to na górze w sypialni będzie czekała na ciebie butelka dobrego wina i naprawdę wyjątkowa niespodzianka.

– Jedenasta – odpowiedział natychmiast. – Mogę być tutaj o jedenastej pięć. Ja… och, cholera. Bal Zakochanych w kręgielni, do północy. Coroczna impreza. Żaden problem, dojdziesz.

– Taki mam plan. – Uśmiechnął się szeroko, a Quinn przewróciła oczami. – Ach, mówisz o tańcach. W kręgielni. Bal Zakochanych w Bowl – a – Rama. Boże, brzmi cudownie. Ale nie mogę zostawić Layli samej, nie w nocy.

– Ona także może przyjść… na tańce. Teraz naprawdę przewróciła oczami.

– Cal, żadna kobieta nie chciałaby wlec się z parą na tańce w Dzień Świętego Walentego. Równie dobrze mogłaby wymalować sobie wielkie Ż jak żałosna na czole, a to potem tak cholernie trudno zmyć.

– Fox może z nią pójść. Prawdopodobnie. Sprawdzę to.

– To jest jakiś pomysł, zwłaszcza jeśli pójdziemy tam dla zabawy. Ty sprawdź, ja też i zobaczymy. Ale tak czy siak. – Schwyciła go za koszulę. – Moja sypialnia, pięć po dwunastej.

Layla siedziała na nowiutkim materacu z wyprzedaży, podczas gdy Quinn buszowała w jej ubraniach, które właścicielka dopiero co powiesiła do szafy.

– Quinn, doceniam, że o mnie pomyślałaś, naprawdę, ale postaw się w mojej sytuacji. Na pozycji trzeciego koła u roweru.

– Nie ma nic niewłaściwego w pozycji trzeciego koła, jeśli istnieje także czwarte. Fox idzie z nami.

– Bo Cal go poprosił, żeby zlitował się nad biedną walentynką bez pary. Pewnie mu kazał, przekupił go albo…

– Masz rację. Na pewno musiał wykręcić Foxowi rękę, żeby poszedł na tańce z taką brzydką jędzą jak ty. Za każdym razem gdy na ciebie patrzę, mam ochotę zakumkać: kum, kum, co za ropucha. Poza tym… Och, jaka cudowna marynarka! Masz fantastyczne ciuchy, ale ten żakiet jest absolutnie wystrzałowy. Mmm. – Quinn pogłaskała materiał jak kota. – Kaszmir.

– Nie wiem, dlaczego ją spakowałam. Nie wiem, czemu zabrałam połowę z tych rzeczy, po prostu złapałam, co miałam pod ręką. A ty próbujesz odwrócić moją uwagę.

– Niezupełnie, ale to korzystny efekt uboczny. O czym to ja mówiłam? Ach, tak. Poza tym to nie jest randka, tylko rozrywka grupowa – powiedziała, a Layla parsknęła śmiechem. – Po prostu idziemy we czwórkę na kręgielnię, na litość boską, posłuchać lokalnej kapeli i trochę potańczyć.

– Pewnie. Po czym ty powiesisz szalik na klamce sypialni. Chodziłam do college'u, Quinn, mieszkałam ze współlokatorką. Właściwie z nimfomanką, która miała niewyczerpany zapas szalików.

– Czy to ci przeszkadza? – Quinn na chwilę przestała myszkować w szafie, by obejrzeć się przez ramię. – Cal i ja po drugiej stronie korytarza?

– Nie, nie. – Czyż teraz nie poczuła się głupia i małostkowa? – Myślę, że to fantastyczne. Naprawdę. Każdy widzi, że iskrzycie jak przewody elektryczne, gdy tylko znajdziecie się dwa metry od siebie.

– Naprawdę? – Teraz Quinn całkiem odwróciła się od szafy. – Bo iskrzymy.

– Bzyyy, bzyyy. On jest super, to iskrzenie super. Ja tylko czuję, że… – Layla wzruszyła ramionami – zawadzam.

– Nie zawadzasz. Nie mogłabym zamieszkać tu bez ciebie. Jestem dość zrównoważona, ale nie mogłabym sama zamieszkać w tym domu. Tańce to nic wielkiego. Nie musimy iść, ale myślę, że wszyscy będziemy się dobrze bawić. I mamy szansę zrobić coś zupełnie normalnego, co odwróci naszą uwagę od tego wszystkiego, co jest kompletnie anormalne.

– Dobry argument.

– No to się ubieraj. Wskakuj w coś wesołego, może trochę seksownego i lecimy robić furorę w kręgielni.

Zespół, lokalna grupa o nazwie Wygi z Hollow, właśnie zaczął grać. Często występowali na weselach, przyjęciach firmowych i w kręgielni, bo ich repertuar rozciągał się od starych standardów do hip – hopu. Muzyka z gatunku „coś – dla – każdego” sprawiała, że parkiet był pełen, a ci, którzy nie tańczyli, mogli pogawędzić przy otaczających salę stolikach, popijać drinki lub pogryzać lekkie przekąski ustawione na bufetach ustawionych pod ścianami.

Cal doszedł do wniosku, że ten bal nie bez powodu jest jedną z najbardziej popularnych imprez w kręgielni. Jego matka stanęła na czele grupy dekoratorów i wszędzie były kwiaty i świece, wisiały białe i czerwone girlandy, błyszczące czerwone serca. Ludzie mieli okazję, żeby wystroić się w środku ponurego lutego, wyjść z domu i spotkać z przyjaciółmi, posłuchać muzyki i popisać umiejętnościami tanecznymi, jeśli je posiadali. Albo, jak Cy Hudson, nawet jeśli nie.

