ROZDZIAŁ IX Tratwa

Staw był małą, ale doskonałą kulą i znajdował się około dwudziestu klomterów od Dłoni Checkera: gigantyczna kropla wody, ciągnąca za sobą ogon szarej mgły w ucieczce od słońca. Kiedy słońce podświetlało ją od tyłu, tak jak teraz, Minya widziała wijące się w jej wnętrzu kształty.

Wyminie ich.

Końce drzewa były odległe od siebie i wciąż się oddalały. Kępa Daltona-Quinna dryfowała na zewnątrz i na zachód, a Ciemna Kępa ku środkowi i na wschód. Łącząca je smuga dymu stawała się coraz bledsza, poza ciemnymi pasmami, które składały się z chmur niezdecydowanych insektów.

Nagle coś wynurzyło się ze stawu i kropla w odpowiedzi zapulsowała i zmarszczyła się gwałtownie. Stworzenie wydawało się ogromne, nawet z tej odległości. Trudno było osądzić jego prawdziwą wielkość, ale wyglądało jak paszcza z płetwami. Minya obserwowała je niespokojnie.

Chyba nie miało zamiaru skierować się w ich stronę. Z trzepotem zdążało w kierunku smugi dymu.

Rozproszona grupa mieszkańców unosiła się wokół Dłoni Checkera. Nie mogli się dobrze umocować. Nie było dość miejsca, a poza tym grzyb wcale nie był aż taki mocny. Przyczepili się za pomocą pik i uprzęży, ale nie zamierzali zbliżać się do Minyi.

Starzec Alfin uczepił się trzonu. Nie miał już na twarzy tego wyrazu przerażenia, ale w dalszym ciągu nie odzywał się i nie ruszał.

Term przyglądał się uważnie Minyi.

— Meen Ya. Dobrze mówię?

— Mniej więcej. Minya.

— Ach, Mineeya… gdybyśmy zdołali dotrzeć do twojego końca drzewa, czy pomogłabyś nam dołączyć do waszego plemienia?

Czuła na sobie ich wzrok. Stary wydawał się zdesperowany. Cóż, prędzej czy później tak to się musiało skończyć.

— Mamy suszę — odparła. — I tak już jest za dużo gąb do żywienia.

— Wasza susza chyba właśnie dobiega końca — odezwał się Term. — Teraz już będzie woda.

— Jesteś uczniem Uczonego z plemienia Quinna?

— Zgadza się.

— Przyjmuję to, co powiedziałeś. Ile potrwa, zanim woda pozwoli na wyhodowanie nowych roślin? W każdym razie…

— Teraz wiatr będzie przynosił również ptaki na mięso.

— Nie chcę wracać! — Wreszcie to wykrztusiła.

— Czy popełniłaś zbrodnię? — zapytał Clave.

— Chciałam popełnić zbrodnię. Musiałabym to zrobić. Proszę!

— Dobrze, dajmy temu spokój. Gdybyśmy jednak chcieli spędzić tu resztę życia, byłby to dość krótki okres. Każda przelatująca rodzina triunów weźmie nas za grzybową przekąskę. Albo ta latająca gęba, która przed chwilą wyskoczyła ze stawu…

— Czy nie dałoby się znaleźć innego drzewa, na którym nikogo nie ma? Wiem, że teraz nie możemy ruszyć się gdziekolwiek, ale gdybyśmy dotarli do Kępy Quinna-Daltona, na pewno udałoby się nam przedostać na inne drzewo. Jak sądzicie? — Zdaje się, że nie kupili tego. Może odwrócić ich uwagę? — W każdym razie stać nas na coś więcej. Powinniśmy jeść Dłoń, zamiast się jej czepiać. Teraz, kiedy została zerwana, nie utrzyma się długo. Musimy znaleźć miejsce, gdzie będziemy się mogli zaczepić. Tam — pokazała palcem.

„Tam” było postrzępionym kawałkiem kory, długim na dziesięć, szerokim na pięć metrów. Płat wytracił już szybkość wirowania dzięki tarciu powietrza. Clave… Przywódca?… rzekł:

— Obserwowałem go przez cały dzień. Nie zbliża się w naszą stronę. Drzewne żarcie, gdybyśmy mogli się ruszyć, już byłbym przy stawie.

