Wielka podłużna sala obiadowa pałacu tętniła ciszą zatopionych koralowych jaskiń. Pośrodku królował stół o kształcie starorzymskiego hipodromu dla rydwanów. Wokół – niczym łańcuch suto umundurowanych wartowników – spało dwanaście bliźniaczych krzeseł. Blat stołu dźwigał trzy złocone mosiężne świeczniki, srebrną salaterkę oraz kamienną popielniczkę wypełnioną niedopałkami cygaretek i popiołem symbolizującym samopoczucie palacza. Przy ścianach i na ścianach milczały kredensy, komody, półstoliki, donice, wazy, obrazy i kinkiety; gadał tylko zegar, którego długie wahadło mierzyło rytmicznie czas. Kryształy żyrandoli świeciły zimnym blaskiem. Szyby drzwi wyjściowych na taras wpuszczały do wnętrza panoramę ogrodu, a szyby okienne fragment parku. Łącznie – baśniowy widok, nie ma już, bowiem w Polsce owych starych pałacowych domów, pełnych sybarytyzmu duchowego i materialnego (prywatnych dzieł sztuki, rodzinnie używanych finezyjnych mebli, bibliotek niepublicznych, oraz sprzyjającej tworzeniu, balowaniu i kopulowaniu atmosfery „haute cusine" plus „grand vin"). Wszystko to przeminęło z wichrem Drugiej Wojny Światowej, anihilowanie barbarzyństwem faszystów i komunistów.
Mężczyzna siedzący przy stole i palący cygaretkę za cygaretką nazywaj się Tarłowski. Teodor hrabia Tarłowski. Jego bardzo dawni przodkowie byli hetmanami, senatorami i ministrami monarchów. Jego prapradziad był oficerem napoleońskim, pradziad powstańcem i emigrantem, dziad renegatem w służbie cara, zaś ojciec abnegatem w służbie hedonizmu marki „fin-de-siecle" i modernizmu rozkosznej ery światowego międzywojnia. Teodor – póki był młody i jeszcze młody – praktykował cywilizowaną bezczelność dzieci z dobrych rodzin, które idą przez życie bez hamulców (rodziny też, lecz zwłaszcza dzieci), a dla upewnienia się, że wolno im, rzucają od czasu do czasu jakieś mocne słowo należące do języka lumpów, czyniąc to tak naturalnie, jakby poprawiały sobie włosy muśnięciem grzebienia. Ustatkował się po pięćdziesiątce, bo został zrzucony przez wyścigową klacz. Odtąd mógł jeździć tylko na wózku inwalidzkim, dzięki czemu poświęcał więcej czasu żonie, co wszakże nie trwało długo, bo ona zmarła w pierwszym tygodniu wojny. Wszędzie wtedy mnóstwo ludzi umierało od kuł i bomb, a ją zabił rak biustu.
Wojna (dokładniej: okupacja niemiecka) zmieniła hrabiemu rodzaj gości. Teraz często bywali u niego (na przyjęciach i na polowaniach) wyżsi oficerowie Wehrmachtu i Abwehry, nigdy zaś oficerowie Gestapo czy SD, ponieważ obie te formacje składały się z niebłękitnokrwistych chamów, gdy w Abwehrze i wśród generalicji armijnej od hrabiów i baronów aż się roiło. Tymczasem okoliczne lasy roiły się od partyzantów, ci jednak nie brali uczt „pana hrabiego" ze „Szkopami" za kolaborację, inkasowali bowiem regularnie hrabiowski haracz patriotyczny wspierający „walkę narodowo-wyzwoleńczą".
Wojenny karnawał „starej dobrej arystokracji" niemieckiej (starej złej nigdy i nigdzie nie było) skończył się, gdy zrozumiała ona, iż Trzecia Rzesza się wali. Ta refleksja przyniosła próbę buntu. Lecz lipcowy (roku 1944) zamach na „Fuhrera" się nie udał i Hitler spuścił ze smyczy Gestapo, które od dawna marzyło, by „rozwalić" herbowych członków głównego sztabu armii i prominentów Abwehry. Zaczęła się rzeź, a barokowy pałac hrabiów Tarłowskich przestali wizytować dobrze urodzeni Niemcy w dobrze skrojonych mundurach. To akurat niezbyt martwiło hrabiego. Rozpaczał właśnie z innego powodu. Od dwóch godzin jego wózek inwalidzki tkwił niczym wmurowany przy coraz bardziej kopiatej popielniczce, a jego wzrok błądził tępo miedzy ścianą a ścianą, wzorem zwierząt świeżo wrzuconych do klatki.