Bal Zakochanych stanowił mały, jasny punkt na koniec zimy i kręgielnia zawsze była wypełniona po brzegi.

Cal tańczył z Essie przy dźwiękach melodii „Fly Me to the Moon”.

– Twoja matka miała rację, posyłając cię na te lekcje tańca.

– Strasznie się tego wstydziłem – powiedział Cal – ale wyszło na dobre.

– Kobiety zwykle tracą głowę dla dobrych tancerzy.

– Niejeden raz wykorzystałem tę kobiecą słabość. – Uśmiechnął się do partnerki. – Wyglądasz ślicznie, babciu.

– Wyglądam dostojnie. Były czasy, gdy wielu chłopców nie mogło oderwać ode mnie oczu.

– Ja wciąż nie mogę.

– A ty zawsze będziesz moim najsłodszym wnukiem. A mówiąc o… – Kiwnęła głową w stronę podwójnych drzwi. – One dopiero przyciągają spojrzenia.

Cal spojrzał. Zauważył Laylę, ale zobaczył tylko Quinn. Niesforną masę blond włosów upięła w elegancki kok, czarny żakiet nałożyła na coś koronkowego – kaftan, przypomniał sobie, tak to się nazywało i niech Bóg błogosławi tego, kto to wymyślił.

W jej uszach i na nadgarstkach lśniła biżuteria, ale Cal mógł myśleć tylko o tym, że na szyi miała najseksowniejszy naszyjnik, jaki w życiu widział i już nie mógł się doczekać, aż zdejmie go zębami.

– Zaraz zaczniesz się ślinić, Caleb.

– Słucham? – Skupił uwagę z powrotem na Essie. – O, rany.

– Wygląda jak z obrazka. Zostaw mnie przy stoliku i idź do niej. I przyprowadź obie do mnie, żebyśmy się przywitały, zanim wyjdę.

Zanim Cal do nich dotarł, Fox porwał już dziewczyny do przenośnego baru i otworzył butelkę szampana. Quinn odwróciła się do Cala z kieliszkiem w dłoni i podniosła głos, żeby przekrzyczeć muzykę.

– Jest fantastycznie! Kapela ekstra, szampan zimny, a sala wygląda jak z filmu.

– Spodziewałaś się paru bezzębnych staruszków z tarą i banjo, kwaśnego cydru i kilku plastikowych serc?

– Nie. – Roześmiała się i dźgnęła go palcem. – No może trochę. To moja pierwsza potańcówka w kręgielni i jestem pod wrażeniem. Och, popatrz! Czy tam skacze jego wysokość burmistrz?

– Z kuzynką żony, która jest dyrektorką chóru Pierwszego Kościoła Metodystów.

– A czy to nie twoja asystentka, Fox? – Layla wskazała na stolik.

– Tak. Na szczęście facet, z którym się całuje, to jej mąż.

– Wyglądają na kompletnie zakochanych.

– Chyba są. Nie wiem, co bez niej zrobię. Za kilka miesięcy wyprowadzają się do Minneapolis. Chciałbym, żeby wzięła w lipcu kilka tygodni wolnego zamiast… – Zreflektował się. – Żadnej rozmowy o interesach dziś wieczór. Znajdziemy stolik?

– Będzie można oglądać ludzi – orzekła Quinn i obróciła się w stronę zespołu. – „In the Mood”!

– Ich popisowy kawałek. Tańczysz? – zapytał Cal.

– No pewnie. – Popatrzyła na niego z błyskiem w oku. – A ty?

– Zobaczmy, na co cię stać, Blondasku. – Złapał ją za rękę i pociągnął na parkiet.

Fox patrzył na ich figury i piruety.

– Jestem w tym do niczego.

– Ja też. Rany. – Oczy Layli rozszerzyły się z podziwu. – Są naprawdę dobrzy.

Na parkiecie Cal puścił Quinn w podwójny obrót i przyciągnął z powrotem do siebie.

– Lekcje?

– Cztery lata. A ty?

– Trzy. – Gdy piosenka dobiegła końca i przeszła w wolniejsze rytmy, wziął Quinn w objęcia, błogosławiąc w duchu matkę. – Cieszę się, że tu jesteś.

– Ja też. – Potarła policzkiem o jego szyję. – Dziś wieczór wszystko wydaje się wspaniałe. Słodkie i błyszczące. I, mmm – zamruczała, gdy Cal wprowadził ją w elegancki obrót. – Sexy. – Odchyliła głowę i uśmiechnęła się do niego. – Zupełnie zmieniłam mój cyniczny pogląd na Dzień Świętego Walentego. Teraz uważam, że to idealne święto.

Cal musnął ustami jej wargi.

– Może po tym tańcu wymkniemy się do magazynu na górze?

– A po co czekać?

Cal ze śmiechem przyciągnął ją do siebie. I zamarł. Serca krwawiły. Z błyszczącej dekoracji kapała krew i rozbryzgiwała się na parkiecie, na stołach, płynęła po włosach i twarzach ludzi, którzy śmiali się, rozmawiali, chodzili i tańczyli.

– Quinn.

– Widzę. O Boże. Wokalista wciąż śpiewał o miłości i tęsknocie, gdy czerwone i srebrne balony nad głowami gości zaczęły pękać z trzaskiem. A ze środka posypał się deszcz uciekających pająków.

Загрузка...