Jubiler Roman Bartnicki nie zawsze byt jubilerem. Jako miody człowiek był fryzjerem, ponieważ jego ojciec był fryzjerem. Fryzjerska kariera Romana doznała krachu, gdy wydało się, że zaufanym klientkom – głównie prostytutkom, lecz i niektórym „przyzwoitym kobietom" - farbował włosy łonowe tudzież fryzury na ten sam kolor. Prominentny mąż jednej z ufarbowanych dam wsadził Bartnickiego-juniora do „pudla" za „gwałt lubieżny" (cytat z orzeczenia sądowego). W więzieniu Roman poznał jubilera-pasera. Zwolniono ich prawie równocześnie, starszy kompan przygarnął młodszego, wyszkolił, a umierając zapisał mu notarialnie cały swój dobrze prosperujący jubilerski interes. I tak Roman Bartnicki został znawcą precjozów.
Do wybuchu wojny Bartnickiemu wiodło się nieźle, a po wybuchu, czyli za okupacji, wiodło mu się znakomicie, bo większość rodaków musiała wyzbywać się chomikowanego złota dla kawałka chleba. Nawet fakt, iż od 1941 roku rynek zalewała Niagara złota żydowskiego, nie wywołał bessy w tym interesie. Co było widać po ubraniu pana Romana wkraczającego do siedziby Tarłowskich. Jego korpulentne ciało opinał prążkowany garnitur z angielskiej gabardyny klasy lux, krawat mocowała na koszuli spinka platynowo – brylantowa, a klamerki wężowych butów były szczerozłote, podobnie jak dwa sygnety i łańcuszek oraz koperta zegarka marki Patek, najdroższego spośród drogich.
Przed przybyciem jubilera blat stołu został uprzątnięty i zyskał nową scenografię. Teraz, prócz popielniczki i kandelabrów, widniało tam duże cyprysowe puzderko mające brązowe okucia. Bartnicki, kiedy tylko przestąpił próg salonu, pierwsze szybkie spojrzenie rzucił na ową skrzynkę; dopiero drugie na twarz hrabiego. Była to twarz żałobna, lecz jubiler udał, że tego nie widzi, i roześmiał się swobodnie:
– Witam, panie hrabio, uniżony sługa! Czemu zawdzięczam honor?…
– Witam, panie Bartnicki. Zechce pan spocząć.
Bartnicki usiadł, wodząc żabim wzrokiem po ścianach salonu.
– Panie Bartnicki… muszę sprzedać trochę… a nawet sporo… familijnych kosztowności…
– Rozumiem, panie hrabio… Cóż, czasy są ciężkie…
– Czasy są koszmarne, panie Bartnicki. To prawdziwa Apokalipsa!… Był tu dziś u mnie Muller, który aresztował mojego syna, o czym pan zapewne wie…
– Wiem, panie hrabio. Całym sercem współczuję panu!
– Muller aresztował dziesięciu ludzi. Dziesięciu u nas, w Rudniku, bo ogólnie Niemcy aresztowali kilkudziesięciu ludzi…
– Tak, czterdziestu, panie hrabio. Dokładnie czterdziestu. Po dziesięciu za każdego uśmierconego w nocy Niemca.
– Właśnie. Nie znam wszystkich aresztowanych z Rudnika. Jeśli dobrze pamiętam, Muller wymienił dyrektora banku, dyrektora tartaku, leśniczego…
– Aresztował też burmistrza Wencla, ordynatora Stasinkę, dyrektora szkoły, pana Myślińskiego, weterynarza Tardonia, szefa muzeum, doktora Kuźmicza, i sędziego Iwickiego.
– Mojego syna aresztował zamiast mnie. Mówi, że nie chciał aresztować kaleki na inwalidzkim wózku.
Bartnicki pokręcił wątpiąco głową.
– Raczej nie chciał aresztować źródła spodziewanego zysku. Leśniczego Ostrowskiego wywlekli z betów mimo ciężkiej choroby.
– Wie pan, że jutro będą rozstrzeliwać zakładników?
– Każdy wie, panie hrabio. Rozlepili po całym Rudniku afisze, grożąc rozstrzelaniem aresztowanych jak leśni się nie zgłoszą. A wiadomo, że się nie zgłoszą.