— Drzewo powinno pozostawiać częściową próżnię — podsunął Term. — Może go wessie. Trzeba mieć nadzieję.

— Możemy zrobić coś więcej. Kora jest chyba dość blisko. — Minya sięgnęła po broń.

Długa dłoń chwyciła ją za przegub, otaczając palcami niemal dwukrotnie.

— Co ty robisz najlepszego?

Długie, silne palce i żadnych oporów przed dotknięciem innego obywatela. W Kępie Daltona-Quinna byli mężczyźni podobni do Clave’a. To oni sprawili, że Minya znalazła się w Szwadronie Triunów… Gwałtownie potrząsnęła głową. Była jego więźniem, przybyła jako zabójca. Odpowiedziała powoli, starannie dobierając słowa:

— Myślę, że zdołam wbić w to drewno strzałę z liną.

Zawahał się i po chwili puścił ją.

— Próbuj.

Użyła metalowego łuku Sal. Strzała zwolniła w locie i zaczęła unosić się w powietrzu. Ponowiła próbę. Teraz już dwie strzały płynęły na końcu luźnych lin. Młody Gavving z pomrukiem niezadowolenia zwinął liny.

— Chciałbym spróbować — odezwał się Clave i wziął łuk. Kiedy strzelił, cięciwa musnęła mu przedramię. Clave zaklął. Strzała zatrzymała się w miejscu.

Minya nigdy nie zastanawiała się zbyt długo. Równie szybko podejmowała ważne i nieważne decyzje. To również pomogło jej w dostaniu się do Szwadronu Triunów. Teraz odezwała się:

— Trzymaj ramię prosto i sztywno. Pociągnij najmocniej, jak potrafisz. Przesuń cięciwę nieco w prawo, wtedy nie uderzy cię w ramię. Patrz wzdłuż strzały. Teraz się nie ruszaj.

Podniosła zwój liny i z całej siły rzuciła w stronę arkusza kory. Teraz strzała będzie mniej obciążona.

— Strzelaj, kiedy chcesz.

Strzała pomknęła w kierunku kory i wbiła się w krawędź. Clave pociągnął linę, powoli, powoli… kora przybliżyła się nieco… strzała obluzowała się i wypadła.

Clave powtórzył wszystko od początku bez cienia zniecierpliwienia. Kora była już o kilka metrów od nich. Trafił znowu i pociągnął za linę, jakby walczył z gigantycznym ptakiem.

Kawał kory zbliżył się jeszcze bardziej. Clave wystrzelił jeszcze jedną strzałę, która pogrążyła się głęboko w drewnie. Przedostali się na linie. Minya zauważyła, że Alfin z drżeniem wypuścił powietrze, gdy znalazł się bezpiecznie przywiązany do kory.

Zauważyła też komentarz Clave’a: „Dobra robota, Minya” i to, że zatrzymał łuk.

— Aby pójść na stronę, będziemy korzystać z drugiego krańca kory — pouczył ich Clave. — Kora jest teraz wszystkim, co mamy, i nie należy jej zanieczyszczać. Kiedy będziecie chcieli nakarmić drzewo, nawóz powinien kierować się na zewnątrz.

— Będzie latać dookoła nas — zaoponował Alfin. Były to jego pierwsze słowa od wielu godzin. Na pewno zauważył spojrzenia, jakimi go obdarzyli. — Ależ tak, mam lepszy pomysł. Karmiąc drzewo, stawajcie na krawędzi. Wtedy ruch obrotowy odrzuci to w drugą stronę. Mam rację, Term?

— Tak. Dobrze myślisz.

Minya żuła grzyb-wachlarz. Był włóknisty i prawie bez smaku, ale miał w sobie wilgoć i to było pyszne. Tęsknie spojrzała w kierunku stawu, który wcale się nie zbliżał. Tak blisko, a tak daleko…

Ogryźli wędzone mięso dumbo do samej kości, żeby się nie zepsuło. Chyba to był błąd. Brzuchy mieli pełne, może nawet zbyt pełne, ale tym bardziej chciało im się pić. Pewnie umrą z pragnienia.

Poza tym wszystko szło jak z płatka.

