ROZDZIAŁ l Kępa Ouinna

Gavving słyszał szelest, gdy jego towarzysze posuwali się ku górze. Byli rozproszeni wzdłuż pnia drzewa. Dzielił się w nieskończoność na cienkie jak nitki gałązki, które na końcach rozkwitały delikatnym listowiem podobnym do zielonej waty pozwijanej w luźne kłębki, by pochwycić jak najwięcej światła, przenikającego przez nie niczym zielony zmierzch.

Gavving przedzierał się przez wszechświat utkany z zielonej waty cukrowej.

Wygłodniały, sięgnął głęboko poprzez sieć gałązek i wyszarpnął garść liści. Smakowały dokładnie jak twarda wata cukrowa. Zaspokajały głód, ale żołądek Gavvinga domagał się mięsa. Te liście były zbyt włókniste… a ich zieleń zbyt brunatna, nawet tu, na skraju kępy, gdzie dochodziło światło słońca.

Zjadł liście i ruszył dalej.

Narastające zawodzenie wiatru powiedziało mu, że jest już prawie na miejscu. W chwilę później wytknął głowę na słońce i wiatr.

Światło słoneczne raziło go w oczy, wciąż jeszcze zaczerwienione i podrażnione porannym napadem alergii, która zawsze atakowała oczy i zatoki. Skrzywił się i odwrócił głowę. Pociągnął nosem i czekał, aż wzrok przywyknie, a potem niecierpliwie spojrzał w górę.

Gavving miał czternaście lat, mierzonych zachodami słońca za Voy. Do tej pory nie ruszał się powyżej Kępy Quinna.

Pień wznosił się wprost w górę, jakby wychodził z Voy. Wydawało się, że nie ma końca, jak szeroki, brązowy mur zwężający się najpierw w walec, a potem w ciemną linię łagodnie zakrzywiającą się ku zachodowi, ku punktowi w nieskończoności… punktowi zwieńczonemu daleką kępą zieleni.

Spod jego stóp odpadł nagle obłok zbrązowiałej zieleni, oddalając się w kierunku środka kępy. Gavving spojrzał na wschód. Wiatr szarpał jego długie włosy. Widział gałąź wyłaniającą się z zieloności — pół klomtera nagiego drewna, smukła, delikatna płetwa.

Z zieleni obok wychynęła głowa Harpa, który natychmiast cofnął się, chowając twarz przed wiatrem. Za nim wysunął się Laython i również zaraz się ukrył. Gavving czekał. Teraz pojawili się obaj. Twarz Harpa była szeroka, grubokoścista, pełna brutalnej siły, częściowo ukrytej przez złocisty zarost. Długa, ciemna twarz Laythona właśnie zaczynała porastać kosmykami czarnych włosów.

— Możemy przepełznąć dookoła, na drugą stronę pnia. Na wschód, z dala od tego wiatru.

Wiatr wiał zawsze z zachodu, zawsze z prędkością sztormu. Laython spojrzał pod wiatr poprzez palce.

— Nie zgadzam się! — ryknął. — Jak złapiemy cokolwiek? Cała zwierzyna przylatuje z wiatrem!

Harp prześliznął się między liśćmi i dołączył do Laythona. Gavving wzruszył ramionami i zrobił to samo. Chętnie ukryłby się przed wiatrem… W końcu Harp, o dziesięć lat starszy od kolegów, był kimś w rodzaju przywódcy. Niestety, rzadko to potwierdzał czynem.

— Nie będzie żadnego łapania — odparł Harp. — Jesteśmy tu po to, żeby strzec pnia. Jeśli nawet jest susza, to nie znaczy, że nie będzie nagłej powodzi. A jeśli drzewo zahaczy o staw?

— Jaki znowu staw? Rozejrzyj się! Tu nie ma zupełnie nic! Voy jest za blisko, sam to powiedziałeś, Harp!

— Pień zasłania prawie całe pole widzenia — łagodnie odparł Harp.

Słońce, jasny punkt na niebie, przesuwało się powoli wzdłuż zachodniej krawędzi kępy. Z tamtej strony nie było widać ani stawów, ani chmur, ani wędrownych lasów… nic, tylko białobłękitnawe niebo przecięte linią Dymnego Pierścienia. Na tej linii widniał skłębiony supeł, który musiał być Goldem.

Spojrzał w górę i ujrzał jeszcze więcej nicości: odległe smugi chmur układające się w kształt burzowego wiru… błyszczącą plamkę, która mogła być stawem, ale wydawała się jeszcze bardziej odległa niż zielony czubek całkowego drzewa. Nie będzie powodzi.

