Clave pozostawał w tyle. Cartherowie uznali go za nowicjusza, którym zresztą był; nie wiedział, jak wybierać spośród tych dziwnych strzałostrąków. Pozwolili mu wziąć najwolniejszy. Wyminął pień i dopiero zdołał zakręcić. Będzie jednym z ostatniego tuzina lądujących.
Wzdłuż pnia Drzewa Londyn biegły liny, ciągnąc drewniane skrzynie, które z obu końców kierowały się ku centralnemu punktowi drzewa. Clave zobaczył, jak obie skrzynie otwierają się niemal jednocześnie i wyskakują z nich mężczyźni w błękicie — po ośmiu z każdej skrzyni. Łowcy manusów wydawali się wiedzieć, co robić. Szybko się ustawili i używając małych strąków skierowali się ku środkowemu punktowi drzewa po wschodniej stronie.
Lecieli w kierunku pojazdu. Dwudziestu paru łowców manusów już go otoczyło. Ogień w ogonie pojazdu zgasł, cokolwiek to znaczyło.
Cartherowie na strąkach wyminęli pień, a teraz zawracali, wyłaniając się po zachodniej stronie pnia. Byli zbyt mocno rozproszeni. Z długich nożnych łuków łowców manusów wystrzeliły pierzaste strzały. Cartherowie odpowiedzieli gradem strzał z kusz. Mieli przewagę nad wrogiem, co najmniej dwa do jednego.
Dżungla była ogromna. Monstrualny świat mijał drzewo w odległości klomtera. Clave zaczął się zastanawiać, czy na pewno się nie zderzą, ale istniała duża szansa, że dżungla przejdzie bokiem. Słup pary zgasł. Dżungla ciągnęła za sobą skręconą smugę dymu i chmurę ptaków, daremnie usiłujących ją dogonić. Za nimi podążały dwie czarne plamy: Lizeth i Hild ze swoimi pękami po dwadzieścia strąków każdy.
W tak małej odległości od drzewa zarówno pojazd, jak i punkt jego mocowania ukryte były za krzywizną pnia, ale obie grupy wrogich posiłków zdawały się skupiać właśnie w tym punkcie. Na pewno i oni zdawali sobie sprawę z wartości monta. Lecieli w obłoku pierzastych harpunów.
Odrzut strąka Clave’a nagle się skończył.
Klął w duchu, gramoląc się na drugą stronę strąka, żeby znaleźć się poza zasięgiem harpunów. Wciąż zbliżał się do pnia. Pozostali już tam byli. Żeby ukryć się przed pierzastymi harpunami, Cartherowie korzystali ze sznurowych uchwytów między stłoczonymi budynkami lub wydzierali płaty kory na tarcze. Łowcy manusów woleli strzelać do nich z nieba, gdzie mieli pełną swobodę operowania długimi łukami. Anthon wraz z tuzinem wojowników strzelali do pojazdu, kryjąc się za krzywizną pnia.
Strąk Merril uderzył w chatę, ale ona sama znajdowała się już z drugiej strony i użyła go jako amortyzatora: dobra technika. Kilku łowców manusów próbowało przedrzeć się do tego budynku, ale Merril zastrzeliła dwóch zza węgła, a potem uciekła, gdy pozostali podeszli zbyt blisko.
Co mogło być cennego w tej chacie? Wydawało się, że łowcy manusów bardzo chcą się tam dostać. Clave wystrzelił pomiędzy nich jedną strzałę i stwierdził, że chyba trafił kogoś w nogę.
Pojazdu pożądali jeszcze bardziej. Clave widział to teraz wyraźnie: wszyscy wspinali się na niego, zwisając z sieci i kory.
Większość wojowników Cartherów już wylądowała na pniu. Clave znajdował się teraz za blisko środka. Mógł jedynie patrzeć. Z chaosu walki zaczęły się wyłaniać pewne prawidłowości.
Łowcy manusów byli w mniejszości. Cofali się, ale nie tylko z tego powodu: z bliska nie mogli użyć łuków. Tak samo jak Cartherowie, mieli miecze, ale ci ostatni byli wyżsi i mieli dłuższe ramiona. Z takich starć z reguły wychodzili zwycięsko.
Łowcy manusów mieli poza tym małe strąki, takie, jakie rosną na całkowych drzewach. Woleli pozostawać w niebie.