– Tak, wiadomo, panie Bartnicki. Mnie chodzi o syna… Uzgodniłem z Mullerem, że wykupię czterech aresztowanych…
– Których, panie hrabio?
– Mullerowi jest wszystko jedno. Żąda tylko, aby było czterech, bo chce więcej zarobić. Po dwadzieścia tysięcy dolarów od więźnia.
– Ile?!!
– Dwadzieścia tysięcy dolarów, setkami lub pięćdziesiątkami, mniejszych nominałów nie weźmie.
– To przecież osiemdziesiąt tysięcy dolarów, panie hrabio!
– Niestety… Posiadam trochę marek, ale wolę trzymać je na bieżące wydatki, więc muszę
sprzedać złoto za osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Ma pan tyle, panie Bartnicki?
– Nie mam, lecz w ciągu paru godzin mogę zorganizować taką sumę.
– Proszę więc wybrać sobie wśród tych rzeczy jej równowartość – rzekł hrabia, wskazując ruchem głowy puzderko z cyprysu.
Bartnicki wytarł spocone dłonie o nogawki spodni, przysunął puzdro do siebie, uchylił wieczko i zaczai wyjmować precjoza. Kładł na blat pierścienie, kolie, brosze, łańcuchy, diademy, bransolety, sznury pereł i korali, szlachetne kamienie oprawione w drogocenny metal lub w kość słoniową, a także monety z profilami monarchów. Do oka wsadził jubilerską lupę i czasami badał nią uważniej jakąś błyskotkę. Jego pękate paluchy namacały wreszcie dziwny kształt. Wyjął pozłacany walec – małą złotą tubkę, bardzo lekką i pachnącą raczej perfumerią niż biżuterią.
– Co to jest, panie hrabio?
– Ach, to szminka…
Bartnicki otworzył tubkę, wyciągając jej zawartość czyli wewnętrzną tubkę z czerwonym wkładem szminki.
– … to szminka nieboszczki, mojej żony. Nie wiem, doprawdy, skąd się tutaj znalazła…
– Kobiety są roztargnione, gdy się stroją – mruknął jubiler, podając szminkę gospodarzowi.
Tarłowski złożył obie części i ruszył wózkiem ku ścianie. Zatrzymał się przy lustrze wyrastającym z wąskiego blatu. Na blacie stała fotografia nieboszczki. Spojrzał jej w oczy i ścisnął dłonią szminkę, myśląc: „Robię to wszystko dla ciebie… znaczy dla niego, ale dla ciebie przede wszystkim!". Położył szminkę obok ramki z fotografią i cofnął wózek do stołu. Bartnicki właśnie kończył lustrować precjoza i wycenił je:
– Starczyłoby na kilkunastu zakładników, panie hrabio. A gdyby liczyć po cenach zwyczajowych, jakie się praktykuje w Generalnej Guberni od paru lat – to i na kilkudziesięciu, może stu…
– Muller odda tylko czterech, panie Bartnicki. Aż czterech.
– Tak, rozumiem, panie hrabio… Nie rozumiem wszakże jednego aspektu. Dlaczego pan płaci za czterech? To znaczy za tamtych trzech, no bo że za pańskiego syna to oczywiste, panie hrabio.
Tarłowski wzruszył ramionami, jakby chciał unaocznić, że sam siebie nie rozumie, i prychnął:
– A kto mógłby ich wykupić? Rodziny?.
Bartnicki skrzywił usta sceptycznie:
– Mowy nie ma! Muller wyznaczył cenę potworną, takich cen nie było jeszcze w Generalnej Guberni. Ci, którzy chcą wykupić swoich, nie daliby rady choćby wyprzedali się kompletnie. Zebraliby góra po kilka tysięcy dolarów.
– Więc pan ich zna?
– Cztery osoby były już z tym dzisiaj u mnie. Pani weterynarzowa, żona sędziego Iwickiego, siostra leśniczego Ostrowskiego, i pan Duński, brat dyrektora banku… No, może on jeden by wydolił.
– A czemu zgłaszali się do pana?
– A czemu pan się do mnie zgłosił, panie hrabio?
– No tak… przepraszam.