Ostatnia powódź nadeszła, gdy Gavving miał sześć lat. Pamiętał przerażenie, panikę, nerwowy pośpiech. Plemię przeniosło się na wschód, wzdłuż gałęzi, w miejsce, gdzie kępa przechodziła w stożkowaty słup nagiego drzewa. Pamiętał huk, który zagłuszył wiatr, i dygoczącą bez końca gałąź. Ojciec Gavvinga i dwaj inni myśliwi nie zostali ostrzeżeni w porę. Zmyło ich w niebo.

Laython ruszył wokół pnia, ale w kierunku nawietrznej. Na wpół wychylony z listowia, długimi ramionami odpychał się pod wiatr. Harp ruszył za nim. Jak zwykle, ustąpił. Gavving prychnął i dołączył do nich.

Droga była męcząca. Harp jej z pewnością nienawidził. Używał wprawdzie sandałów z hakami, ale i tak chyba cierpiał. Miał sprawny mózg i ostry język, ale był karłem. Jego tors był krótki i krępy, muskularne ramiona i nogi miały niewielki zasięg, a palce u stóp stanowiły tylko dekorację. Mierzył znacznie mniej niż dwa metry. Kiedyś Grad powiedział Gavvingowi:

„Harp wygląda jak obrazy Założycieli w dzienniku. Kiedyś wszyscy wyglądaliśmy tak samo”.

Harp wyszczerzył zęby, choć ledwie zipał.

— Damy ci sandały z hakami, kiedy będziesz trochę starszy.

Laython również się uśmiechnął, choć nieco krzywo, i wyprzedził ich obu. Nie musiał nic mówić. Sandały z hakami mogły jedynie przeszkadzać jego długim, ruchliwym palcom u stóp.

Noc zmniejszyła panującą jasność. Teraz, gdy światło słoneczne znajdowało się po drugiej stronie Voy, widoczność była lepsza. Pień wyglądał jak ogromny, brunatny mur o obwodzie trzech klomterów. Gavving spojrzał w górę tylko raz — był rozczarowany brakiem postępów. Później już tylko trzymał głowę pod wiatr, przedzierając się przez zieloną watę, aż usłyszał krzyk Laythona:

— Kolacja!

Drżąca czarna kropka, punkcik widoczny pod wiatr.

— Nie wiem, co to jest — mruknął Laython.

— Chyba próbuje minąć drzewo. Wygląda na dużą sztukę — dodał Harp.

— Idę na drugą stronę! Chodźcie!

Popełzli szybciej. Drżąca kropka zbliżyła się. Była długa, wąska i poruszała się ogonem do przodu. Wielka przezroczysta płetwa stwarzała mgiełkę od szybkiego ruchu, gdy zwierzę próbowało wyminąć pień. Smukły korpus obracał się powoli.

Wreszcie pojawiła się głowa. Zza dzioba wyzierała para lśniących oczu.

— Mieczoptak — stwierdził Harp i przystanął.

— Hej, co robisz? — zawołał Laython.

— Nikt przy zdrowych zmysłach nie rzuca się na mieczoptaka.

— Przecież to też mięso! I pewnie sam zdycha z głodu tak blisko pnia.

— I kto tak mówi, Term? — prychnął Harp. — Term zna teorię, ale nie musi polować.

Powolne obroty mieczoptaka odsłoniły miejsce, w którym powinno się znajdować jego trzecie oko. Zamiast niego widniała wielka, nieregularna plama kosmatej zieleni.

— Puch! — zawołał Laython. — Jest ranny w łeb i rana została zainfekowana puchem. Harp, ta bestia jest ranna!

— To nie zraniony indyk, chłopcze. To ranny mieczoptak.

Laython, niemal dwukrotnie wyższy od Harpa, był w dodatku synem Przywódcy. Niełatwo go utemperować. Owinął długie, silne palce wokół ramienia Harpa.

— Jeśli będziemy tu tak stać i się kłócić, to go nie złapiemy. Idziemy do Golda — oznajmił i wstał.

Wiatr uderzył w niego z całą siłą. Chłopak owinął palce nóg i jednej dłoni wokół gałęzi, wymachując wściekle drugim ramieniem.

— Hej-ho! Mieczoptaku! Mięso, ty manusie, mięso!

Harp burknął coś z odrazą.

Stwór na pewno zobaczy ramię w jaskrawej, szkarłatnej bluzie. Może chybimy, a potem będzie za późno, pomyślał Gavving z nadzieją, ale nie chciał okazać się tchórzem na swoim pierwszym polowaniu.

