AKT III

Parę minut po osiemnastej przy wielkim stole siedziało jedenastu ludzi;

Mecenas Alojzy Krzyżanowski, wysoki, szczupły jak tyka okularnik, którego chód przypominał stąpanie żurawi i bocianów, a mowa retorykę kaznodziejską. Człowiek ten, będąc uczestnikiem wielu sądowych rozpraw wszelakiego typu – od rozwodowych i majątkowych do artystycznych i politycznych – nauczył się, że ludzie mają z prawdą tyle samo wspólnego, co gazety dwóch państw toczących zaciekłą wojnę, pełne frontowych doniesień, według których każda walcząca armia została już wybita do nogi, i to kilka razy.

Profesor Mieczysław Stańczak, filozof, zwolennik dystansu wobec wszystkich rzeczy poważnych a nawet groźnych, niczym owi błazeńscy mędrcy, którzy roztrząsając problemy zgonu lub cierpienia wybuchają co pewien czas śmiechem. Nosił przed sobą brzuch godny sześcioraczków, a na głowie kupę srebra źle przyczesanego. Ruszał się wolno – ktoś mógłby rzec, iż majestatycznie, a ktoś drugi, iż ospale – lecz myślał szybko jak piorun. Potrafił zabić jednym słowem i prawić uprzejmości takim tonem, że komplementowanemu rozmówcy pełzł po plecach zimny dreszcz. W starych choć wciąż błyszczących oczach miał całą legendę komedii ludzkiej i folwarku zwierzęcego.

Redaktor Krystian Kłos, dobiegający sześćdziesiątki, a wyglądający na młodszego o kilkanaście lat dzięki pomadom, kremom, pudrom, farbkom i gimnastyce porannej. Cienki czarny wąsik tancerzy tanga i prowincjonalnych fryzjerów sugerował tępotę właściciela, lecz było to wrażenie mylące, gdyż Kłos, absolwent wydziału historii lwowskiego Uniwerku, miał zupełnie znośny poziom erudycji. Ów morderczy wąsik i zabójczy przedziałek równie czarnych włosów służyły przywabianiu dam, na których redaktor mścił się za to, że swego czasu opuściła go ukochana małżonka. Pewnego dnia odbyła z nim krótką rozmowę, podczas której dowiedział się prawdy o życiu, i wyszła bezterminowo, zaś on gorzkniał regularnie i zwalczał upływający czas mnożeniem seksualnych triumfów.

Magister Zygmunt Brus, aptekarz, farmaceuta z powołania, a z zamiłowania także kobieciarz, który jednak grzeszne życie rozpoczął bardziej po Bożemu, dopiero jako nieutulony wdowiec. Swoim konkubinom wysyłał bukiety róż ledwie mieszczące się w drzwiach, i traktował te panie delikatniej niż redaktor Kłos, bez epitetów i bokserskich rękoczynów. Miał ciągłe problemy chorobowe wskutek nadużywania cudownych lekarstw, których był znawcą i sprzedawcą. Swój fach zaślubił po dziadku i ojcu, miłośnie, tak jak wenecki doża poślubia Adriatyk, jak papież poślubia Kościół, jak oblubieniec poślubia oblubienicę w „Pieśni nad pieśniami", jak alpinista poślubia góry, nurek głębiny, a Cygan swoje skrzypce na bezkresnych drogach.

Romuald Kortoń, dyrektor kina w Rudniku, z wykształcenia teatrolog, a z przekonań politycznych i z przynależności partyjnej endek (członek Narodowej Demokracji). Kortoń dolegliwości fizycznych miał mało – chyba że jako dolegliwość liczyć płaskostopie i piegi – za to psychicznych dużo, i to codziennych, powodowanych walką o zwycięstwo idei narodowej. Zwycięstwo nie ziściło się przed wojną, gdyż „socjał" Piłsudski zaćmił narodowca Dmowskiego, a w czasie okupacji też się spóźniało, bo prócz okupantów bruździli endekom i partnerzy – konkurenci, czyli Armia Krajowa. Rudnicki rezydent partyzantki narodowców (NSZ – Narodowe Siły Zbrojne), rotmistrz Kortoń, jako niezłomny patriota uważał, że chociaż w Polsce żyje mniej więcej tyle samo głupców, co w każdym innym kraju, to jednak cudzoziemscy głupcy są beznadziejnymi durniami, gdy polski bałwan ma we krwi trochę wrodzonego szowinizmu, więc kiedy tylko masowo oprzytomnieje – idea narodowa zatriumfuje.

Doktor Bogusław Hanusz, wice ordynator miejskiego szpitala. Człowiek ten nosząc kitel imponował sprawnością i energią, lecz ubrany „po cywilnemu", w garnitur, szlafrok lub płaszcz, robił wrażenie mamroczącego safanduły, chociaż wewnątrz zachowywał (nieco wówczas uśpiony) jasny, przenikliwy rozum tudzież zdolność (czy raczej gotowość bycia zdolnym) do głębokich analiz i do subtelnego formułowania celnych wniosków. Najchętniej francuszczyzną. Język francuski, stworzony dla bezproduktywnego filozofowania i dla nadawania obelgom form wyrafinowanych jak trujące perfumy, Hanusz kochał nie za to, lecz za prozę Balzaca, którą studiował ciągle. Szczególną satysfakcję czerpał porównując Boyowskie tłumaczenia dzieł Balzaca z oryginałami gwoli łowienia błędów. Do pałacu przybył zmęczony i zestresowany – miał tego dnia cztery operacje; jedna się nie udała.

Radca Roman Malewicz, emeryt, zwany radcą zwyczajowo, po galicyjsku. Chociaż od dawna nie sprawował żadnej urzędowej funkcji, cieszył się w Rudniku autorytetem równym autorytetowi burmistrza. Był najstarszym uczestnikiem posiedzenia; już przed wojną wyglądał tak sędziwie, że mógłby tym wspomagać wiecznie dziurawe szkolne budżety: chcąc ukazać dzieciom co to jest „zabytek przeszłości", nie trzeba byłoby organizować kosztownych wycieczek po ruinach zamków i klasztorów – starczyłoby wezwać tego człowieka o fizjonomii pełnej głębokich bruzd i wątrobianych plam. Malewicz był pradawnym rycerzem i starość nie odebrała mu tego. Należał do tych nielicznych ludzi, którzy – gdy los zetknie ich ze skurwysynem – mają odwagę zakomunikować skurwysynowi (i to już „w pierwszych stówach swojego listu") co o nim myślą.

Nauczyciel Zbigniew Mertel, zastępca dyrektora szkoły ogrodniczej w Rudniku (wszystkie inne szkoły w Rudniku Niemcy skasowali jako zbędne dla podludzi o słowiańskim rodowodzie). Był dużo młodszy niż Malewicz, ale nosił już sporą łysinę, wyraźnie niezadowoloną z resztki włosów, które wianuszkiem okalały jego kwadratowy łeb niczym korona cierniowa. Koronę tę mógł zainkasować każdej doby – wystarczyło, by Niemcy dowiedzieli się, że jest oficerem przedwojennej Dwójki (Drugi Oddział Sztabu Generalnego czyli wywiad), teraz rezydentem AK w Rudniku. Wszystkie tajemnice największej i najczęściej szarpiącej okupanta „leśnej bandy" dystryktu lubelskiego miały lokum pod czaszką i pod podłogą kapitana Mertla, wykładowcy tajników zapylania, szczepienia, przesadzania i podlewania flory kwiatowej.