Taka rozpacz bywa czarniejsza niż noc. Ma zwiotczałe członki, opuszczone ramiona i załzawione spojrzenie. Drży jak w delirium. Przypomina negatyw fotografii weselnej. Budzi myśli o studniach, lochach, zawalonych pieczarach i polarnych mrozach. Kradnie tlen. Zaprasza głód. Modlitwy uciekają, nie dając się łowić. Skrzeczy fatum. Ale i kołacze się błysk nadziei, bo póki życia – poty nadziei. Hrabia Tarłowski, otulony mrokiem swych myśli i dymem cygaretek – czekał na cud. Doczekał się blisko południa. W otwartych drzwiach sali stanął sędziwy kamerdyner Łukasz i zameldował wystraszonym głosem, prawie szeptem:
– Przyjechał, panie hrabio!…
Z oddali, z głębi pałacu, od strony portyku wejściowego, biegło mocne, rytmiczne i coraz głośniejsze dudnienie obcasów tłukących posadzkę. Urwało się, gdy na progu stanął oficer w mundurze Gestapo, smukły, przystojny i regulaminowo pewny siebie. Wyglądał jak produkt nazistowskiego burdelu laboratoryjnego, którego zadaniem była hodowla rasy pięknych, czystych, błękitnookich blondynów, aby przyszłe szeregi SS, SD czy Gestapo nie składały się głównie z brunetów o rysach semickich lub Hitleropodobnych. Legenda Gestapo przypisywała tej formacji grubiaństwo i prostactwo, jednak on – kapitan Friedrich Muller – miał coś arystokratycznego i w sposobie bycia, i w upodobaniach (nie cierpiał lokali, których klientela przejawiała nadmierną skłonność do dużej ilości alkoholu i do występów gołych kobiet oplecionych wężami), zaś najbardziej niearystokratyczną cechą jego charakteru była typowa drobnomieszczańska wrogość wobec arystokracji prawdziwej.
Muller – nim przestąpił próg – obrzucił wnętrze sali wnikliwym spojrzeniem i zdjął czapkę, a później zrobił kilka kroków w stronę inwalidzkiego wózka i zawiesił pytający wzrok na twarzy hrabiego, dając milcząco do zrozumienia, że pierwszy nie otworzy ust. Tarłowski przełknął gorzką od cygaretki ślinę i wymamrotał tonem tak grzecznym, że nieomal przymilnym, a łamiącym się lekko:
– Dzień dobry, panie Muller… Jestem… jestem panu wielce zobowiązany, że zechciał pan pofatygować się… że nie odrzucił pan mojego zaproszenia… Gdyby nie moje kalectwo, nie fatygowałbym pana, tylko sam bym się udał do pańskiego biura… Proszę, zechce pan…
Wskazał Mullerowi krzesło, ten jednak ani drgnął. Stał rozluźniony, w pozycji, którą historycy sztuki zwą kontrapostem (przeciwwagą dla ugiętej prawej nogi była mu czapka trzymana zgiętą lewą ręką), milcząco świdrując twarz gospodarza. To trwające parę sekund milczenie zdawało się trwać parę minut i wytwarzało atmosferę napawania się wyższością przez człowieka umundurowanego. Kiedy jednak kapitan odezwał się, w jego głosie nie było złośliwej ostentacji, tylko trochę zwyczajnego chłodu:
– Dzień dobry, panie hrabio… Jeśli chodzi o fatygę, to pofatygowałem się dla zaspokojenia ciekawości… Nie ciekawości wobec sprawy, którą pan ma do mnie, bo to rzecz oczywista, ale ciekawości tego pałacu, bo mi o nim dużo mówiono, nigdy jednak nie zostałem tu zaproszony…
– Cóż… przyznaję, panie Muller, że…
– Ależ ja nie mam o to żalu, panie Tarlowsky, rozumiem jaka jest różnica między plebejuszem z Gestapo a hrabiątkami z Abwehry. Gdyby nie ten głupi przypadek, że jej szef, admirał Canaris. został aresztowany w minionym tygodniu i jego firma przechodzi pod kuratelę Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy – o ratunek prosiłby pan dzisiaj swego kompana, majora von Sternberga.
Położywszy czapkę na blacie stołu, niedaleko popielniczki, Muller odwrócił się do Tarłowskiego plecami i trzymając dłonie skrzyżowane na swej kości ogonowej zaczął wędrować wzdłuż ścian sali, przyglądając się obrazom. Mówił dalej, lecz teraz mówił do tapet z secesyjną arabeską i do płócien, wśród których przeważały portrety przodków gospodarza.