Ten złotowłosy chłopak, Gavving — chyba dokonała dobrego wyboru. Pewnie sądzi, że zawdzięcza jej życie. Może to i prawda. Wydawał się nieszkodliwy, ale dwa razy widziała, jak zadawał śmierć. Lepiej, by był jej sprzymierzeńcem niż wrogiem.

Alfina nie potrafiła rozgryźć. Jeśli naprawdę tak boi się spaść, i tak niedługo będzie martwy.

Merril była jeszcze inna. Bez nóg, ale waliła pięścią równie dobrze jak inne kobiety kopią. Po tym wszystkim, co przeżyła, musi być twarda. Co więcej, z jej kalectwem bez przyjaciół byłaby już trupem. A zatem na pewno jest lubiana. Minya postanowiła, że zaprzyjaźni się z Merril.

Term to marzyciel. Nie zauważyłby, czy Minya żyje, czy jest martwa.

Clave był dominującym samcem. Pewnie wciąż jeszcze uważał ją za wroga. Ale to przecież ona przywiodła ich na tę tratwę i pozwoliła, aby Clave zebrał za to pochwały. To nie zaszkodzi. Jeśli Clave uważa, że jest mu potrzebna, nieważne, czy jej ufa, czy nie.

Ale czego jeszcze mógłby od niej chcieć?

Jayan i Jinny: obie zachowują się tak, jakby Clave należał do nich, albo odwrotnie. Dwie kobiety dzielące się jednym mężczyzną to nic nowego. Wydawało się, że akceptują decyzje Clave’a. Czy jednak zaakceptują także „tę trzecią”? Lepiej unikać Clave’a, jeśli się da.

Może potrafiłaby rozwiązać ten problem, może…

Merril odezwała się, tłumiąc potężne ziewnięcie:

— Nie wydaje wam się, że czas na sen? Czuję się tak, jakbym dostała w łeb.

— Chciałbym, aby zawsze ktoś czuwał: po jednej osobie z każdej strony drzewa — odparł Clave. — Czy jest ktoś, komu nie chce się spać?

— Ja — odezwał się Alfin.

W ten sposób Alfin i Jayan objęli pierwszą wachtę. Później zmienią ich Gavving i Merril, a potem… Minya nie wiedziała, co dalej.

Była wykończona — fizycznie i psychicznie. Ułożyła się do snu zwinięta w kłębek, unosząc się tuż obok kory.

Słońce mijało właśnie Voy od strony pomocnej. Minya ledwo zauważała, jak obywatele po kolei udają się na drugą stronę kory, by karmić drzewo. Clave i Jinny iskali się z robactwa, Jayan właśnie zniknęła za krawędzią, a Alfin… Alfin stał tuż nad nią.

— Mineeya? — zagadnął.

Wyprostowała się.

— Alfin? Czego chcesz?

— Chcę, żebyś została moją żoną.

Natychmiast odechciało jej się spać. Nie mogła sobie teraz pozwolić na wrogów.

— Nie brałam pod uwagę małżeństwa — odparła ostrożnie. Jak mógł nie rozpoznać jej munduru?

Byłabyś głupia, gdybyś mnie odrzuciła. Znasz lepszy sposób, aby stać się jedną z nas?

— Wezmę pod uwagę to, co powiedziałeś — odparła i zamknęła oczy.

— Jestem szanowanym człowiekiem. W Kępie Quinna nadzorowałem utrzymanie dziupli.

Otoczyła kolana ramionami, mimowolnie zwijając się w ciasny kłębek.

Alfin potrząsnął jej ramieniem.

— Mineeya, nie masz wielkiego wyboru tu, na tym kawałku kory. Przybyłaś między nas jako zabójca. Niektórzy wciąż pewnie tak cię postrzegają.

Nie zostawi jej w spokoju. Próbowała zachować zimną krew, ale nie była w stanie zapanować nad głosem.

— Twój argument jest dobry — powiedziała głucho. — Powinnam wyjść za jednego z was. Clave jest już po słowie, prawda?

— Potrójnie — zaśmiał się Alfin.

— Zdumiewające. A Term?

— Igrasz ze mną. Rozważ lepiej moją propozycję. — Wtedy dopiero zauważył, że Minya szlocha.