Przodownik Stanisław Godlewski, najmłodszy wśród zebranych. Nie będąc ani kaleką, ani karłem – od urodzenia był pokraką, gdyż miał ciało zapaśnika wagi ciężkiej i maleńką kobiecą twarz. Posługiwał się na codzień językiem pasującym do tego ciała, a nie do tej twarzy – językiem dalekim od akademickich kanonów i od slangu wypomadowanych pyskaczy szpanujących dialektem a la „ferajna". Ów twardy żargon dziwek i bandziorów, zaśpię w brudnych pieniędzy i ostrych „kos", był wszakże kłopotliwy w kontaktach ze zwierzchnikami i z normalnymi obywatelami, więc Godlewski nauczył się też języka pasującego do kościoła i do przedszkola, aczkolwiek tu miał zasób słów skromniejszy nieco. Lubiano go powszechnie, bo jako „granatowy glina" chętniej służył rodakom niż okupantom, często ryzykując własną głową i nie biorąc przy tym zbyt dużo do kieszeni, chociaż prócz żony i dzieci miał starą matkę na garnuszku.

Poczmistrz Bronisław Sedlak, przed wojną komunista, teraz kryptokomunista o fałszywym nazwisku. Wyszedł z twardej szkoły Kominternu, tyłek utwardziły mu więzienia Polski sanacyjnej, a życie nauczyło go prawdziwego (nie udawanego) szacunku tylko dla tych bliźnich, którzy byli odeń silniejsi fizycznie. Bez wątpienia podobałby się Freudowi – idealnie reprezentował typ przysypiających neurasteników, jednak nieszkodliwych tylko chwilowo, póki stres nie detonuje adrenaliny eksplozyjnej. Kobietom podobał się mniej, mimo dyskretnej elegancji przejawianej noszeniem garnituru o kolorze „angielskiej mgły" (co miało maskować jego „pochodzenie klasowe"), gdyż był szybko tetryczejącym facetem, jednym z tych, którym codziennie furkot wypadających włosów przypomina, że śmietnik życia jest już bardziej za nimi aniżeli przed nimi. Naczelnikiem poczty został dzięki sowieckiej agenturze, w roku 1940, gdy jeszcze Sowieci i Hitlerowcy tworzyli orkiestrę wspólną.

Ksiądz Julian Hawryłko, proboszcz parafii rudnickiej. Po mieście chodził zazwyczaj w „cywilnym" ubraniu (chyba że niósł posługę religijną), nie dbając o wygląd – jego bruździasta twarz przypominała jego niestaranną fryzurę, zmiętą koszulę i zdeformowane buty, wszystko to pasowało do siebie. Prócz głosu – jego wesoły głos, niby głos bon-vivanta, człowieka, który żyje tak jak chce i jak wielu by chciało – nie pasował ani do zoranej twarzy, ani do profesji duchownego. Profesji zawsze trudnej podczas wojny, bo gdy śmierć zbiera bezmyślne żniwo – strasznie ciężko jest mówić ludziom o Bożej wszechmocy i Bożym nieskończonym miłosierdziu. W okupowanej Polsce żniwo było makabryczne – ludzi mordowano setkami, tysiącami, milionami… Ksiądz Hawryłko szedł do pałacu hrabiego Tarłowskiego jakby czując co się święci – założył

sutannę, aby być gotowym na wszystko, na każde zło tego świata.

Stół był gęsto zastawiony dla gości. Obok kilku karafek z nalewką i kilku popielniczek widniały tam koszyczki z chlebem, półmiski z kiełbasą i szynką, miseczki pełne ogórków, marynowane grzyby, i zastawa indywidualna – przed każdym krzesłem po talerzu, talerzyku, kieliszku, szklanicy, i sztućce na haftowanej serwetce. Trzynasty komplet leżał u szczytu stołu, gdzie miał podjechać swym wózkiem Tarłowski. Wyczekiwano gospodarza, zabijając czas paplaniną. Brus i Kłos dyskutowali o alkoholu:

– Więc to jest ta przesławna nalewka rodowa! Zobaczymy, zobaczymy!

– Zobaczymy i zatęsknimy do czystej, bo nalewka jak nalewka – musi być trochę przesłodzona.

– Niekoniecznie, bywają kwaśne naleweczki.

– Ja tam wolę czyściochę. Ale wyłącznie dobrą czyściochę, tę z białą główką.

– Od czyściochy dostaje się kaca…

– Tylko od źle destylowanej czyściochy, mój panie. Lub od nadmiaru przyzwoitej czyściochy. Od nadmiaru!

– Ja tam od nadmiaru nie dostaję kaca, ale od jednego kieliszka czystej dostaję po łbie – wtrącił się przodownik Godlewski.

– Po łbie? – zdziwił się Brus.

– Ano tak. Przed wracaniem do domu nie mogę pić, bo moja stara to alkoholomierz, psia jej mać!

– A mnie czysta leczy.

– Z czego?

– Ze wszystkiego. Albo mnie rozgrzewa, albo oziębia, albo…

– Oziębia? Czysta?!

– To prawda – tym razem wtrącił się doktor Hanusz. – Klimatyzacyjne zalety czystego alkoholu były już dawno znane. Wiadomo, że wódka chroni przed mrozem, bo rozgrzewa zziębniętego, i przed upałem, bo kiedy we wnętrzu robi się bardzo ciepło, to powietrze na zewnątrz wydaje się dzięki kontrastowi stanowczo chłodniejsze niż jest w istocie, i nawet przyjemnie orzeźwia.

Druga połowa stołu zajęta była rozmową o zeszło nocnej strzelaninie wokół torów kolejowych.

– Zginęła stara Zośka Garmulanka, siostra dróżnika. Od zabłąkanej kuli, taki fart! – poinformował Kortori.

– No proszę – prychnął Sedlak – a codziennie pół dnia przesiadywała w kościele! Widać modlitwy nie chronią dewotów.

– Tak jak marksizmy nie chronią idiotów mruknął Mertel pod nosem, ale zbyt cicho, żeby go usłyszano.

– Czytałem – ciągnął Sedlak – iż u Muzułmanów oraz u afrykańskich Murzynów, prócz modlitw albo szamańskich zaklęć, stosowane są specyfiki przeciwko kulom. Na przykład maście antykulowe. Wysmarujesz całe ciało i jesteś kuloodporny. To by się u nas przydało, co nie? Ja myślę…

– U nas już to było – przerwał mu radca Małe wieź.

– U nas?!… – zdziwił się cały chór.

– Za Powstania Kościuszkowskiego. Ojcowie Benoni sprzedawali w swym klasztorze warszawskim, na Nowym Mieście, poświęcone kartki, które rzekomo chroniły od kuł. Brali drogo, jedna kosztowała pięć złotych.

– I co? Działało?

– Nie zawsze. Ale jak rodzina truposza przychodziła z reklamacją, braciszkowie tłumaczyli, że widocznie nieboszczyk miał grzech śmiertelny na sumieniu, co zniwelowało moc kartki świętej. Uciułali tymi kartkami fortunę, bo popyt był ogromny.

– A dlaczego Naczelnik nie tępi takich zabobonów? – spytał Sedlak.

– Bo kartkowe pospólstwo szło w ogień jak do tańca – wyjaśnił Malewicz.

– Ufne w moc Bożą, przecież „Pan Bóg kule nosi", prawda, proszę księdza? – zaczepił Hawryłkę profesor Stańczak. – Więc i tej biednej dróżnikowej Zośce dostało się od Pana Boga, mam rację, księżulu?

Hawryłko pokręcił głową, trochę przecząco, a trochę z politowaniem dla głupawej zaczepki. S t a ń czak jednakowoż nie miał ochoty wycofać się:

– Ksiądz dzisiaj w uniformie galowym, aż miło popatrzeć!… Jeszcze milej byłoby widzieć księdza w fioletach lub w purpurach, lecz jakoś ksiądz nie może doczekać awansu. Czyżby podpadło się biskupowi, hę?