Zdjął linę z pleców i pogrążył się w zieleni, aby wbić hak w drewno. Przywiązał do haka linę, w połowie długości przymocowaną do jego pasa. Nikt nigdy nie zaryzykował jej utraty. Myśliwy, nawet jeśli spadł w niebo, wciąż jeszcze był w stanie zaczepić się o coś, jeżeli miał linę.

Stworzenie nie zauważyło ich. Laython zaklął. Czym prędzej zaczepił własną linę, na której drugim końcu przymocowany był harpun, wykonany z twardego drzewa z samego końca gałęzi. Laython okręcił harpun wokół głowy, zawył radośnie i rzucił.

Mieczoptak musiał go zobaczyć albo usłyszeć, bo okręcił się wokoło z rozwartą paszczą i trójkątnym ogonem drżącym z wysiłku, gdy usiłował skręcić w prawo, żeby dotrzeć na ich stronę drzewa. O tak, był wygłodniały! Gavving aż do tej chwili nie zorientował się, że bestia może właśnie jego uznać za mięso.

Harp zmarszczył brwi.

— To się może udać. Jeśli będziemy mieli szczęście, rozwali się o pień.

Mieczoptak z każdą chwilą wydawał się coraz większy: większy od człowieka, większy niż chata — sam pysk, skrzydła i ogon. Ogon był przezroczystą błoną zakończoną grzebieniem grzbietowym o zębatych krawędziach. Co on tu robi? Mieczoptaki żywiły się stworzeniami żyjącymi w wędrownych lasach, a tych było tu niewiele. Za blisko Voy. Wszystkiego było tu za mało. Gavving uznał, że zwierzę wygląda na wyczerpane; poza tym miało tę miękką, zieloną łatę na jednym oku.

Puch był zielonym roślinnym pasożytem, który porastał zwierzę tak długo, dopóki nie zdechło. Ludzi też atakował. Każdy łapał go wcześniej lub później, niektórzy nawet kilka razy. Ludzie jednak mieli na tyle rozumu, aby pozostawać w cieniu, dopóki puch nie zwiędnie i nie obumrze.

Laython mógł mieć rację. Uraz głowy, zakłócone wyczucie kierunku… no i zawsze to mięso, masa mięsa wielka jak barak kawalerów. Pewnie zdycha z głodu… a teraz jeszcze zwróciło się w ich kierunku.

Szła na nich sama paszcza — eliptyczna, powiększająca się z każdą chwilą jaskinia zębów.

Laython z gorączkowym pośpiechem zwinął linę. Gavving ujrzał przelatującą obok linę Harpa i ocknął się z paraliżu. Rzucił bronią.

Mieczoptak okręcił się z niewiarygodną szybkością i złamał harpun Gavvinga jak zapałkę. Harp zawył. Gavving zamarł na moment; palcami wczepił się w listowie i ściągnął linę. Przecież ją zaczepił.

Stwór nie zamierzał uciekać; z trzepotem posuwał się nadal w ich stronę.

Bosak Harpa otarł się o jego bok i chybił. Harp pociągnął, usiłując zahaczyć bestię, ale znowu nie trafił. Zwinął linę, by spróbować jeszcze raz.

Gavving, po pachy zanurzony w gałązkach i w wacie, z palcami wczepionymi w zbitą masę, z całych sił dzierżył linę. Nie spuszczał wzroku z mieczoptaka, jakby nadal próbował nawiązać kontakt z morderczą bestią.

— Harp! — ryknął. — Gdzie go mogę zranić?

— Oczodoły, tak mi się zdaje.

Zwierzę źle wycelowało i otarło bokiem korę z pnia niebezpiecznie blisko nad ich głowami. Pień zadrżał. Gavving wrzasnął z przerażenia, Laython — z wściekłości. Rzucił bosak tuż przed paszczą potwora.

Ostrze otarło się o bok zwierzęcia. Laython mocno pociągnął za linę i kolce z twardego drzewa pogrążyły się głęboko w ciele mieczoptaka.

Jego ogon znieruchomiał. Może stwór próbował przemyśleć sytuację, obserwując ich dwojgiem ocalałych oczu. Wiatr unosił go na zachód.

Najpierw napięła się lina Laythona, później Gavvinga. Gałązki wyśliznęły się ze zbyt krótkich palców stóp Gavvinga, a potem niewyobrażalna masa bestii pociągnęła go w niebo.

Gardło mu się ścisnęło, ale usłyszał wrzask Laythona. On także został oderwany od liny.

W palcach wciąż ściskał listki. Spojrzał w dół, na puszystą powierzchnię kępy, zastanawiając się, kiedy odpaść i zeskoczyć. Ale jego lina wciąż była zakotwiczona, a wiatr znacznie silniejszy niż zwykle. Mógł wywiać go poza kępę, poza całą gałąź, na zewnątrz i jeszcze dalej. Gavving ostrożnie wciągnął się po linie, oddalając się od drapieżnika-ofiary.