Była tym przerażona, ale nie potrafiła przestać. Płacz wstrząsał nią niczym konwulsje. Nie mogła stłumić rozpaczliwego szlochu. Chciała mężczyzny, tak, ale nie tego!

Czy miała wybór? Być może okaże się, że będzie zmuszona do parzenia się z tym brzydkim, szorstkim staruchem tylko po to, aby Plemię Quinna jej nie zamordowało. Albo opowie o swojej przysiędze złożonej Szwadronowi Triunów i nie będzie się parzyć już nigdy i z nikim. To dla niej zbyt wiele.

— Ja… wrócę, kiedy się lepiej poczujesz — usłyszała pełen rozpaczy i poczucia winy głos Alfina, a potem zapanowała cisza. Gdy zmusiła się, aby podnieść wzrok, ujrzała, jak Alfin ostrożnie — a może skrycie? — wymija śpiących, zdążając ku drugiej krawędzi kory.

Straciła dom, rodzinę, przyjaciół, była zagubiona w przestworzach, sama pośród obcych. Kopsik! Jak może zmuszać ją do podjęcia takiej decyzji? Brudny, karmiący drzewo kopsik!

Łzy obsychały na jej policzkach. Przynajmniej żadna z jej towarzyszek ze Szwadronu Triunów nie widziała jej w tym poniżeniu. Pomyślała, że to pewnie jej płacz odstraszył Alfina… tak samo jak w wieku czternastu lat, płacz był jej pierwszym odruchem obronnym.

Co jednak może zrobić? Nie była zupełnie uczciwa w stosunku do tego starego człowieka. Powiedział jednak prawdę: ślub był dla niej jedyną drogą do Plemienia Quinna.

… I nagle stwierdziła, że właśnie podjęła decyzję.

Czy teraz odważy się zasnąć? Musi — słońce minęło już Voy na szerokość dłoni. Zwinęła się w kłębek i zasnęła.


Obudziła się, gdy słońce znowu zbliżało się do Voy. Niektórzy mają taki talent. Minya potrafiła nakazać sobie, kiedy ma spać i kiedy się zbudzić.

Rozciągnęła stopniowo mięśnie. Czuła pragnienie. Wokół panował dziwny, pełen niepokoju ruch — Term chyba miał jakieś koszmary. Przyglądała mu się, dopóki się nie uspokoił.

Alfin potrząsnął Gavvingiem, potem Merril. Usiadł, a chłopak podążył na swój posterunek po drugiej stronie. Minya odczekała nieco dłużej, dopóki Jayan i Alfin nie zasnęli.

Alfin wpił się w korę wszystkimi palcami rąk i nóg, a nawet zębami, o ile Minya mogła zauważyć. Przycisnął twarz do kory, odwracając się od nieba. W ten sposób nigdy nie uśnie, ale też nie będzie jej widział.

Wyprostowała się i ruszyła na krawędź kory. Merril patrzyła za nią. Minya machnęła jej ręką i przeciągnęła się na gładką stronę płata kory.

Gavving zobaczył ją i ruszył w odwrotnym kierunku… Czyżby chciał zapewnić jej chwilę intymności?

— Zaczekaj, Gavving! — zawołała.

Przystanął.

— Gavving, chcę z tobą pomówić.

— Dobrze odparł czujnie.

Nie chciała, żeby się niepokoił.

— Nie mam broni — powiedziała cicho i zaraz dodała: — Udowodnię ci to.

— Nie musisz…

Ściągnęła bluzę przez głowę i przymocowała do kory. Podeszła bliżej, marząc, by jej palce u nóg znalazły dobre oparcie, żeby mogła iść prosto. Pełzanie nie miało w sobie godności, której tak potrzebowała. Przynajmniej straciła ten pękaty, ciężarny wygląd, charakterystyczny dla Szwadronu Triunów.

— W spodniach nie mam kieszeni — oświadczyła. — Widzisz przecież. Chcę ci powiedzieć, dlaczego nie mogę wrócić do Kępy Daltona-Quinna.

— Dlaczego?

Próbował nie gapić się na jej piersi, tylko w twarz.