– Nie ma za co. To naturalne – u kogo innego w Rudniku można spieniężyć biżuterię, krugeranda czy złotego rubelka bez strachu, że się zostanie oszukanym albo zadenuncjowanym? Plus moje kontakty. Każde dziecko w Rudniku i wokół Rudnika wie, że Niemcy sprzedają u mnie złoto po Żydach i po innych trupach, że kupują u mnie waluty, ci z Gestapo również. No… słowem, że znam tych gestapowców, którzy lubią dobre interesy, i że potrafię z nimi gadać.
– I co, próbował pan teraz z nimi gadać?
– Tak, rozmawiałem o wykupieniu Duńskiego.
– Z kim, z Mullerem?
– Nie, z jego zastępcą, Lotzem. To najbardziej pazerny Szwab w tej części dystryktu. Ale odmówił twierdząc, że sprawa jest beznadziejna. Teraz widzę, że nie jest beznadziejna, tyle że koszt jest parokrotnie większy od zwyczajowego, i że Muller chce sam zgarnąć cały łup.
– On się zadowala połową łupu.
– A tak, rzeczywiście, połowę musi oddać Krausowi, Fuhrerowi lubelskiego Gestapo. Wszyscy oni w dystrykcie muszą, bez tego haraczu wylecieliby z gry piorunem.
– Skąd pan wie o tym?
– Panie hrabio, jak się przez cztery lata robi lewe interesy z okupantem, to się dużo wie. Czasami myślę, że zbyt dużo wiem, i zastanawiam się, czy nie nawiać do jakiejś mysiej dziury, daleko stąd.
– Boi się pan, że oni mogą pana?…
– Oni, lub nasi za to, że handlowałem z kupą Szwabów. Fakt, że naszym płaciłem „składkę" i kupowałem broń, może mi nie pomóc, bo cholera wie komu płaciłem. Przychodziło dwóch i brali pieniądze dla leśnych. Ale diabeł wie, czy oni rzeczywiście byli od leśnych! A jeśli od leśnych, to pytanie gorsze – od których leśnych?
– Nie wszystko jedno?
– Nie, bo w tutejszych lasach siedzi i AK, i NSZ, i jeszcze grasują czerwoni z AL. Ci ostatni to zwykli bandyci, tylko rabują i gwałcą, lecz nazywają się partyzantką ludową i „na rekwizycje" nie idą bez mundurów. Mają już wyrok – NSZ ich ściga i chce wystrzelać. Akowcy też by ich chętnie rozwalili. No i wzajemnie – czerwoni zadenuncjowali już na Gestapo dwóch akowców kwaterujących we wsi, a dwóch innych zastrzelili w lesie. Żandarmeria spaliła całą tę wieś, dlatego i NSZ, i AK nie odpuści czerwonemu.
– Kto wysadził tory?
– Nie wiem. Może AK, może NSZ, a może to była robota wspólna… Według mnie ta robota to czysta głupota, panie hrabio. Co to za interes, gdy się zabije czterech wrogów, żeby musiało zginąć czterdziestu Bogu ducha winnych swojaków? To ma być patriotyzm?… Ale nie mówmy o polityce, wyroków losu nie zmienimy. Może tylko trochę skorygujemy, jeśli ten pański geszeft z Mullerem się uda.
– Pomoże mi pan, panie Bartnicki?
– To się rozumie, panie hrabio, kupię te cacka z przyjemnością.
– Chodzi mi nie tylko o pieniądze…
– Nie tylko?
– Nie… Widzi pan, muszę wybrać trzech ludzi…
– A to już musi pan wybrać sam, panie hrabio. Ja jestem kupcem, interesuje mnie towar. Płacę, biorę towar, nisko się kłaniam i znikam. Rozumiem, że wybrać trzech z dziewięciu nie jest łatwo, bo chciałoby się uratować wszystkich. Straszny dylemat, nie zazdroszczę panu. Ale to pański dylemat, na mnie proszę tu nie liczyć, ja nie jestem od tego.
Tarłowski obracał w palcach żarzącą się cygaretkę, szukając słów, którymi mógłby ująć problem najczarniejszy.
– Jest jeszcze jedna sprawa…
Tembr głosu gospodarza zaalarmował jubilera. Szóstym zmysłem wyłapał coś bardzo groźnego nim usłyszał o co chodzi. Źrenice zrobiły mu się czujne.
– Słucham, panie hrabio…
– Widzi pan, panie Bartnicki… Muller żąda, by wskazać mu tych, których on uwolni za pieniądze, ale również zmienników…
– Jakich zmienników?