Laython jednak nie miał zamiaru się poddać. Przygotował harpun i czekał.

Mieczoptak zadecydował za nich. Zwinął cielsko w hak, zębatym ogonem bez trudu przeciął linę Gavvinga i skierował się na zachód. Lina Laythona napięła się znowu, ale gałązki puściły i uwolniły ją. Gavving rzucił się, aby schwytać koniec liny, ale chybił.

Mógł teraz wycofać się w bezpieczne miejsce, ale został i patrzył.

Laython, wyprężony, z gotową włócznią, drugim ramieniem zataczał koła, aby powstrzymać wirowanie swojego ciała, gdy drapieżca rzucił się ku niemu. Ludzie byli bodaj jedynymi stworzeniami w całym Dymnym Pierścieniu, które nie miały skrzydeł.

Ciało mieczoptaka wygięło się w U, a ogon przeciął Laythona na pół, zanim ten zdążył choćby zamierzyć się włócznią. Pysk potwora kłapnął cztery razy i Laythona już nie było. Zwierz jeszcze poruszał szczękami, usiłując zgryźć włócznię, gdy wiatr uniósł go na zachód.


Chata Uczonego była podobna do wszystkich innych chat Plemienia Quinna: żywe gałązki zaplecione w rodzaj wiklinowej klatki. Choć większa niż inne, nie zawierała luksusów. Dach i ściany stanowiły mieszaninę różnych dziwnych przedmiotów poutykanych w plecionkę: tabliczki, indycze pióra i czerwony sok z kępojagód, służący za atrament, narzędzia do nauki, narzędzia do badań, różne relikty z czasów, zanim człowiek opuścił gwiazdy.

Uczony wszedł do chaty z miną ślepca. Ręce miał po łokcie unurzane we krwi. Zaczął je trzeć garściami liści, mrucząc pod nosem:

— Cholerne, cholerne świdrzaki. Włażą i już, nie ma sposobu, żeby je powstrzymać. Podniósł wzrok. — Term?

— … bry. Do kogo mówisz, do siebie?

— Aha. — Z furią tarł ramiona, wreszcie odrzucił od siebie zakrwawione liście. — Martal nie żyje. Świdrzak w nią wszedł. Chyba sam ją zabiłem, wyciągając go, ale i tak by umarła… nie można wyjąć jaj świdrzaka. Słyszałeś o wyprawie?

— Tak. Trochę. Nie mogę od nikogo nic wyciągnąć.

Uczony wyrwał ze ściany garść listowia i spróbował odczyścić skalpel. Nie patrzył na Terma.

— A co myślisz?

Term przyszedł i rozzłościł się jeszcze bardziej, czekając w pustej chacie. Usiłował ukryć gniew w głosie.

— Myślę, że Przywódca próbuje uwolnić się od paru obywateli, których nie lubi. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego ja?

— Przywódca to dureń. Myśli, że nauka może zatrzymać powódź.

— A więc ty też masz kłopoty? — Termowi nagle rozjaśniło się w głowie. — Zwaliłeś wszystko na mnie.

Uczony w końcu podniósł na niego wzrok. Oczy miał spokojne, ale Termowi wydawało się, że widzi w nich poczucie winy.

— Tak, pozwoliłem mu pomyśleć, że to twoja wina. A teraz chcę ci dać kilka drobiazgów…

W odpowiedzi usłyszał pełen niedowierzania śmiech.

— Co? Jeszcze jakiś złom, który będzie trzeba taszczyć setkę klomterów w górę?

— Term… Jeffer. Co ci mówiłem o drzewie? Wspólnie badaliśmy wszechświat, ale najważniejszą rzeczą w nim jest to drzewo. Czy nie nauczyłem cię, że wszystko, co żyje, zawsze znajdzie sposób, aby pozostać w medianie Dymnego Pierścienia, gdzie jest gleba, woda i powietrze.

— Wszystko, tylko nie ludzie i drzewa.

— Całkowe drzewa mają swoje sposoby. Już cię uczyłem.

— Ja… myślałem, że to domysły… Och, wiem już. To o moje życie chcesz się założyć…

Uczony spuścił wzrok.

— Chyba tak. Ale jeśli mam rację, wówczas nie pozostanie nic, tylko ty i ludzie, którzy pójdą z tobą. Jeffer, to może być wielkie gadanie. Może wszyscy wrócicie z… tym, co jest nam potrzebne: indyki hodowlane, jakieś zwierzęta na mięso, które mogą żyć na pniu. Czy ja wiem…

— Ale nie jesteś pewien…

— Nie. Dlatego daję ci to.

