AKT V

Trzy trójramienne kandelabry o grubych świecach i dwie lampy naftowe dawały wystarczające światło. To światło modelowało twarze trochę upiornie przy pomocy żółtego blasku i kontrastów rodem z krypty lub z gabinetu czarnej magii. Wichura i ulewa, grając za szybami swój koncert, potęgowały atmosferę bliską tajemnicy masońskich lóż czy zebrań spiskowców, co chcą przebudować świat. Gdy wrócili ostatni „potrzebujący", którzy udali się do toalety wykorzystując przerwę – wznowiono dyskurs.

– Panowie, czas mija, a my odbiegamy od tematu zbyt często! – rozpoczął mecenas Krzyżanowski. – Weźmy się za fakty, a porzućmy spekulacje.

– Pan pije do mnie, mecenasie?!… – fuknął profesor, czując wzrok Krzyżanowskiego na swoim obliczu.

– Do pana przede wszystkim, panie Stań-czak! Nikt częściej niż pan nie ucieka tutaj od faktów ku spekulacjom.

– Filozof to człowiek, którego fakty, zjawiska i nazwiska nie interesują, on szuka praw!

– Ale pan nie został tu zaproszony jako filozof! – warknął Mertel.

– A jako kto?

– Jako obywatel Rudnika!

– To nie zmieniło mojej profesji. Dalej jestem filozofem, i mam zamiar pozostać nim aż do zgonu. Oczywiście za pańskim łaskawym przyzwoleniem, drogi panie!

– A bądź pan sobie filozofem dokąd pan chcesz, tylko nie kradnij nam pan czasu! Tutaj i teraz byłoby lepiej, gdybyś pan, zamiast filozofować, włączył się serio w dyskusję nad sytuacją, jaką Muller stwarza aresztowaniami i szantażami.

– Proszę bardzo – zgodził się Stańczak. -Dajmy Mullerowi tego „Precla" za profesora Stasinkę; za hrabicza dajmy jakiegoś ciężko chorego, któremu zostało tylko kilka dni wegetacji ziemskiej, doktor Hanusz z pewnością ma w szpitalu kilku takich…

– Nie wydam żadnego pacjenta! – sprzeciwił się twardo Hanusz.

– … a za dwóch bojowników o wolność -kontynuował nie robiąc przerwy Stańczak – wydajmy Gestapo dwóch pedałów. Pedałów w Rudniku nie brakuje, jak zresztą wszędzie, a wszyscy wiemy, że są to ludzie bezwartościowi z reprodukcyjnego punktu widzenia. To mnie zresztą zawsze dziwiło: skąd się biorą pedały, przecież oni nie mogą się rozmnażać!

Małe wieź, Mertel, Kortoń, Krzyżanowski i Brus popatrzyli na siebie wymownym wzrokiem, kiwając głowami ruchem mającym demonstrować niesmak lub przypuszczenie, że profesor Stańczak utracił już wszystkie klepki. Kłos wyraził dezaprobatę werbalną:

– To są propozycje z kiepskiego kabaretu! A ponieważ musimy znaleźć jakieś poważne rozwiązanie…

– Niczego nie musimy! – zaprotestował Sedlak.

– Owszem, musimy, to jest absolutna konieczność! – spiorunował go Mertel. – Towarzysz Sedlak nie widzi takiej konieczności, bo sierp i młot przesłoniły mu białego orła, lecz…

Sedlak zerwał się i krzyknął ku hrabiemu:

– Panie hrabio, albo ci ludzie przestaną mnie obrażać, albo ja wychodzę!

– A idź do diabła!… – mruknął pod nosem Kortoń.

– Panowie, jeszcze raz proszę o zaniechanie personalnych przytyków i o kulturę dialogu – rzeki Tarłowski. – Niech pan siada, naczelniku, a panów proszę, by hamowali się ździebko!

Sedlak nie usłuchał. Zamiast siąść, próbował tokować dalej:

– Ci ludzie cały czas prowadzą…,

– Siadaj pan! – ryknął Tarłowski.

Sedlak siadł niczym posłuszny pies. Wówczas Krzyżanowski spytał:

– No więc… czy są jakieś propozycje względem wymiany?… Propozycje serio, bez żadnych umrzyków czy pederastów!

– Tak – zgłosił się Kortoń. – Proponuję Zygę.

Zapadła cisza. Zdziwiony nią Kortoń rozejrzał się wokół.

– No co?… Chyba wszyscy wiedzą kto to jest obywatel Zyga?

– Ja nie wiem – powiedział Malewicz.

– Jest pan tego pewien, panie radco?… -zdumiał się teatralnie Kortoń.

– Tak, jestem pewien. O co panu chodzi?

– Koledze chodzi o to, panie radco – wtrącił się Mertel – że pan Zyga to postać bardzo w naszym mieście znana. Szczególnie znana tym szacownym obywatelom, którzy zawsze mają trochę wolnej gotówki, by móc sobie przypomnieć młodość od czasu do czasu. Pan przodownik z pewnością objaśni pana precyzyjniej, panie radco.

Malewicz spojrzał na Godlewskiego, a ten oświecił profana:

– Leon Zyga, ksywka „Signore". To alfons, rozprowadza kurwy.

– Tak jest, to król miejscowych sutenerów, o którym się mówi, że działa bezkarnie, bo korumpuje policję – uzupełnił Sedlak.

– Że co robi?! – nie zrozumiał granatowy funkcjonariusz.

– Że ma policję w kieszeni, panie przodowniku.

– To nieprawda! – zgrzytnął zębami Godlewski.

– Ja wcale nie twierdzę, że to prawda, panie przodowniku. Ja tylko powiedziałem, że ludzie tak mówią.

– Dlaczego tak mówią?!

– Pewnie dlatego, że ten gość uprawia swój proceder jawnie, i mimo to nigdy nie trafił za kratki.

– Co pachnie służbą dla Gestapo – zauważył Brus. – Wielu konfidentów Gestapo kreci jawnie przeciwko prawu i nie można ich ruszyć.,.

– To byłoby fajnie, gdybyśmy wskazali Mullerowi do wymiany czterech jego kundli, co, panowie? – rozmarzył się Kłos.

– Muller by wtedy zademonstrował nam jak bardzo kocha słowiańskie poczucie humoru, ale ja, panie redaktorze, radziłbym nie sprawdzać głębi jego poczucia! – ściągnął Kłosa na ziemię Krzyżanowski.

– Zyga nie jest konfidentem Gestapo – oznajmił jubiler.

– Skąd pan to wie? – zapytał Hanusz.

– Akurat wiem, i kropka.

– Więc dlaczego jest bezkarny?

Wszyscy spojrzeli na policjanta. Przodownik rozłożył ręce.

– Jak można go wsadzić, psiakrew, kiedy nigdy nie ma świadków?!… Kurwy zaprzeczają i klienci kurew też zaprzeczają!

– Dziwi się pan, drogi przodowniku? – spytał Kortoń. – Każdy by zaprzeczał, i każdy, kto korzysta z usług tego Zygi, będzie go bronił, co być może za chwilę usłyszy pan tutaj.

To znowu bezczelny szantaż, ja stanowczo protestuję! – wyrwał się Brus.

– Jaki znowu szantaż? – zdziwił się Mertel.

– Taki, że teraz każdy, kto tutaj wyrazi sprzeciw wobec transakcji z Mullerem, będzie uchodził za klienta tego Zygi i jego flam! Ten numer nie przejdzie, proszę panów!

– Pan magister doskonale to ujął – wsparł go Sedlak. – Panowie Mertel i Kortoń ciągle wywierają nacisk, posługując się inwektywami i szantażami, strasząc i obrażając – wszystko razem to zwykła łobuzeria! Ja też sprzeciwiam się oddawaniu Mullerowi kogokolwiek, nawet tego alfonsa, chociaż nigdy nie spałem z jego prostytutką.

– Tylko z prostytutkami jego konkurentów, co? – zainteresował się Stańczak.

– Z żadnymi!… Nigdy nie spałem z prostytutką!

– Współczuję, poczciarzu – nie wie pan, ile pan stracił.