– … Słyszałem, że pan baron von Sternberg dwukrotnie został królem polowania, gdy terenem łowów były lasy pańskiego majątku. Biedak, odwołano go stąd w trybie tak gwałtownym, że nie zdołał nawet zabrać swoich myśliwskich trofeów i pożegnać się z panem… Zdradzę panu pewien sekret, panie hrabio. Kiedy zaczęto przesłuchiwać tych arystokratów, dokonano sensacyjnego odkrycia w dziedzinie biologii! Uwierzy pan? – okazało się, że ich krew wcale nie jest błękitna…
Wziął z komody bibelot, kawałek niebieskiego kryształu, i uniósł pod światło, ku szybie. Zrobił minę konesera, ale Tarłowski nie miał głowy do zastanawiania się czy jest to poza, czy prawdziwe znawstwo.
– Panie kapitanie, chciałbym…
– Chciałby pan zapytać, czemu mnie interesują takie drobiazgi? – przerwał mu gestapowiec, odkładając bibelot. – Interesują mnie, bo są piękne i cenne. To aż dwa powody – wystarczy, żeby kochać stare rzemiosło. Boli mnie, gdy tyle kurzu obsiada takie cuda.
Strącił z blatu komody grubą warstwę kurzu i otrzepał dłoń o dłoń.
– Ten brud to żałoba po Sternbergu i jego kolegach, panie Tarlowsky?
– Nie, to choroba służącej, panie Muller. Zatruła się czymś, a mój kamerdyner jest zbyt stary, żeby sprzątać. Przejdźmy może do…
– Tak, przejdźmy do obrazów. Ramy są więcej warte, panie hrabio!
– Cóż, to portrety rodzinne, a nie malarstwo wystawowe. Na piętrze mam jednego Cranacha i dwóch Wenecjan osiemnaste wiecznych.
– Z przyjemnością kiedyś obejrzę. Lubię dobrą twórczość. Jako maturzysta chciałem studiować historię sztuki, ale mój ojciec był kolejarzem i nie zarabiał tyle pieniędzy, by starczało na czesne…
Obszedł w końcu cały salon, zbliżył się do stołu, cofnął krzesło i siadł, zakładając nogę na nogę.
– Teraz możemy przejść do rzeczy, która interesuje pana. Słucham, panie hrabio.
Tarłowski wciągnął głęboki haust dymu i wydmuchał przez nos z taką siłą, jakby chciał wydmuchać pecha.
– Panie kapitanie, dzisiaj…
– Przepraszam, panie hrabio, czy mogę zapalić?
– Ależ tak, bardzo proszę!
Muller wyjął z kieszeni złotą papierośnicę i zapalniczkę, a Tarłowski, widząc, że popielniczka jest przepełniona, chwycił mały dzwoneczek chowany w ramie fotela inwalidzkiego i zadzwonił. Nadbiegł Łukasz, wziął popielniczkę i szybko przyniósł czystą. Gość zaciągnął się dwa razy i zrobił wyczekującą minę.
– Czy wolno mi będzie jakimś trunkiem poczęstować pana? – spytał Tarłowski.
– Na przykład?
– No… choćby odrobiną dobrego koniaku… Albo wermutu, bądź wytrawnego wina…
– Może pan. Ale nie koniakiem i nie winem, chociaż lubię oba te trunki. Tutaj jednak wolałbym pić coś innego.
– Tak?…
– Tę pańską stawną rodową nalewkę, o której von Sternberg opowiadał istne cuda. Kochał libacje w pańskim domu. A propos – z czego ją robicie?
– Z wiśni, malin i agrestu, panie kapitanie. Dzwoneczek znowu rozbrzmiał i kamerdyner znowu się zjawił.
– Łukaszu, daj dwa kieliszki i nalewkę. Nalewka smakowała Niemcowi. Po drugim kieliszku zyskał lepszy humor.
– No dobrze, panie hrabio, nie traćmy więcej czasu. Słucham.
– Dzisiaj… dzisiaj aresztowano w mieście mojego syna…
– Zgadza się.
– On jest niewinny. Nie robił niczego przeciwko Niemcom, absolutnie niczego, nie należał do żadnej organizacji…
– Wierzę panu.
– On nawet w trzydziestym dziewiątym nie poszedł do wojska, bo nie miał wówczas osiemnastu lat. Zatem nie walczył z wami ani przez chwilę. Dziś ma dwadzieścia dwa lata i wcale nie interesuje się polityką. Jedyna rzecz, która go interesuje, to ornitologia. Chodzi o ptaki…
– Wiem co to jest ornitologia, panie hrabio!