Wyjął skarby z plecionych ścian: szklisty prostokąt o wymiarach ćwierć na pół metra, dość płaski, aby wejść do plecaka, i cztery pudełka, każde wielkości dziecięcej dłoni.

Term zareagował śpiewnym „ooch”.

— Sam zadecydujesz, czy powiedzieć innym, co niesiesz ze sobą. A teraz ostatnia sesja ćwiczeń. — Uczony włożył kasetę do ekranu czytnika. — Na pniu nie będziesz miał zbyt wiele okazji do nauki.


ROŚLINY

ŻYCIE PRZENIKA DYMNY PIERŚCIEŃ, ALE NIE JEST ONO ANI GĘSTE, ANI POTĘŻNE. W ŚRODOWISKU SWOBODNEGO SPADKU ROŚLINY MOGĄ ROZPOŚCIERAĆ LIŚCIE BARDZO SZEROKO, ABY POCHWYCIĆ JAK NAJWIĘCEJ ŚWIATŁA SŁONECZNEGO, PRZELATUJĄCEJ WODY I GLEBY, NIE PRZEJMUJĄC SIĘ STRUKTURALNĄ WYTRZYMAŁOŚCIĄ. JEST JEDNAK CO NAJMNIEJ JEDEN WYJĄTEK.

CAŁKOWE DRZEWA WYRASTAJĄ DO OGROMNYCH ROZMIARÓW. ROŚLINA, POD POTĘŻNYM NAPIĘCIEM, TWORZY DŁUGI PIEŃ Z KĘPAMI ZIELENI NA OBU KOŃCACH, STABILIZOWANY PRZEZ WIATR. DRZEWA TE TWORZĄ TYSIĄCE PROMIENI OTACZAJĄCYCH GWIAZDĘ LEVOYA. WYRASTAJĄ NA WYSOKOŚĆ SETEK KILOMETRÓW, CHARAKTERYZUJĄC SIĘ „PRZYCIĄGANIEM” DO JEDNEJ PIĄTEJ G NA KĘPACH I WIECZNYMI HURAGANOWYMI WIATRAMI.

WIATRY POWSTAJĄ NA SKUTEK ZWYKŁEJ MECHANIKI ORBITALNEJ. WIEJĄ ONE Z ZACHODU W KĘPIE WEWNĘTRZNEJ I ZE WSCHODU W KĘPIE ZEWNĘTRZNEJ (PRZY CZYM „WNĘTRZE” OZNACZA GWIAZDĘ LEVOY). STRUKTURA POCHYLA SIĘ Z WIATREM, TWORZĄC NA OBU KOŃCACH PRAWIE POZIOMY KONAR. LIŚCIE ODSIEWAJĄ NAWÓZ Z WIATRU.

MEDYCZNE NIEBEZPIECZEŃSTWA ŻYCIA W WOLNYM SPADKU SĄ DOBRZE ZNANE. JEŚLI „DYSCYPLINA” NAPRAWDĘ NAS OPUŚCIŁA, JEŚLI JESTEŚMY ROZBITKAMI W TYM PRZEDZIWNYM ŚRODOWISKU, MÓGŁ NAS SPOTKAĆ GORSZY LOS NIŻ OSIEDLENIE SIĘ W KĘPACH CAŁKOWYCH DRZEW. JEŻELI DRZEWA OKAŻĄ SIĘ BARDZIEJ NIEBEZPIECZNE NIŻ PRZEWIDUJEMY, UCIECZKA BĘDZIE ŁATWA. WYSTARCZY SKOCZYĆ I CZEKAĆ, AŻ NAS ZABIORĄ.


Term podniósł głowę.

— Chyba naprawdę niewiele wiedzieli o drzewach.

— Nie. Ale, Jeffer, oni widzieli je z zewnątrz.

Była to porażająca myśl. Przetrawiał ją jeszcze, gdy Uczony odezwał się znowu:

— Obawiam się, że będziesz musiał rozpocząć szkolenie własnego Terma, i to wkrótce.


Jayan siedziała ze skrzyżowanymi nogami i zwijała liny. Czasem podnosiła wzrok, żeby sprawdzić, co robią dzieci. Wpadły jak wiatr na Rynek, ale wiatr ucichł i pozostawił je rozproszone wokół Clave’a. Niewiele umiał zrobić, choć widać było, że się stara.

Dziewczynki kochały Clave’a. Chłopcy go naśladowali. Niektórzy tylko się przyglądali, inni roili się wokół niego, próbując pomóc mu w montowaniu harpunów i haków. Zasypywali go przy okazji nie kończącym się strumieniem pytań.