Kortoń usiłował przywrócić dyskusję o meritum wymiany:

– Zyga to zakała, proszę panów! To handlarz żywym towarem! Na drugą stronę oceanu wysyła biedne wiejskie dziewczyny, żeby harowały w burdelach Buenos Aires czy Rio de Janeiro.

– Pan taki oblatany, panie dyrektorze… -zakpił Stańczak.

– Tu nie ma z czego drwić! Zyga to łotr! Do jego kieszeni trafiają pieniądze, które obywatele Rudnika wydają na zepsute kobiety – pieniądze, które powinny być wydane na dzieci i na życie rodzinne!

Stańczak popukał się wskazującym palcem w czoło, mówiąc:

– Bzdura! Płatne dziwki są najtańszymi samicami globu.

– To ma być kolejny żart, profesorze?

– To jest kolejny fakt, kiniarzu. Nawet najdroższa kurtyzana, najkosztowniejsza hetera, będzie tańsza niż przeciętna połowica. Ta druga wysysa z człowieka tysiąc razy więcej, a do tego kaprysi, zrzędzi, szydzi, czepia się o byle co, i tak dalej, czego prostytutki nie robią. Moim zdaniem to również najuczciwsze kobiety globu, bo swoje kurewstwo zwą kurewstewem, bez strojenia fałszywych min i odgrywania pseudoromantycznych teatrzyków.

Doktor Hanusz zapytał Stańczaka:

Pan to mówi jako praktyk, profesorze? Ile razy był pan żonaty?

– Ani razu.

– No właśnie.

– Co – no właśnie? Że nie mam w tym względzie doświadczenia? A jakie doświadczenia ma większość żonatych głąbów?

– Różne, panie profesorze.

– Ja mówię o większości!… Złudzenie większości facetów polega na tym, że wydaje im się, iż żenią się z Ewą, gdy tymczasem poślubiają węża. Zresztą… już sama falliczna symbolika węża dowodzi, iż Adam był rogaczem, i że ten los został przypisany całemu rodzajowi męskiemu, proszę panów.

– Siedzą tu z nami małżonkowie, którzy się nie skarżą, jestem tego pewien – oponował Hanusz.

– Możliwe, medyku, możliwe. Ale oni nie robią w filozofii. Mnie trudno byłoby się obrączkować, bo żonaty filozof to figura z komedii del ‘arte, więc robiłbym za pajaca włoskiego. Lubię wyśmiewać siebie i innych, lecz nie zniósłbym, gdyby mnie wyśmiewano jako ofiarę losu. Mimo wszakże braku obrączki – wiem czym jest praktycznie małżeństwo, bo miałem żonatego brata.

Mertel uciął ten wywód, spojrzawszy na zegarek;

– Panowie, nie dyskutujmy o problemach małżeńskich, tylko o tym, czy należy tego Zygiel, który zmusza do nierządu biedne dziewczęta…

– Nonsens! – parsknął filozof.

– Co jest nonsensem?

– Że zmusza.

– A nie zmusza?!

– Pewnie, że nie. Jak by tego nie lubiły, to by tego nie robiły.

– Robią to bez miłości, panie profesorze!.,. Czyli z musu!

– Gówno prawda! Kobieta nie potrzebuje miłości, kobieta potrzebuje spermy, to wszystko.

– Nie znam się na filozofii, panowie wszedł do kłótni Brus – ale byłem szczęśliwie żonaty, mam dwie córki, dwie siostry, znam niejedną damę… i twierdzę, że dla kobiety nie istnieje nic ważniejszego ponad miłość. Profesor Stańczak klepie oczywiste idiotyzmy.

Stańczak zrobił się purpurowy wskutek żywiołowego gniewu, pierwszy raz tego dnia. Lecz riposte zaczął zimno, analitycznie, nieomal dzieląc sylaby, niczym oschły wykładowca lub kaznodzieja:

Idiotyzm to słowo greckie, panie Brus. W medycynie jest to termin fachowy, który oznacza „najwyższy stopień niedorozwoju umysłowego". Wszakże nie ja winienem leczyć u siebie skutki tej choroby, tylko pan. Ględzi pan bowiem komunały nie mające nic wspólnego z biologią, czyli z rzeczywistością. Biologia ma pańskie sentymenty gdzieś – nie jesteśmy stworzeni do szczęścia, tylko do rozmnażania. Ale ponieważ rozmnażanie to duży ból i duży kłopot -rodzenie, karmienie, niańczenie, edukowanie etcetera – natura musiała wynaleźć jakąś sztuczkę zmuszającą do prokreacji, inaczej nikt nie chciałby się skazywać na tę drogę cierniową. I wymyśliła miłość, a precyzyjniej: orgazm i prowadzące ku niemu pożądanie, które ludzie naiwnie zwą uczuciem miłosnym. Tyczy to mężczyzn i kobiet w identycznym stopniu, lecz my teraz rozmawiamy o kobietach…

– Właśnie, właśnie! – przerwał filozofowi Mertel. – Rozmawiamy o kobietach, zamiast o więźniach Mullera!

– Robimy to nie bez powodu, gdyż panowie chcecie wydać Mullerowi niejakiego Zygę, bo stajnię pana Zygi tworzą płatne klacze – argumentował profesor.

– A według pana profesora wszystkie kobiety się od tych kłączy nie różnią!… Panie Stańczak, czy miał pan kiedykolwiek przyjemność wertować memuar damski?… Albo czy widział pan korespondencję miłosną dam?… Albo choćby książkę napisaną przez kobietę? – spytał bojowo Brus.

– Przez Helenkę Mniszkównę, Zosię Nałkowską lub Marynię Dąbrowską? Ileż tam o sercu i o tkliwym uczuciu! - prychnął Stańczak. -Lub wierszyki Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej! To ma długą tradycję, pigularzu. Od średniowiecznego „Roman de la rosę" baby bez przerwy ględzą, że najważniejsze jest serce, a nie kutas. Tymczasem zawsze facet z wielkim sercem jest przez nie odtrącany na rzecz faceta z wielkim fiutem, choćby ten był zawodowym mordercą czy ludożercą…

– To pewnie czkawka po przykrym młodzieńczym doświadczeniu… – szepnął mecenas w ucho hrabiego, osłaniając dłonią wargi.

– … Kleją się do największych bydlaków i wybaczają im każdą nikczemność, pod warunkiem, że są przez nich dopchnięte jak trzeba. I to jest wszystko, co można rzec o kobiecej wrażliwości, pigularzu, więc ta literatura mnie nie interesuje. Baby kłamią – spuentował Stańczak.

– Według ludzi pańskiego pokroju tylko kobiety kłamią! – uderzył Brus.

– Nie, pigularzu, nie tylko. Lecz kiedy facet kłamie, to kłamie, a kiedy mówi prawdę, to mówi prawdę, gdy tymczasem one nawet kiedy mówią prawdę to kłamią. Z miłości zrobiły główne cesarstwo świata, a z serca jego berło. Rzeczywistość przeczy temu, bo jedyne realne cesarstwo, jakie znają kobiety, to cesarstwo, w którym kutas jest berłem. Kutas, penis, fallus, członek, chuj – jedyny argument, którym można dojść do porozumienia z kobietą; wyłączny język, który kobieta rozumie.

Nieoczekiwanie Godlewski poparł Stańczaka:

– Ja się zgadzam z profesorem, bo „dziewczynki" robią to, co lubią.

Ksiądz nie zrozumiał gwary:

– Jakie dziewczynki, synu?

– Mówię o tych… no, o dziwkach, co chodzą dla Zygi w miasto, proszę księdza.

– Ja również jestem tego zdania, co pan profesor i pan przodownik – dorzucił Kłos. – Może, i owszem, być taka prostytutka, która została zmuszona w jakiś sposób, no i przez to jest nieszczęśliwa, i cierpi, ale to byłby zupełny wyjątek. Ten Zyga nie jest winowajcą, i nie jest krwiopijcą…

– Jest zwyczajnym zawodowcem, a gdyby nie robił tego, co robi, robiłby to ktoś inny – rzeki Stańczak. Dzięki tej profesji mniej mamy gwałtów, bo ona kanalizuje samczą zwierzęcość. Gorzej, iż nic nie kanalizuje głupoty samców, stąd całe to ględzenie o biedzie jako rajfurce prostytucji, i o tym, że każda prostytutka tęskni do życia zupełnie innego.