– Nie trzeba mi ziemskich awansów, profesorze – wyjaśnił Hawryłko. – Praca z owczarnią Bożą starczy mi na awans do Królestwa Niebieskiego.

__Może starczy, a może nie starczy. I może

właśnie dzisiaj się to okaże, księżulu… Żeby awansować, trzeba mieć ambicję chodzenia drabiną hierarchiczną, brak tej ambicji jest kalectwem.

– Kościół widzi to inaczej, nie tak po ziemsku – rzekł Hawryłko.

– Czyżby? To dlaczego książęta Kościoła biją się o stołki kościelne, albo o tron papieski?

– Znam pyszny kawał na ten temat! – zagrzmiał Kortoń. – Słuchajcie! Jadą w pociągu Żyd i młody wikary. Siedzą vis-a-vis siebie. Raptem Żyd pyta: „ – Jak ksiądz awansuje, to kim zostanie?". „- Mogę zostać proboszczem" - odpowiada wikary. „- A później?" - pyta Żyd. „- Później mogę zostać kanonikiem". „- A jeszcze później?". „- Jeszcze później mogę zostać pratatem". „- A dalej co?". „ - Dalej, gdybym miał wybitne zasługi, to mogę zostać biskupem". „- Można jeszcze więc?". „- Tak, można. Z woli Ojca Świętego mógłbym zostać kardynałem". „ – Ten wasz Ojciec Święty to papież, czy dobrze gadam? On całym waszym Kościołem rządzi, co?". „- Tak, całym". „- to dopiero byłby awans, proszę księdza! No bo jeszcze wyżej…". Wikary kręci głową; „ – Wyżej już nie można. Przecież nie mogę zostać Panem Bogiem". A na to Żyd: „ – Dlaczego nie? Jednemu z naszych się udało ".

Gremialny wybuch śmiechu przerwał mecenas Krzyżanowski:

– Według Słowackiego jednemu z naszych przypadnie Stolica Apostolska…

– Nieprawda, panie mecenasie – zaoponował Malewicz. – Julek S. wieszczył „papieża słowiańskiego", a nie polskiego. Co nie wyklucza Polaka, ale może być i Czech, i…

W tym momencie kamerdyner Łukasz wepchnął do sali wózek z hrabią. Goście umilkli i wstali, witając gospodarza.

– Witam panów i serdecznie dziękuję za przybycie – rzeki Tarłowski. – Jesteś wolny, Łukaszu… Siadajcie, panowie. Proszę jeść i pić. Mam. nadzieję, że panowie mi wybaczą, iż podejmuję panów tak po chłopsku, lecz sprawa… bardzo ważna sprawa… wynikła nagle i moja kucharka nie zdążyła się przygotować, choć wiem, że pitrasi także coś gorącego, co później będzie podane…

– Ależ, panie hrabio, w dzisiejszych czasach to i tak… – przypochlebił się Brus.

Tarłowski wskazał na wolne krzesło, marszcząc brew:

– Pan Bartnicki nie był łaskaw, czy się spóźnia?

– Spóźni się trochę – wyjaśnił doktor Hanusz. – Załatwia jakąś gardłową sprawę i kazał mi przeprosić pana hrabiego w swoim imieniu.

– Nie będziemy czekać, czasu jest bardzo mało – zdecydował gospodarz. – Panowie, przechodzę do rzeczy. Zaprosiłem panów, najszacowniejszych obywateli Rudnika, gdyż, jak panowie wiecie, Gestapo aresztowało dziesięciu…

– Najszacowniejszych obywateli Rudnika – wtrącił profesor Stańczak tonem wyzbytym sarkazmu, ale uwaga była i tak nieco sarkastyczna przez swą treść.

– Właśnie. Można jednak coś w tej sprawie zrobić. Chodzi o trudną decyzję, bardzo trudną, której samodzielnie podjąć nie mógłbym, dlatego zaprosiłem panów. Szef Gestapo, Muller, złożył mi pewną propozycję… Rozmawiałem z nim kilka godzin temu. Muller zgadza się wypuścić czterech aresztowanych. Zgadza się, aby ich wykupiono.

– Dlaczego tylko czterech? – spytał Godlewski.

– Tego nie wiem. Chyba boi się zwierzchnika. Przecież nie może uwolnić wszystkich, a chce zarobić, więc uznał, że czterech to bezpieczne. Czterech to więcej niż nic, proszę panów.

– Ile chce wziąć? – spytał Kortoń.

– Za każdego uwolnionego żąda dwadzieścia tysięcy dolarów.

Echem tych słów był szmer biegnący wokół stołu, pełen tłumionych parskań i przekleństw:

– Bydlak!

– Skurwiel!

– Szwabska hiena!

– Pieprzony Szkop!

– Nigdy nie płacono nawet połowę tej sumy!

– Celowo tyle zażądał, by nic z tego nie wyszło!

– Lub żeby zbić majątek.

– Kto to zapłaci?!

– Co za łajdus! Nie dość, że morduje ludzi, to jeszcze kupczy ludźmi jak handlarz niewolników, psiakrew!

Gdy warczenia ucichły, aptekarz Brus podsumował je mówiąc:

– Panie hrabio, to ogromna suma… Żaden z nas nie mógłby nawet…

– Nie zebrałem tu panów, by robić zbiórkę pieniędzy – uspokoił go hrabia.

– Całe miasto nie wydoiłoby takiej sumy – rzekł Kłos. – Cztery razy dwadzieścia to osiemdziesiąt tysięcy dolarów, fortuna! Nawet w Lublinie płaci się za więźnia dwa, góra trzy tysiące, proszę panów…

– Ale nie za więźnia przeznaczonego do rozwałki, takiego po wyroku, panie redaktorze – skorygował Sedlak.

– Tu nie było przecież żadnego wyroku, bo nie było sądu – podniósł Hawryłko.

– Niech ksiądz nie będzie śmieszny! – skarcił go Sedlak. – Decyzja centrali dystryktu ma moc wyroku sądowego, to tryb administracyjny skazywania więźniów. Czy ksiądz się urwał z choinki, czy narodził dopiero dzisiaj? Wszyscy, których aresztował Muller, mają urzędowy wyrok, a ratowanie pieniędzmi takich wyrokowców kosztuje dużo drożej, dużo więcej niż trzy tysiące zielonych. – Owszem, dwa razy więcej – rzeki dziennikarz. – Niechby i trzy razy więcej. Ale dwadzieścia tysięcy zielonych?!

Panowie! Mecenas Krzyżanowski podniósł rękę, uciszając dyskutantów i dając znać, że sam chce zabrać głos.

– Dziwicie się, panowie? Tu nie ma nic dziwnego, rzecz jest klarowna jak mało co. Szkopy obrywają po tyłku na wszystkich frontach, na wschodzie, na zachodzie, na południu, wszędzie. W Lublinie niedługo Ruscy będą rządzić. Muller rozumie ile zostało mu czasu na zgromadzenie łupu wojennego, więc winduje ceny. To jest prawo upadającego rynku.

– Panowie – rzekł hrabia – Muller dał mi tylko parę godzin na podjęcie decyzji.

– Ale może uda się zmniejszyć tę koszmarną sumę. Trzeba się targować, panie hrabio! – podsunął Brus.

– Muller nie będzie się targował z nami. Możemy jego propozycję odrzucić lub przyjąć. Mamy czas do rana.

– Mamy czas do śmierci, a nawet dłużej! – prychnął Kłos. – Nie zebralibyśmy takiej sumy nawet w życiu pozagrobowym…

– Ja wyłożę całą sumę, proszę panów.

