AKT IV

Bigos zjedzono przy palących się żarówkach. Na dworze królowała już ciemność. Silny wiatr zapowiadaj burzę od paru godzin, ale burza się nie spieszyła, nie było nawet deszczu. Gdy stół został uprzątnięty, gdy czyste popielniczki i pełne karafki zawładnęły blatem – hrabia wykorzystał sposób mecenasa Krzyżanowskiego, pukając w szkło oczkiem sygnetu, by zgasić gwar. A kiedy zapadła cisza – odezwał się głosem trochę niepewnym, bojaźliwym, chwilami łamiącym się, lecz nie histeryzujące:

– Panowie… Panowie, winienem… winienem teraz przejść do najtrudniejszej części propozycji Mullera… to znaczy żądania Mullera… Bo ta decyzja, którą… którą właśnie podjęliśmy w sprawie trzech… w sprawie czterech zakładników… to połowa decyzji… A nawet nie polowa – to jedynie wstęp do sprawy dużo trudniejszej…

Po raz kolejny grobowa cisza owładnęła salą. Słychać było tylko alergiczny katar Krzyżanowskiego, gdyż mecenas nie mógł oddychać bez lekkiego świstu. Razem z dymem rozprzestrzeniał się wokół głów strach – przeczucie kataklizmu zaszczepione tonem gospodarza. Brus odezwał się pierwszy:

– Więc to jeszcze nie koniec?…

– Coś mi wygląda na to, że dopiero początek! – sapnął Malewicz.

Hanusz wbił się wzrokiem w twarz Tarłowskiego:

– Panie hrabio… -Tak?

– … Panie hrabio, pan nam powiedział, że Muller chce wziąć pieniądze za czterech zakładników!

– On żąda nie tylko pieniędzy… Twierdzi, że musi mieć dziesięciu zakładników…

– Że musi rozstrzelać dziesięciu zakładników, czy tak? – spytał Kłos.

– No… jeśli winowajcy… jeśli sprawcy wysadzenia pociągu nie zgłoszą się sami do jutra rana…

– Wiemy, iż się nie zgłoszą! – przypomniał Malewicz. -… Zatem gdy wykupimy czterech aresztowanych, Muller aresztuje czterech innych ludzi, żeby bilans się zgadzał. Dobrze mówię, panie hrabio?

– Tak, dobrze.

Kolejną fazę śmiertelnej ciszy przerwał bolesny głos księdza:

– A wam się wydawało, że uratowaliście cztery żywoty…

Tarnowskiego paraliżował strach, lecz nie mógł czekać dłużej.

– Najgorsze jest to, proszę panów, że Muller żąda, by mu wskazać tych czterech!

– Co?!!!

Ów chóralny krzyk wydało kilka gardeł, ale przodownik Godlewski jeszcze nie rozumiał:

– Nie rozumiem, panie hrabio. No… przecież właśnie wybraliśmy tych czterech i wskażemy ich…

Hrabiego uprzedził Krzyżanowski, tłumacząc Godlewskiemu:

– Panie przodowniku – Muller zażądał, by oprócz czterech do wykupienia wskazać również czterech do aresztowania.

– Do zamiany! – pomógł Brus.

– Czyli do rozstrzelania! – spuentował Malewicz.

– I pan przyjął to żądanie, panie hrabio? -zdziwił się Hanusz.

– Ja tylko wysłuchałem Mullera, natomiast przyjąć lub odrzucić to żądanie musimy razem, tutaj i teraz, proszę panów.

– A jeśli odrzucimy?

– Wówczas nie dojdzie do transakcji, cała sprawa upadnie, bo ten drugi wymóg Muller postawił jako warunek sine qua non.

Malewicz klepnął się dłonią w kolano, niby człowiek rozbawiony świetnym żartem.

– Więc to dlatego… dlatego spotkał nas zaszczyt siedzenia przy rodowym stole Tarłowskich hrabiów! Chce pan, panie hrabio, uczynić odpowiedzialność za zbrodnię odpowiedzialnością zbiorową, przerzucić ją na nasze sumienia!

– Rzeczywiście, panie radco – przyznał Tarłowski. – Na was i na mnie. Sam nie mógłbym tej decyzji podjąć.

– Takiej decyzji nikomu nie wolno podejmować, bracia! – zagrzmiał Hawryłko, piorunując hrabiego wzrokiem.

Kilka osób (Malewicz, Hanusz, Brus i Sedlak) przytaknęło księdzu, kiwając głowami. Lecz wstał tylko doktor. Odsunął krzesło gwałtownie, aż zaskrzypiały klepki pawimentu, i wycedził nienaganną francuszczyzną:

– Merci bien, monsieur le comte! Je ne veux pas participer! [1]

l ruszył ku drzwiom bez pożegnania. Ośmielony przez Hanusza Brus wstał także, mówiąc:

– Pan chyba sfiksował, panie hrabio, sądząc, że weźmiemy udział w tym… w tym zabijaniu! Ja również powiadam: pas! Nie akceptuję tej brudnej gry!

Będącego już blisko drzwi Hanusza dogonił zjadliwy głos Mertla:

– Mes felicitations, cher docteur!… Oh, pardonnez moi – cher directeur! [2]

Hanusz odwrócił się zdziwiony.

– Pan mówi do mnie?

– Najwyraźniej tak, bo tylko pan wśród nas jest lekarzem, cher docteur. A mówię po francusku, bo pan tak ładnie się odezwał tym językiem ludzi kulturalnych. Jeszcze raz: mes felicitations, monsieur le directeur! [3]

– O co panu chodzi?!

– Zadziwiające!… Mówi pan tak dobrze po francusku, a nie zrozumiał pan prostego wyrażenia? Złożyłem panu gratulacje, panie dyrektorze szpitala miejskiego!

– Nie jestem dyrektorem, panie Mertel!

– Dzielą pana od tego tylko cztery kroki. W momencie, kiedy pan przestąpi próg i opuści nas, nie chcąc brukać swego sumienia – zatwierdzi pan wyrok na profesora Stasinkę, którego przecież mamy wykupić.

Hanusz przyłożył sobie dłoń do czoła, jakby pragnął sprawdzić temperaturę, i szepnął:

– A nie mówiłem?… Przewidziałem ten zarzut…

– Tak, mówił pan już o tym, i to bardzo rozczulająco, nieomal się popłakałem ze wzruszenia! – ciągnął bezlitośnie Mertel. – Czy teraz będę musiał zapłakać nad pańską niewdzięcznością wobec przełożonego, panie Hanusz? Czy pan wie co pan robi? Czy to ma być takie nieskomplikowane – profesor Stasinka idzie pod mur, a zastępca profesora obejmuje jego fotel, jego gażę, cały jego urząd? Ca m'est bien egal [4], lecz…

– Jak pan śmie tak mówić?! To podłość, panie Mertel!… Zresztą moja absencja nie zmieni wyniku głosowania.

– Pańska absencja, doktorze – wsparł Mertla Kortoń – zarazi innych nadwrażliwców i spowoduje sekwencję uchylania się od odpowiedzialności dla jakichś prywatnych kalkulacji. Kiedy pan wyjdzie – wyjdzie jeszcze kilku, których już parzą te krzesła, mógłbym ich wskazać bez trudu. I wtedy cała inicjatywa runie, nie uratujemy nikogo.

– Ale i nie zabijemy nikogo! – stwierdził Brus.

– Przeciwnie, zabijemy najwartościowszych, bo nie wydrzemy ich z rąk Gestapo, mimo że los dał nam taką szansę!

– Tylko że jak komuś los daje obok szansę awansu… Cóż, stołek dyrektorski to stołek dyrektorski… – wycedził Mertel, dziurawiąc wzrokiem Hanusza.