– A nie jest tak?! «- uparł się Brus. – Panowie, powiedzcie, może nie jest tak?

Stańczak zerknął nań z politowaniem.

– Jest odwrotnie, człowieku! Niejedna przyzwoita marzy, by być płatną kurwą, bo już po kilku latach nudy małżeńskiej wydaje im się to cholernie rajcujące i ciekawe, jak każdy zakazany owoc.

Wtórował filozofowi dziennikarz:

– Przed wojną, nim jeszcze objąłem „Gońca", mieliśmy w redakcji „Głosu" koleżankę, która robiła reportaże o prostytutkach; zrobiła też parę wywiadów. Nawet się zaprzyjaźniła z kilkoma dziwkami. Kiedy zaczynała, sądziła to samo, co pan Brus – że to bieda zmusza do…

– Zmusza! – trwał przy swoim Brus. -Tak właśnie jest na całym świecie!

Śmiertelny cios zadał aptekarzowi lekarz:

– Nie, panie magistrze… Te upadłe kobiety i dziewczęta leczą się czasami w przychodni szpitalnej, znam je stąd i wiem jak to wygląda… Bieda istotnie nie jest główną przyczyną tego procederu.

– Oczywiście! – zatriumfował Stańczak. -Bieda jako rajfurka prostytucji to dziewiętnastowieczny przesąd uświęcony literaturą dla kucharek!

– Pięknie, niech wam będzie, panowie! -rozsierdził się Małe wieź. – Ale powiedzcie mi – co ma do rzeczy to wszystko? Po co cała ta gadanina o kobietach? Jeśli ów Zyga je zmusza, to wydanie go Mullerowi będzie w porządku, tak? A jeśli same do Zygi lecą, to oszczędzimy pana Zygę, co?… Ja chwilami mam wrażenie, że nie jestem w domu pana hrabiego, tylko w domu wariatów!… Nawet pan, panie doktorze!

– Co ja, co ja?! – zaperzył się Hanusz. -Nie ja rozpocząłem ten dziwaczny dyskurs! Ale gdy już była o tym mowa, wtrąciłem się, bo uważałem, że sprawa ma dla panów znaczenie. Popartem to, co wyłuszczył profesor Stańczak o naturze kobiet, bo miał słuszność – tej akurat świadomości kobiecej nie określa byt, tylko instynkt. Lombroso poświęcił tym skłonnościom kobiecym jedną ze swych naukowych prac. Właśnie dzięki temu instynktowi kwitnie na całym świecie prostytucja, a nie wskutek biedy, przymusu czy cynizmu sutenerów.

– Dzięki temu instynktowi, ale i dzięki popytowi, bo bez popytu nie istnieje podaż – uzupełnił Kłos, dodając erudycyjnie: Sto lat przed profesorem Lombroso to samo pisał wielki praktyk, świetny znawca kobiet, markiz de Sade. Drukowaliśmy na ten temat artykuły w „Gońcu". Sade pisał – jeśli dobrze pamiętam – że „kobiety mają dużo gwałtowniejsze skłonności do lubieżnych uciech niż mężczyźni".

Otóż to! – przytaknął Stańczak.

– Więc dla pana, panie profesorze, i dla pana, panie redaktorze, autorytetem jest twórca sadyzmu?! – wzburzył się ksiądz Hawryłko.

– Markiz de Sade nie był żadnym twórcą sadyzmu, niech się ksiądz nie ośmiesza! – zaprotestował dziennikarz.

– I niech ksiądz nie zabiera głosu, gdy mowa o płci pięknej, bo co ksiądz może wiedzieć w tej materii? – dodał filozof.

– Spowiadam niewiasty, dlatego wiem, że…

– Proszę nie ujawniać tajemnic spowiedzi, księżulku! To przecież zakazane spowiednikom!

– Chciałem tylko powiedzieć, że wiem, iż…

– Ksiądz nawet nie wie jak zbudowana jest kobieta, chyba że się ksiądz obejrzał podczas swoich narodzin! – przerwał księdzu ponownie Stańczak. – Ale to drobiazg w porównaniu z tym, że ksiądz nie zna kościelnych tekstów.

– Pismo Święte i ojcowie Kościoła traktują każdego jednakowo, i niewiastę, i mężczyznę!

– wygłosił Hawryłko.

– Być może jakieś święte pisma i ojcowie jakichś Kościołów tak, ale nie ojcowie tego Kościoła, do którego należy ksiądz!… „Przyczyną wszelkiego zła jest niewiasta"; „Kobieta to zwierzęca niedoskonałość"; „Kobieta to bezbożne furie chuci"… Wie ksiądz kogo zacytowałem? Biskupa Maksimusa z Turynu, świętego Tomasza z Akwinu i Tertuliana! Każdy z tych świętych ojców akceptował zdanie poganina Hezjoda, iż „Kobieta jest plagą, z jaką mężczyźni muszą Żyć, jest straszliwą pokusą o mózgu suki i o naturze złodziejskiej"…

– No proszę, marny tu chodzącą encyklopedię antykobiecości! – uśmiechnął się (znowu krzywo) Sedlak.

– To przywilej ludzi czytających, drogi poczmistrzu! Zważywszy opinie autorytetów kościelnych, które cytowałem – proponuję, panowie, dać Mullerowi za czterech samców cztery baby do rozwalenia, co wy na to?

– Ja mam inną propozycję zgłosił się Brus, – Proponuję, żeby dać pana profesora do leczenia! Może kąpiele w zimnej wodzie by pomogły!

– A czemu nie w święconej, panie magistrze? – spytał Sedlak. – Ksiądz jest na miejscu, gdyby potrzeba było egzorcyzmów.

– Mnie chodzi o to – wyjaśnił Brus – że ten człowiek robi sobie kpiny z życia ludzkiego.

– Nie z życia ludzkiego, tylko z tego sabatu, łaskawco – wzruszył ramionami Stańczak.

– Nie byłoby sabatu, gdyby pan, profesorze, zachowywał trochę więcej powagi kiedy roztrząsa się sprawy nie nadające się do kpin – rzekł Krzyżanowski.

– A jak mam tę powagę zachowywać, gdy obywatela Zygę przezywa się tu handlarzem żywym towarem? Czy my, dyskutując kogo dać Mullerowi pod nóż, robimy coś innego aniżeli handel żywym towarem?

– No to mamy jasność – profesor jest przeciwny układom między panem hrabią a Mullerem, i nawet przeciwny całej tej dyskusji – stwierdził Hanusz.

– Ależ skąd! Nie jestem i nigdy nie będę przeciwny układom między hrabiami a gestapowcami, bo jak już mówiłem – mam w dupie kogo Szwaby rozwalą, a kto się ostanie dzięki kaprysowi losu. I tej dyskusji też nie jestem przeciwny…

– To dlaczego nazwał ją pan sabatem?! -zdenerwował się Kortoń.

– Bo to jest rodzaj sabatu… Zresztą nie ja pierwszy tutaj użyłem tej nazwy… Ale czemu miałbym być przeciwko? Lubię ansamble zabawne. Żeby było jeszcze zabawniej, proponuję: głosujmy czy wydać alfonsa! Przy okazji zobaczymy kto ma dług wdzięczności wobec niego.

– Profesorze, pan chyba chce nas zniechęcić, a nie zachęcić do głosowania!… – ocenił Mertel. – Po co nas pan straszy? Może sam ma pan dług wdzięczności wobec tego Zygi…

– Ba! Gdybym miał, to bym się pysznił teraz, że niejedną jawnogrzesznicę potraktowałem lepiej niż Chrystus!

– Nie nadużywaj w ten sposób imienia Pańskiego, bracie! – skarcił filozofa ksiądz.

– Bóg mi wybaczy, proszę księdza, to jego zawód. Pod warunkiem, że w ogóle usłyszał, bo skąd pewność, iż jest między nami?

– Pan Bóg jest wszędzie?

– W Treblince również?

– To demagogia!

– Fakt. A więc jest wszędzie?

– Wszędzie!

– Rozumiem. Jest wszędzie, bo jest z definicji wszechobecny. Szkoda tylko, proszę księdza, że z istoty swej jest również milczący. To sprawia, że jako współuczestnik wszystkich retorycznych zebrań nie jest pełnowartościowym partnerem, bo co to za dyskutant, który unika dialogu?