— To znaczy… chciałem powiedzieć, że chętnie posłucham. Zadając kłopotliwe pytania, dorobiłem się już nawet przezwiska. — Próbował się roześmiać, ale śmiech uwiązł mu w gardle. — Ale czy inni też nie powinni tego usłyszeć?

Potrząsnęła głową.

— Mogliby mnie zabić, gdyby nie ty, Gavving. Pozwól, że ci opowiem o Szwadronie Triunów.

— Już mi mówiłaś. Jesteście wojownikami i wszystkie jesteście kobietami, nawet mężczyźni.

— To prawda. Jeśli mężczyzna chce być kobietą, albo kobieta nie chce nigdy w życiu zajść w ciążę, wstępują do Szwadronu Triunów. Mogą wtedy służyć plemieniu, nie robiąc dzieci.

Gavving przetrawiał to przez chwilę.

— Jeśli nie chcesz robić dzieci, każą ci walczyć?

— Zgadza się. I nie tylko walczyć. Musimy robić wszystko, co jest niebezpieczne. To… — pociągnęła w dół pasek spodni i Gavving aż się wzdrygnął, a może nawet skrzywił na widok prawie półmetrowej blizny, biegnącej od żeber aż po biodro. — Koniec ogona mieczoptaka. Gdyby strzałostrąk nie wypalił, rozniósłby mnie po całym niebie.

Nagle zaczęła się zastanawiać, czy chłopak nie postrzega blizny jako wady, zamiast powodu do dumy. Za późno… zresztą lepiej, żeby zobaczył ją teraz niż potem…

— Kilka czuwań temu trójka naszych walczyła z mieczoptakiem. Wróciło tylko dwóch.

— Są niebezpieczne.

— Są. A więc nie lubisz mężczyzn?

— Nie lubiłam. Gavving, ja wtedy miałam czternaście lat.

Wytrzeszczył na nią oczy.

— Dlaczego czternastoletnia dziewczynka miałaby obchodzić mężczyzn?

Nie przypuszczała, że jeszcze jest w stanie się śmiać, a jednak…

— Może to z powodu mojego wyglądu, ale… obchodziłam ich wszystkich. Jedynym sposobem ucieczki był Szwadron Triunów.

Czekał.

— A teraz mam dwadzieścia dwa lata i chciałabym zmienić zdanie. I nie mogę. Nikt nie zmienia zdania po wstąpieniu do Szwadronu. Mogliby mnie zabić nawet za to, że o to proszę… a ja poprosiłam. — Przyłapała się na tym, że podnosi głos. Nie szło tak, jak to sobie zaplanowała. Szepnęła: — Powiedział mi, że powinnam się wstydzić. Może nawet wszystkim rozgada. Nie szkodzi. Nie wracam.

Wyciągnął dłoń, jakby chciał ją poklepać po ramieniu i nagle zmienił zdanie.

— Nie martw się tym. I tak nie możemy się ruszyć. Gdybyśmy mogli, i tak lepiej byłoby znaleźć sobie jakieś puste drzewo.

— A ja chcę robić dzieci — wyrzuciła z siebie i czekała.

Przecież musiał zrozumieć. Ale się nie poruszył.

— Ze mną? Dlaczego właśnie ze mną?

— Och, drzewne żarcie, dlaczego nie możesz po prostu… no dobrze, a z kim innym? Term żyje tylko tym, co ma w głowie, Alfin boi się spaść… Clave? Cieszę się, że tu jest, bo dobry z niego przywódca. Ale właśnie taki… Clave popchnął mnie do Szwadronu. Boję się go, Gavving. Widziałam, jak zabiłeś Sal i Smittę, ale ciebie się nie boję. Chyba musiałeś to zrobić. — Od razu zdała sobie sprawę, że powiedziała nie to, co trzeba.

Zaczął drżeć.

— Nie czułem do nich nienawiści. Minya, to oni nas zabijali! Bez słowa. Byli twoimi przyjaciółmi, prawda?

Skinęła głową.

— To było złe, bardzo złe czuwanie. Ale nie wrócę tam.

— I wszystko dla jednego grzyba…

— Gavving, nie odtrącaj mnie. Ja… nie przeżyłabym tego.

— Nie mam zamiaru cię odtrącać. Po prostu nigdy wcześniej tego nie robiłem.