— Co robisz? Po co ci tyle harpunów? I te wszystkie liny? Czy to wyprawa łowiecka?

— Nie mogę wam powiedzieć — odpowiadał Clave z odpowiednią dozą żalu w głosie. — King, gdzieś ty był? Cały się lepisz.

King był radosnym ośmiolatkiem, w tej chwili dokładnie pokrytym brązowym pyłem.

— Poszliśmy pod spód. Liście są tam bardziej zielone i smaczniejsze.

— A wzięliście liny? Te gałęzie nie są tak mocne jak kiedyś. Możecie przez nie przelecieć. Był z wami ktoś dorosły?

Jill, dziewięciolatka, sprytnie zmieniła temat:

— Co na kolację? Ciągle jesteśmy głodni.

— Wszyscy są głodni. — Clave odwrócił się do Jayan. — Mamy dość bagaży, nie będziemy brać ze sobą jedzenia, wodę znajdziemy na pniu… jeszcze sandały z hakami… strzałostrąki. Cieszę się, że je mamy… liczę na to, że haków wystarczy… co nam jeszcze będzie potrzebne? Czy Jinny wróciła?

— Nie. Po co ją posłałeś?

— Po kamienie. Dałem jej siatkę, ale będzie musiała przebyć całą drogę do dziupli. Mam nadzieję, że znajdzie nam dobry kamień do mielenia.

Jayan nie winiła dzieci. Też kochała Clave’a. Chciałaby zatrzymać go dla siebie, gdyby mogła… gdyby nie Jinny. Czasem zastanawiała się, czy Jinny też tak to odczuwa.

— Eee… zbierzemy trochę liści, zanim opuścimy kępę…

Jayan przerwała pracę.

— Clave, nigdy o tym nie pomyślałam. Na pniu nie ma liści. Nie będziemy mieć nic do jedzenia!

— Coś znajdziemy. Po to właśnie się wybieramy — raźno oznajmił Clave. — A co, rozmyśliłaś się?

— Za późno — odparła Jayan. Nie dodała, że właściwie nigdy nie chciała iść. Teraz to i tak nie ma znaczenia.

— Mogę cię uwolnić, Jinny też. Obywatele tacy jak wy nie pozwolą…

— Nie zostanę. — Nie z Mayrin i Przywódcą, a bez Clave’a. Podniosła wzrok i zauważyła: — Mayrin.

Żona Clave’a stała w półcieniu po drugiej stronie Rynku. Mogła tam tkwić już od jakiegoś czasu. Była o siedem lat starsza od Clave’a, krępa, z kwadratową szczęką odziedziczoną po ojcu, Przywódcy.

— Clave, wielki łowco — zawołała. — W co się bawisz z tą młodą kobietą, zamiast szukać mięsa dla obywateli?

— Rozkazy.

Podeszła z uśmiechem.

— Ekspedycja. Mój ojciec i ja przygotowaliśmy ją razem.

— Jeśli sama w to wierzysz, twoja sprawa.

Uśmiech znikł.

— Manus! Za długo się ze mnie nabijałeś, Clave. Ty i oni. Mam nadzieję, że spadniesz w niebo.

— A ja mam nadzieję, że nie — odparł uprzejmie Clave. — Chcesz nam pomóc? Potrzebujemy koców. Najlepiej jeden zapasowy. Razem dziewięć.

— Weź sobie sam — odparła Mayrin i odmaszerowała.

Tu, w samym centrum gąszczu Kępy Quinna, tunele w listowiu prowadziły we wszystkich kierunkach. Chaty przytulały się do pionowych gałęzi, a tunele biegły dalej. Harp i Gavving mieli teraz miejsce do marszu… albo czegoś w tym rodzaju. W słabym przyciąganiu podskakiwali na gałęziach, jakby byli lżejsi od powietrza. Gałązki wzdłuż tuneli były nagie, objedzone z liści.

Zmiany. Dni przed przejściem Golda były dłuższe. Przedtem pomiędzy snami mijały dwa dni, teraz aż osiem. Term próbował kiedyś wytłumaczyć Gavvingowi, dlaczego tak jest, ale przyłapał ich Uczony i sprał Terma za rozgadywanie tajemnic, a jego za to, że słuchał.

Harp uważał, że drzewo umiera. Cóż, Harp to bajarz, a katastrofy na światową skalę stanowią świetny temat opowieści. Ale Term też tak uważał… a Gavving czuł się tak, jakby świat miał zamiar się skończyć. Prawie chciał, żeby tak się stało, zanim będzie musiał powiedzieć Przywódcy o jego synu.