Deklarację gospodarza przyjęło osłupienie mierzone siłą zbiorowego wzroku, który spoczął na jego twarzy.

– Wykupię wszystkich czterech – kontynuował hrabia. – Pod warunkiem, że wśród wykupionych będzie mój syn.

– To najzupełniej oczywiste, panie hrabio! Pan płaci, pan decyduje! – zawyrokował Kor-toń, a kilku innych skinęło głowami dla potwierdzenia.

– To wcale nie jest oczywiste, moi panowie, bo chciałbym, abyśmy podjęli decyzję wspólną. Wszelako nie ukrywam, że jeśli mój syn nie znajdzie się wśród czterech wytypowanych – moja oferta finansowa przestanie być aktualna. Zapłacę tylko wówczas, gdy Marek będzie mógł wrócić do domu.

Z drugiej strony stołu rozległ się szyderczy chichot. Chichotał profesor Stańczak, a gdy dzięki temu wszyscy spojrzeli na niego, usprawiedliwił się równie kpiarsko, cytując reklamowy bon-mot Forda:

– Jednym słowem, panowie – każdy może sobie kupić samochód o takim kolorze, jaki mu przypadnie do gustu, pod warunkiem, że będzie to czarny Ford-T!

– A pan, będąc na miejscu pana hrabiego, uiściłby całą sumę za wykupionych nie wykupując własnego dziecka, co, panie profesorze?! – sykną Kortoń.

– To był żart – bronił się Stańczak. – Dowcip mający rozluźnić atmosferę…

– Panie profesorze, pański dowcip jest nie na miejscu! – wzburzył się mecenas Krzyżanowski. – Winniśmy wszyscy wdzięczność Teo… znaczy gospodarzowi, i to wdzięczność podwójną. Raz, że wynegocjował z tym Mullerem życie czterech zakładników, a dwa, że sam chce ponieść wszystkie koszty. To szlachetny gest, godny rodu Tarłowskich, jakże dla naszej ojczyzny zasłużonego!

Kortoń chciał bić głośne brawa, ale szybko przestał bić w ogóle, bo jego manualna inicjatywa nie została gremialnie podjęta. Wzniósł kielich.

– Jestem tego samego zdania, co mecenas Krzyżanowski, i chyba wszyscy jesteśmy tego samego zdania, panowie!… Wznoszę na cześć pana hrabiego toast dziękczynny! Pijmy wraz!

Nie pił tylko ksiądz, a profesor Stańczak, zanim opróżnił kieliszek, mruknął cicho:

– Pod warunkiem, że będzie to rodowa nalewka firmy Tarłowskich hrabiów!

Redaktor Kłos, siedzący obok księdza Hawryłki, spytał:

– Czemu ksiądz proboszcz z nami nie pije?

– Alkohol źle mi służy, synu.

– To ksiądz musi cierpieć podczas każdej mszy, chlejąc rytualne wino. Współczuję! – zadrwił Stańczak.

Przez chwilę po toaście, który rozluźnił prawie wszystkich, nakładano sobie wędlinę, smarowano masłem kromki chleba i dzielono ogórki. W chóralne mlaskanie zaingerował słowami mecenas:

– Panowie, proszę o uwagę!… Rozumiem, że decyzja, aby wśród czterech wykupionych był hrabicz Marek, jest tak oczywista, iż nie podlega dyskusji…

Odpowiedział mu kilkugłosowy aprobujący pomruk.

– … Zatem przedyskutować musimy innych. Musimy ustalić resztę więźniów do wyciągnięcia z łap Gestapo. Trzech – trzy nazwiska.

– A dlaczego mamy dyskutować? – spytał Małe wieź.

– Pan żartuje, panie radco?… – zdumiał się Krzyżanowski.

– Nie, mówię serio. Zwyczajnie nie rozumiem dlaczego mamy to przedyskutować…

– Zna pan lepszy sposób na dokonanie tak trudnego wyboru?

– Znam. Losowanie, panie mecenasie, wybór przez losowanie! Właśnie dlatego, że wybór jest taki trudny, a jest trudny, bo każdy z więźniów zasługuje na ratunek, my jednak możemy uratować tylko trzech…

– Czterech!

– … owszem, czterech, ale wybrać możemy tylko trójkę, proszę pana, gdy tam, prócz młodego Tarłowskiego, siedzi jeszcze dziewięciu przyzwoitych ludzi. Właśnie dlatego trzeba losować, by każdy z nich miał równe szansę.

Profesor Stańczak, przeżuwający akurat kawałek boczku, połknął go gwałtownie, pragnąc zdążyć się wtrącić:

– My zaś szansę na uratowanie spokoju własnych sumień, bo jak się wrzuci do kapelusza dziewięć kartek z nazwiskami i wyciągnie trzech

szczęśliwców – to winną śmierci sześciu pozostałych będzie tylko pani fortuna. Prawda, panie

radco?

– Lub pani opatrzność – dodał złośliwie Sedlak. – Boża opatrzność, żeby było jasne.

– To pan przestał być ateistą, panie naczelniku? – fuknął Stańczak.

– Skąd! Wciąż, podobnie jak pan, nie wierzę w Boga, profesorze, bo wciąż nie spotkałem kogoś, kto by mi racjonalnie udowodnił, że istnieje Trójca Święta!

– Wypraszam sobie, nie ma tu podobieństw między nami; pan, mimo swoich lat, dalej nie rozumie nic! – zagniewał się filozof. – Kiedy pan wreszcie pojmie, że wiara w Boga oparta o racjonalne przesłanki to absurd?!… Wierzyć można tylko wbrew całej historii i logice świata. Lecz na tym właśnie polega istota wiary – na negacji wszelkich argumentów przeciw istnieniu Boga. Wiara jest marzeniem, a więc czymś piękniejszym i doskonalszym od siły rozumu. Kwestią serca.

– To czemu pan wciąż taki bezsercowy, psiakrew?! – zaperzył się Sedlak. – Tak trudno panu marzyć, co?

– Poczmistrzu kochany, ty dalej nic nie rozumiesz, widać ogłupia cię notoryczna lektura „Kapitału"! Uwierzyć w Boga jest zaiste dużo łatwiej niż zrozumieć dlaczego bogaci są nieszczęśliwi…

– Panowie! – krzyknął mecenas. – Pofilozofujecie sobie jutro, a teraz nie kradnijcie nam czasu, tu się decydują losy ludzi!

– Więc będziemy rozstrzygać te losy ciągnąc losy? – zapytał Stańczak. – Fortuna potoczy się kołem, dokona sprawiedliwego wyboru i odejdzie w hańbie jako winna śmierci sześciu pechowców!

– Pański argument to czysta demagogia, panie profesorze! – zauważył Brus. – Cały ten popis ironizowania metafizycznego, obwinianie fortuny…

– Pan chyba źle zrozumiał profesora, panie magistrze – przerwał mu Mertel, wymachując serwetką, którą właśnie otarł sobie wargi. – Profesor Stańczak był łaskaw wykpiwać nas, czyli potencjalnych winowajców. Co, oczywiście, jest równie bez sensu jak zrzucanie winy na los. Za śmierć któregokolwiek z więźniów winić można tylko okupanta, lub wojnę jako taką, ale nas

w żadnym przypadku! Aspekt metafizyczny niewątpliwie tu istnieje, bo to jest rzeczywiście fatum, ale bieżąca realność jest teraz taka: my mamy uratować kilku spośród tych ludzi. Kropka, panowie! Pytanie: jak ich wybrać? Jestem przeciwko losowaniu! Kategorycznie przeciwko!

– Słusznie! – dołączył się Kortoń. – Też jestem przeciwko loterii! To prawda, że wszyscy, których aresztował Muller, zasługują na pomoc. Ale niektórzy bardziej zasługują, proszę panów!