– Ale czy wie pan, że mój syn jest niewinny?
– To bardzo możliwe.
– Więc czemu…
– Czy można jeszcze?… – spytał Muller, wskazując karafkę z nalewką.
– Ależ tak, proszę bardzo. Cieszę się, że panu smakuje.
Wypili po kolejnym kieliszku.
– Już dawno nic nie smakowało mi tak, jak ta pańska nalewka, panie Tarlowsky! – mlasnął gestapowiec. – Sznapsy, które są sprzedawane w rudnickich knajpach, to kwas lub śmierdzące pomyje.
Tarłowski otarł usta krawędzią dłoni i wrócił do tematu:
– Panie Muller, dlaczego pan aresztował mojego syna?
– Bo gdybym aresztował pana, byłoby to w złym guście, pan jest kaleką. Dlatego zamiast pana aresztowałem pańskiego syna.
– Ale czemu?!…
Muller przypalił sobie kolejnego papierosa, a papierośnicę, miast do kieszeni uniformu, położył na blacie stołu, miedzy swoją zapalniczką i popielniczką.
– Panie hrabio, wczoraj było wielkie bum w naszym dystrykcie. Banda leśna wysadziła tor kolejowy. Zginęło czterech Niemców. Jechali na wschodni front. Kilkunastu zostało rannych, pięciu ciężko. Zapewne pan o tym słyszał?
– Tak, lecz ani ja, ani mój syn, nie mamy z tym nic współ…
– To bez znaczenia, panie Tarlowsky. Całkowicie bez znaczenia!
– Niewinność jest, pańskim zdaniem, bez znaczenia?!
– Tak, ponieważ znaczenie ma tylko sprawiedliwość.
– Zgoda, mówimy o tym samym!
– Boję się, że mówimy o czymś zupełnie innym, panie hrabio. Ja mówię o sprawiedliwości, którą Rzesza egzekwuje na terenie Generalnego Gubernatorstwa dla poskromienia czynów bandyckich wymierzonych przeciwko urzędnikom niemieckim i armii niemieckiej. Taki przypadek zachodzi tutaj. Władze dystryktu postanowiły, że jeśli winowajcy, to jest sprawcy wczorajszego sabotażu na kolei, nie ujawnią się – wówczas za każdego eksterminowanego Niemca da głowę dziesięciu tubylców. W każdym z czterech miast leżących niedaleko miejsca napadu aresztowano dziesięciu zakładników, łącznie czterdziestu ludzi. Jako szef Gestapo w Rudniku wykonałem tylko rozkaz mojej zwierzchności – aresztowałem dziesiątkę w Rudniku.
– Ale dlaczego właśnie Marka?!
– Bo to figura, hrabicz, pański syn. Mówiłem panu już, że wolałbym aresztować pana, czyli znaczniejszą figurę, lecz więzień na wózku inwalidzkim robiłby mi w areszcie scenografię tragikomiczną, taka szopka raziłaby mój smak. Prócz pańskiego syna aresztowałem dyrektora szpitala, dyrektora banku, dyrektora tartaku, sędziego, leśniczego i paru innych, same chluby Rudnika. Żeby zabolało!
Tarłowski przymknął powieki, próbując zmusić do zimnej subordynacji myśli kołujące lotem spłoszonych ptaków, lecz wykrztusił tylko rozpaczliwe pytanie:
– I co teraz?
– O tym także mówiłem panu już, panie hrabio. Jeśli winni mordu na Niemcach nie oddadzą się w ręce władzy niemieckiej przed północą, to jutro rano rozstrzelamy zakładników. A jeśli się oddadzą – wypuścimy zakładników, i pański syn wróci do pana. Proste.
Tarłowski mimowolnie podniósł głos, lecz starczyło mu woli, by nie krzyknąć:
– Przecież pan wie, że…
– Tak, obaj wiemy, że w zwyczaju bandytów z AK i NSZ nie leży dobrowolne przyznawanie się do winy, nigdy tego nie robią. Ale zawsze może być ten pierwszy raz…
– Pan dobrze wie, że…
– Dlatego jutro o dziesiątej rano rozstrzelamy więźniów. Lub powiesimy. Dla nich to będzie bez różnicy, panie hrabio. Jeszcze nie zadecydowałem…
– Mój syn jest niewinny!!