Przystanął, aby spojrzeć na własny dom, długi, półcylindryczny dom kawalera. Był pusty. Plemię Quinna musiało zebrać się już na wieczorny posiłek.

— Mamy kłopoty — mruknął Gavving, pociągając nosem.

— Jasne, że mamy, ale nie widzę powodu, żeby tak się zachowywać. Jeśli się ukryjemy, nie dostaniemy jeść. Poza tym mamy to. — Harp uniósł martwego grzybla.

Gavving potrząsnął głową. To nic nie da.

— Trzeba go było powstrzymać.

— Nie mogłem. — Gavving nie odpowiedział i Harp dodał: — Pamiętasz, jak cztery dni temu całe plemię rzucało liny do stawu? Stawu nie większego niż duża chata. Jakbyśmy mogli go ściągnąć do siebie. Nie wydawało nam się to głupie, dopóki staw nie przeleciał. Nikt inny oprócz Clave’a nie pomyślał, żeby wziąć kocioł, ale zanim wrócił…

— Nawet Clave’a nie wysłałbym po mieczoptaka.

— Pół na pół — wyszczerzył zęby Harp. Powiedzenie było archaiczne, ale jego znaczenie pozostało oczywiste. Każdy głupiec potrafi przewidzieć przeszłość.

Otwór w wacie: kurnik dla indyków, z jednym jedynym ponurym mieszkańcem. Nie będzie ich więcej, dopóki nie złapią w wietrze nowego dzikiego indyka. Susza i głód… Woda wciąż jeszcze od czasu do czasu spływała po pniu, ale nigdy w dostatecznej ilości. Wędrowne stworzenia wciąż przelatywały, można więc było wyłowić mięso z wyjącego wiatru, ale coraz rzadziej. Plemię nie przeżyje długo na cukrowych liściach.

— Czy opowiadałem ci kiedyś o Glory i indykach? — zagadnął Harp.

— Nie. — Gavving odprężył się trochę. Potrzebował rozrywki.

— To było dwanaście albo trzynaście lat temu, przed przejściem Golda. Wtedy jeszcze rzeczy nie spadały tak szybko. Zapytaj Terma, to ci powie, dlaczego, bo ja nie potrafię. Ale to prawda. Gdyby zatem spadła wprost na zagrodę dla indyków, na pewno by jej nie rozbiła. Ale Glory próbowała poruszyć kocioł. Trzymała go mocno w ramionach, a on waży trzy razy tyle co ona. Straciła równowagę i zaczęła biec, żeby go nie upuścić. Wtedy właśnie wpadła do zagrody. Wydawało się, jakby to sobie szczegółowo zaplanowała. Indyki były wszędzie, rozleciały się po kępie i w niebo. Udało nam się zawrócić może jedną trzecią. Dlatego odsunęliśmy Glory od gotowania.

Jeszcze jedno wgłębienie, tym razem duże: trzy pomieszczenia splecione z gałęzi drzewa. Puste.

— Przywódca już chyba przeszedł ten puch.

— Jest noc — zauważył Harp.

Noc wyglądała jak lekki półcień, kiedy odległy łuk Dymnego Pierścienia przesłaniał światło słoneczne, ale klomter sześcienny listowia również blokował dostęp światłu. Ofiara puchu mogła wyjść w nocy na dość długo, aby wziąć udział w posiłku.

— Zobaczy, kiedy wrócimy — zauważył Gavving. — Wolałbym, żeby dalej pozostawał w zamknięciu.

Zobaczyli przed sobą ogień. Przyspieszyli kroku. Gavving pociągał nosem, Harp wlókł musruma na linie, ale kiedy wyłonili się na Rynku, twarze mieli pełne godności i nie unikali niczyjego wzroku.

Rynek był dużym, otwartym obszarem, ograniczonym plecionką z drobnych gałązek. Większość plemienia tworzyła szkarłatny krąg z kociołkiem pośrodku. Mężczyźni i kobiety mieli na sobie bluzy i spodnie zabarwione na szkarłatny kolor barwnikiem, który Uczeni robili z kępojagód. Ubrania często ozdabiali czernią. Czerwień jest doskonale widoczna z każdego punktu kępy. Dzieci nosiły tylko bluzy.

Wszyscy byli niezwykle milczący.

Ognisko już się wypaliło, a kocioł — pradawny zabytek, wysoki, przezroczysty cylinder z pokrywą z tego samego materiału — zawierał już nie więcej niż dwie garście potrawki.

Pierś Przywódcy wciąż była na pół pokryta puchem, ale plama zmniejszyła się i przybrała brunatną barwę. Był to smagły mężczyzna o kwadratowej szczęce, w średnim wieku. Wydawał się nieszczęśliwy i podenerwowany. Pewnie głodny. Harp i Gavving podeszli do niego i podali mu zdobycz.