– Czemu? – zdziwił się ksiądz.

I Mertel, i Kortori pragnęli udzielić odpowiedzi Hawryłce, lecz wyprzedził ich swym „luzackim" basem Stańczak:

– Bo wszyscy są równi, ale niektórzy są równiejsi, jak to w życiu, ksiądz jeszcze nie dostrzegł tego? Równość, tak biologicznie, jak i psychologicznie czyli mentalnie, to brednia, wbrew agitacjom jakobinów i bolszewików, i wbrew temu, co reklamował najwyższy przełożony księdza, Galilejczyk.

– Jezus Chrystus chciał tylko, żeby maluczcy… – próbował argumentować Hawryłko, lecz profesor nie dał mu skończyć.

– Chciał, aby wszyscy byli maluczcy, lub żeby wszyscy byli średni, w każdym razie podobni do siebie duchowo niczym parówka do parówki, proszę księdza! Tymczasem egalitarystyczny punkt widzenia jest całkowicie na bakier z biologią, z cywilizacją i z sensem, to czysty absurd.

– Pan się powtarza, profesorze! – burknął Malewicz.

– Nigdy nie dość powtarzania, że ideologia egalitaryzmu jest takim samym kłamstwem jak każdy system, który zawdzięczamy ideologom! Glina, z której ideolodzy próbują ulepić nowego człowieka, zawsze okazuje się błotem…

– Nie wszyscy ideolodzy! – obruszył się Sedlak.

– Pan jest adwokatem Hegla czy Marksa, drogi poczmistrzu? A może kauzyperdą drugorzędnych dialektyków – Engelsa, Lenina bądź innego kretyna?

Nim Sedlak zdążył odwarknąć Stańczakowi, nad stołem przepłynął łagodny głos doktora Hanusza:

– Drogi panie profesorze – pan, jako filozof, tworzy…

__ Właśnie! – wyrwał się Brus. – Ja mam

już tego dosyć, i panowie chyba też!… Wszystkie te pokićkane pseudofilozofie i pseudopsychologie, wszystkie te pieprznięte konstrukcje myślowe naciągane tak, że gumki w majtkach pękają…

Przerwało mu wejście, a raczej wbiegnięcie

Bartnickiego.

– Proszę mi darować spóźnienie, panie hrabio! – wysapał jubiler.

– Jest pan gotów? – zapytał gospodarz.

– Właściwie tak, panie hrabio.

– Więc niech pan siada, niech pan je i niech pan się przyłączy do dyskusji.

Bartnicki zajął wolne krzesło między Malewiczem a Godlewskim, i spytał radcę szeptem:

– O czym dyskutujemy?

– O zaletach i wadach loteryjnego ratowania skazańców.

Krzyżanowski wykorzystał chwilę zbiorowego milczenia, przynaglając:

Panowie, ciągle odbiegamy od tematu! Nie czas na filozoficzne spekulacje, żarciki albo jałowe wymiany intelektualnych poglądów! Mamy rozstrzygnąć życiową kwestię…

– Raczej śmiertelną – uściślił Stańczak. – Co ma zresztą ten sens, że tylko wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi, choć i tu niezupełnie, bo jedni umierają młodo, a inni dożywają sklerozy, więc może zastosujmy kryterium wieku. Uznajmy, że trzeba ratować najmłodszych spośród aresztowanych, bo oni przeżyli najmniej.

– I to, pańskim zdaniem, byłby wybór sprawiedliwy? – zdumiał się aptekarz.

– A czy ja powiedziałem, że sprawiedliwy, drogi pigularzu? Proszę bardzo – wybierzmy najprzystojniejszych, będzie to wybór taki sam. Albo najgrubszych…

– Z takimi błazeństwami kojarzy się panu sprawiedliwość?

– Nie, ponieważ zasadniczo nie wierzę w sprawiedliwość. Każdy nasz wybór będzie głupi. Czy będziemy losować, czy będziemy argumentować – to wszystko jedno.

– To wcale nie jest wszystko jedno! – zaoponował energicznie Kortoń. – Są wśród tych dziewięciu ludzie nie tylko bardzo zasłużeni, ale i bardzo potrzebni, proszę panów!

– Każdy jest potrzebny swojej rodzinie, bracia – rzekł Hawryłko.

– Ale niektórzy są potrzebni wielu rodzinom! Bardzo wielu rodzinom!

– Mówi pan o dyrektorze szpitala, o panu Stasince? – spytał Malewicz.

– Nie, mówię o ludziach potrzebnych całemu narodowi! Takim człowiekiem jest pan Trygier, dyrektor tartaku!

– Dlaczego właśnie on?

– Bo… ręczę panu, panie radco, że właśnie pan Trygier musi być wykupiony!

Malewicz nie ustąpił:

– Współczuję każdemu, jednak moim zdaniem tacy ludzie jak ordynator szpitala miejskiego, profesor Stasinka, są społeczeństwu bardziej potrzebni niż pan Trygier.

– A to dlaczego?!

– Dlatego, że ordynatora szpitala potrzebujemy do ratowania wielu pacjentów, a dyrektora tartaku do przerabiania lasu na tarcicę – to chyba jest jakaś różnica, co?! – zirytował się Malewicz.

Kortoń spuścił z tonu:

– Ależ ja nie mam nic przeciwko profesorowi Stasince. Zresztą są trzy miejsca. Niech będzie Trygier, Stasinka i…

– I pan leśniczy Ostrowski! – uzupełnił Mertel.

– Właśnie, i pan leśniczy Ostrowski! – zgodził się Kortoń.

Po raz pierwszy zabrał głos Bartnicki, przerywając krojenie ogórka:

– Moment, moment, proszę panów! Spóźniłem się, więc nie wiem jaką grę panowie grają tutaj, ale może rozpatrzymy inne kandydatury również…

– Pan dyrektor kinematografu rozgrywa gierkę endecką, chcąc uratować partyjnego kumpla – wyjaśnił Bartnickiemu Brus. – Jeno nie zauważył, że tu wokół stołu siedzi trzynastu ludzi, i nie zrozumiał, że decyzję musimy wspólnie podjąć!… Jak każdy ma swojego kandydata, to i ja mam swojego też. Proponuję, żeby pan sędzia Iwicki został wykupiony!

Mecenas Krzyżanowski bezzwłocznie temu przyklasnął:

– Popieram propozycję pana magistra!

Kortoń spojrzał na Mertla i uniósł się, odsuwając krzesło. Mertel wstał również. Podeszli do szklanej ściany między salonem a tarasem, i odwróceni ku niej szeptali gorączkowo. Na zewnątrz przybywało chmur i zrywał się coraz silniejszy wiatr, zwiastujący, że idzie burza. Wewnątrz było już mglisto od dymu, palili prawie wszyscy zaproszeni. Bartnicki, aby nadrobić spóźnienie, koił głód wcinając szynkową jak automat, lecz między dwoma kęsami przypomniał sobie czołowego kupca wśród swoich klientów:

– Czy o panu burmistrzu Wenclu, i o tym ile nasze miasto mu zawdzięcza, już panowie zapomnieli?

– Tak samo o panu Kuźmiczu! – dodał Sedlak. – Przecież on, jako dyrektor muzeum tego miasta, zrobił tyle dla…

– Dla pana, panie naczelniku, zrobił najwięcej, kupując od pana rzadkie marki pocztowe do swojej kolekcji – prychnął Kłos.

– Wypraszam sobie, moja propozycja była bezstronna!