– Wszyscy tam są niewinni. Zginęli też niewinni. Za czterech niewinnych ludzi uśmiercimy czterdziestu niewinnych ludzi, ołowiem lub sznurem. Chyba jednak ołowiem… Myślę, że wreszcie zrozumiał pan dlaczego nie aresztowano pana. Człowiek rozstrzeliwany w wózku inwalidzkim to coś ponad moje siły, zwłaszcza ponad mój gust, panie hrabio.
Zapadło milczenie. Gestapowiec wziął karafkę, bez pytania napełnił kieliszki i bez czekania wychylił swój.
– Herrlich!… Umm! Rzeczywiście nektar, cudo!
Tarłowski wbił wzrok w blat stołu, oddychając chrapliwie i nie dostrzegając pełnego kieliszka. Gdy uniósł głowę, zawiesił wzrok na twarzy kapitana i spytał cicho:
– Co mogę zrobić, by uratować syna, panie Muller?
– Bardzo dużo, pod warunkiem, że jest pan wierzący. Wierzy pan w Boga?
– Tak.
– To niech go pan prosi o pomoc. Jako istota wszechmocna nie powinien mieć z tym kłopotów, bez trudu pańskiego syna uratuje. Pod warunkiem, że nie rozeźlił go pan jakimś bluźnierstwem lub upodobaniem do grzesznych czynów, i że nie jest na pana obrażony.
Hrabia zacisnął wargi i znowu przymknął powieki, by oczy nie zdradziły wstrętu wobec „dowcipu" gestapowca. Kapitan z rozkoszą sączył nalewkę, a milczenie, formalnie żenujące, wcale mu nie przeszkadzało. Odstawił kieliszek, gdy usta gospodarza eksplodowały:
– Chcę wykupić mojego syna!
– Wykupić?… – udał zdziwienie Muller. Hrabia skinął głową jak automat, być może
przerażony obcesowością własnej frazy, a może tylko zdumiony radykalizmem swego wystąpienia. Muller parsknął:
– Wykupić! Tak po prostu?
– Tak po prostu!
– Jak klejnot zastawiony w lombardzie?
– Nie – jak dziecko zamknięte w areszcie!
– Chce pan przyjść do kasy aresztu i wykupić syna?
– Chcę go wykupić płacąc panu!
Muller odchylił się na oparcie krzesła i roześmiał szeroko:
– Pan mi proponuje łapówkę, panie Tarlowsky!… Korumpowanie urzędnika Rzeszy jest obrazą dla tegoż urzędnika i dla samej Rzeszy, nie mówiąc już o tym, że jest przestępstwem ściganym na mocy kodeksu. Czy pan sobie zdaje z tego sprawę, panie hrabio?
– Tak, lecz co mam do stracenia? Jestem kaleką i jestem już zbyt blisko grobu, aby się bać czegokolwiek!
Muller skrzywił wargi tak kpiarsko, że papieros o mało nie wyleciał mu z ust.
– Co pan powie, panie hrabio!… A ja myślałem, że pan zaprosił mnie ze strachu…
– Owszem, ze strachu. Tylko że ze strachu o syna, a to zupełnie inny strach niż strach o własną skórę!
– Ten strach, czy inny strach, zawsze jednak strach… Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie pańskie śmiertelne przerażenie, panie hrabio.
– Tak, zgadza się – umieram ze strachu. Ze strachu, że możecie Marka zabić, a przedtem torturować!
– Co takiego?!
– Dobrze pan słyszał, panie Muller! Niech mi pan powie szczerze – czy już katowaliście mojego syna?
– Panie hrabio!… – skarcił Tarłowskiego Muller, kręcąc przecząco głową i robiąc minę pełną dezaprobaty. – Dajże pan spokój!
– To pan niech da spokój mojemu dziecku, Muller!
– Ależ ja się nad nim fizycznie nie znęcam, nie tknąłem go palcem, Herr Tarlowsky! Pan mi pewnie nie uwierzy, lecz ja nigdy nie biję więźniów.
– Bo ma pan ludzi do tego!
– To prawda, mam takich ludzi, co używają pejczy, metalowych prętów i gumowych pałek. Ja jestem gorszy od nich – używam słów. Tylko słów. Nie mówię o rozkazach, które wydaję moim ludziom – chodzi o słowa kierowane przeze mnie do wrogów. Są takie słowa, panie hrabio, przy których ból fizyczny niewiele znaczy – słowa-wytrychy rozwiązujące problemy katów, a ofiarom czyniące krzywdę największą. Trzeba tylko znać właściwy słownik i umieć z niego korzystać właściwie, to jest adekwatnie do sytuacji i warunków.