– Na miłość Boską, ja nie dlatego! – zaperzył się Hanusz. – Ja po prostu uważam, że… że nie powinniśmy…

– Pan po prostu uważa tak samo, jak pan magister Brus – że panu nie wypada uświnić sobie rączek! – strzelił do lekarza Kortoń. – Że pan nie będzie się bawił w kata! Bo pan jest taki przyzwoity…

– Staram się, panie Kortoń, czego po panu nie widać! – odwinął Hanusz. – Staram się być przyzwoity!

– Pewnie! Tak samo przyzwoity, jak szanowny pan poczmistrz, który żyje tylko dlatego, że kilka lat temu profesor Stasinka operował mu flaki, wyciągając z grobu skalpelem! A teraz pan Sedlak, przy pańskiej pomocy, i może przy pomocy innych wrażliwych, wyśle profesora Stasinkę do grobu, i w ten sposób podziękuje mu za uratowanie życia.

Sedlak nie przejął się tą złośliwością, skwitował ją partyjnie:

– Endecy bredzą z natury rzeczy, ale pan, panie Kortoń, wykazuje zdumiewające kalectwo umysłu nawet jak na endeka!

– To wariat! – uzupełnił Brus.

– Pan też jest czerwony? – zapytał Brusia Kortoń.

– Nie, tylko normalny. A pan chyba naprawdę zwariował! Pana trzeba by przezwać świnią, skończoną świnią, i zrobiłbym to, gdybym nie

sądził, że pan jest chory umysłowo, pan jest kompletny wariat!

– No to mnie też zapiszcie do wariatów! -wybuchnął Mertel. – I pana hrabiego, i pana mecenasa, i pana redaktora, bo oni myślą analogicznie!

– Proszę w moim imieniu nie mówić! – zastrzegł się Kłos.

– Mówię w imieniu tych wszystkich, dla których słowa ojczyzna i patriotyzm coś znaczą!

– A Bóg i honor? Bóg i honor, proszę panów! – włączył się Stańczak. – Wśród naszych świętych triad Bóg – honor – ojczyzna górą! Dla reszty dziewczyna – wino – śpiew!

– Panie profesorze, dość tych wygłupów! -zażądał Kortoń.

– Czemu? Ja jestem Polak mały, a mój znak to orzeł biały!

– Pański znak, profesorze, to pijana kura!

– Dom wariatów! – westchnął Bartnicki.

– Rzeczywiście przytaknął Mertel. – Szkoda, że nie dom patriotów! Ale być może nie wszyscy tutaj są abnegatami. Zróbmy głosowanie…

– Mam w dupie pańskie głosowanie! – wzruszył ramionami Sedlak.

– W dupie to pan masz siedzącego tam cykora, panie Sedlak – cykora, że by was przegłosowano! Że wygraliby ludzie, którzy nie unikają tej brudnej, według was, gry!

– A pańskim zdaniem ona nie jest brudna? – spytał doktor Hanusz.

– Moim zdaniem trzeba za wszelką cenę uratować ludzi, których przegłosowaliśmy do wykupienia, panie Hanusz!:

– Za wszelką cenę?

– Tak!

– Są ceny zbyt wysokie, i monety zbyt kosztowne w pewnych sytuacjach, więc niech pan nie nadużywa słów – zwrócił Mertlowi uwagę radca Malewicz.

Profesor Stańczak znowu przerwał półdrzemkę z otwartymi powiekami, bo usłyszano jego baryton:

– Wcale nie nadużył słów. To raczej wy, panowie aniołowie, żonglujecie po kuglarsku sylabami, pragnąc obronić dziewictwo swych sumień, trochę dla mnie wątpliwe, bo każdy z was żyje parędziesiąt lat, więc musiał nie raz utracić

błonę dziewiczą. Zbyt wysokie ceny, zbyt kosztowne monety… Śmieszne!

– To tak, jakby pan głosił, że moralność jest śmieszna, że etyka jest warta śmiechu, panie profesorze! – powiedział z wyrzutem ksiądz Hawryłko.

– Nie, księżulu, ja mówię o… o groszu czynszowym za codzienne życie w wilczym stadzie. O kupowaniu sobie furtek ucieczki i dróg ewakuacji. Wszystko jest monetą, każda nasza myśl i każde działanie, i wszystko jest waluciarnią -sfera umysłu i sfera czynu. Raz – że każda nasza myśl i każde działanie ma cenę, którą trzeba zapłacić życiu bezwarunkowo. Dwa – że wszystko, co myślimy i co robimy, ma równie realny jak moneta awers i rewers. Weźmy przykład pierwszy z brzegu, pierwszy lepszy adekwatny do naszej sytuacji dzisiejszej. „ Wiara przenosi góry", ergo: „Trzeba chcieć, aby móc", ergo: „Dla chcącego nie ma nic trudnego". Tak mówi przysłowie, i słusznie mówi. Wszakże istnieje również „prawo odwrotnych skutków" im usilniej staramy się czegoś dokonać, tym mniejsza szansa, że się nam uda. I to też jest prawda.

– Panie radco, pan upraszcza…

– Panie mecenasie, to pan upraszcza co tylko można, dyrygując ruletką przy tym stoliku! Upraszcza pan etykę, logikę, procedurę demokratyczną i zasady higieny zdroworozsądkowej. Czy tego pana nauczono, gdy studiował pan prawo?

Krzyżanowski żachnął się, robiąc minę człowieka krzywdzonego publicznie bez powodu:

– Na miły Bóg, drogi panie!

– Chcę tylko usłyszeć, czy tego wszystkiego wyuczono pana, gdy studiował pan prawo.

– Życie nauczyło mnie, że czasami trzeba wybierać między złem większym a złem mniejszym! – odparł Krzyżanowski. Przypuszczam, że doktor Hanusz, jako lekarz, każdego dnia styka się w szpitalu z tym problemem.

– A co, pańskim zdaniem, jest złem mniejszym?

– Proszę zapytać lekarza, doktor Hanusz poda panu konkretne przykłady, panie radco. Od półtora roku w szpitalu brakuje lekarstw, zastrzyków, opatrunków, plazmy, nici, kroplówek, wszystkiego, bo Niemcy wszystko rekwirują na wschodni front, gdzie mają dziesiątki tysięcy rannych. Proszę zapytać pana doktora, jak często on i jego

zwierzchnik musieli operować, lub ratować zastrzykami czyjeś życie, w sytuacji, gdy danego dnia trzeba było ratować pięciu pacjentów witających się ze śmiercią, a lekarstw starczało tylko dla dwóch! Wtedy musieli wybierać dwóch z pięciu! Albo jednego z trzech! Proszę go zapytać, jak często tak się zdarzało. Odpowie, że przynajmniej raz na tydzień!

Wszyscy zwrócili wzrok ku wciąż stojącemu przy drzwiach doktorowi. Hanusz opuścił głowę i milczał. Krzyżanowski czekał kilkanaście sekund, by podjąć wątek z tą samą werwą:

– A później proszę go zapytać jakie były kryteria wyboru!… Choć może lepiej nie. Bo co panu odpowie – że wybierali młodszych, bogatszych, przystojniejszych, inteligentniejszych, czy vice versa? Każdy ich wybór był wyborem okrutnym, a co uważali za mniejsze zło, to ich tajemnica, może nawet bardzo wstydliwa. Tak czy owak – nie mam wątpliwości, że stosowali zasadę wyboru mniejszego zła, i pewnie kierując się tylko subiektywną intuicją. Bo chyba nie ma regulaminu w takich sprawach, nie ma kodeksu, przepisy tu nie istnieją, wybór jest więc całkowicie subiektywny…

– Zdarza się i obiektywny, regulaminowy, panie mecenasie – wtrącił Kłos. – Słyszał pan o „trójkowoniu"?

– Nie przypominam sobie.