– Ależ oczywiście, że bezstronna, bezinteresowna, bezalkoholowa…

Do stołu wrócili Mertel i Kortoń. Dyrektor kina usiadł, a nauczyciel przemówił stojąc:

– Panowie! Trygier i Ostrowski muszą być wśród wykupionych więźniów!… Jest to sprawa wyższej…

– Dlatego, że pan tak rozstrzygnął z panem Kortoniem?! – oburzył się Malewicz. – Nas tutaj wszystkich ma pan za nic, co?!

Hrabia teatralnie chrząknął, tak jak niegdyś chrząkał zwracając uwagę źle się zachowującym członkom rodu:

– Panowie, bardzo proszę, dyskutujmy w sposób kulturalny. Po co się unosić, czyż to…

Sedlak nie czekał aż gospodarz skończy reprymendę:

– Pan radca ma słuszność! Dziwna rzecz, iż pan Mertel, który jako zastępca dyrektora szkoły winien głosować na swego zwierzchnika, woli wykupić leśniczego…

– Bo kiedy pan dyrektor zostanie rozwalony, to pan zastępca zostanie panem dyrektorem… – mruknął zgryźliwie Brus.

Mertel poczerwieniał i zrobił dwa kroki ku aptekarzowi, warcząc:

– Ty pieprzony pigularzu!!

– Panowie! -jęknął hrabia.

Purpurowy na twarzy Brus odwrócił głowę ku Mertlowi i wycedził:

– Nie jesteśmy w stosunkach, które zezwalałyby panu zwracać się do mnie per „ty", panie

belfrze! Nie hodowałem z panem świń ani innych czworonogów!

– Panowie, czy możemy prowadzić cywilizowany dialog? – zapytał Krzyżanowski.

– Ależ tak – zgodził się Mertel. – Pod warunkiem, że nie będę musiał prowadzić dialogu z figurą, która mnie obraża!

– Nawet gdyby pan chciał, to by pan nie mógł za bardzo, bo cywilizowany dialog jest rodzajem sztuki, którą trzeba umieć – odszczeknął Brus.

Mertel, miast wybuchnąć, roześmiał się, zbliżył jeszcze pół kroku w stronę aptekarza, i rzekł słodko:

– Umiałbym, umiałbym, panie magistrze. Tylko z panem nie mógłbym, bo nie umiem rozmawiać trzymając głowę odchyloną do tyłu…

– A po cóż miałby pan odchylać ją do tyłu? – zdumiał się farmaceuta.

– Żeby patrzeć w górę. Nie lubię rozmawiać patrząc w górę, od tego kark boli – wyjaśnił Mertel, zdumiewając jeszcze bardziej Brusia, lekko już rozbrojonego.

– Ależ ja wcale nie posiadam wzrostu wielkoludów…

– Tak, lecz kuca pan na czubku palmy, i nie widać dużych szans, by mógł pan kiedykolwiek zejść z niej, panie magistrze!

Policzki Brusia, wcześniej purpurowe, zaczęły przybierać siny odcień fioletu. Zerwał się, stanął przed Mertlem i wysylabizował głosem pełnym nienawiści:

– Kiedy patrzę na pana, jestem gotów uwierzyć tym facetom w białych kitlach, którzy twierdzą, że przodkami ludzi były takie małe stworzenia podobne do ryjówek!

Mertel chwycił aptekarza za klapy marynarki, zwierając mu je pod brodą, raczej mocno, bo trzasnął jakiś szew świątecznego stroju. Brus odpowiedział gwałtownym ciosem dolnej kończyny – metalowym kantem zelówki uderzył wierzch stopy agresora, co zwaliło syczącego z bólu Mertla na podłogę. Padając nie puścił Brusia, więc obaj runęli, by tarzać się wzorem rozszalałych podwórkowych łobuziaków, gryźć, drapać, pluć, rwać sobie włosy tudzież miotać przekleństwa.

„I stworzy l Pan Bóg człowieka na obraz i podobieństwo swoje"… - rzucił Stańczak nie bez satysfakcji.

Ten cytat z Pisma Świętego „przebudził" kibiców, którzy wskutek gremialnego osłupienia, zbiorowego szoku, zostali tknięci swoistym letargiem, stanem paraliżu trwającego bardzo krótko. Przodownik Godlewski, Kortoń, Kłos, Bartnicki i Krzyżanowski skoczyli ku furiackim wojownikom, rozdzielając zmiętoszone ciała i odciągając je do przeciwległych krańców stołu. Mertel i Brus przytomnieli wolno, dychając chrapliwie i patrząc zdziwionym wzrokiem na ściany oraz ludzi, jakby zostali przeniesieni tutaj z innego wymiaru rzeczywistości lub z nadrzeczywistości kosmicznej. Im bardziej przytomnieli – tym większy mieli we wzroku wstyd. Wicedyrektor szkoły otrzepał ubranie i ze spuszczoną głową siadł na swoim miejscu. Aptekarz wybiegł do toalety. Hanusz szepnął Malewiczowi, zakrywając usta dłonią:

– To dzisiejsze ciśnienie, bardzo niskie, zupełnie fatalne dla ciśnieniowców. Plus ta nalewka. Jest pyszna, lecz mocna jak bimber. Słyszałem o tym już dawno. A oni dwaj pili najwięcej, nie licząc pana przodownika.

– I pana filozofa – odszepnął Malewicz.

– Tak? Nie zauważyłem tego…

– A ja mu liczyłem kieliszki, widząc jak sobie dowcipkuje… Co zaś do ciśnienia, i co do picia przez naszych dwóch gladiatorów – to przecież alkohol pomaga ciśnieniowcom, tak się mówi.

– Nie zawsze i nie każdy alkohol. Dużo pewniejszym jest fakt, że od alkoholu dostaje się małpiego rozumu.

– To prawda, doktorze, ale ja widzę inny powód tego mordobicia. Nie tyle organiczny, ile historyczny.

– Historyczny?! – zdumiał się Hanusz.

– A owszem, historyczny. Czy wypisywał pan kiedyś receptę Mertlowi lub któremuś z familiantów Mertla?

– Nie jedną.

– I jak pan myśli, gdzie on te lekarstwa kupował?

– Dziwne pytanie – w Rudniku jest tylko jeden skład apteczny…

– Mertel nigdy niczego nie kupił u Brusia, nie kupiłby tam nawet pigułki, która mogłaby uratować mu życie. Po wszystkie leki jeździ do Niska.

– Dawno się tak nienawidzą?

– Od trzydziestu kilku lat. Poszło o babę – nieboszczka Brusiowa była wcześniej narzeczoną Mertla. Przez te trzydzieści parę wiosen obaj dżentelmeni nie zetknęli się ani razu w jednym pomieszczeniu, pierwszy raz dzisiaj. Pan nie jest stąd, pan tu przybył w trzydziestym szóstym…

– W trzydziestym siódmym.

– …to pan tego wszystkiego nie wie. Ale każde rudnickie dziecko wie, że Brusiowie chodzili na mszę o dziewiątej, a Mertlowi o pierwszej, żeby się nie spotkać.

Wszyscy interweniujący przy incydencie zajęli już swoje krzesła, lecz milczano, jakby nie chcąc kontynuować dyskusji bez farmaceuty, lub jakby pragnąc chwilowej kwarantanny, terapii ciszą. Brus wrócił po kilku minutach, z odnowionym starannie przedziałkiem włosów, lecz ciągle z nadprutą kamizelką. Miał minę zbitego psa i wodził wzrokiem blisko sufitu, ponad głowami zebranych. Kiedy usiadł i kiedy oczekiwano, że dyskusję wznowi hrabia lub jego przyjaciel, mecenas Krzyżanowski – głos niespodziewanie zabrał stróż publicznego ładu:

– Panowie… ja… tego, no… Ja proszę, żeby to się już nie powtórzyło. Bo inaczej…

– Bo inaczej on wyjmie pałę i każe się nam rozejść – dokończył Sedlak. – Ma wprawę, często tłumił pałą demonstracje proletariatu.