Tym razem Tarłowski nie zdołał już pohamować wzgardy:
– Mówi pan o straszeniu bądź szantażowaniu ludzi bezbronnych, ludzi całkowicie zdanych na pana łaskę, panie Muller!
– Niekoniecznie, drogi hrabio. Mówię również o dawaniu wyboru ludziom przynajmniej częściowo zdanym na samych siebie. O udowadnianiu tym ludziom, że wstręt, jaki czują wobec kata, jest niesprawiedliwy, bo sami mało się od katów różnią, są zdolni do identycznych bestialstw, do popełniania haniebnych czynów…
– Retoryczne równanie katów i ofiar to sofizmatyka czy dialektyka zbyt nędzna, bym chciał ją roztrząsać, kapitanie!
– Więc niech pan tylko słucha. Ręczę, że warto, wykłada ekspert. Ja te problemy rozwiązuję nie teoretycznie, ale praktycznie, panie hrabio, i to od dawna, od kilku lat nieomal codziennie. I gdybym musiał powiedzieć, czego przede wszystkim nauczyła mnie ta praktyka – jakiej zasady, jakiej reguły, jakiego kanonu – stwierdziłbym, że tego, iż ofiary i oprawcy są takimi samymi skurwysynami, różnice są żadne!
– Łatwo mówić, gdy się jest…
– Oprawcą?… Niech panu będzie, Tarlowsky. Ale, proszę mi wierzyć, nie kłamałem – oprawiam wyłącznie przy pomocy słów. Metody się różnią, zależnie od -osobników i od warunków; wbrew pozorom szantaż czy straszenie nie są moimi faworytami. Wolę, na przykład, okrucieństwo dawania wyboru.
– Jakiego wyboru?
– Bezlitosnego, proszę pana. Okrutnego, perfidnego, morderczego, i tak dalej – nie brakuje tu diabelskich przymiotników.
– Brakuje tylko człowieczeństwa, panie kapitanie.
– Człowieczeństwa jako baśniowego ideału. My dwaj mówimy o człowieczeństwie rzeczywistym, któremu jest do ideału bardzo daleko. Człowiek stale dostaje wybór od losu i stale źle korzysta z tej szansy. Gdy ofiara dostaje wybór od kata – dostaje wybór bez idealnej szansy i produkuje rezultat identyczny. Lub jeszcze gorszy. Rozumie pan teraz, czemu powiedziałem, że ten wybór jest bezlitosny dla ofiar. Dla oprawców jest intrygujący psychologicznie. Ktoś, kto nie zna aparatu represji, nie ma pojęcia, że stawianie ludzi przed wyborem jest pasjonującą zabawą.
– Z pewnością! – burknął hrabia tonem goryczy maskującej ton wstrętu. – Mnie nie bawi nawet słuchanie tego, Muller,
– Bo jest pan wśród przegranych, a nie wśród zwycięzców. Gdyby był pan londyńskim kupcem w Indiach osiemnastowiecznych… Czy słyszał pan jak urzędnicy Kompanii Wschodnioindyjskiej zmuszali wtedy hinduskich chłopów do płacenia nadmiernych podatków? Wiązali razem ojca i syna, i chłostali tylko od jednej strony, tak iż uderzenia padały albo na ojca, albo na syna – każdy z nich mógł to wziąć tylko na siebie, podstawiając własne plecy, lub, jeżeli był silniejszy, mógł zasłonić się od batów cudzym ciałem. Przy pomocy słów można robić coś równie perfidnego. Gdyby, na przykład, miał pan także córkę, i gdybym dał panu wybór: zwrócę panu syna jeśli w zamian odda mi pan córkę do rozwałki?
– Proponuję pieniądze i siebie!
– Pana odrzucam, mówiliśmy już o tym dwa razy; niech pan wreszcie zrozumie, że dla mnie to kwestia dobrego smaku… Natomiast pieniędzy nie odrzucam – dwadzieścia tysięcy dolarów za życie adepta ornitologii, panie hrabio! Tylko że…
– Zgoda, panie Muller! – przerwał mu uradowany Tarłowski. – Ale ja nie mam dolarów. Proponuję marki lub biżuterie…
Muller pokręcił sceptycznie głową i rozgniótł niedopałek papierosa o dno popielniczki.
– Wyznam panu, hrabio, że spadek notowań na giełdach w Stalingradzie i w Kursku odebrał mi wiarę co do przyszłości marki. A złoto jest zbyt ciężkie.