– To system dzielenia rannych podczas wojny na trzy grupy – na tych, co umrą mimo lekarskich wysiłków, na tych, co i tak przeżyją, bez żadnych ratunkowych starań, i wreszcie na tych, którzy umrą, jeśli nie dostaną pomocy medycznej. Wobec ograniczonych środków – wszystkie medykamenty są przeznaczane dla tej trzeciej grupy. Anglicy tak robią.

– Wątpię, czy Polacy tak robią… – skrzywił się mecenas. – Proszę zapytać panów Mertla i Kortonia, czy ich leśni koledzy tak robią. A zresztą porównanie jest bezsensowne – nie można porównywać warunków frontowych i szpitalnych, bądź sytuacji z rannymi i sytuacji z chorymi. Głowę dam, że Stasinka i Hanusz nie praktykowali pańskiego „trójkowania", redaktorze. Tymczasem wybierać musieli wciąż, i to nie kierując się odgórnym systemem, lecz… No właśnie, czym? Czym się kierowali wybierając tych, którym podadzą lekarstwa, i tych, którym nie podadzą, skazując ich na śmierć?

– Już pan mówił, że intuicją, lecz ja bym wolał usłyszeć to od doktora Hanusza – rzekł Bartnicki.

Znowu wszyscy spojrzeli ku lekarzowi, ale ten dalej milczał, nie unosząc głowy ni oczu.

– Musieli się kierować także sumieniem, wewnętrzną przyzwoitością – podjął wątek mecenas. – Bo chyba nie łapówką, nasi lekarze to uczciwi ludzie… Wybierali do ratowania kobiety czy mężczyzn? A może sympatycznych i władających poczuciem humoru? Lub może, jak już wspomniałem, młodych, uważając, że starzy i tak się sporo nażyli, więc trzeba dać szansę młodym, co?… A może wszystko to na odwrót?… W każdym razie jakiegoś wyboru dokonywać musieli. A jeśli musieli – to musieli znaleźć jakieś kryteria wyboru, bo chyba nie rzucali monetą? A jedyne sensowne kryterium wyboru w sytuacji ekstremalnej – to kryterium mniejszego zła!

Brus zaklaskał, jakby siedział na widowni teatru, i odezwał się cierpko:

– Wreszcie rozumiem, dlaczego z taką łatwością wygrywał pan wszystkie sprawy swoich klientów, panie mecenasie!

Krzyżanowski otworzył usta, by udzielić riposty, jednak wstrzymał się, gdyż zobaczył Hanusza wracającego do stołu. Hanusz, blady jakby wypompowano mu krew, nie tyle siadł, ile osunął się na swoje krzesło, a głowa opadła mu na ręce trzymające krawędź blatu. Robił wrażenie człowieka, który zasłabł lub któremu gwałtowny ból odbiera przytomność.

– Co panu jest, doktorze?! – krzyknęli Kortoń, Hawryłko i Bartnicki.

– On tu kipnie, cholera!… – zaklął Godlewski.

Ksiądz wziął serwetę i wachlował Hanusza, Sedlak wlał mu do gardła trochę płynu, a Stań-czak zapytał urzędowym tonem:

– Przepraszam, czy na sali znajduje się lekarz?

Dowcip był szczególnie brzydki, więc kilkanaście źrenic spiorunowało profesora, a Malewicz zrugał go:

– Wstydź się pan, profesorze! To wcale nie było śmieszne, ale pan zdaje się uwielbia tańczyć na cmentarzu! Całe to spotkanie jest owiane grozą śmierci, co panu nie przeszkadza raz za razem błaznować, dowcipkować…

– Bo „życie jest tak okrutne, iż nie można traktować go serio", jak się wyraził Wilde, kochany panie radco.

– Ale pan się posuwa do ostateczności, profesorze! – wsparł Malewicza Brus.

– Że jak?

– Do ostateczności!

– Bzdura! Nikt nie posuwa się do ostateczności, ostateczność nie istnieje. Ktoś, kto twierdzi, że dalej posunąć się nie można, klepie frazes, kochany pigularzu. Można, zawsze można, niewykluczone, iż jeszcze dzisiaj sami przekonacie się o tym.

Doktor Hanusz uniósł brodę, rozwarł powieki i odsunął ręką serwetę majtającą mu przed czołem. Mówił cicho, głosem bardzo słabym:

– Już w porządku, nic mi nie jest… nic mi nie jest, proszę panów…

– Na pewno, doktorze?… – spytał Bartnicki. – Myślałem, że pan ma zawał.

– Nie, nie… Jestem tylko trochę zmęczony, mało spałem. Przez ostatnie dwie noce musiałem operować… Już w porządku.

Godlewski podał medykowi kieliszek z nalewką. Hanusz wypił do dna, a ci, którzy stali wokół niego, rozeszli się ku swoim krzesłom; został tylko Brus.

– Odwiozę pana, doktorze. Chodźmy. Hanusz pokiwał przecząco głową.

– Dziękuję, panie Zygmuncie.

– Więc chce pan tu zostać?!

– A pan wychodzi? – spytał redaktor Kłos.

– Tak, nie będę dłużej brał w tym udziału.

– No to jest nas już dwóch, bo ja również nie będę brał w tym udziału! – przyłączył się Sedlak.

– Panowie – perswadował Krzyżanowski -nie biorąc udziału, nie zapobiegniecie temu, co określacie jako zło…

– Daruj pan sobie tę gadkę! – warknął Sedlak. – Mdli mnie już przez słuchanie tego! Nie chcę dłużej dyskutować z ludźmi, którzy zapomnieli o człowieczeństwie, o elementarnych…

– Teraz usłyszymy cytat z Marksa o człowieczeństwie człowieka! – parsknął Kortoń. -Co prawda według Karola Marksa wyznającego Karola Darwina człowiek pochodzi od małpy, jednak w ramach „walki klasowej" winien…

– Nie! Usłyszycie tylko, że mam już dosyć tego sabatu! A mam dosyć, bo nazywam się Sedlak! Nie wiem jak pan, panie Kortoń, lecz ja nie znalazłem swojego nazwiska na śmietniku!

– Znalazł je pan pewnie w kominternowskim rozdzielniku lewych nazwisk dla towarzyszy partyjnych wykonujących zleconą krecią robotę…

Sedlak rzucił się do adwersarza, pomstując:

– Ty skur…

– Panowie! – huknął Tarłowski. – Proszę mi tu nie robić ringu z mojego pałacu! Jedna bójka starczy! Proszę siadać!

Przodownik Godlewski odepchnął Sedlaka od Kortonia i wskazał im puste krzesła niczym funkcjonariusz dyrygujący na skrzyżowaniu ruchem. Siadając poczmistrz wrócił do frazy, którą mu przerwano:

– Nie dam szargać mego nazwiska, i sam też nie będę go szargał! Gdybym się zgodził na to, czego żąda Muller, mój ojciec wstałby z grobu i dałby mi po pysku!

– Amen! – przytaknął zjadliwie wicedyrektor szkoły. – Pański ojciec już dawno winien pana solidnie złoić po pysku! Dobrze jednak, iż wciąż się pan go boi. Dzięki temu zachowa pan nie tylko proletariacką godność, lecz i kanoniczną świętość, przynajmniej dzisiaj.

– Cokolwiek zachowam, będzie to dużo więcej niż pan, panie Mertel, przejął od swego starego, który podobno był człowiekiem bardzo przyzwoitym.