– Nielegalne zgromadzenia lumpów lewicowych, pchanych na ulice przez czerwonych agitatorów, przez probolszewickie jaczejki! – zdementował wersję Sedlaka Kortoń.

– Kłamstwo! – oburzył się Sedlak. – To były spontaniczne manifestacje ludu rozpędzane przez pałkarzy – przez prawicowych bojówkarzy, czyli przez faszystów, i przez granatowych policjantów!

– Taki był rozkaz, panie naczelniku, dyspozycja władzy zwierzchniej, więc szkoda słów, rozkaz to rozkaz! – stwierdził Godlewski. – Likwidowało się tylko nielegalne marsze, burdy, zamieszki, różne fiksacje tłumu. Legalnych nie tylko nie pędziliśmy, ale nawet je ochranialiśmy jak był taki rozkaz. Policja to policja, musi słuchać rozkazów. Władza rozkazuje, policja wykonuje. Ale tutaj… no, tutaj to ja nie chcę być policjantem, panowie. Lecz jeśli…

– Dyskutantem też pan nie jest, panie przodowniku – zauważył filozof. – Tylko ksiądz proboszcz i pan nie wzięliście dotąd udziału w

dyskusji. Napoleon miał rację – habit i mundur bez słów się rozumieją…

– Ja również nie brałem udziału w dyskusji, panie profesorze – przypomniał Hanusz.

– Ależ brał pan! Pańska cenna wypowiedź na temat klimatyzacyjnych walorów alkoholu… Przyznaję, że wziąłem sobie tę diagnozę głęboko do serca, czy raczej do trzustki.

– Ta wypowiedź nie miała nic wspólnego z dyskusją o wykupieniu ludzi aresztowanych przez gestapowca.

– Pana to brzydzi, doktorze? Układanie się z Gestapo? Jeszcze raz przypomina mi się cesarz Napoleon, który rzekł: „Honor wyklucza zawieranie i nim kompromisów". Czy o to chodzi?

– Nie, nie o to.

– Więc cóż pana powstrzymywało, drogi medyku?

– Strach. Zwyczajny strach. Przewidziałem zarzuty, jakie tu już padły. Jeśli poprę wykupienie mojego zwierzchnika, profesora Stasinki, wyjdzie na to, że agituję sitwiarsko, dla kumpla. A gdy opowiem się za kimś innym – to usłyszę, że czyham na dyrektorski fotel w moim szpitalu. Wolę więc nie gadać, i wybieram losowanie.

– Ja też wybieram losowanie! – ucieszył się Bartnicki. – Zaś pan profesor… pan profesor tak dokładnie liczył kto brał udział w dyskusji, jednak sam… A pan to co, panie profesorze?

– Przecież cały czas biorę udział w waszym paplaniu!… Niech wam będzie – w dyskutowaniu.

– Trele-morele! Niby brał pan udział w dyskusji, lecz rzucając same wice do śmichu, nic ponadto. Nie wysunął pan żadnego kandydata…

– Bo mojego kandydata Muller jeszcze nie aresztował, przyjacielu.

– Panowie!… – przerwał tę wymianę zdań Krzyżanowski. -… Musimy wreszcie coś zadecydować. Więc jak, losowanie? Czy wszyscy się zgadzają?…

– Veto! – huknął Kortoń, bijąc pięścią w stół. – Wśród wykupionych muszą być panowie Trygier i Ostrowski!

– Ponieważ tak ustalili panowie Mertel i Kortoń! – parsknął Sedlak.

– Dlaczego muszą? – spytał Hanusz, mimo że się domyślał, jak wszyscy obecni.

– Bo toczy się wojna! Toczy się walka! I ta wałka z okupantem jest teraz główną sprawą dla

narodu! Tylko tyle mogę powiedzieć, i tak już powiedziałem zbyt dużo.

Zapanowała cisza. Przypalono nowe papierosy. Słychać było muchy brzęczące wokół stołu. Mecenas Krzyżanowski wytarł chustką nos pełen kataru alergicznego, a profesor nabił sobie fajkę tytoniem aromatycznym. Radca Malewicz szepnął głośno:

– Więc to tak…

Czym ośmielił naczelnika poczty:

– No to mamy jasność, panowie!… – zagrzmiał Sedlak.

– Jasność? – zdziwił się Krzyżanowski.

– A pan ma wątpliwości? – spytał Malewicz.

– No, nie wiem…

– Czego pan nie wie, mecenasie? – docisnął Sedlak. – Przecież to jest proste jak dwa razy dwa. Mamy jasność, że jeśli się nie zgodzimy na Trygiera i Ostrowskiego, to możemy zostać ukarani wyrokiem jakiegoś podziemnego lub leśnego sądu…

– I kto to mówi! – próbował kontratakować dyrektor kina, lecz z drugiego boku uderzył nań Malewicz:

– Określmy rzecz bez eufemizmów – sądu kapturowego! To jest szantaż, a właściwie gorzej niż zwykły szantaż – to jest straszenie, to jest terror, i ja protestuję!

Mertel, który po bójce z Brusiem siedział zgaszony bo zawstydzony, nie wytrzymał dłużej i ożył niby piorun:

– Czy pan wie, co pan mówi, panie radco?! Czy pan jest Polakiem, czy renegatem, któremu wszystko jedno jaki porządek będzie panował na tej ziemi, szwabski czy polski?!… Cholera jasna – jeśli ludzie, którzy już kilka lat ryzykują własną głową i życiem swoich najbliższych, żeby Polska odzyskała niepodległość, są dla pana warci tyle samo, co każdy, kto próbuje po prostu przeczekać wojnę i robi wszystko, byle tylko nie narazić się okupantowi…

– Panie Mertel, taką szkolną frazeologię to niech pan zostawi dla swoich uczniów! – przerwał mu Malewicz. – Tej wojny nie wygrywa partyzantka, lecz Sowieci i Alianci, którzy piorą Niemców efektywnie. A to, co wy robicie, twierdząc, że robicie to dla wolności i godności narodu, owocuje tylko śmiercią wielu niewinnych ludzi!

– Nieprawda! – wrzasnął Kortoń.

– Nieprawda?… Wobec tego co my tu robimy dzisiaj, mój panie?! Kłócimy się o to, kogo można uratować spośród ludzi, których Gestapo aresztowało i skazało tylko dlatego, że oddział AK lub NSZ zabił paru Niemców! Tych paru zabitych Niemców nie ma żadnego znaczenia dla losów wojny – wyłącznym skutkiem jest hekatomba Polaków…

– Nieprawda, nieprawda, nieprawda!!! Skutkiem wczorajszej akcji było wykolejenie pociągu, szwabskiego pociągu wiozącego broń, amunicję i wojsko na front! Czyli osłabienie siły militarnej Niemców! Ruch na tej trasie został wstrzymany…

– Już go przywrócono – poinformował Godlewski. – Szwaby ściągnęły do rowu dwa złomiaste wagony i naprawiły tor w kilka godzin.

– Otóż to! – triumfował Małe wieź. – Prawdziwym skutkiem jest hekatomba najwartościowszych Polaków, którzy bardzo przydaliby się Polsce, kiedy już będzie wolna!

– A pańskim zdaniem, panie radco, będzie wolna jeśli wszyscy będziemy się brzydzili zabijaniem Szwabów?

– Daruj pan sobie takie chwyty, panie Mertel! Idź pan z nimi na konkurs demagogów lub gdziekolwiek bądź, a tu nie szukaj pan głupich.