– Pan Bóg przemawia inaczej…

– Bezgłośnie?

– Głosem innych.

– Rozumiem – głosem wybranych. Choćby głosem księdza…

– Mam nadzieję, że tak, bracie! Jestem przeciwny dawaniu Mullerowi ofiar, jakichkolwiek ofiar!

– I to jest „vox Dei "l

– Z pewnością taka jest wola Boża w tej sprawie!

– A gdzie była Jego wola we wrześniu trzydziestego dziewiątego?

– Bóg ingeruje inaczej…

– Tak jak w Katyniu i w Palmirach?

– Na miłosierdzie Boskie, przestań, człowieku, bluźnić wciąż!

– Oni też liczyli na miłosierdzie Boskie, wielebny!… Ci zamknięci w lochu Mullera liczą chyba bardziej na wykupienie lub na odbicie przez partyzantów. My wszelako już wiemy, że akcji zbrojnej nie będzie, bo inaczej panowie Mertel i Kortoń nie gardłowaliby tak mocno przy tym stole za panami Trygierem i Ostrowskim. Vulgo: wszystko teraz w naszym ręku. Co prawda tylko względem kilku bliźnich – czterech do dalszej egzystencji i czterech do bezzwłocznej eliminacji – lecz wszystko zależy od nas. Błogie uczucie wszechmocy! Jak to miło wyręczać Pana Boga, co, panowie?

Zasiał ciszę pełną lęku i niepewności. Nikt nie chciał się odezwać, więc Stańczak uznał, że pole zostawili jemu.

– Drodzy dżentelmeni, alternatywa jest nader prosta – albo głosujemy i mieniamy się z Mullerem, jak tego pragną pan hrabia, pan mecenas i grono bojowców, albo się wypinamy na Mullera, jak tego chcą pan magister, pan poczmistrz, pan radca i pan klecha. Nie znam tylko stanowiska pana redaktora. Gdy idzie o pana jubilera, to jestem pewien, że mimo swej małomówności głosowałby za wymianą…

Spojrzał pytająco na Bartnickiego.

– Jak będzie głosowanie, to się pan przekona, profesorze, czy pan zgadł – odparł chłodno jubiler.

– Wracajmy do naszych baranów. Mamy więc dwie opcje. Jeśli wybierzemy drugą opcję, vulgo:

odmowę – to trzeba będzie szybko przystąpić do zbiorowych modłów, z nadzieją, że Pan Bóg pofatyguje się osobiście, by przywrócić w Rudniku sprawiedliwość. Mam rację, proszę księdza?

– Módl się, bracie, aby Pan wygnał szatana z twej duszy i z twego umysłu!

– Dlaczego ksiądz sądzi, że taki inkub mieszka we mnie?

– Bo słyszę, co gadasz! Od samego początku głupie gadasz rzeczy i diabelskie, bracie mój!

– Przecież wyraziłem wiarę w Boską wszechmoc, wszyscy tu obecni są świadkami!

– Prawie wszyscy tu obecni strofowali cię już, człowieku, za to, coś paplał! Wyraziłeś wiarę?… O nie – kpiłeś z Boskiej wszechmocy!… Tyś chyba oszalał lub oddałeś się cały diabłu!

– Upewniam księdza, że nie. Owszem, bywało, że zazdrościłem Faustowi, księżulu… Jednak wytrwałem.

– Twoje słowa, całe to twoje jątrzenie, dowodzi czegoś zupełnie innego!

– Cały mój status, księżulu, od mieszkania do ubrania, dowodzi, że powiedziałem prawdę! Aczkolwiek wciąż choruję na brak gotówki -pozostaję istotą niezależną. Nikomu nie potrafiłem się zupełnie oddać, również diabłu, i dlatego nie zrobiłem takiej kariery jak ci, co w każdą niedzielę pędzą do mszy niosąc za pazuchą diabla lub kilku diabełków. A później, dzięki spowiedzi, zostawia się te diabły wewnątrz świątyni, i wychodzi się czystym jak dziewica. Pytanie matematyczne: ilu diabłów relegowanych spowiedzią z dusz pokutników mieści się na jednym metrze kwadratowym domu Bożego?

– Tak właśnie drwi każdy ateusz! – zagrzmiał ksiądz. – Bluźnicie chętniej niż myślicie, łatwo wam to czynić!

– Nieprawda!… Wcale, ale to wcale nie jest nam łatwo – rzekł Stańczak ciszej, głosem teraz wyzbytym szyderczego tonu. – Najwredniejszy katolik stąpa sobie przez życie łatwiej niż najprzyzwoitszy ateusz, proszę księdza, bo wie, że doktryna ubezpieczyła go. Macie tych klap bezpieczeństwa bez liku -od krzyżyka na szyi kanalii po spowiedź, dzięki której kanalia zostaje wybielona.

– Ujadasz przeciwko nieskończonemu miłosierdziu Pana Boga, bracie, a więc przeciwko najpiękniejszemu dobru! – zauważył Hawryłko. -Trudno wierzyć, byś sam tego nie rozumiał, jeśli

zatem agitujesz przeciwko dobru – czynisz to ze złej woli!

– Więcej jest we mnie bólu człowieka odtrąconego własnym umysłem od ołtarzy, proszę księdza, niż złej woli… Nieskończone miłosierdzie!… Nieskończone miłosierdzie Boże jako fundament doktryny to chwyt genialny, zezwalający łamać każdy zakaz, każde etyczne przykazanie tysiąckrotnie, bez strachu, że utraci się nagrodę ostateczną. Jedno żarliwe „tnea culpa" pod koniec plugawego żywota uchyla łotrowi furtkę do Raju. Tym łacniej wejdzie do Raju chrześcijanin, co żył uczciwie cały czas. Natomiast uczciwy ateusz musi być przyzwoity zupełnie darmo - wiesz jak to trudno? My nie mamy rajskich zaświatów…

– My nie mamy czasu na takie religijne rozgowory! – zdenerwował się znowu Mertel. – Panowie, decydujmy, bo czas gra przeciw nam!

Hrabia wtórował mu głosem łagodniejszym:

Tak, proszę panów. Dochodzi już północ, a my wciąż nie uzgodniliśmy wszystkiego…

– Właśnie! – przyłączył się Kortoń. – Najwyższy czas, by decydować! Więc kogo wymieniamy? „Precel", Zyga i…

– Chwileczkę! – powstrzymał Kortonia Sedlak. – Jeszcze nie zadecydowaliśmy… nie było zgody co do samej wymiany!

– I nie było zgody co do Zygi! – przypomniał Brus.

– Nie wolno się zgadzać na to, czego chce Muller! – ciągnął Sedlak. – Nie możemy przecież…

– Proszę mówić w swoim imieniu! – krzyknął Kortoń. – Liczba mnoga nie jest tu uzasadniona!

Odpowiedział mu, miast Sedlaka, ksiądz Hawryłko, i to głosem równie silnym:

– Jest! Jest uzasadniona! Nie wolno nam się zgodzić, bracia, na to, czego żąda zbir! Nie powinniśmy w ogóle rozpatrywać tego, żaden z nas nie może dopuszczać tej myśli, żaden! Kto to zrobi – ten wystąpi przeciw Bogu!

W ciszy, którą posiał swą groźbą Hawryłko, skrzyżowały się błyskawicznie spojrzenia gospodarza, adwokata i filozofa. Mecenasowi zaczęło świtać, że błądził piętnując Stańczakowe błazenady, a wszyscy trzej zrozumieli, że wznosząc barykadę wysoko, do samych Niebios, ksiądz postawił bardzo trudny szlaban układaniu się z gestapowcem, i że koniecznie trzeba rozbić ten mur, bo inaczej głosowanie pod ciężarem Bożego gniewu przyniesie klęskę zwolennikom planów hrabiego. Stańczak już wcześniej pojął, że ten rodzaj szantażu może się okazać decydujący; Krzyżanowskiemu zaświtało to dopiero teraz (więc dopiero teraz zrozumiał czemu profesor wciąż handryczy się z księdzem o sprawy Boskie). Sam był wierzący, lecz gdy już jasnym się stało, że problem Boga to w tej grze klucz do klęski lub do triumfu – podjął walkę osobiście:

– Słowem, według księdza, hrabia Tarłowski występuje przeciwko Bogu, pragnąc ratować swego syna, czy ordynatora szpitala, czy panów Trygiera i Ostrowskiego?