– On… on musi zgładzić dziesięciu, panie Bartnicki.
Mózg Bartnickiego przeszyło zrozumienie:
– Więc na miejsce wypuszczonych aresztuje czterech innych, żeby uzupełnić dychę! I żąda…
– Żąda, abym ja mu wskazał czterech nowych ludzi do rozstrzelania. Zresztą nie wiem. może do powieszenia…
– Do rozstrzelania, panie hrabio; plakaty mówią o rozstrzeliwaniu.
– Wszystko jedno, pani Bartnicki. On chce, bym ja wybrał nowych skazańców! Tym warunkuje całą transakcję.
Bartnicki wstał i machinalnie zapiął garnitur. Ręce drżały mu lekko.
– I pan się na to zgodził?!
– Tak.
– Jezu Chryste!
– Nie miałem wyboru. Chcę uratować syna, i zrobię to za każdą cenę, panie Bartnicki!
Bartnicki był człowiekiem otrzaskanym życiowo. Widział setki grubych szwindli, widział bezlitosną hochsztaplerkę, widział deptanie godności człowieka w najróżniejszy sposób, i zdarzało mu się być współuczestnikiem takich nikczemności – lecz gra Mullera przeraziła go. Nie pamiętał kiedy ostatni raz drżały mu wargi od podobnego strachu.
– Pa… panie hrabio… Jeśli pan się zgodził, to… to pańska sprawa. Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego, nic! Nie będę wybierał ludzi na śmierć!… I panu też nie radzę!
– Więc mam poświęcić syna?! Jego matka przewróciłaby się w grobie, a ja… ja bym…
– Jeśli pan zrobi to, czego żąda Muller, to też poświęci pan syna. Syna i samego siebie, panie hrabio, bo kiedy chłopcy z AK albo z NSZ się dowiedzą, że pan dał na rozwałkę ludzi, to kropną pana bez namysłu!
– Niech pan usiądzie i przestanie krzyczeć, panie Bartnicki!
Bartnicki siadł tak gwałtownie, że strzelił mu guzik marynarki i wisiał odtąd na jednej nitce, jakby został skazany i powieszony przez właściciela.
– Ostrzegłem pana, panie hrabio… Nie mówię, że leśni z pewnością dowiedzą się o całej sprawie, bo może się dowiedzą, a może nie dowiedzą. Jednak takiej ewentualności nie wolno wykluczać!
– Toteż ja jej nie wykluczam, mój panie. Jeżeli dowiedzą się o wszystkim – będą musieli wpierw rozważyć, czy ci, których wydano, są warci tych, których wykupiono. A gdy będą chcieli karać odpowiedzialnego za wymianę, to będą musieli ukarać kilka osób.
– Czyli kogo?
– Przemyślałem to sobie, panie Bartnicki… Pragnę, aby decyzję podjęło grono najszacowniejszych obywateli miasta. Kilku takich Gestapo aresztowało, ale kilku się jeszcze znajdzie, mam rację?
– Nawet kilkunastu, panie hrabio. Tylko jak pan chce to zrobić?
– Chcę ich zaprosić na dzisiejszy wieczór do siebie. Mecenasa Krzyżanowskiego, profesora Stańczaka, radcę Malewicza, naczelnika poczty, pana Sedlaka. To on mi podsunął tę myśl…
– Jaką myśl?
– Żeby zrobić takie zebranie.
– Naczelnik Sedlak?
– Owszem, naczelnik Sedlak. Był tu u mnie przed chwilą, prosił o pomoc w ratowaniu jednego aresztowanego. Jak pan widzi – przychodzono nie tylko do pana…
– Kogo chce ratować Sedlak?
– Pana Kuźmicza, dyrektora muzeum. Ale wróćmy do moich gości na dzisiejszy wieczór, bo wciąż nie wiem… Kilku już mam, lecz to mało. Kogo jeszcze winienem zaprosić, panie Bartnicki? Co pan sądzi o księdzu proboszczu?…
Jubiler zmarszczył czoło i przez chwilę milczał. Później szepnął, jakby do siebie:
– Teraz rozumiem pańską szczodrość, panie Tarłowski… Ale nie jestem pewien, czy to, że chce pan sam płacić za czterech więźniów, skłoni pańskich gości do spełnienia żądań Gestapo…
– Nie odpowiedział mi pan na pytanie!