Mertla to zdanie nie rozgniewało. Zrobił minę tak zamyśloną, jakby ujrzał swego ojca blisko stołu, i rzekł łagodnym głosem:

– Mój ojciec, panie Sedlak, nauczył mnie czegoś innego, czegoś, co się pewnie panu nie spodoba, i czego w ogóle pan nie zrozumie, wiec zinterpretuje to pan jako propagowanie łajdactwa, ale opowiem panu. Mój stary twierdził, że bycie człowiekiem polega na unikaniu szukania doskonałości, i na nie praktykowaniu moralnego ascetyzmu, bo płaci się za to w życiu zbyt wielką cenę. Twierdził, że taka ludzka ułomność jest czymś lepszym niż świętość, której trzeba się wystrzegać bardziej od nikotyny i alkoholu. Zanim pan…

– I tego samego naucza pan swoich uczniów, panie pedagogu? – wtrącił się Sedlak, lecz Mertel nie przerywając dokończył ostatnie zdanie:

– … Zanim pan włoży aureolę na czółko, niech pan chociaż wysłucha co proponuje mecenas Krzyżanowski.

Sedlak lekceważąco strzepnął dłonią okruch ze stołu i poszukał wzrokiem wsparcia u Malewicza. Ten przybrał minę człowieka rozdartego:

– Panie naczelniku, ja też mam… lub raczej miewam… ochotę wyjść, lecz…

– Jak to miewam?

– Bo raz mam ją, a raz nie, biję się z myślami.

– Co tu jest do bicia się z myślami?! Sprawa jest prosta, panie radco!

– Widocznie nie jest taka prosta, gdy tylko niektórzy z nas chcą wyjść, a wciąż nikt nie wyszedł. Ja nie biję się z myślami dlatego, bym miał wątpliwości co do moralnej oceny żądania Mullera i akceptacji tego żądania. Biję się z myślami, bo zastanawiam się nad czymś innym. Wyjść jest łatwo. Lecz czy nie należy zostać, choćby dlatego, by nie zostali tu sami zwolennicy podporządkowania się makiawelizmowi Mullera? Zostać i przekonać ich, że się mylą?

– Panie radco, z tej samej przyczyny ja nie wyszedłem, tylko wróciłem do stołu – rzekł Hanusz.

– I ja, i ja, bracia, po to właśnie wciąż tu jestem – oznajmił ksiądz Hawryłko.

– A ja, nim podejmę decyzję, chciałbym, żeby pan mecenas był łaskaw wytłumaczyć nam co oznaczałoby mniejsze zło w naszym przypadku – zadeklarował redaktor Kłos. – Bo te szpitalne przykłady z lekarstwami i operacjami to zupełnie inna bajka, to mnie nie przekonało, panie mecenasie.

– Wyjaśnię panu, i nie tylko panu – ucieszył się Krzyżanowski. – Kolegów, którzy już zamierzają iść, proszę o cierpliwość. Jeżeli was nie przekonamy, wyjdziecie później, siłą nikt was nie będzie trzymał. Jak słusznie podniósł pan radca Malewicz – wyjść jest najłatwiej…

– Lub najtrudniej – skorygował ksiądz. – Dużo łatwiej jest mówić, gdy dostało się obrotny język. Sądzę, bracia…

W tej chwili profesor Stańczak uznał się za wyzwanego:

– Ksiądz ma na myśli kazania coniedzielne? Hawryłko nie dał się wybić z konceptu:

– … Uważam, że nie powinniśmy nawet mówić o tym, bracia, nie powinniśmy dyskutować o tym, nie powinniśmy przykładać rąk…

Ale profesor nie należał do retorów, których można bezkarnie zagłuszyć:

– Tylko umyć rączki, tak, wielebny pasterzu? Bo umyć rączki można jeszcze łatwiej niż machać ozorem, prawda?

– Pańską metodą argumentacji…

– Nie mówimy o mojej metodzie, tylko o metodzie Poncjusza Piłata, wielebny – o umywaniu rąk!

– Wyłącznie ty o tym mówisz, synu.

– Na syna księdza to jestem chyba trochę za zgrzybiały. A mówię dlatego właśnie, żeby przypomnieć księdzu kolegę Piłata… Pamięta go ksiądz?

Hawryłko zamilkł, jakby go uderzono w twarz. Znowu po sali rozpełzło się krępujące milczenie. Przerwał je Malewicz, wyrzucając Tarłowskiemu:

– Gratulacje, panie hrabio! Jest pan wielkim łowczym!

– Że co? – zdumiał się hrabia.

– Że to nie pałac, tylko klatka bez wyjścia, panie hrabio.

– Ależ, panie radco, pańska złośliwość jest doprawdy nie na miejscu!

– Moja złośliwość jest dużo mniejsza od pańskiej perfidii, a pańska perfidia jest równa perfidii Mullera, panie hrabio, tylko przybrała inną formę.

– Doprawdy, pan sobie pozwala…

– Pozwalam sobie mówić co myślę, a myślę w ten sposób, gdyż profesor Stańczak właśnie mi to uświadomił wspominając o prokuratorze rzymskim Judei, Piłacie Poncjuszu, panie hrabio…

– Przecież ja nie umywam rąk, panie Malewicz!

– Nikt już nie może ich tutaj umyć, tak jak nikt już nie może tutaj zrobić czegokolwiek, co byłoby bez skazy. Pan, w swojej perfidii, przewidział to bardzo dokładnie…

Malewicz rozejrzał się po wszystkich fizjonomiach i zakomunikował głośno:

– Uświadomcie sobie i wy, szanowni współbiesiadnicy, że pan hrabia zamknął nas w takiej klatce, w której nie ma dobrego życia i z której nie ma dobrego wyjścia. Żadnego dobrego wyjścia! Każda decyzja, którą panowie podejmiecie, będzie zła, żadna nie zostawi wam sumienia w spokoju!

– Jak to żadna? – zdumiał się Godlewski.

– Żadna, panie przodowniku. Przyjąć warunek Mullera – znaczy stać się oprawcą. Czy

współsprawcą, na jedno wychodzi. Odrzucić żądanie Mullera, lub wyjść stąd nie biorąc udziału – znaczy odebrać czterem ludziom, których możemy wykupić, szansę uratowania życia. Bez wątpienia to drugie byłoby właśnie złem mniejszym, bo nikt spośród nas nie musiałby dręczyć się do końca życia myślą, iż wydał kogoś w gestapowskie łapy… Ale myśl, że na przykład profesor Stasinka mógłby zostać uratowany, gdybyśmy znaleźli jakieś sensowne rozwiązanie – też będzie wielkim ciężarem na sumieniu…

– Jakie sensowne rozwiązanie?! – wrzasnął aptekarz. – Jakie tu można znaleźć sensowne rozwiązanie, do cholery?!!

– Właśnie to chciałem usłyszeć z ust mecenasa Krzyżanowskiego nim sam zadecyduję jak postąpić, ale szczerze mówiąc wątpię, czy usłyszymy coś, co mogłoby stanowić balsam dla sumienia – odparł Malewicz. – Siedząc tu, przez cały czas też szukam rozwiązań, szukam jakiejś furtki, i bez skutku… Z tego salonu nie można wyjść dziewicą! Jeśli ktoś się jeszcze łudzi, że można – radzę pozbyć się złudzeń!

– Panowie – rzekł Kłos – dajmy mówić mecenasowi. Wciąż czekam, by pan mecenas wyeksplikował na czym konkretnie polegać będzie mniejsze zło w tym przypadku.

Wszystkie źrenice uczepiły się Krzyżanowskiego. Ten zgasił papierosa, uwolnił chustką nos od alergicznego kataru, któremu palenie bardzo szkodziło, i przystąpił do rzeczy, ale nie do konkretnej rzeczy:

– Panowie, całkowicie się zgadzam z diagnozą pana radcy Malewicza – stąd nie można już wyjść dziewicą. Jeśli ktoś myśli, że zachowa czyste sumienie, bo zaniecha udziału w dyskusji i decyzji, lub po prostu wyjdzie, żeby nawet nie słyszeć tego – to będzie tylko sam siebie oszukiwał!