– Zostawmy to Panu Najwyższemu, bracia, w którego dłoni…

– Jest ksiądz tego pewien? – przerwał Hawryłce mecenas.

– Czego, synu?

– Że wszystko znajduje się w ręku Boga.

– Najzupełniej, synu.

– Wobec tego ksiądz jawnie bluźni. A dopiero co ksiądz piętnował rzekome bluźnierstwa profesora Stańczaka…

– Ja bluźnię?! – zaperzył się Hawryłko.

– Udowodnię to księdzu. Ksiądz był łaskaw stwierdzić przed chwilą, że absolutnie wszystko dzierży Pan Bóg, co oznacza, że według księdza Pan Bóg dzierży również wszelakie zło. Inaczej mówiąc: każda zbrodnia, każda krzywda, każda nikczemność i każde cierpienie znajdują się w Bożym ręku. Zatem to Przedwieczny jest odpowiedzialny – jest winowajcą każdego zła!

– Ależ nie!

– Ależ tak – mówiąc, że wszystko jest w ręku Boga, ksiądz zwalił wszystkie winy na Niego. Ja to mienię bluźnierstwem.

– Zło jest w rękach szatana!

– Brawo, to już postęp!… A może wszystko jest w ręce szatana?

– Ktoś, kto tak właśnie mówi, tkwi w niej na pewno!

– Przed chwilą powiedział ksiądz to samo o profesorze Stańczaku. Teraz okazuje się, że i ja działam z poduszczenia diabelskiego. Przyznam, że nie umiem tej możliwości wykluczyć, lecz jako prawnik znalazłbym dobre alibi dla siebie. Jeśli bowiem tkwię w łapie diabła – to nie przez własną słabość!

– A czyją?

– Boską, wielebny! Czy Bóg walczył z szatanem?

– Tak, i jak wiesz… Krzyżanowski nie dał dokończyć księdzu:

– I jak wiemy obaj – poniósł klęskę, bo musiał zawrzeć z piekłem pakt, na mocy którego szatanowi przypadła Ziemia niby orny grunt!

– To kłamstwo, Pan Bóg nie zawierał żadnego układu z diabłem!

– Rzeczywiście, wielebny ma tu zupełną słuszność – wsparł Hawryłkę Stańczak.

Zaskoczeni byli wszyscy, lecz ksiądz i adwokat najbardziej. Spojrzawszy jednak w źrenice filozofa Krzyżanowski się uspokoił i milcząco oddał mu pałeczkę tego biegu.

– Ksiądz ma słuszność – kontynuował Stańczak – gdyż Pan Bóg nie zawierał z szatanem żadnych umów, wcale się z nim nie układał. Pan Bóg go stworzył! Tu rodzi się pytanie: po co Stworzyciel stworzył szatana? Odpowiedź jest prosta: bo bez niego byłby niepotrzebny. Gdyby nie istniało zło produkowane przez szatana – nie istniałaby przyczyna modłów o ratunek, czyli baza kultu! Tak to właśnie jest, panowie – w samochodzie Zbawiciela diabły pracują jako tłoki, tylko nie widać ich pod maską.

– Boże mój!… – szepnął Hawryłko – Nigdy nie byłem wyznawcą stosów.,.

– Ale mnie chętnie by ksiądz spalił – roześmiał się Stańczak. – I za co? Za to jedynie, że ufam Pismu Świętemu! Przecież jeśli wierzyć tym świętym księgom, a nie mamy innego źródła -to Pan Bóg stworzył szatana do wykonywania odpowiedniej roboty, bo sam nie chciał brudzić sobie rąk!

– Jakiej roboty?! – jęknął ksiądz z miną człowieka półprzytomnego wskutek bólu.

– Już mówiłem jakiej. Tej diabelskiej, proszę księdza, którą codziennie oglądamy wokół. Pan Bóg ją stworzył, a diabeł ją uprawia. Wszystko to jest opisane w Piśmie Świętym, radziłbym księdzu przeczytać; proszę mi wierzyć – warto. Tam właśnie stoi czarno na białym, że Pan Bóg jest twórcą zła.

– Kłamiesz! – zaskowyczał ksiądz.

– Nigdy nie kłamię, jeśli nie mam z tego korzyści. A jaką miałbym korzyść z przekłamywania Pisma Świętego? Czyż nie zostało tam powiedziane, że Bóg jest twórcą wszechrzeczy, proszę księdza? A nie może On być twórcą wszechrzeczy, nie będąc zarazem twórcą zła. Jeśli tak – to On stworzył księcia piekieł i On skazał Ewę na wydawanie dzieci strachu.

Przerwało filozofowi bicie zegara ściennego. W ciszy pełnej napięcia, w półmroku wonnym od aromatycznego tytoniu fajki profesora i od płonących knotów, a haftowanym dymem papierosów oraz cygaretek – rozbrzmiało dwanaście uderzeń niczym dudnienie dzwonów wieszczących Apokalipsę rudnicką. Gdy zegar zamilkł - filozof przywrócił realność, przywracając dyskurs:

– Rozważaliśmy czyim dziełem jest ten podły świat. Jest on dziełem Stworzyciela naszego…

– Takim go uczynili źli ludzie, a nie Bóg! – zaprotestował ksiądz Hawryłko, wykrzesując resztki energii.

– Czyż nie głosicie z ambon, że ludzie stają się źli wskutek działalności diabła? A diabła, co ustaliliśmy przed chwilą, stworzył Stworzyciel, gdyż On stworzył wszystko na tym padole płaczu. Z czego wynika, że szatan to lokaj Pana Boga.

– Apage!!

– Ksiądz przeciwko mnie to mówi?

Mówię to przeciwko diabłu, który w tobie siedzi i podjudza cię do gadania bzdur!

– Jakich bzdur, proszę wielebnego? Jeśli szatan…

– Szatan to upadły anioł, buntownik! A nie żaden lokaj Pana Boga, szalony człowieku!

– Dobrze, przyjmijmy chwilowo, że nie lokaj, tylko zwycięski buntownik. Zwycięski, bo wywalczył sobie niezależność i dysponuje wszechmocą jako operator zła. Będąc logikiem napotykam tu absurd logiczny – dwie istoty wszechmocne i wzajemnie się zwalczające bez rezultatu… Czy wszechmoc z definicji nie jest stuprocentowo skuteczna?… Widząc taki absurd wolę jednak uważać, iż diabeł to sługa lub współpracownik Przedwiecznego.

– Diabeł nie jest współpracownikiem, tylko wrogiem Zbawiciela, o czym wiedzą wszyscy, a ty tego nie wiesz, mózgowcu?!

– Jeśli tak, to znaczy, że diabeł jest górą. Świat pęka od zła, a Pan Bóg nie może temu zapobiec. Dusze milionów osobników są wiedzione przez szatana do zguby, a Pan Bóg nie umie temu przeciwdziałać, choć pono pragnie, aby wszyscy ulegli zbawieniu!

– Człowiek dostał od Pana Boga wolną wolę i winien sam bronić czystości swej duszy!

– Mój Boże, ja nie umiem nawet obronić czystości moich własnych myśli… – westchnął Stańczak. – Ciekawe od kogo człowiek dostał wszelaką słabość… No ale po to są kapłani, żeby człowiek mógł u nich szukać wspomożenia… Mnie, na przykład, dobrze by zrobiło logiczne wspomożenie ze strony księdza w sprawie nie tylko wszechmocy Boskiej, ale i wszechwiedzy Przedwiecznego. Pan Bóg, jako wszechwiedzący, czyli znający także przyszłość, musiał wiedzieć, że świat zamieni się w kupę gnoju, a większość ludzi w bydlęta. Czemu więc nie stworzył lepszego świata i lepszych ludzi, tylko wyprodukował bubel? Jeśli zaś błąd produkcyjny był typowym „wypadkiem przy pracy" – czemu nie dokonał później korekty produktu? A jeśli nie dokonał to jakim prawem przypisujecie Mu wszechmoc?!