– Przepraszam, jakie pytanie?
– Kogo jeszcze winienem zaprosić?
– Księdza Hawryłkę bez wątpienia.
– I jeszcze kogo?
Bartnicki schylił głowę i grzebał przez chwilę w mózgu.
– Doktora Hanusza…
– Kto to jest?
– Zastępca dyrektora szpitala, profesora Stasinki, którego aresztowano.
– Kogo jeszcze?
– Kierownika kina, Kortonia…
– To ten przedwojenny dyrektor teatru, endek?
– Tak… No i aptekarza Brusia… Aha, koniecznie pana Mertla, zastępcę dyrektora szkoły ogrodniczej, bo dyrektora też aresztowano… I chyba redaktora Kłosa, szefa przedwojennego „Gońca"…
– To on jeszcze żyje?
– Żyje, panie hrabio, nawet nieźle żyje, chociaż dzisiaj wielu żyje jakby nie żyli, takie czasy… Na pana miejscu zaprosiłbym też przodownika Godlewskiego z policji granatowej.
– Czemu?
– Pewności nie mam, ale on chyba kręci z leśnymi, panie hrabio. W każdym razie to porządny człowiek, kilku ludzi już uratował.
– Dobrze, wystarczy, akurat tyle stoi tu krzeseł. Zaproszę ich na szóstą. Pytanie, czy wszyscy przyjdą…
– Bez obaw, panie hrabio!
– Dlaczego jest pan taki pewny?
– Znam ludzi, proszę pana… Nikt nie odmówi, bo być proszonym do pana hrabiego to zaszczyt, to wyróżnienie. Ściągnąć ich tutaj będzie więc łatwo, ale trochę trudniej będzie ich przekonać, gdy się już dowiedzą, czego pan od nich oczekuje.
– Zaproszę ich nie mówiąc czego oczekuję. Będą wiedzieli tylko, że chcę rozmawiać o więźniach. A wśród zaproszonych będzie… przynajmniej dwóch, którzy mnie poprą.
– Domyślam się, panie hrabio, że mecenas Krzyżanowski, bo to pański kolega z Legionów. A kto drugi?
– Zobaczy pan wieczorem.
Jubiler uniósł się lekko, jakby znowu chciał wstać.
– Przepraszam, nie rozumiem, panie hrabio… Ja też mam przyjść?!
– Jest pan zaproszony.
– Odmówiłem już panu!
– Proszę się zreflektować, panie Bartnicki. Chce pan odrzucić takie wyróżnienie?
– Nie przyjdę, panie hrabio! Proszę na mnie nie liczyć!
– Panie Bartnicki…
– Nie ma mowy! Nie ma mowy, panie hrabio! Powiedziałem już, że nie chcę brać w tym udziału!
– Co znaczy, że nie chce pan zrobić najlepszego interesu w swoim waluciarskim życiu, panie Bartnicki! Czy kiedykolwiek zaproponowano panu taką ilość tak starej i tak wartościowej biżuterii, i to po cenie, którą sam pan wyznacza? I jeszcze bez żadnych targów ze strony sprzedającego?
Bartnickiemu pot zrosił czoło i zaczął płynąć skroniami, koło uszu.
– Panie hrabio, ja zawsze płacę dobre ceny, jestem solidnym kupcem, nie jestem Żydem!
– A ja nie jestem głupcem, więc proszę mi oszczędzić takiego gadania!
Umilkli obaj. Tarłowski krył zdenerwowanie, Bartnicki nie potrafił – musiał zacisnąć palce na kolanach, by dłonie przestały się trząść.
– Czy mogę prosić o papierosa? – spytał.
– Mam tu cygaretki, ale jeśli trzeba, wezwę służącego…
– Może być cygaretka, panie hrabio, to też nikotyna.
Zakrztusił się dymem od razu.
– Często pan pali, panie Bartnicki?
– W ogóle nie palę. Palę pierwszego od kilkunastu lat.
– Rozumiem… Niech pan się nie zaciąga mocno, lub w ogóle nie zaciąga. A jak już się pan uspokoi, proszę mi powiedzieć, czy chce pan to wziąć, czy rezygnuje pan z interesu.