– Panie mecenasie – zirytował się doktor Hanusz – mieliśmy usłyszeć nie tę powtórkę diagnozy pana radcy, tylko co tu jest mniejszym złem według pana! Przez co ja rozumiem propozycję konkretną i szczegółową. Powie nam pan to w końcu?

– Chętnie, panie doktorze. Sprawa jest bardzo prosta. Otóż… nie muszę panom tłumaczyć, bo sami wiecie ilu mamy w Rudniku mętów. Złodziei, bandytów, nachalników różnych, szumowiny wszelakiej. Wieczorem można spacerować bezpiecznie tylko na rynku i po głównych ulicach. Jest dużo gorzej niż przed wojną. To zresztą normalne, bo wojna zawsze przynosi rozprzężenie obyczajów i nasilenie przestępczości. Mam pytanie do pana przodownika Godlewskiego: czy są w Rudniku bandziory, o których policja wie z całą pewnością, że parają się zbrodniami, lecz nie może ich aresztować, bo brak świadków lub konkretnych dowodów dla trybunału?

Godlewski przyznał bez wahania:

– Nie jeden, panie mecenasie! Kilku by się znalazło!… A „Precel" to najgorszy!… Znaczy Karwowski Leon. To cała rodzina nożowników, od pokoleń tną każdego niefartownego, każdego, kto im się nie spodoba, albo jak coś mają do człowieka, panie mecenasie. Zeszłego roku nad rzeką dziewczynę zadźgał, bo mu nie chciała dać po dobrej woli…

– To pewne, panie przodowniku?

– Jak dwa razy dwa to cztery, proszę pana! Wszyscy o tym wiedzą, ale przez strach nie będzie zeznawał nikt.

– Więc daje pan głowę, że to fakt? Ten nożownik zabił kobietę nad rzeką?

– Panie mecenasie, on sam się tym przechwala po pijaku!

– Słyszał pan to na własne uszy?

– Ja nie, ale tyle luda słyszało.

– Mam teraz pytanie do pana hrabiego – rzekł Krzyżanowski. – Czy Muller stawiał jakieś warunki względem osób, które trzeba mu wskazać?

– Żadnych, chce czterech ludzi za czterech, żeby było równo dziesięciu. Kpił nawet, iż jest mu wszystko jedno, więc mogę dać moich służących, stajennych, kogokolwiek.

Krzyżanowski spojrzał wymownie we wszystkie oblicza.

– Teraz już panowie wiecie, co rozumiałem przez mniejsze zło. Czyż życie tego, jak mu tam.,.

„Precla" – dopowiedział Godlewski.

– … właśnie, tego „Precla" – czyż takie życie jest tyle samo warte co życie profesora Stasinki lub leśniczego Ostrowskiego? I czy wydanie tego mordercy obciąży nasze sumienia? Czy popełnimy niegodziwość, panowie?

– Ależ skąd! – zagrzmiał profesor, grzebiąc sobie palcem w swędzącym uchu. – Popełnimy

przyzwoitość, ergo chwalebny uczynek, panie mecenasie. Według terminologii kościelnej to się nazywa „dobry uczynek".

Bez wątpienia! – odparował Krzyżanowski. – Lekarz i zbrodniarz mają rangę zupełnie inną. Powszechnie się uważa, że…

– Powszechnie się uważa – przerwał mu Stańczak -że wdepnięcie butem w gówno przynosi szczęście, tymczasem jakoś zawsze klniemy gdy wdepniemy. Wie pan czemu, panie kauzyperdo?!

– Profesorze, mógłby pan…

– Ależ mógłbym, mógłbym! Nie mógłbym tylko jednego – oddać samego siebie w ręce Mullera za jakąś patentowaną ofiarę losu. Innych wydam z chęcią… A gdy jeszcze będzie się to działo kolegialnie… Czysty zysk, proszę panów! Ukarzemy zbrodniarza, wobec którego prawo jest bezradne, i dzięki temu uratujemy lekarza będącego dobroczyńcą ludzkości, za co ludzkość, nie mówiąc już o Opatrzności Bożej, winna nas sowicie nagrodzić, prawda?

Ten dowcip nie rozśmieszył nikogo. Kortoń podjął wątek wytrącony przez Stańczaka Krzyżanowskiemu:

„Precel" za ordynatora to chyba dobry interes? Panie Brus, panie Hanusz, panie Sedlak, panie Malewicz?… Czy dalej jesteście przeciwko teorii mniejszego zła?

– Z pozoru rzecz wygląda słusznie… – powiedział aptekarz -… lecz tylko z pozoru.

– Dlaczego tylko z pozoru?… – przycisnął Kortoń.

– Bo… bo moralnie… bez względu na to kim jest i co robi ten „Precel", rzecz jest… no, nie jest zbyt oczywista…

Brus urwał, a Malewicz zaczął mówić zrezygnowanym głosem:

– Czysta jest tu tylko fatalność… Fatalność, nie zaś problem większego bądź mniejszego zła, proszę panów. To raczej problem podwójnego pecha! Cholernego podwójnego pecha!

Nikt nie zrozumiał dlaczego radca mówi o podwójnym pechu; zapytał Bartnicki:

– Jak to podwójnego?

– Zwyczajnie. Po pierwsze jest to brak szczęścia tych ludzi, których Gestapo aresztowało, bo równie dobrze mogli być wybrani inni, choćby niektórzy z nas. Po drugie jest to nasz pech, bo to nas pan hrabia raczył był zaprosić do swego

pałacu dla podjęcia jakiejś decyzji w sprawie, w której każda decyzja będzie zbrodnią, nawet decyzja nie uczestniczenia w tym wszystkim, gdyż to prawda, że wstać od tego stołu z czystym sumieniem nie można już. A jeśli zdecydujemy się dać Mullerowi czterech ludzi na wymianę – będzie to także pech owego kwartetu, i wówczas będziemy mogli mówić o pechu trzecim. Więc nawet nie podwójny, lecz potrójny pech, panowie. Chcemy czy nie chcemy – wkroczyliśmy w przeklętą sferę fatum!

– Ooo, to ładnie powiedziane! – rozanielił się Stańczak. – I prawdziwie! Brawo, panie radco! Wkroczyliśmy… przepraszam – wdepnęliśmy w fatalny czerwony krąg obłędu kapitana Ahaba! To zaszczyt, proszę panów! Nie każdy ma ten honor, by spotkać na swym gościńcu wielkie białe zwierzę pod postacią jakiegoś Mullera, i móc zgnoić siebie samego!

– A przez kogo mamy ten pasztet?! – wściekł się Sedlak. – Przez tych leśnych bohaterów, wyzwolicieli Polski, których reprezentują tu panowie Mertel i Kortoń!

– A nie wie pan czasem, towarzyszu, kto tu reprezentuje tych leśnych zbirów, co tylko rabują po wsiach, nazywając złodziejstwo, bandyckie złodziejstwo, rekwizycjami? – zapytał gniewnie Mertel. – Dla ułatwienia dodam, że przedstawiają się jako ludowa partyzantka wyzwoleńcza, chociaż wyzwalają jedynie chłopów z ich dobytku, a od walki przeciw Szwabom stronią jak diabeł od wody święconej!

– Niech pan przestanie się czepiać! – pisnął poczmistrz. – Ja nie mam z tym nic wspólnego!

– Pewnie, że nie ma pan ze święconą wodą nic wspólnego. Tym bardziej więc jest dziwne, że przemawia pan słowami Ewangelisty.

– Jakiego znowu Ewangelisty?!

– Świętego Mateusza. On też radził nie walczyć o nic, przeciw żadnemu złu, bo po co ludziom taki pasztet? Pisał: „Nie sprzeciwiajcie się złu, nie stawiajcie złu oporu"\ Siedzieć na dupie, nie strzelać, nie wojować, nie bronić się, tylko pokornie akceptować każde zło, a wówczas nie będzie kłopotliwych pasztetów. Czy tak?