– Więc…
– Tu nie ma problemu. Jubiler, Herr Bartnycky, wymieni panu twarde na miękkie w dowolnych ilościach. Problem leży gdzie indziej. Pańska propozycja to dla mnie zbyt duże ryzyko, panie hrabio…
– Przysięgam, że nikt prócz nas… Gwarantuję panu pełną dyskrecję, panie Muller!
– Nie o to chodzi. Problem w tym, że Gestapo właśnie rozprawia się z Abwehrą. Mój lubelski zwierzchnik, Kraus, szczególnie nienawidzi barona von Sternberga; rywalizowali tu ze sobą tak długo, jak długo Abwehrą i Gestapo darły ze sobą koty. Kraus wie, że von Sternberg bywał u pana częstym gościem, i dlatego sądzi, że mogło to być coś więcej niż tylko komitywa dwóch
arystokratów. Gdybym wypuścił jedynie pańskiego syna, mógłbym stać się podejrzanym, iż mam jakiś kontakt z Abwehrą, słowem – że robię to dla niedobitków admirała Canarisa. Nie zaryzykuję własnego łba, panie hrabio!
– Przecież… wcześniej już pan przyjął moją propozycję. Wymienił pan sumę!
– Ale wtedy pan mi nie dał dokończyć. Wymieniłem tylko sumę jednostkową.
– Nie rozumiem… Jak to jednostkową?
– Zechce pan posłuchać, panie Tarlowsky. Moja propozycja jest trochę inna, bardziej hurtowa, no i bardziej zyskowna dla mnie, ale przede wszystkim jest ona bardziej bezpieczna dla kapitana Friedricha Mullera, a tak się składa, że niczyje bezpieczeństwo nie może mi być równie drogie jak bezpieczeństwo Friedricha Mullera. Proponuję układ następujący: wypuszczę czterech aresztowanych i wezmę dwadzieścia tysięcy dolarów za każdego, co razem stanowi osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Połowę oddam Krausowi. Tak duże pieniądze bardzo go ucieszą, i przy tym będzie mnie podejrzewał tylko o chęć zarobku, a nie o spiskowanie na rzecz Abwehry czy o inną gównianą politykę.
– Pan wybaczy, panie kapitanie, ale… ale…
– Ale co?
– Ja… ja nie mogę tego…
Muller zacisnął wargi i rąbnął pięścią w stół tak mocno, że z popielniczki wysypała się na blat cześć popiołu, a kieliszki brzęknęły jak przestraszone.
– Czterech lub nikt!
– Nie wiem… – westchnął hrabia.
– Czego pan nie wie?!
– Nie wiem, czy wystarczy mi biżuterii, panie Muller…
– Jestem jakoś dziwnie spokojny, że tak – rozluźnił się znowu kapitan. – Pytanie, czy wystarczy panu chęci, by płacić za ludzi całkowicie panu obcych, i to ludzi bez herbów. Widzę tu wszelako szansę ulżenia panu. Przecież każdy aresztowany ma jakąś rodzinę, która chętnie sprzeda ostatnie buty, żeby uratować swojego. Niech pan się z nimi skontaktuje… To zresztą nie moja sprawa co pan zrobi. Moją sprawą jest rozstrzelać jutro dziesięciu. Lub powiesić dziesięciu. Jednak chyba rozstrzelać… Zapewniam pana, panie Tarlowsky, że dziesięciu zostanie jutro rozstrzelanych.
– Ale bez mojego syna! Jestem gotów dać za niego…
– Żadnych targów, panie hrabio! Czterech lub nikt.
– Dobrze… – szepnął Tarłowski. – Czterech…
– Po dwadzieścia tysięcy prezydentów.
– Tak.
– Co ja gadam, mein Gott! Cztery razy po dwadzieścia tysięcy prezydentów to… to byłoby osiemdziesiąt tysięcy jednodolarówek! Fura! Wystarczy osiemset fizjonomii prezydenta Franklina. Lub tysiąc sześćset wizerunków prezydenta Granta. Ale nie drobniejszymi.
– Dobrze.
– To jednak, niestety, nie wszystko.
– Więcej nie będę mógł!
– Więcej pieniędzy nie żądam. Choć gdybym żądał – mógłby pan, jestem tego pewien, panie hrabio. Chodzi o coś innego – o aresztowanych.
– Już ustaliliśmy, że płacę za czterech!