— Ja też nie.

Zdjęła spodnie. Nie miała haka, żeby je zaczepić. Gavving zauważył jej zakłopotanie i wyszczerzył zęby. Wbił hak w korę i dodał dwa sznurki. Jednym przywiązał spodnie Minyi, a potem także własne spodnie i tunikę. Drugim przewiązał się w pasie.

— Widziałem, jak to robią — zwierzył jej się.

— Przynajmniej tyle. Ja nawet nie widziałam. — Wyciągnęła dłoń, by dotknąć tego, co ukrywały jego spodnie. Kiedyś jakiś mężczyzna zmusił ją, aby wzięła do ręki jego członek, ale tamten wyglądał zupełnie inaczej… nie, ten także zmieniał się w oczach. Właśnie.

Myślała, że po prostu należy pozwolić, aby sprawy potoczyły się własnym torem. Nie było to jednak takie proste. Korzystała ze stóp jak z drugiej pary dłoni i dzięki nim mogła przyciągnąć go ku sobie. Ostrzegano ją przed bólem; nie wszystkie z Triunów wstąpiły do Szwadronu jako dziewice. Bywało o wiele gorzej.

Zdawało się, że Gavving nagle oszalał, jakby próbował stopić dwoje ludzi w jedno… Trzymała go i pozwalała na to, gdy nagle poczuła, że i ją ogarnia to samo. Podjęła decyzję w chwili chłodnej reakcji na przerażającą katastrofę, ale teraz czuła, jak zachodzą w niej zmiany. Tak, chciała, żeby pozostali złączeni na zawsze, mogła zbliżyć ich jeszcze ku sobie piętami i rękami… ale nie, już się rozdzielali… już koniec… koniec…

— O tym nikt mi nie mówił — szepnęła, gdy odzyskała oddech.

— Mnie mówili. — Gavving odetchnął głęboko. — Mieli rację. Hej, nie bolało cię? — odsunął ją od siebie, tylko odrobinę, i szybko spojrzał w dół. — Krwawisz… Niedużo.

— Bolało. Jestem silna, Gavving. Tak się bałam. Nie chciałam umierać jako dziewica.

— Ja też nie — odparł poważnie.

Czyjaś dłoń pochwyciła kostkę Terma i potrząsnęła, wyrywając go z koszmaru.

— No! Co…?

— Term! Czy znasz jakiś powód, dla którego Gavving nie mógłby zrobić z kobietą dziecka?

— A co miałby zrobić, musruma? — Głowę miał jak z waty. Rozejrzał się wokoło. — A kto to, nasza branka?

— Tak — potwierdziła Merril. — Nie widzę żadnego powodu, żeby im przerwać, jeżeli nie chodzi jej po głowie coś całkiem innego. Będę ich tylko miała na oku. Ale ktoś musi stać na straży.

— Dlaczego właśnie ja?

— Bo jesteś najbliżej.

Term przeciągnął się lekko.

— W porządku. Ty stajesz na straży, ja pilnuję więźnia.

Merril najpierw spiorunowała go wzrokiem, ale zaraz się uśmiechnęła.

— Zgoda. Nie ma sprawy.

Term usłyszał głosy i wychylił się zza krawędzi kory, żeby spojrzeć na drugą stronę. Gavving i Minya unosili się na końcu liny, całkiem nadzy, i rozmawiali.

— Sto siedemdziesiąt siedem osób. Dwa razy tyle co was, prawda? — mówiła Minya.

— Mniej więcej.

— W każdym razie wystarczy, żeby w kępie był tłok. Szwadron Triunów to nie kara. Raczej ucieczka. Nie powinniśmy mieć dzieci częściej niż do tej pory. A ja byłam dobra, wiesz? Walczę jak demon.

— Chciałaś uciec przed… tym?

Śmiech.

— Przed tym i przed ciążą. Moja matka zmarła przy czwartym dziecku, to byłam ja.

— A teraz się nie boisz?

— Pewnie, że tak. Chcesz się tym dla mnie zająć?

— Jasne.

— No to w porządku. — Poruszali się razem. Term był zarazem zaintrygowany i zakłopotany. Odwrócił wzrok… i w tej samej chwili niebo rozwarło paszczę.