– Nie mówię, że… – chciał bronić się poczmistrz.

– Mówi pan, mówi, towarzyszu, wszyscy słyszeli! – zagłuszył go bezceremonialnie Kortoń. Opór jest pasztetem, który rodzi wielki ból i wielki kłopot! Jak Sowieci uderzyli nas w plecy 17 września, najeżdżając Polskę od wschodu, gdy Niemcy wdzierali się już od zachodu – słychać było wzdłuż Bugu wrzask, żeby się nie bronić, bo Ruscy to wyzwoliciele. Wyzwalali takich jak pan! Lecz przecież tutaj, w Rudniku, pan mieszka nie pod ukochanym Kacapem, tylko pod butem szwabskim! Tymczasem znowu pan agituje za bezczynnością…

– Nie on jeden – przypomniał Mertel, patrząc oskarżycielsko na Malewicza.

– Fakt! – przytaknął Kortoń. – To jest nasza polska hańba, że tylu Polaków daje dupy jak wełniane owce! Broń Boże się stawiać! Należy siedzieć cicho i żadnym oporem nie drażnić ciemięzców!

– Należy prawidłowo tłumaczyć teksty biblijne! – zgromił Mertla i Kortonia filozof.

– Co?

– Pstro! Popisujecie się znajomością Ewangelii pełnej translatorskich błędów. Grecki tekst Ewangelii świętego Mateusza od wieków błędnie tłumaczono. Po grecku zdanie cytowane przez pana Mertla brzmi: „Nie rewanżujcie się złu", w znaczeniu: nie rewanżujcie się taką samą metodą, jakiej użył złoczyńca.

– Czyli na bomby i pociski trzeba odpowiadać pigułami ze śniegu? – spytał Mertel.

– Myślę, że apostoł chciał, by nikczemnością nie zwalczać nikczemności – wtrącił ksiądz Hawryłko,

– A do czego chce nas zmusić Muller? -przypomniał Brus. – Właśnie do tego, do zwalczenia nikczemności nikczemnością.

– Nie nas, nie nas! – sprzeciwił się redaktor Kłos. – Muller rozmawiaj z panem hrabią Tarłowskim…

– A pan hrabia przyjął jego warunki… -uśmiechnął się krzywo Sedlak.

– Nie, panie naczelniku! Żadnych warunków nie przyjąłem… Odpowiedź mam mu dać rano, a jaka to będzie odpowiedź – zadecydują wszyscy.

– 1, pańskim zdaniem, jeśli zadecydujemy wszyscy, to wszystko będzie w porządku, zwycięży sprawiedliwość?

Hrabia, ukłuty tym pytaniem, zgłupiał, ale wyręczył go Krzyżanowski:

– Panowie, pojęcia takie jak sprawiedliwość…

– Są względne, o to panu chodzi, mecenasie? – zaatakował Brus.

– No, do pewnego stopnia…

– Myli się pan, względne są kryteria piękna, ale nie kryteria sprawiedliwości! Estetyka jest sferą względną, lecz nie etyka!

– To pan się myli, panie magistrze. Sprawiedliwość…

Znowu nie dano Krzyżanowskiemu rozwinąć myśli. Tym razem uderzył Stańczak:

– Przepraszam, panie mecenasie, ale czy będzie pan nam truł o sprawiedliwości mniejszej, czy też wyłącznie o sprawiedliwości większej?… Muszę przyznać, że nie jestem pewien jak sprawiedliwość dzieli się na te dwa podgatunki, to znaczy -w jakich proporcjach? Zresztą, szczerze mówiąc wątpię, by dzieliła się w jakichkolwiek proporcjach; mam tu raczej zaufanie do Bonapartego, który rzekł: „Sprawiedliwość jest niepodzielna, nie może być półsprawiedliwości". Mimo to pytam pana o podział, gdyż widząc jak podzielił pan zło na większe i mniejsze – skłonny byłbym przypuszczać, że i sprawiedliwość ulega według pańskiej doktryny prawniczej rozdwojeniu. Konfuzja Krzyżanowskiego sięgnęła zenitu. Wybąkał niepewnym głosem:

– Cóż… z punktu widzenia prawa… Czy pyta pan dlatego, że…

– Pytam przez zwyczajną ciekawość, panie Krzyżanowski. A dokładniej – przez jej drugi rodzaj.

– Drugi rodzaj?…

– Owszem, drugi. Ten, który do pieklą nie prowadzi pytającego. Więc jak – która sprawiedliwość jest sprawiedliwością większą, a która mniejszą?

– Panie profesorze, sprawiedliwość… pełna sprawiedliwość może istnieć tylko wtedy… to znaczy powinna istnieć wówczas, gdy u podstaw…,

Dukanie Krzyżanowskiego zakłócił Malewicz:

– Albo nie powinna istnieć!

– Jak to? – zdziwił się Brus.

– Mówię, że może sprawiedliwość nie powinna istnieć. W każdym razie powszechna sprawiedliwość.

– Dlaczego, panie radco? – zapytał Hanusz.

– To tylko teoria, doktorze. – Pańska teoria?

– Nie, nie moja. Powtórzyłem wam kwintesencję pewnego prawniczego wykładu.

– Czyjego wykładu? zainteresował się Krzyżanowski.

– Seminaryjnego. Widzi pan, mecenasie, ja również studiowałem prawo, na Uniwerku Lwowskim, przez cztery lata. Jeden z profesorów zrobił nam wykład o tym, że powszechna pełna sprawiedliwość byłaby szkodliwa, bo odebrałaby ludziom nie tylko marzenia o niej, lecz przede wszystkim poczucie jej sensu. Musi zatem istnieć niesprawiedliwość, by ludzie cenili sprawiedliwość. To tak, jak ze szczęściem: gdyby kompletnie zanikło nieszczęście – nikt nie doceniałby szczęścia. Bardzo to upraszczani, ale wykładowcy chodziło właśnie o degenerujący aspekt raju. Powszechną równość i powszechną sprawiedliwość pyrgnął na śmietnik. Notabene ustawową równość ganił bardziej jeszcze surowo niż totalną sprawiedliwość.

Krzyżanowski odzyskał wigor słuchając Malewicza:

– A co ja wam perswadowałem, panowie? Równość to idiotyzm, społeczeństwo nie składa się z ziaren ryżu! Człowiek zasłużony i potrzebny społeczeństwu ma chyba większą wartość niż bandyta? Dziękuję panu, panie kolego, że pan wsparł ów słuszny pogląd przypomnieniem wykładu profesora, który nauczał prawa…

– Tak – wtrącił Malewicz – ale on przyszedł na ten wykład pijany, i za ten wykład zwolniono go z etatu.

Osłupienie trwało chwilę. Zbiorowy śmiech (cichy – taki „pod nosem"} trwał kilkanaście sekund, a nie śmiali się tylko hrabia, mecenas, jubiler i ksiądz. Realność przywrócił policjant:

– No to… no to w końcu jak będzie, proszę panów?… Bo ja już naprawdę nie wiem…

– Czego pan nie wie, panie przodowniku? – spytał Bartnicki.

– Nie wiem kto ma rację, komu uwierzyć, kurde mol! Od tego waszego gadania można dostać kręćka, proszę panów! Mnie już łeb od tego wszystkiego boli!

Ksiądz pochylił się ku niemu i doradził konfesjonalnym szeptem:

– Niech pan tylko zrobi jedną łatwą rzecz, panie przodowniku. Niech pan zapyta swojego sumienia. I niech pan sam sobie odpowie, czy chce pan wydawać Mullerowi ludzi na śmierć. .:

– Właściwie to nie… – westchnął Godlewski. – Ale jak sobie pomyślę, psiakrew, że pan profesor Stasinka czeka tam na rozwałkę, a taki „Precel" mógłby iść za niego… Niby nie chciałbym, ale też chciałbym, proszę księdza… No nie wiem!