– To się nie zmienia. Czterech. Oczywiście rozumie pan, hrabio, że ponieważ mam ukarać dziesięciu, a nie sześciu – będę musiał aresztować czterech innych na miejsce czwórki wykupionej przez pana. Problem selekcji zostawiam panu. Wrócę tu o…
Wbił źrenice w cyferblat stojącego pod ścianą zegara, którego wahadło odmierzało sekundy, potem przyjrzał się własnemu zegarkowi, i sprecyzował:
– … o siódmej rano. Pański zegar ładnie bije, ale późni się całe cztery minuty. Ma pan zatem osiemnaście godzin. Jutro o siódmej rano wręczy mi pan walizkę lub torbę z portretami ustalonych prezydentów i dwie listy z nazwiskami jeszcze nie ustalonych wybrańców.
– Dlaczego dwie listy?
– Mówiłem, że problem selekcji ceduję na pana.
– Selekcji ludzi, których pan uwolni, kapitanie!
– Dubeltowej selekcji, panie hrabio. Także selekcji zmienników. Da mi pan listę czterech ludzi, których mam wypuścić, i listę czterech, których mam aresztować. To chyba jasne?
– Cooo?!!… – jęknął Tarłowski.
Dotarło doń, w jak głęboką czeluść zanurzyła go chęć uratowania dziecka będącego także dzieckiem kobiety, którą kochał, którą skrzywdził i którą wspominał czule, pragnąc przebłagać ją tym aktem ratunku. Myśli mąciły mu się niczym pijane nietoperze. Jakieś wewnętrzne echo cytowało dudniące słowa gestapowca: „… wyboru okrutnego, perfidnego, bezlitosnego,…". Schował twarz w dłoniach. Tymczasem Muller wstał, obciągnął kurtkę uniformu, nalał sobie „strzemiennego", wypił, wziął czapkę i podsumował:
– A więc wszystko jasne, panie hrabio. Czterech za czterech.
– Nie!
– Nie?… No cóż…
– Nie mogę tego zrobić!!
– Wolna wola, panie hrabio.
– Czy pan zdaje sobie sprawę, Muller, czego…
– Kapitanie Muller!
– Przepraszam, kapitanie Muller… Czy… czy pan rozumie, czego pan ode mnie żąda?! Mam wskazać panu ludzi, których pan…
– Dokładnie tak. Ludzi, którzy przeżyją, i ludzi, którzy umrą, aby tamci mogli przeżyć. Jest mi wszystko jedno kogo pan wytypuje. Może pan wskazać swego fagasa, kucharza, stajennego, albo pańskich wieśniaków, ganz egal, byle było czterech za czterech. Jak pan widzi – kwestia buchalterii, a nie sumienia.,.
Zwarte obcasy wydały delikatny regulaminowy stuk, a lekko pochylona głowa gestapowca zasugerowała, że nie utracił całkowicie szacunku dla hrabiego.
– Do jutra, panie Tarlowsky.
Był już w połowie drogi między stołem a drzwiami, gdy ciszę rozdarł krzyk gospodarza:
– Na miłość Boską, panie Muller!! Muller stanął, odwrócił się i wycedził:
– Ten temat chyba także już przedyskutowaliśmy, panie hrabio.,. Mówiłem panu – może pan zdać się wyłącznie na opatrzność boską, ale ja bym nie polecał… Proszę mi darować, obowiązki czekają, spędziłem u pana za dużo czasu.
I wyszedł. Hrabia oddychał ciężko, jak po biegu, musiało więc minąć parę chwil nim uspokoił oddech. Napełnił kieliszek dwa razy i dwukrotnie opróżnił jednym haustem, a później chwycił dzwonek i potrząsnął, wzywając kamerdynera. Przydreptali Łukasz.
– Słucham, panie hrabio…
– Leć do jubilera Bartnickiego! Albo nie! Poślij woźnicę Kurczuka – niech zaprzęga brykę, niech jedzie i niech przywiezie Bartnickiego! Niech mu powie, że sprawa jest nader pilna! Nader pilna, rozumiesz?!
– Co mam nie rozumieć, panie hrabio? A tu Sedlak czeka w przedpokoju. Ino się schował, jak zobaczył szwabski mundur. Ale już wylazł spode schodów.
– Sedlak?… Co za Sedlak?
– Poczmistrz przecież nasz rudnicki, panie hrabio.
– Ach tak. Czego chce?
– Listy jakieś przywiózł i pakunki.
– To już nie ma tam u niego listonoszów?
– Mówi, że ma też jakiś prywatny interes, panie hrabio.
– Lecz ja nie mam teraz czasu na żadne interesy! Niech przyjdzie innym razem!
– Ale on mówi, że jemu chodzi o tych aresztowanych przez Niemca…
– Niech wejdzie. A ty ślij Kurczuka do Bartnickiego! Piorunem, Łukaszu!