Clave obserwował, jak Cartherowie atakują ośmioosobową grupę mężczyzn w niebieskich ponchach. Łowcy korzystali ze strąków, pozostawiając za plecami rozproszonych Cartherów, i strzelali z nożnych łuków. Nagle dwóch Cartherów znalazło się wśród nich, tnąc na wszystkie strony; za chwilę dołączyło do nich dwóch kolejnych. W swobodnym spadku łowcy manusów walczyli jak dzieci. Cartherowie zabrali trupom strąki.
Clave dryfował, a Stany Carthera zwyciężały!
Wzdłuż pnia powoli wznosiła się kolejna skrzynia. Wyskoczyły z niej posiłki: sześciu niebieskich łuczników i jedno pękate, srebrzyste stworzenie. Było w nim coś dziwnie znajomego… ale nie dotrą tu przed upływem kilooddechu!
Jeden z łowców spostrzegł Clave’a i uznał go za łatwy cel. Starannie wycelował harpun w strąk, po czym ruszył w jego stronę. Za chwilę, gdy Clave się zbliży, będzie miał czysty strzał. Clave wystrzelił. Niedobrze: łowca uchylił się i czekał. Clave prawie widział jego szyderczy uśmiech…
…który znikł mu z twarzy, gdy Merril trafiła go od tyłu. Drzewce wystawało z dolnej części pleców. Kiedy indziej łowca pewnie mógłby walczyć dalej, ale teraz jego twarz wyrażała niemy krzyk. Zaczął wydzierać z siebie strzałę i zadygotał. Ten napar z trujących paproci musi być okropną trucizną.
Strąk Clave’a wylądował. Clave zeskoczył, chwycił się kory i z przygotowaną kuszą ruszył w kierunku Merril. Kątem oka spostrzegł błękitną plamę na tle burzowej chmury, przestrzelił jednego człowieka, a po chwili drugiego, który rzucił się na niego z mieczem, przebił harpunem.
Łowca manusów nadbiegł zbyt szybko. Clave uderzył go w twarz kuszą, a gdy tamten cofnął się trochę, dobił go ciosem w gardło.
Merril przedzierała się po obwodzie pnia. Ruszył za nią. Zatrzymała się i przycupnęła. Wtedy Clave zobaczył pojazd, zacumowany dalej, po zewnętrznej stronie pnia. Kadłub aż roił się od łowców.
Przypadł do kory obok niej.
— No i co, dlaczego nas nie zabijają tym sprytnym pudłem? — syknęła Merril.
— Dobre pytanie. — Clave przyglądał się przez chwilę, jak grupa Anthona strzela zza krzywizny pnia. Strażnicy pojazdu odpowiadali strzałami, ale bez wielkiego szczęścia.
— Zapomnij o tym — mruknął wreszcie. — Po prostu go nie używają. Za to używają tych drewnianych skrzyń, żeby sprowadzać posiłki. Trzeba…
— … przeciąć im liny.
— Właśnie.
Dwie liny, grubości ramienia Clave’a, biegły równolegle przez całą długość pnia. Ostatnia skrzynia znalazła się właśnie poza zasięgiem wzroku. Zaraz zjawi się druga. Clave i Merril podbiegli do bliższej z lin i zaczęli ją ciąć.
Sześciu ludzi i srebrny stwór znaleźli się już w zasięgu nożnych łuków. Clave i Merril osłonili się arkuszami kory. Clave obserwował srebrnego człowieka. Znowu powracał dawny koszmar: człowiek wykonany z gwiezdnego materiału, z pustą kulą zamiast głowy. Strzelał, dopóki nie ujrzał, jak strzała z kuszy odskakuje od srebrzystej powierzchni.
W tarczy miał już kilka pierzastych harpunów. Merril także. Clave spostrzegł trzy maleńkie kolce, podobne do cierni, wycelowane w obnażoną głowę Merril.
Krzyknął. Schyliła się. Ciernie wbiły się w pień.
— Och, to srebrny człowiek — mruknęła.
— Znasz go?
— Tak… Nie przestawaj ciąć. Był z łowcami manusów w Stanach Carthera. Nie mamy niczego, co przebiłoby tę zbroję.