— Jedzenie dla plemienia — odezwał się Harp.

Zdobycz wyglądała jak mięsista pieczarka, o półmetrowym trzonku, z organami czuciowymi i zwiniętą macką na szczycie kapelusza. Wzdłuż środkowej części trzonka-ciała biegło jedno płuco, stanowiące jednocześnie napęd stworzenia. Część kapelusza ktoś oddarł, pewnie jakiś drapieżnik, ale blizna była prawie zagojona. Zwierzę nie wyglądało zbyt apetycznie, ale Przywódca także był związany prawem plemiennym.

— Jutro na śniadanie — rzekł uprzejmie, biorąc zdobycz. — Gdzie Laython?

— Zginął — odparł Harp, zanim Gavving zdołał się odezwać. — Nie żyje.

Przywódca wydawał się zszokowany.

— Jak? — i zaraz: — Czekaj. Zjedzcie najpierw.

Była to zwykła grzeczność wobec powracających łowców, ale dla Gavvinga czekanie stanowiło torturę. Podano im wyłuskane strąki zawierające po kilka kęsów zieleniny i nieco indyczego mięsa w rosole. Zjedli, śledzeni przez głodne oczy, po czym oddali pojemniki tak szybko, jak to było możliwe.

— Teraz mówcie — odezwał się Przywódca.

Gavving uradował się, kiedy to Harp zaczął opowieść:

— Wyruszyliśmy wraz z innymi łowcami i wspinaliśmy się po pniu. Teraz mogliśmy już podnieść głowy i spojrzeć w niebo, widzieć nagi pień ciągnący się w nieskończoność…

— Mój syn nie żyje, a ty raczysz mnie poezją?

Harp podskoczył.

— Przepraszam. Po naszej stronie pnia nie było nic, ani niebezpiecznego, ani przyjaznego. Ruszyliśmy dookoła. Wtedy Laython zobaczył mieczoptaka, którego wiatr znosił w naszym kierunku z zachodu.

Przywódca z trudem panował nad głosem:

— Porwaliście się na mieczoptaka?

— W Kępie Quinna panuje głód. Znajdujemy się za blisko środka, za blisko Voy. Uczony sam tak powiedział. Zwierzęta już tu nie przylatują, woda nie spływa po pniu…

— Czy nie jestem dość głodny, żebym sam o tym nie wiedział? Nawet dziecko wie, że z mieczoptakiem nie należy zadzierać. Mów dalej.

Harp opowiedział wszystko po kolei, pilnując, żeby mówić zwięźle. Prześliznął się nad nieposłuszeństwem Laythona, starając się przedstawić go jako poległego bohatera.

— Zobaczyliśmy Laythona, wleczonego z wiatrem przez mieczoptaka na wschód, jakiś klomter wzdłuż nagiej gałęzi, potem dalej. Nic nie mogliśmy zrobić.

— Ale ma swoją linę?

— Ma.

— Może gdzieś się zaczepi — westchnął Przywódca. — Jakiś las. Inne drzewo… może zaczepić się na medianie i zejść w dół… Cóż, dla Plemienia Quinna i tak jest stracony.

— Czekaliśmy w nadziei, że Laython znajdzie jakiś sposób, by powrócić — ciągnął Harp. — Że może zaczepi się gdzieś na pniu. Minęły cztery dni. Nie zobaczyliśmy niczego, oprócz unoszonego wiatrem musruma. Rzuciliśmy bosaki i złapaliśmy go.

Twarz przywódcy wykrzywił grymas wstrętu. Gavving nieomal słyszał jego myśli: „Wymieniliście mojego syna na mięso musruma?”. Ale Przywódca powiedział tylko:

— Wróciliście jako ostatni z łowców. Jeszcze nie wiecie, co się dzisiaj stało. Martal została zabita przez świdrzaka.

Martal była starszą ciotką ojca Gavvinga. Pomarszczona, wiecznie zapracowana, zbyt zajęta, by rozmawiać z dziećmi, była najlepszą kucharką Plemienia Quinna. Gavving starał się nie wyobrażać sobie świdrzaka wwiercającego się w jej wnętrzności. Zadrżał, gdy usłyszał głos Przywódcy:

— Po pięciu dniach snu zbierzemy się, aby odprawić dla Martal ostatni rytuał. Rada zadecydowała także, że wyśle pełną ekspedycję łowiecką w górę pnia. Niech nie wracają bez środków do dalszego życia dla nas. Gavving, dołączysz do ekspedycji. Poinformuję cię o szczegółach twojej misji po pogrzebie.

Загрузка...