Tylko dla ostatniego zdania, puentując, Stańczak podniósł głos do prawie krzyku. Hawryłko odpowiedział mu równie gniewnym głosem:

– Gadaj zdrów! Całą swoją gadaniną nie zmienisz, przeklęty masonie, wielkości Zbawiciela! Nie odbierzesz Mu ani wszechwiedzy, ani wszechmocy!

– Gdzieżbym śmiał, proszę księdza! Niech ksiądz się nie boi…

– Ja się nie boję!

– … Niech ksiądz się nie boi dialektycznego bełkotu filozofa. Proszę się raczej bać faktów. Choćby tych, które doktor Hanusz mógłby księdzu relacjonować w nieskończoność. Proszę go zapytać o dzieci konające na szpitalnych łóżkach i o rodzicielki próbujące u wszechmocnego Boga wybłagać zdrowie tych pędraków. Może Starzec ma kłopoty ze słuchem, więc te kobiety za cicho się modlą, co? Ale nawet przy kłopotach ze słuchem winien chyba słyszeć grzmot dział? Myślę tu, proszę księdza, o bitwach i o kapelanach dwóch walczących ze sobą wojsk. Taki kapelan cały czas modli się do Niebios, błagając, aby jego armia zwyciężyła. Dla Pana Boga te przedbitewne i bitewne modlitwy kapelanów muszą być bardzo krępujące, stwarzają bowiem dylemat: komu tu pomóc? A gdy jeszcze sztandary obu walczących stron są haftowane wizerunkami świętych czy wizerunkami samego Chrystusa Pana… Dzielenie miłosierdzia i wszechmocy między tych,

co się wzajemnie nienawidzą lub próbują eksterminować – to dylemat ciężki jak sto diabłów, nie zazdroszczę Przedwiecznemu tej roboty, proszę księdza. I rozumiem, że w takich sytuacjach nie może On być wszechskuteczny jako pogotowie ratunkowe…

Ksiądz Hawryłko, miast kontynuować spór, złożył dłonie i bezgłośnie się modlił. To odebrało głos Stańczakowi i zapadła posępna cisza. Przerwał ją mecenas Krzyżanowski, chrząkając delikatnie (jakby pragnął wszystkich obudzić), a potem mówiąc:

– Cóż… Pan Bóg nie uwolni nas od obowiązku, panowie… Prowadziliśmy tu dyskusję na temat statusu diabła i roli diabła… Myślę, że dla każdego jest jasne, iż diabeł, z którym my mamy do czynienia, to Gestapo…

– A personalnie Muller! – uściślił Kortoń.

– Właśnie, infernalny Muller… Nie twierdzę, że przechytrzymy Mullera, gdy wyrwiemy z jego łap kilku wartościowych ludzi, ale twierdzę, że poniechanie tego byłoby zbrodnią…

– To znowu rodzaj szantażu! – zaprotestował Małe wieź. – Wypraszam sobie tę bzdurną paralelę!

– Panowie, ja proszę tylko o jedno – ciągnął niezrażony adwokat. – Proszę, byście jeszcze raz się zastanowili, czy życie nożownika i sutenera jest warte tyle samo, co życie ludzi, których możemy uratować dzięki wymianie.

– Nie jest warte tyle samo, ale ten fakt nie stanowi dostatecznego argumentu na rzecz wymiany! – oświadczył Brus

– Słusznie – poparł go Malewicz. – Możemy wyżej cenić aresztowanych przez Gestapo, lecz nie możemy sami wydawać jakichkolwiek ludzi w ręce Gestapo!

– A nie pomyśleliście o tym, że zaniechanie takiej gry równa się wydaniu przez was w ręce Gestapo ludzi, których Szwab już aresztował i chce rozstrzelać? – spytał Mertel. – Pytanie jest proste: kogo warto ocalić, grupę patriotów czy grupę mętów?

– Pytanie jest czysto retoryczne – zauważył Kłos.

– A odpowiedź może być tylko jedna! skwitował Kortoń. – Problem wszelako w tym, że nożownik i sutener to dwóch, a my musimy mieć czterech!… Proponuję tego kłusownika, który kiedyś postrzelił gajowego Kaperę. Nie znam

jego nazwiska, lecz wszyscy wiemy, że kłusuje, i wszyscy wiemy, że pędzi bimber, którym rozpija chłopów…

Ksiądz przestał się modlić i krzyknął:

– Popełnicie śmiertelny grzech! Niewybaczalny grzech! Nie wolno wam ingerować w wyroki Opatrzności!

– Co ksiądz gada! – zdenerwował się Mertel. – Jak zasadzką leśną odbijamy chłopaka wiezionego na śmierć przez Niemców, to też ingerujemy w wyroki! I co – tego nam nie wolno, proszę księdza?!

– Twoja zasadzka, synu, i jej powodzenie, to jest właśnie wyrok Opatrzności. Ale nie wolno wam robić tego w taki sposób, w jaki dzisiaj chcecie! Nie wolno wam jednego niewinnego ratować od śmierci śmiercią drugiego człowieka!

– Dużo gorszego człowieka! – sprzeciwił się Kortoń.

– Kto wam dał prawo do takiego rozsądzania ludzi, bracie?! A jeśli uzurpujecie sobie to prawo – to jak tę uzurpację wytłumaczycie na Sądzie Bożym?!

– Teorią mniejszego zła, proszę księdza – rzucił filozof.

– Zostawcie to Panu Bogu, bracia…

– Zostawianie walki ze złem Panu Bogu było praktykowane od bardzo dawna, wielebny, przez dziesiątki wieków, i skutek jest żaden – nie ustąpił profesor. – A już trzy wieki przed narodzeniem Chrystusa facet o imieniu Epikur… Ksiądz wie kto zacz Epikur?

– Pewnie mędrek podobny tobie, bracie! -fuknął Hawryłko.

– Podobny, wszelako trochę bardziej hedonista niż ja. I Grek, a nie Słowianin. Jednak też filozof… No więc ów Grek, proszę księdza, stawiał kwestię mniej więcej w taki sposób: albo Bóg chce usunąć zło i nie może, albo może i nie chce, albo nie może i nie chce, albo może i chce. Dalej szedł rozbiór tych wariantów; jeśli chce i nie może -to jest słaby, co nie przystoi Bogu; jeśli może i nie chce -to jest nieżyczliwy, co również kiepsko pasuje do Boga; jeśli nie może i nie chce – to jest i słaby, i nieżyczliwy, a więc nie jest Bogiem; wreszcie jeśli chce

i może, a tylko ta postawa godna byłaby Boga prawdziwego -to czemu na Ziemi jest tyle zła, czemu Bóg nie usuwa zła i producentów zła, czyli sukinsynów?

– Może chce, byśmy czynili to w Jego imieniu? – podsunął Krzyżanowski. – Może wspomaga tylko aktywnych, czynem walczących przeciwko złu świata? Do tego mamy właśnie okazję…

– Szatan podsuwa wam okazję do śmiertelnego grzechu! – zakwilił Hawryłko. – Wasze mniejsze zło jest omamem prowadzącym na manowce piekielne, bracia! Zostawcie sprawę Zbawicielowi! Niezbadane są wyroki Pana, i nawet to, co budzi nasze cierpienie, co nas boli, może być…

– Nawet musi być, proszę księdza! wycedził Stańczak, nie dając dokończyć księdzu, gdyż Krzyżanowski sygnalizował już wzrokiem konieczność uciszenia proboszcza. – Musi być tym złem, które na dobre wyszło, bo jak wiemy „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło", i wiemy również, że „cierpienie uszlachetnia", zatem każde cierpienie uszlachetnia! A pamiętajmy i o tym, że przecież cierpienie otwiera ludziom bramy Raju, więc Muller jako rozwalacz ludzi pełni na Ziemi funkcję biletera Raju – funkcję dobroczynną! W Niebie ten sam Muller będzie zaś grał rolę pokutnika skruszonego i zbawionego, czyli ułaskawionego „miłosierdziem nieskończonym". Formalnie więc może tam dochodzić do kolizji, gdy na niebiańskich deptakach ofiary Gestapo i NKWD będą spotykały gestapowców i enkawudystów. Ale czy będą miały obowiązek kłaniać się wszystkim przechodniom?