Kolejna skrzynia zaczęła właśnie zjeżdżać z góry, gdy lina pękła. Pudło uniosło się w niebo. Ludzie, którzy się z niego wysypali, ruszyli łukiem w kierunku pnia, korzystając ze strąków jako napędu. Wydawali się zbyt daleko, by się na coś przydać.
Druga lina straciła naciąg.
— To pętla — wyjaśniła Merril. — Nie trzeba jej przecinać.
— No to ruszamy. Tam był jakiś kabel, który ciągnął się aż na zewnątrz…
— Nie. Dołączmy do zwycięskiej grupy. Szybko, inaczej zostawią nas w tyle.
— Zwycięskiej…? — Nagle Clave domyślił się, co chciała przez to powiedzieć.
Odziani w zieleń wojownicy stłoczyli się wokół pojazdu. Niektórzy wchodzili do środka. Mężczyźni w błękicie unosili się wokoło, najwyraźniej martwi. Ci, którzy przeżyli, wycofali się poza krzywiznę pnia, aby czekać na posiłki.
Wyglądało na to, że walka o pojazd dobiegła końca. Pozostali łowcy manusów zbliżyli się już na niebezpieczną odległość. Clave strzelił i miał szczęście: było ich już tylko pięciu, plus srebrny człowiek.
Ordon umarł ze strzałą w piersi. Term widział jego twarz przez szybę… ale nawet gdyby Ordon mógł go usłyszeć, nic nie zostało do powiedzenia. Odwrócił się w stronę żółtego ekranu.
W oknie dziobowym miał pięć pływających prostokątów: widok z tyłu, z góry, z dołu i z obu boków. Widział ludzi w błękicie, ludzi w zieleni; kobiety i mężczyzn, ale trudno było powiedzieć, kto zwycięża.
Trzech wojowników Floty próbowało ukryć się za osłonami silników. Term dotknął niebieskiej kreski. Buchnęły płomienie. Niebiescy wycofali się z krzykiem, wymachując kończynami, żeby odzyskać równowagę. Jeden miał biodro przeszyte strzałą.
— Morderca! — wrzasnęła Lawri.
— Niektórzy z nas nie lubią być manusami — spokojnie wyjaśnił Term. — Niektórzy nie lubią nawet łowców manusów.
— Klance i ja nigdy nie zrobiliśmy ci nic złego. Zawsze byliśmy dla ciebie dobrzy!
— Właściwie to prawda. Ale co zrobiłaś dla reszty plemienia Quinna? Zapomniałaś, że miałem swoje plemię?
— Twoje plemię nie żyje! Drzewo zostało rozerwane na części! To my mogliśmy być twoim plemieniem, ty buntowniku, karmicielu drzewa, ty…!
Term nie czuł szczególnej potrzeby, aby zatkać jej usta. Oskarżenia wykrzykiwane przez Lawri wtórowały jedynie jego własnym myślom. Cóż, podjął już decyzję.
— Wiesz, co się dzieje z naszymi kobietami? — zapytał bez gniewu. — Gavving może dostałby pozwolenie na spotkanie się z żoną za trzydzieści parę dni, ale każdy obywatel płci męskiej miał do niej dostęp o dowolnej porze. Teraz będzie miała dziecko i nawet nie wie, kto jest jego ojcem. Ja też nie wiem.
— Zabiją cię — syknęła Lawri. — Mam ci powiedzieć, jaka jest kara za bunt?
— Proszę uprzejmie, ale zdaje się, że zmieniłaś temat dyskusji.
Powiedziała mu i tak. Zabrzmiało to dość okropnie: wystarczający powód, żeby drzwi pozostały zamknięte.
Znalazł czujnik podczerwieni, który pokazał mu czerwone kropki wzdłuż całego pnia. Wyłączył podczerwień i rozpoznał Clave’a i Merril, a za nimi ścigającą ich grupę ludzi Floty… w tym także karła w kombinezonie ciśnieniowym.
Clave i Merril! Wobec tego Cartherowie naprawdę są po jego stronie. A już się zastanawiał…
Ubrani w zieleń wojownicy opanowali pojazd. Kiedy Flota zaczęła się cofać, Term włączył na chwilę silnik i spalił jednego z żołnierzy: nie po to, żeby zabić, ale żeby dać sygnał Cartherom: „Jestem z wami”! Ponieważ to właśnie Cartherowie wyroili się teraz na powierzchnią monta, a Flota uciekała pod osłonę pnia.