– Bardzo chcę, panie hrabio, lecz nie chcę się angażować w dyskusje o tym, którego z zakładników…
Tarłowski przerwał mu gwałtownym gestem i równie gwałtownym słowem:
– Proszę nie być idiotą! Kupując tę biżuterię i te numizmaty, już weźmie pan w tym wszystkim udział! Tak, panie Bartnicki! Celowo poinformowałem pana czego żąda Muller, aby miał pan pełną świadomość w czym bierze pan udział. I gdyby później ktoś pytał mnie o to – potwierdzę, iż pan doskonale wiedział w jaki układ się pan angażuje! Nie zawaham się, panie Bartnicki!
– Jednak co innego kupić to od pana, nawet wiedząc dla jakiego celu pan sprzedawał, a co innego być członkiem tego trybunału, który pan chce zebrać dziś wieczorem, panie hrabio!
Tarłowski popatrzył na niego zniecierpliwiony, gdyż cały ten upór brał bardziej za farsę, za grę pozorów, niż za reakcję wywołaną przez strach.
– Nie musi pan przychodzić. To, czy pan przyjdzie, to pańska sprawa. Ale nie przychodząc – zwiększy pan możliwość utraty swego życiowego geszeftu…
Bartnicki milczał, już nie perswadując, co wzmogło optymizm hrabiego i uskrzydliło jego retorykę:
– Pan nie tylko winien zasiąść wśród moich gości przy tym stole, lecz winien pan to zrobić aktywnie, bardzo aktywnie, panie Bartnicki.
– Aktywnie?…
– I to jak aktywnie! Pan winien mocno gardłować na rzecz wymiany więźniów, bo jeśli ta propozycja nie zostanie przeforsowana, czyli przegłosowana, wówczas cała sprawa upadnie i ja nie będę musiał wyzbywać się rodowych precjozów za psi grosz!
– Ależ panie hrabio, ja…
– Niech pan to sobie dobrze rozważy, panie Bartnicki, bo od tego będzie zależało, czy w tej dalekiej mysiej dziurze, w której chce się pan przed końcem wojny zamelinować, będzie pan miał kieszeń dwa razy pełniejszą. Czekam o szóstej wieczorem!
Bartnicki jeszcze raz zdobył się na sprzeciw:
– Nie, panie hrabio! Proszę na mnie nie czekać. To znaczy – mogę przyjść z gotówką, ale nie jako uczestnik konferencji, którą pan organizuje. W niej nie wezmę udziału. Duży zysk to duża sprawa, ale życie to sprawa większa od każdych pieniędzy. Nie chcę ryzykować.
– Woli pan zaryzykować gniew kapitana Mullera?… – spytał hrabia, sięgając po argument, po który sięgać nie pragnął, lecz upór Bartnickiego nie dawał mu wyboru.
– Dlaczego gniew Mullera?… – szepnął pobladłymi wargami jubiler.
– Bo pan kapitan bardzo liczy na duży łup, i kiedy omawiałem z nim szczegóły, polecił mi pana jako bankiera, który za moje złoto dostarczy żądaną amerykańską gotówkę.
– Wymienił moje nazwisko?!
– Zupełnie poprawnie, panie Bartnycky.
– No dobrze, i co z tego? Przecież nie uchylam się od kupienia tych precjozów…
– Ale uchyla się pan od zaproszenia na kolację, nie rozumiejąc, że moja oferta jest dubeltowa. Wy, finansiści, nazywacie to chyba „transakcją wiązaną". Albo przyjdzie pan tu jako bankier i jako współuczestnik decyzyjnego gremium, albo proszę w ogóle nie przychodzić. Jeśli nie przyjdzie pan – Muller się dowie, że przez pana utracił łup. I wówczas pewnie podziękuje panu.
– To… to jest… – Bartnicki nie mógł wykrztusić epitetu.
Tarłowski go wyręczył:
– Tak, to jest szantaż. A więc o siódmej wieczorem. Do widzenia, panie Bartnicki.
Jubiler wstał, ukłonił się z szacunkiem i podreptał ku drzwiom jak nakręcony automat. Dogonił go głos gospodarza:
– Proszę nie zapomnieć – tylko setki i pięćdziesiątki! I proszę wziąć całość ze sobą. Jeżeli wszystko się uda, wówczas od ręki dam panu to, czego pan chce.