Doktor Hanusz wyraził swą aprobatę kiwając głową i mówiąc:

– Nie tylko pan jest w ten sposób rozdwojony, panie przodowniku. Ja również, podobnie jak pan, jestem teraz „homo duplex"…

Godlewski zerwał się na równe nogi i siny z gniewu ryknął:

– Ja nie jestem żaden dupleks, proszę pana! Nie pozwolę się obrażać, do cholery!

Profesor Stańczak eksplodował homeryckim śmiechem, gdy lekko speszony medyk tłumaczył gliniarzowi:

– Ależ ja wcale pana nie obrażam, przodowniku. „Homo duplex" to pojęcie łacińskie, które mówi, że człowiek jest istotą dwoistą. Pascal trafnie ujął tę dwoistość człowieka, gdy pisał o bezradności racjonalnych metod wobec najważniejszych w życiu zagadnień. Pisał, że człowiek jest podzielony i sam sobie przeciwny, bo porządek serca nie chce się godzić z porządkiem rozumu – serce ma swoje racje, których nie zna rozum. I człowiek jest bezradny – bezradny wobec swojej dwoistości.

Akompaniamentem dla tych słów były krople deszczu coraz silniej uderzające o szyby. Nim Hanusz skończył – ulewa siekła już pałac huraganową wodą, a z bliska i daleka rozbrzmiewał huk piorunów. Zuchwały wiatr dublował wściekłość chmurnego nieba. Policjant usiadł ze spuszczonym wzrokiem. Miał dość tego gremium, lecz nie mógł stąd czmychnąć. Krzyżanowski wykorzystał milczenie (spowodowane bardziej erupcją i eskalacją burzy, niż słowami lekarza), nawiązując do wątku Hanuszowego:

– Doktor Hanusz pięknie to wyłożył: „porządek serca nie godzi się z porządkiem rozumu"… Otóż ja, panowie, uważam, że w naszym przypadku racje serca i racje rozumu są zgodne ze sobą, bo tak serce, jak i rozum, podpowiadają co winniśmy zrobić. Jest to domena patriotycznego obowiązku, o którym mówili tu panowie Mertel i Kortoń, i zarazem…

Rozległo się arcypotężne uderzenie pioruna, gdzieś bardzo blisko pałacu. Wszyscy odwrócili

głowy ku oknom. Szyby smagała ulewa ciężka jak potop z oberwanej chmury.

– Pewnie Pan Bóg gniewa się na kogoś… -wyszeptał jubiler.

Zawtórowało mu szaleństwo wichru. Wtem ułamana gałąź grzmotnęła framugę, gwałtownie otwierając okno. Doniczki spadły z parapetu, roztrzaskując się, a firanki falowały pod sufitem niby urwane żagle, które wzdyma huragan. Godlewski pierwszy (a za nim prawie cała reszta) rzucił się na ratunek. Padały okrzyki bojowe: „ – Cholera jasna!", „ – Psiakrew! ", „ – Żeby to szlag!", tudzież inne tego rodzaju. Przymknięto okno. Kamerdyner Łukasz zebrał skorupy, kwiaty oraz ziemię kwiatową, a służąca wytarła ścierką mokre klepki pawimentu. Wracano do stołu komentując zdarzenie („ – Ale się rozpadało!" etc.) i wycierając chusteczkami twarze. Gdy już wszyscy usiedli, a niektórzy również wypili, Tarłowski zapytał:

– Na czym to stanęliśmy, panowie?

– Na walorach klatki pałacowej, na problemach sprawiedliwości powszechnej i na patriotycznym obowiązku zadołowania obywatela „Precla", panie hrabio – zrekapitulował Stańczak, wskazując palcem przytulone do ściany lustro, które prawie sięgało sufitu.

Wszyscy odwrócili głowy w stronę tego zwierciadła. Jego tafla ubrudzona była dużym czerwonym napisem. Ktoś wykaligrafował tam szminką: „RUDNIK EXPECTS THAT EVERY MAN WILL DO HIS DUTY!". Osłupieniu uległa dwunastka, czyli wszyscy prócz autora napisu.

– Co to jest?! – spienił się Godlewski, – Kto to wygryzmolił, do kur…

– To po angielsku, panie przodowniku – objaśnił funkcjonariusza redaktor Kłos. – Znaczy: „Rudnik oczekuje, że każdy wypełni swą powinność",…

– Raczej „obowiązek"! – skorygował Stańczak. – I nie „każdy", tylko „każdy mężczyzna", „każdy facet"!… To pastisz. Wie pan czego, redaktorku?

– Wiem, pastisz hasła, które admirał Nelson przesłał swym załogom, gdy rozpoczynał bitwę pod Trafalgarem. „England expects that every man will do his duty!".

– Brawo, panie Kłos, piątka z historii, bravissimo! Ja tylko zamieniłem Anglię na Rudnik. – Więc to pan?!!,… – oburzył się jubiler.

Rozstrzelała filozofa salwa z kilkunastu źrenic.

– Jak pan mógł! – zgromił Stańczaka mecenas.

– Dokładnie tak samo jak pan mógł, panie mecenasie! I pan, i ja podkreśliliśmy wagę obowiązku. Pańska fraza brzmiała… niechże sobie przypomnę… „jest to domena patriotycznego obowiązku, o którym mówili tu panowie Mertel i Kortoń". Czy precyzyjnie zacytowałem?… A moja brytyjska fraza wsparła pańską, jeszcze mocniej uwypuklając „domenę patriotycznego obowiązku". Winien mi pan dziękować, panie Krzyżanowski…

– To też wariat, tylko inny!… – mruknął Brus.

– Nie mogłem się powstrzymać, proszę panów – dopowiedział Stańczak. – Musiałem to zrobić.

– Ciekawe, że szminką… – uśmiechnął się Brus. – Pan zawsze nosi szminkę przy sobie, panie profesorze?

– Nie noszę nigdy, więc nie podejrzewaj mnie o pedalstwo, pigularzu! Szminka leży tam, na blacie lustra!

– To jest szminka mojej żony – wyjaśni hrabia. – Sam ją tam położyłem.

– Jednak nie leżała tam dlatego, aby obcy brali ją do łap! – zagrzmiał Krzyżanowski.

– Rzeczywiście, pan powinien się wstydzić, panie Stańczak! – uznał jubiler.

– Czegóż to miałbym się wstydzić, waluciarzu?!

– Choćby tego, że paskudzi pan sprzęty nie we własnym domostwie.

– Nic nie paskudzę, to się bez trudu zetrze szmatą!

– I tego – dodał mecenas – że używa pan szminki nieboszczki hrabiny Tarłowskiej dla robienia sobie kpin przy jej mężu, gdy młody hrabicz Tarłowski jest o krok od rozstrzelania! Pan jest źle wychowany…

– Z pretensjami do moich rodziców i guwernerów! – odszczeknął Stańczak.

– … źle wychowany i niepoprawny, bo od samego początku struga pan sobie żarciki ze wszystkiego nad czym debatujemy tutaj, chociaż roztrząsamy sprawy śmiertelnie poważne!

– A to już nie moja wina, że ten świat jest tak cudownie pojebany, iż można zwariować, popełnić samobójstwo lub umrzeć ze śmiechu. Ja wybieram to trzecie, i nikomu nic do tego. Kortonia zalała krew:

– Lecz gdy już pan poznał temat dyskusji…

– To nie zmieniłem swej psychiki, bo nie umiem tego zrobić, drogi patrioto! Trzeba mnie było nie zapraszać!

– Ja bym pana nie zaprosił, mój panie!