– Ten Muller za cholerę nie zostanie zbawiony! – zgrzytnął zębami policjant.

– Wolne żarty, przodowniku! Jeśli zostanie rozgrzeszony – a przez jakiegoś szkopskiego wikarego będzie rozgrzeszony, gdy tylko zechce pójść do spowiedzi – to zostanie zbawiony! Pamiętaj pan, że zdaniem Ewangelistów większa radość w Niebiesiech z jednego skruszonego łotra…

– Ale Pismo Święte mówi, że prędzej wielbłąd przejdzie przez igielne ucho niż łotr wejdzie do Nieba! – popisał się erudycją Godlewski. – Mam rację?

– Prawie, przodowniku, bo tam chodziło nie o łotra, tylko o bogacza, który będzie miał trudność przy wchodzeniu do Królestwa Niebieskiego. Notabene mało kto wie, że ten fragment Ewangelii mówi o bramie, a właściwie o furtce w murach Jerozolimy, furtce zwanej „uchem igielnym", gdyż tylko pieszy mógł się nią przecisnąć. Zaś bogacze, jeśli dobrze pamiętam, przez parę wieków kupowali sobie w Kościele całkowite odpuszczenie wszelkich grzechów, nawet „in blanco", czyli po kres żywota. Mieć odpust wszelkich grzechów z góry, zanim się je popełniło – to mi się podoba, księżulu!

– Tych… tych starodawnych błędów Kościół już nie… – próbował tłumaczyć Hawryłko.

– Tak, tak, to już prehistoria. Ale wciąż aktualna jest zasada, że większa radość w Niebiesiech z jednego skruszonego łotra niż ze stu ludzi świętych. Wasz Bóg bardzo się ucieszy mogąc przytulić kapitana Mullera…

– Dosyć tego! – spiorunował filozofa Malewicz, widząc, że Hawryłko znowu ukrył twarz w dłoniach i pochylił głowę. – Dosyć już!

– Jestem identycznego zdania – rzekł Bartnicki. – Pan profesor posuwa się za daleko…

– Doprawdy, waluciarzu?

– Tak, panie profesorze. Przy całym szacunku dla pana erudycji i logiki – ja również nie mogę już tego słuchać. Po co pan się tak znęca nad księdzem proboszczem?

– Drogi waluciarzu…

– Czemu pan się pozwala zwać „waluciarzern", panie Bartnicki? – rozgniewał się Kłos.

– Bo jestem waluciarzem, panie redaktorze, więc to mnie nie obraża.

– A mnie obraża, gdy pan Stańczak mówi: „pigularzu" – zawołał Brus.

– Tak jakby nie był pigularzem! – prychnął Stańczak. - Lub jakby pan Kłos nie był pismakiem! Czy pana obraża termin „glina", panie przodowniku?

– A glinuj se pan, profesorze – wzruszył ramionami Godlewski. - Lecz może już nie napadaj pan księdza proboszcza, co?

– Pytałem właśnie pana Stańczaka dlaczego to robi – przypomniał jubiler.

– Dlatego, że ksiądz proboszcz, strasząc nas śmiertelnym grzechem, nie tylko mija się z prawdą, ale znowu bluźni, gdyż neguje całą istotę bytu swego Boga, cały Jego sens istnienia, Jego zawód!

– Jaki zawód?

– Pan się chyba urywał na wagary z lekcji religii, przyjacielu!… Mówiłem już – tym zawodem, tą profesją, tym sensem istnienia Chrystusa jest wybaczanie! – stwierdził filozof.

– Tak jest, profesor ma słuszność! – przytaknął Krzyżanowski. – Możemy bez obaw podjąć decyzję w sprawie więźniów Mullera, i to nam wcale nie zamknie drogi do Raju!

– Absolutnie nie zamknie, panie mecenasie – potwierdził Stańczak. – Niebo jest pełne skurwysynów, którym wybaczono.

Krzyżanowski osłupiał i zrobił się blady jak człowiek policzkowany soczyście. Patrzył na filozofa wzrokiem pełnym wyrzutu, niczym spiskowiec piętnujący zdradę partnera. Nie wiedział co jeszcze rzec. Wyręczył go Sedlak:

– No to chyba powiedzieliśmy sobie wszystko, proszę szanownych panów… Nie mam zamiaru dalej uczestniczyć w tej błazenadzie i strzępić języka po próżnicy.

Wstał, odsuwając krzesło, a prawie równocześnie uniósł się radca Malewicz, mówiąc:

– Wychodzę z panem, panie naczelniku.

– Jaka piękna komitywa! – klasnął w dłonie Mertel. – Nie wiedziałem, że i pan radca jest towarzysz. Przy okazji wyszło z worka czerwone szydło!

– Z pańskiego łba nigdy nie wyjdzie patriotyczne mydło i powidło, które przyćmiewa panu rozsądek, bo chyba nie rozum! – odwarkną! Malewicz. – Nie jestem komunistą, ani nawet socjalistą czy zwolennikiem jakiejkolwiek lewicy, co wszakże tutaj nie ma znaczenia. Tu znaczenie ma taki lub inny stosunek wobec układania się z Gestapo. Nie przyłożę ręki do tego niezbyt zbożnego dzielą!… Owszem, chciałem dyskutować, przekonywać kolegów, ale widzę, że to istotnie bezcelowe. I zbyt męczące, już prawie druga, muszę wypocząć.

Skrzypnęło trzecie krzesło odsuwane od stołu – krzesło lekarza.

– Ja też nie zostałem przekonany, panie mecenasie. Pan daruje, panie hrabio… I proszę nam nie wmawiać, że opuszczając to posiedzenie skazujemy profesora Stasinkę, bo to demagogia!

Brus podniósł się jako czwarty i zwrócił do Kortonia oraz Mertla, świdrując tego drugiego wyzywającym wzrokiem:

– Proszę nas też nie przekonywać o obowiązkach patriotycznych, szanowni wodzowie sił zbrojnych Lechistanu! To już nie podziała, a wasze zawoalowane groźby mam gdzieś!

– Bardzo pan dzielny, panie magistrze! -zadrwił ponuro Krzyżanowski. – Jednak, moim

zdaniem, uciekanie przed odpowiedzialnością znamionuje tchórzów!… Powiedzcie no, panowie uciekinierzy – czy widzicie jakąkolwiek inną niż wymiana szansę na uratowanie tych czterech?

– Jest chyba taka szansa… – zawahał się Malewicz,

– Proszę mówić, słuchamy, panie radco.

– Trzeba twardo powiedzieć temu Mullerowi, że w grę wchodzi tylko wykupienie czterech zakładników, bez wskazywania kogokolwiek na ich miejsce.

– Kapitan Muller się nie zgodzi – rzekł hrabia. – Mówił jasno, że bez wymiany nie dojdzie do transakcji, nie będzie żadnego układu.

– Nie zgodzi się?… Jeśli się nie zgodzi, to osiemdziesiąt tysięcy dolarów przejdzie mu koło nosa! Sądzicie, że on nie umie liczyć? Że będzie taki głupi, by machnąć ręką na fortunę?

– Jasne, że nie będzie! – uradował się Godlewski. – Muller nie jest idiotą, nie zrezygnuje z takiego łupu!

Bartnicki był podobnego zdania: – Może to nie jest pewne jak dwa plus dwa równa się cztery, ale bardzo prawdopodobne.

– I ja tak uważam! – doszlusował Kłos. -Muller się zgodzi, na pewno się zgodzi!

Perspektywa honorowego wyjścia odprężyła twarze. Coraz więcej źrenic promieniowało ulgą. Krzyżanowski był trochę skonfundowany, ale nie protestował:

– Cóż, jeśli tak panowie uważacie… A pan, panie hrabio?

– Ja podporządkuję się każdej decyzji, którą panowie uzgodnicie; w tym celu zaprosiłem was do mojego domu. Mam wszakże warunek – decyzja musi być jednogłośna.

– To może być trudne – zmartwił się Kłos.

– Tak, ale chcę mieć werdykt jednogłośny.

– Dlaczego trudne? – spytał Brus. – Do tej propozycji nie może być zastrzeżeń, jest najlepsza.

Hanusz kiwnął potakująco głową. Krzyżanowski zaczepił Sedlaka, jedynego dysydenta, który wciąż nie wyraził aprobaty:

– A pan, panie naczelniku? Czy to rozwiązanie razi pana?