Gavving znalazł się na nogach, podtrzymywany przez dwóch ludzi, zanim jeszcze zdążył się obudzić.
— Co się dzieje?
— Potrzebujemy ludzi do pedałowania — powiedział ktoś.
Czterech ludzi z Floty pomogło trójce zaspanych manusów wyjść z baraków i wdrapać się do kępy. Gavving z trudem powstrzymywał złość. Koń przyjął alarm ze zwykłą pokorą, za to Alfin protestował zażarcie:
— Jestem asystentem opiekunki dziupli, nie żadną karmiącą drzewo parą nóg…
— Ty, słuchaj no. Wysyłamy ludzi do Cytadeli tak szybko, jak tylko się da. Normalną grupę zajeździliśmy już prawie na śmierć. Zajmiesz miejsce i będziesz pedałował z całą resztą!
— I może jeszcze wykonywał normalne obowiązki? Będę półżywy! Co mam powiedzieć Strażnikowi?
— Wsiadaj na bicykl, albo sam opowiesz Strażnikowi, gdzie się podziały twoje jaja! Dokładnie przed Świętami!
Manusy na platformie pokryte były potem, który kroplami unosił się z ich włosów. Dyszeli jak w agonii. Ludzie z Floty pomagali zsiąść jednej trójce, krzywiąc się z obrzydzenia. Pozostali wsiadali do windy.
Pół nieba przesłaniała zielona masa.
Dżungla! Dżungla zaatakowała Drzewo Londyn!
Z Floty pozostało tylko trzech. Jeden był oficerem; Gavving go rozpoznał, ponieważ niósł kawałek dawnej nauki — mówiącą skrzynkę. Pozostali wsiedli do windy. Gavvinga posadzono w siodełku. Zaczął pedałować. Winda uniosła się w górę.
Dżungla zaatakowała Drzewo Londyn. Dżungla mogła się poruszać. Kto by pomyślał? Zielona masa była okropnie blisko, ale… oddalała się.
Musi coś zrobić! Ale co? Patrzyli na niego uzbrojeni ludzie.
Winda była już o dziesiątki klomterów nad nim, a sam Gavving z trudem chwytał oddech. Poczuł zmianę, zanim ją jeszcze zobaczył. Nagle pedałowanie stało się całkiem łatwe. Skrzypiąca skarga przekładni roweru wzniosła się o jedną oktawę. Podniósł wzrok.
Skrzynia windy spadała, obracając się powoli. Błękitne kształty rozsypały się wokół niej, kierując się w stronę pnia. Jeden był zbyt powolny: dotarł do pnia, wciąż poruszając się zbyt szybko, odbił się jak złamana lalka i spadał dalej. Skrzynia jednak spadała szybciej.
— Przestać pedałować. Pozostać na miejscach — rozkazał oficer.
Najeźdźcy przecięli kabel. Co teraz? Wewnątrz wiedzie na wschód. Skrzynia nie uderzy tutaj, tylko dalej, w kierunku końca gałęzi, ale gdzie? Gavving wyobraził sobie masywną drewnianą konstrukcję przedzierającą się przez puszyste jak wata liście.
— Oficerze, a jeśli skrzynia uderzy w chatę ciężarnych kobiet?
— Chata jest pod konarem — odparł żołnierz. — Hmm… ale i tak skrzynia może komuś zrobić krzywdę. Niech to, przecież tam są szkoły! Karal!!! Ruszaj na wschód do końca konara i każ wszystkim schować się pod spodem. Nie przegap chaty badań. Sekcji dokowania też. Potem sam się schowaj, jeśli zdążysz.
— Tak, sir! — Jeden z ludzi, widocznie ranny, bo ramię miał obandażowane i podwiązane na temblaku, niezgrabnie ruszył w drogę. Pozostało dwóch.
Oficer przemówił do gadającej skrzynki:
— Dowódca Oddziału Patry. Wróg przeciął kable windy. Co u was?