– Do pana bym nie przyszedł nawet po ostatni łyk wody. Tutaj też się nie wpraszałem, i nie wiedziałem po co mnie zaproszono.

– Ale jeśli już się pan tutaj znalazł, to mógłby pan, miast wygłupów, wspomóc nas swoją radą, panie profesorze – odezwał się Bartnicki. -Czy jest pan za tym, żeby spełnić żądania Mullera, czy żeby je odrzucić?

– Ani za tym, ani za tym, każdy z tych wariantów jest mi obojętny idealnie.

– Jak to obojętny?! – zbulwersował się Hanusz. – Panu jest wszystko jedno?!…

– Zgadł pan, panie doktorze. Wszystkie wasze ideały, komunały, powinności oraz świętości mam głęboko w tym miejscu, które pańska dziedzina zwie „końcowym odcinkiem jelita grubego" – Nawet moralność i sprawiedliwość?

– Nawet. Wbrew temu, co pod nosem imputował mi pan pigularz – nie należę do szaleńców.

– Więc pańskim zdaniem, profesorze… sondował Malewicz, jednak zapytany nie dal mu dokończyć pytania.

– Tak, moim zdaniem ten, kto szuka sprawiedliwości, jest szalony, gdyż sprawiedliwość nie istnieje, przyjacielu. Istnieje jako ustawa, lecz nie istnieje jako rzeczywistość. Jest chimerą, a reklamowane oblicza i atrybuty tej fatamorgany są kłamstwem lub złudzeniem. Kłamstwem prawodawców i żandarmów, złudzeniem rządzonych. Sprawiedliwość nieuczciwego sędziego mało się różni od sprawiedliwości uczciwego, bo gdy ta pierwsza jest kłamstwem korupcji – ta druga jest kłamstwem kodeksu.

– Kodeksu Napoleońskiego również? – zapytał podchwytliwie Sedlak.

– Również, przy całym moim szacunku dla Bonapartego. Wszelkie kodeksy, jako pisma święte sprawiedliwości, muszą przegrywać z prostych powodów: zbyt wielu rzeczy nie da się zważyć, czyli rozsądzić sprawiedliwie. Względność wszystkiego, choćby względność piękna lub prawdy, tyczy i sprawiedliwości, a gdy sprawiedliwość jest względna – to jak może być konstrukcją idealną?

– Lecz może ścigać ideał, dążyć ku obiektywizmowi… – szukał argumentu Mertel.

– Z przepaską Temidy na oczach?… Po ciemku?… Dajże pan spokój! Hasło względny obiektywizm byłoby równie groteskowe jak półdziewictwo lub częściowa śmierć. Sprawiedliwość Mullera jest kłamstwem i obrazą sprawiedliwości dla nas, ale nie dla rodzin tych czterech Szwabów zabitych przez „polnische Banditen". Oto względność. Nie żądajcie więc, bym darzył szacunkiem kanony waszych ideologii. Idee są względne jak wszystko. Mówiąc prościej: względność wszystkiego jest według mnie całkiem oczywista, etyki i sprawiedliwości nie wyłączając, proszę panów.

– Czy i sprawiedliwości Bożej, bracie? – zapytał Hawryłko.

– Z syna awansowałem na brata, to chyba rodzaj komplementu? – roześmiał się Stańczak.

– Nie unikaj odpowiedzi, bracie. Czy i sprawiedliwości Bożej imputujesz względność?

– Jasne, proszę księdza. Gdyby ksiądz znał Pismo Święte, co księdzu polecam, bo to bardzo ciekawa powieść – to by ksiądz znał teorię Eklezjastesa, z której płyną ciekawe nauki o względności wszystkiego. Eklezjastes uczy, proszę księdza, że wszystko jest nicością, i dobro, i zło, nie warto się więc wysilać, bo jeden kres cnotliwych i niecnotliwych.

– Sięgasz, bracie, do starotestamentowych labiryntów…

– To zarzut? Ksiądz kontestuje Stary Testament?

– Nie, ale mimo wszystko…

– Tak, rozumiem, ksiądz jest sprzedawcą Nowego Testamentu przede wszystkim. No to sięgnijmy do Nowego Testamentu, wielebny ojcze. Występuje tam Szatan, mam słuszność?

– Masz.

– A Szatan jest figura względną nad wszystkie inne, księżulu.

– Teraz nie masz. Szatan jest przeklęty.

– Jest dokładnie tak samo przeklęty, jak i niezbędny, proszę księdza. Gdyby nie on – ludzie nie mieliby okazji pokutować, i nie mieliby na kogo zwalać wszystkich okropności tego padołu leź. I wówczas niektórzy obwinialiby Pana Boga! A inni wątpiliby w istnienie Pana Boga! Horrendum, co?… Notabene względność istoty samego Boga to temat na kilkunocną dyskusję, więc przestańmy, pan hrabia nie ma dla nas tyle czasu. Radzę księdzu tylko, by się ksiądz wystrzegał polemizowania ze mną w kwestiach wiary tudzież względności, gdyż najprostszym sposobem, jednym prostym pytaniem, mogę ośmieszyć doktrynę Kościoła używając względności jako budulca absurdu.

Sprowokowany Hawryłko nie mógł ustąpić, bo tym zademonstrowałby słabość. Miał obowiązek walczenia, choć coś w głębi duszy ostrzegało go przed wymianą ciosów z filozofem.

– Proszę bardzo – zaryzykował. – Rzuć to pytanie, synu.

– Czy prostytutka bluźni kiedy się modli?

– Każdemu wolno się zwracać do Pana Boga, a Niebiosa szczególnie łakną modlitw grzeszników.

– Czy prostytutka zostanie wysłuchana kiedy się modli?

– Pan Bóg nie zakrywa uszu na niczyją modlitwę.

– Tak, ale ja myślałem o tym kiedy prostytutka modli się branżowo.

– Jak to branżowo?

– No, żeby Pan Bóg dal jej dużo klientów. Brus złapał się za głowę i jęknął: -Ohyda!

Mówiłem, bezwstyd! - wtórował Krzyżanowski, chociaż wcześniej nie on, lecz aptekarz wyrzucił Stańczakowi bezeceństwo.

Hawryłko szukał inteligentnej riposty, jednak bez skutku.

– Widzi ksiądz? – triumfował Stańczak. -Wróciliśmy na poletko Eklezjastesa, który reklamuje względność egzystencji…

– Ale nie namawia do grzechu! – zaperzył się Hawryłko, – Nie będzie grzechu bez kary, Bóg każdego osądzi sprawiedliwie!

– Może by i osądził, gdyby zauważył, proszę księdza, ale wątpię czy On spogląda na ten nieszczęsny padół. Dawno temu, kiedy był jeszcze młody – bo przecież musiał mieć kiedyś swoją młodość – interesował się wszystkim; lecz od tamtej pory widział wszystko w tylu odsłonach i powtórkach, że najbardziej chamskie grzechy opatrzyły się Mu kompletnie, więc teraz, gdy

jest już stary i mądry, została Mu tylko nuda i obojętność. Jest wyrozumiały jak Czas – nie interesuje Go, co zrobię ja, co zrobi ksiądz czy kapitan Muller, widział to już bilion razy. Bądź spokojny, księże – nie zauważy niczego.

Hawryłko otworzył usta dla riposty, gdy nagle komnatę wypełniło białe oślepiające światło, rozległ się grzmot tak silny, że zadrżały sprzęty, obrazy i naczynia, po czym zgasły wszystkie żarówki i zapanowała biblijna ciemność. Piorun uderzył w sam pałac lub tuż obok pałacu.

Krótko panowało milczenie. Rozbłysła pierwsza zapałka, druga, trzecia, a gdy rozbłysły zapalniczki – wróciła widoczność. Hrabia uspokoił zebranych:

– Łukasz przyniesie świece, proszę panów.

Загрузка...