Nie, to dobry pomysł… Trzeba było od tego zacząć, a oszczędzilibyśmy sobie kupę nerwów i głupich słów, panie mecenasie.

– Więc proszę do stołu, spełnijmy formalność – dyrygował Krzyżanowski. – Będziemy głosować, proszę panów.

Radca, lekarz, jubiler oraz naczelnik poczty wrócili do stołu i usiedli.

– Będziemy głosować przez podniesienie rąk. Kto jest za…

Nim zdążyli unieść ręce, gospodarz przerwał Krzyżanowskiemu:

– Chwilka, panowie, zapomniałem poinformować panów o czymś ważnym. Chcę uprzedzić, że jeśli koncepcja pana radcy Malewicza zostanie przegłosowana, to ja ją wykonam na pewno. Powstrzymać mnie nie będzie już mogło nic!

– Przecież żaden z nas w to nie wątpi, panie hrabio – oznajmił Hanusz.

– Nie wiem, czy pan mnie dobrze zrozumiał, panie doktorze. Ja uprzedzam, że jeśli tę propozycję przegłosujemy, to zostanie ona bezwzględnie wykonana.

– Co to znaczy: bezwzględnie? – zaniepokoił się Brus.

– To znaczy, że bez względu na wszelkie późniejsze obiektywne zjawiska lub na deklaracje panów. Gdyby któryś spośród panów dla jakichś przyczyn cofnął potem swój glos – będzie za późno, bo ja wykonam to, co zostało przegłosowane.

– Dlaczego ktoś miałby cofać swój głos? -zapytał Brus, patrząc dookoła. – Jeżeli to się uda, ocalimy czterech ludzi nie świniąc swoich sumień – czyż może być coś lepszego w tej sytuacji, proszę panów? Byle tylko Muller się zgodził na to.

Godlewski poklepał dłonią kolano, pełen entuzjazmu:

– Kurka wodna, nie ma co się bać! Zgodziłby się nawet za połowę tej forsy!

– No to głosujemy, proszę panów! – obwieścił Krzyżanowski. – Kto akceptuje propozycję pana radcy Malewicza – niech podniesie rękę!

Trzynaście dłoni zawisło nad głowami. Krzyżanowski podziękował współuczestnikom i podsumował:

– A więc jest decyzja, proszę panów! Dzięki Bogu! Już wątpiłem w znalezienie wspólnej platformy…

– Kamień z serca! – rozradował się Kłos. -Trzeba to opić, panowie!

Godlewski i on chwycili karafki, napełnili wszystkie kieliszki i czekali aż hrabia lub mecenas wzniesie toast, a tymczasem Stańczak odezwał się minorowo:

– Jeśli mam jutro umierać…

Przerwał, by popatrzeć na swój zegarek i na zegar ścienny.

– … Oh, pardon, to już dzisiaj, proszę kolegów… No więc jeśli mam dzisiaj umrzeć – wypiję z przyjemnością, bo może to być ostatnia moja przyjemność w tym wcieleniu.

Bartnicki pierwszy zwerbalizował ogólną ciekawość:

– Dlaczego miałby pan umrzeć, panie profesorze?

– Bo każdy musi umrzeć, drogi waluciarzu, to jedyny pewnik człowieczej egzystencji.

– Ale dlaczego miałby pan umierać właśnie dzisiaj?

– Dlatego, że Muller istotnie może połasić się na tę górę dolarów bez dodatku, czyli bez czterech ofiar wskazanych w celu zamiany przez pana hrabiego. A to będzie oznaczało, że czterech spośród tu siedzących jeszcze dzisiaj pożegna się z życiem.

Znowu nieme pytanie zadało jedenaście par oczu, gdy dwunasty słuchacz, policjant, zapytał ustami:

– O czym pan mówi, panie profesorze?!

– Mówię o tym, gliniarzu, że pan hrabia spełni dużą część, ale nie całość żądań kapitana Mullera. Z wielkim prawdopodobieństwem można tedy sądzić, że Muller przez chciwość zaakceptuje to. Zaakceptuje klnąc w duchu, lecz zaakceptuje. I co nastąpi wówczas? Po sprzedaniu panu hrabiemu czterech zakładników Muller będzie miał bilans rozchrzaniony, vulgo: niedobór, będzie więc musiał aresztować czterech innych ludzi, żeby uzupełnić swoją dziesiątkę. I kogo wybierze? Znamy już jego kryteria wyboru – Muller sięga tylko po czołowe figury Rudnika. Zrobił tak wczoraj, i dzisiaj uzupełni dziesiątkę w ten sam sposób. A wszystkie jeszcze nie aresztowane figury Rudnika siedzą przy tym stole.

Profesor skończył, wziął serwetkę i wytarł ślinę dookoła ust. Panowała cisza, gdyż słuchaczy sparaliżowało przemówienie pełne nieodpartej logiki. Mimo to Godlewski rzekł z nadzieją:

– Może tego nie zrobi, jak Boga kocham!…

– A co zrobi?! – krzyknął Brus.

– Może aresztuje pierwszych lepszych, na ulicy… – podsunął Kłos.

– Założy się pan, redaktorze? – spytał Krzyżanowski, gasząc papierosa.

– Mamy do czynienia z sadystą! – przypomniał Kortoń. -Ze zwyrodniałą bestią!

– Gówno prawda, mamy do czynienia z typowym gestapowskim służbistą, i z nietypowym, bo zbyt zachłannym łapownikiem, to wszystko! -sprzeciwił się Malewicz.

– Może jednak nie zrobi… – powtórzył Godlewski, ocierając czoło z potu.

– Zrobi! – uciął paplaninę Stańczak. – Zrobi to tym łacniej, że będzie wściekły, iż nie wypełniono jego drugiego żądania, proszę panów. Ergo – czterech spośród nas to już żywe trupy. Byłoby szczęściem w nieszczęściu, gdyby Muller zdecydował się na mnie i na księdza, bo tylko my dwaj nie mamy rodzin, żadnych żon, dzieci czy wnucząt, więc tylko po nas dwóch nie zostałyby wdowy i sieroty w Rudniku. Ale obawiam się, że kapitan Muller może nie brać tego pod uwagę. Radziłbym wszystkim tatusiom udać się teraz do domów dla odprawienia rytualnych ceremonii.

– Jakich ceremonii?! – spytał mokry z przerażenia Kłos.

– Pożegnalnych, redaktorki:. Wie pan – buziaki, testamenty, dobre rady życiowe dla synów i córek, etcetera. Aha, byłbym zapomniał – trzeba też wskazać połowicom lub potomstwu skrytki z twardymi i miękkimi. Niektórzy ujawnią te Sezamy niepotrzebnie, ale taka już jest natura loterii – ktoś wygrywa, a ktoś inny dostaje w dupsko… I radzę się spieszyć, bo za kilka godzin dla czterech będzie już zbyt późno, proszę panów.

Żadna wcześniejsza milcząca przerwa w dyskusji nie była tak głęboka. Kilku popatrzyło na Hawryłkę, ale ten opuścił głowę i znowu bezgłośnie się modlił.

– Nie radziłbym pryskać do krypty lub do zakrystii, raczej do knieji, proszę kolegów – poradził Stańczak, ziewając szeroko.

– Uciekać do lasu?! – zdumiał się lekarz.

– Woli pan do grobu? – spytał Kłos.

– O szpital nie musi się pan martwić, doktorze – pocieszył lekarza filozof. – Profesor Stasinka da sobie radę bez pana.

Malewicz złapał się za głowę, wzdychając:

– To wszystko nie ma sensu!

– Chyba, że… – chciał rozwinąć jakąś myśl Sedlak.

– Proponuję wrócić do dyskusji – uprzedził go Mertel. – Pan dyrektor Kortoń wspomniał o tym kłusowniku-bimbrowniku, jak mu tam?…

– Nie wiem, nie znam nazwiska tego faceta, panowie – rzekł Kortoń.

– Ja znam – mruknął Godlewski. – Basiniec… Basiniec Józef, proszę panów…

Na dworze grzmiały wichura i ulewa, niczym „fortissimo" trąb zwiastujących Sąd Ostateczny.

Загрузка...