Odpowiedź była prawie niezrozumiała przez szum zakłóceń. Gavving opuścił głowę i przymknął oczy — biedny, zmęczony manus, zbyt śpiący, żeby myśleć o buncie — i słuchał uważnie. Usłyszał:
— Windy pracują… cimy żołnierzy. Nieprzyjaciel trrrrrszzz liczebnie, powtarzam, czterdziestu do pięćdziesięciu. Tszszszsz przeważająca liczba… szszsz. Pokonują nas… Szszsz monta, ale nawet… nie mogą… przywiązani.
— Widzę dwie czarne masy na zachód ode mnie.
— Zostaw… bez tego mamy kłopoty. Wysyłamy więcej ludzi do Cytadeli.
Term rozpoznał Debby, długonogą i długoręką kobietę, po prostych, długich włosach. Dwaj mężczyźni obok niej byli obcy. Nie martwił się wycelowanymi w siebie kuszami, ale ich lękiem przed montem. Nie podobał im się ten pojazd.
Rozłożył otwarte dłonie.
— Jestem Uczonym Plemienia Quinna. Tylko ja potrafię kierować tym pojazdem. Miło cię widzieć, Debby.
Lawri wtrąciła wściekle:
— Nakarm tym drzewo, buntowniku! Zgubisz nas w niebie albo rozsmarujesz po całym pniu!
— A to Lawri, łowca manusów.
Jeden z mężczyzn ocknął się.
— Jestem Anthon, a to Prez. Debby mówiła nam o tobie, Term. Czy możemy ruszać od razu? Umieścić wszystkich naszych wojowników na sieciach i ruszać? Nadchodzi srebrny człowiek.
— Jesteśmy przywiązani do drzewa — odparł Term. — Odetnijcie liny i możemy odlecieć. Nie zostawcie tylko Clave’a i Merril. Chyba nadszedł czas, aby zabrać coś jeszcze.
Pokazał na ekran tylnego okna. Anthon i Debby ochoczo przesunęli się i spojrzeli mu przez ramię. Wszystkie te naukowe drobiazgi muszą być bardzo kuszące.
— Ta chata to Lab. Debby, znajdziesz tam czytnik i kasety. Pamiętasz, jak wyglądają?
Debby skinęła głową.
— Idź, weź je. Anthon, zabierz kilku wojowników i odetnijcie monta. Spojrzał na ekrany. Clave zbliżał się skokami, ciągnąc za sobą Merril. Jego nogi służyły teraz obydwojgu. Merril strzelała do prześladowców. Jeden z goniących ich ludzi Floty upadł, trafiony strzałą. Srebrny człowiek wciąż biegł.
— Spróbuj ich trochę osłaniać — mruknął Term.
— Ty tu nie dowodzisz, Uczony — spokojnie odparł Anthon.
— Dowodzę. Mam już dość roli manusa!
— Debby, leć po to drzewne żarcie dla Uczonego. Weź paru ludzi. Prez, przetnij te kable! — Anthon odczekał, dopóki nie znaj da się za drzwiami, po czym przemówił znowu. Chyba nie chciał świadków tej dyskusji.
— Term, walczyłeś już kiedyś?
— Zdobyłem monta.
— Ty? To ja… — urwał. — No, nieważne.
— Ilu was jest?
— Czterdziestu, teraz może mniej. Nie wejdziemy do środka, ale możemy wisieć na sieciach.
— Chcę uwolnić resztę Plemienia Quinna. Są w kępie, mogę ich odnaleźć. Mont ma dużo tego, co go porusza. Małymi silnikami możemy rozpylać płomienie. Pójdzie łatwo.
Anthon nie spieszył się z podjęciem decyzji. Lawri przerwała milczenie.
— On nie potrafi kierować montem. Ja potrafię. Jestem Asystentem Uczonego.
— Dlaczego jej nie zabiłeś? — zapytał Anthon.
— Zostaw! Jest tym, co mówi… musiałem sam zabić Uczonego. Lawri może nas nauczyć wielu rzeczy, jeśli się ją do tego namówi. Jest nieszkodliwa, dopóki pozostaje związana.
Anthon skinął głową.
— Dobrze, niech sobie żyje. Ale to ja dowodzę Stanami Carthera.
— A ja jestem kapitanem monta.
Anthon wyszedł z pojazdu i zaczął wykrzykiwać rozkazy. Przekaże informację dalej. Kapitan! Ten, kto pogwałci rozkazy Terma na pokładzie monta, będzie buntownikiem!