Wstrząs trwał tylko przez chwilę. Ogromna, pusta paszcza zamknęła się i znów otwarła. Obracała się powoli. Znad jednej szczęki wychynęło oko. Pod drugą widać było coś, co przypominało zwiniętą rękę szkieletu. Stwór znajdował się o klomter od nich i mimo to wydawał się ogromny.

Bestia okręciła się powoli, nie przerywając wirowania. Jej ciało było krótkie, skrzydła szerokie, podobne do cienkiej tkaniny. To nie było złudzenie: potwór naprawdę składał się z samej paszczy i płetw i był dość duży, by połknąć całą tratwę. Przez skórę paszczy przeświecało słońce.

Polował na chmury insektów, unoszące się w pobliżu miejsca katastrofy. Nie był zatem drapieżcą, który właśnie wyszedł na łowy. Tym lepiej. Ale czy w rejestrach Uczonego nie znalazła się przypadkiem taka właśnie bestia? Miała dziwną nazwę…

Merril dotknęła ramienia Terma, aż podskoczył.

— Trochę się martwię tym owadożercą — powiedziała. — Pełno tu robactwa, zauważyłeś?

— Jak mógłbym nie zauważyć? — W istocie nauczył się je ignorować. Owady nie należały do gatunku kąsających, ale wszędzie wokół tratwy było ich pełno. Miliony i miliony skrzydlatych stworzeń różnej wielkości — od długości palca do ledwie widocznych drobinek.

— Jesteśmy trochę za duzi, żeby nas przypadkiem zjadł.

— Może. A co tam z…?

— Moim zdaniem Gavvingowi nie zagraża niebezpieczeństwo. Ale będę miał oczy szeroko otwarte.

— Dobry chłopak.


— Obserwują nas.

Ciało Minyi skurczyło się w odruchu przerażenia.

— Spokojnie! Spokojnie! — zawołał Gavving. — To tylko Term. Uspokoiła się natychmiast.

— Pewnie pomyślą, że źle robimy.

— Chyba nie. Zresztą mogę się z tobą ożenić.

— Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? — W jej głosie zabrzmiało krótkie, ledwo dostrzegalne wahanie.

Prawdę mówiąc, nie był. W umyśle miał kompletny zamęt. Zniszczenie drzewa nie było dla niego wydarzeniem bardziej wstrząsającym niż pierwszy miłosny akt. Teraz kochał Minyię i bał się jej jednocześnie — za tę rozkosz, którą mogła mu dawać i odbierać. Czy nie pomyśli, że jest jej własnością? Lekcja małżeństwa Clave’a, to, co o nim wiedział… nie zapomniał ani słowa. Minya też będzie starsza od partnera, jak Mayrin…

I tak nie miało to żadnego znaczenia. W Plemieniu Quinna były cztery kobiety. Jayan i Jinny należały do Clave’a, pozostawały Merril i Minya.

— Jestem pewien — odpowiedział. — Czy możemy już iść i powiadomić wszystkich?

— Niech śpią — mruknęła i przytuliła się do niego. Kątem oka śledziła latającą paszczę, która pochłaniała chmury owadów. Była coraz bliżej. Nie miała zębów, jedynie wargi i język, poruszający się nieprzerwanie niczym wędrowny wąż. Obracała się powoli — był to jeden ze sposobów, by obserwować całe niebo w poszukiwaniu niebezpieczeństwa.

— Ciekawe, czy jest jadalny — mruknął Gavving.

— Mnie się chce pić.

— No to musimy jakośdotrzeć do tego stawu.

— Gavving… kochany… musimy też spać. Czy twoja warta już się przypadkiem nie skończyła?

Ziewnął, aż trzasnęło mu w szczęce, i zakończył ziewnięcie szerokim uśmiechem.

— Muszę przecież komuś powiedzieć.

Term leżał skulony jak embrion, pochrapując z cicha. Gavving dwukrotnie szarpnął jego uwięzia i zawołał.

— Pobieramy się.

Term szeroko otworzył oczy.

— Niezły pomysł. Teraz?

— Nie, zaczekamy, aż minie czas snu. Twoja wachta.

— W porządku.

Загрузка...