Cartherowie przecięli liny mocujące monta. Strzały z kusz skutecznie powstrzymywały ludzi goniących Clave’a i Merril. Musieli ukryć się za płatami kory. Srebrny człowiek zbliżył się sam. Nie korzystał ze strąków. Musiał mieć coś wbudowane w samym kombinezonie.
Mont unosił się swobodnie. Był już wolny.
Lawri szepnęła wściekła:
— Zabiją mnie, prawda?
— Nie mają żadnego powodu, żeby cię lubić — odparł Term, nie siląc się nawet na sarkazm. — Zachowuj swoje zdanie dla siebie przez jakiś czas, oczywiście jeśli potrafisz. Naprawdę myślisz, że wojownik z dżungli pozwoli ci podejść do sterów?
Clave, Merril i Debby wpadli do pojazdu jak burza. Debby krwawiła z rany na boku. Merril podfrunęła do Terma i uścisnęła go serdecznie.
— Term! To znaczy, Uczony! Dobra robota! To znaczy, wspaniała! Umiesz tym kierować?
Term poczuł ogromną ulgę. Niech Clave gra sobie w dominację z Anthonem. Term będzie dowodził montem i może tylko mieć nadzieję, że Lawri się myli.
— Umiem.
— Możesz znaleźć resztę naszych? — zapytał Clave.
— Wszyscy są w kępie. Gavving na górze. Tam go znajdziemy. Jayan i Minya są z ciężarnymi kobietami w chacie pod konarem. Jinny i Alfin powinny być na Rynku, może będziemy musieli opuścić monta, żeby ich znaleźć.
— W takim razie wszystko powinno się udać. Nie mogę w to uwierzyć!
Term wyszczerzył zęby.
— No to po co wróciłeś?
— Nieważne.
— Debby…
— Mam je. Musieliśmy o nie walczyć. — Siedem kaset.
— Wspaniale!
— Nie znaleźliśmy czytnika.
— Może Klance go miał… nieważne. Siadajcie w fotelach. Ty też. Clave, Merril, przywiążcie się! — Spojrzał na wyświetlacze. — Za kilka oddechów będziemy mogli…
— Co? — Clave spojrzał na obrazy pływające w oknie dziobowym. — To miejsce jest jakieś dziwne. Od tych obrazów dostaję zeza! Term, masz coś, żeby pozbyć się srebrnego?
— Nie, jeśli nie nawinie się pod silnik. To kombinezon gwiezdnego człowieka.
— Ale on zabija naszych sprzymierzeńców.
— Ten karabinek tylko ich usypia i sprawia, że czują się cudownie. Dla nas to nie ma znaczenia. I tak trzeba ich wyłączyć. Anthon, doskonale to wyliczyłeś. Siadaj w fotelu.
Anthon dyszał ciężko. Kuszę wycelował wprost w oczy Terma.
— Za długo czekałeś! Ten przeklęty srebrny…
— Siadaj w fotelu i przypnij się! Powiedz mi, ilu nas zostało.
Term próbował obserwować wszystkie obrazy naraz. Cartherowie skryli się prawie za horyzontem pnia. Zbyt wielu unosiło się bezwładnie. Innych holowali towarzysze, którzy nie zostali trafieni. Człowiek w kombinezonie ciśnieniowym unosił się nad montem, strzelając usypiającymi strzałkami.
Oczy Anthona straciły szklany wyraz. Usadowił się w fotelu.
— Nie możemy go zranić. Tylko mnie udało się dotrzeć do pojazdu. Pozostali i tak tu nie przyjdą, bo się go boją.
— Nie możemy ich zostawić.
Srebrny człowiek rzucił się w kierunku drzwi. Term zacisnął palce. Srebrny cofnął się, kiedy drzwi zamknęły mu się przed nosem, ale już po chwili pojawił się na górnym ekranie. Trzymał się sieci na kadłubie.
— Jest na górze monta — mruknął Term.
— Ruszaj — polecił Anthon.
— Ruszać?
— Możemy zostawić moich obywateli, jeśli zabierzemy srebrnego człowieka. Zaraz dostanę nowe strzałostrąki.
— No to w porządku. — Palce Terma lekko stuknęły w pulpit. Srebrny człowiek wciąż wisiał na sieci, gdy mont wycofał się z pozycji przy pniu i ruszył w dół.