Mertla zatkało, zaś fizjonomia Kortonia przybrała wyraz głębokiej rozpaczy:

– Dlaczego pan nie rozumie, że trzeba okupantowi pokazać, iż…

– Dlatego, panie Kortoń, że z matematyki byłem w szkole lepszy niż pan! Stąd wiem, że jak za jednego rozwalonego folksdojcza lub szeregowca Wehrmachtu płaci głowami dziesięciu Polaków lub więcej, nierzadko znaczących Polaków – to jest to kiepski rachunek, proszę pana, a można nawet powiedzieć, że jest to rachunek kompletnie do dupy! Tak mi wyszło z obliczeń, proszę bohaterskich kolegów!

– Pańskim zdaniem – gdyby nie było żadnego oporu, to wszystko byłoby cacy, tak?! – zapienił się Mertel. – Szkopy nikogo by nie zabijały, nie wywoziłyby do lagrów, życie w Generalnej Guberni byłoby słodkie i przyjemne? Czy pan nie widzi co Niemcy z nami robią od czterech lat?! Człowieku!!

Radca machnął dłonią, jakby chciał przegonić chmurę dymu falującą między sufitem a blatem.

– Widzę jedno… Że byłoby znacznie mniej ofiar, gdyby…

– Gdyby wszyscy rodacy nadstawili Szkopom tyłek posmarowany wazeliną!

– Pan wygrałby te zawody demagogów, panie Mertel…

Mertla znowu wspomógł Kortoń:

– Spójrz pan, panie radco, na Żydów! Czy bronili się, czy robili zamachy, czy może rozwalali esesmanów? Nie! Byli grzeczni i potulni. Co im to dało?…

– Racja! – przytaknął Kłos. – Pomogło im to jak kadzidło umarłemu!

Malewicz nie dał się przekonać:

– Żydzi to zupełnie inna sprawa, Szwaby mordują ich z przyczyn rasowych, panowie dobrze o tym wiecie!

– A nas mordują dla sportu, tak?… – spytał Kortoń. – No bo przecież nas też mordują bez ustanku! Nas też uważają za podludzi, takich trochę lepszych podludzi, więc Żydom dali pierwszeństwo na drodze do piachu, a my jesteśmy w tej kolejce na trzecim miejscu, bo między nami a Żydami są jeszcze Cyganie. Może nie mam racji?

– O ile wiem, to nie tylko Szwaby uważają Żydów za rasę gorszą… – stwierdził Sedlak, świdrując Kortonia znaczącym wzrokiem.

– Pan do mnie pije, panie naczelniku?!

– A do kogo? Trudno zapomnieć waszą endecką prasę, wszystkie te artykuły, te antysemickie dowcipasy rysunkowe waszych karykaturzystów, te…

– Panu chyba trudno zapomnieć to, co sam pan wymyślił! Narodowa Demokracja nigdy nie posługiwała się obłąkaną argumentacją rasową i nigdy…

– I nigdy Dmowski nie napisał słowa przeciwko Żydostwu!

– Dmowski nigdy nie propagował ludobójstwa, Narodowa Demokracja nigdy tego nie robiła! Zwalczaliśmy tylko żydowską hegemonię w kulturze i gospodarce kraju, więc proszę się liczyć ze słowami!

– Ale się okropnie wystraszyłem! Już biorę liczydło! – prychnął Sedlak.

Zdegustowany bójką Stańczak, który potrzebował trochę czasu, by wróciła mu ochota mielenia językiem (a może nawet przez chwilę drzemał) – wreszcie przypomniał się dyskutantom:

– Najchętniej jako Polacy liczyliśmy się ze słowami tego „rudego litewskiego Żyda", co ułożył „Pana Tadeusza", i tego Żydofila, co został pierwszym marszałkiem Polski i ożenił się z Żydówką.

– Pierwszym naszym marszałkiem był książę Poniatowski, a nie „Dziadek" Piłsudski -zauważył erudycyjnie Brus, przełamując wreszcie blokadę psychiczną będącą efektem tarzania się na ziemi z Mertlem.

– Książę Pepi został marszałkiem Francji, drogi kolego – pouczył go doktor Hanusz.

– No… ale przecież był Polakiem…

– Z całą pewnością – przytaknął aptekarzowi Stańczak. – Był Polakiem w dużo większym stopniu niż największy polski snycerz, największy polski kompozytor, największy polski…

– Jako największy polski trefniś, prawdziwy spadkobierca Zagłoby, jest pan, panie profesorze, dwu stuprocentowy m Sarmatą, ale to nie czas na pogaduszki! – interweniował mecenas zmobilizowany wzrokiem hrabiego. – Wróćmy do tematu, panowie…

– A do którego wątku? – zapytał Kłos. -Była mowa o aresztantach, o Żydach, o Cyganach, o niezapomnianej przez pana naczelnika prasie endeków…

– Ja pamiętam też czerwone szmatławce, które z pewnością stanowiły ulubioną lekturę pana Sedlaka! – huknął Mertel.

– Lewicowa prasa nie atakowała Żydów! – wygłosił twardo Sedlak.

– Zgadza się, nie atakowała swoich wydawców, redaktorów, klientów i czytelników. Atakowała Polaków i próbowała oduczyć polską młodzież patriotyzmu!

– Bzdury! Atakowała szowinizm i ksenofobię ciemnogrodu, panie Mertel! Propagowała zasady społecznej sprawiedliwości, równości, godności proletariuszy…

– Długo będzie nam pan cytował te pierdoły, te frazesy z wypocin Marksa i Engelsa, panie naczelniku? – spytał Kortoń. – Tu nie narada sztabowa bolszewickiej jaczejki…

Sedlaka ogarnęła furia. Ryknął;

– Jakim prawem?!!…

– Prawem, a nie lewem, towarzyszu! Sedlak spojrzał wokoło i jęknął, choć głosem

wciąż agresywnym;

– Panowie, ja nie jestem komunistą!

– A ja nie jestem hedonistą i fajczarzem -zadeklarował Stańczak, rozsiewając dookoła swej głowy kłęby wonnego dymu.

– Ale ja naprawdę nie jestem komunistą, panowie! I nigdy nie byłem komunistą!

– Zupełnie tak samo, jak towarzysze Trocki, Stalin i Lenin – rzekł Mertel. – Oni też mieli komunizm głęboko w tyłku, chodziło im tylko o władzuchnę, czyli o szmal, ale w gębie mieli pełno komunizmu, czyli „sprawiedliwości społecznej", „wspólnej własności środków produkcji", „praw proletariackich" i „wyzysku ludu

pracującego".

– Panowie, dajcie panu naczelnikowi święty spokój – zainterweniował Stańczak. – On rzeczywiście nie jest komunistą.

– Więc dlaczego kłapie dziobem jak czerwony? – spytał Mertel.

– Ponieważ jest marksistą, czyli adeptem kultu Marksa. Wybrał sobie bożka o dużym stopniu kalectwa umysłowego, lecz nawet wielcy bogowie starożytnej Grecji nie byli bez wad i bez grzechów. Taki Zeus…

– Co pan ma przeciwko Marksowi, panie profesorze? – spytał Sedlak.

– Co mam przeciw Marksowi? Jego złe podejście do mnie, ergo do człowieka, panie naczelniku.

– Złe podejście do człowieka? Czy pan oszalał?! Marksistowska koncepcja człowieka…

– To koncepcja jednowymiarowa, uboga jak zupa z brukwi – przerwał Sedlakowi profesor. – Pozbawiona wyobraźni, mitologii czy choćby właśnie ożywczego szaleństwa. Dla Marksa człowiek to nieskomplikowany „homofaber", robociarz, producent bez życia wewnętrznego, tyle, że siłacz zdolny obalać bogów. Dużo trafniej widzieli człowieka Montaigne, Szekspir czy Pascal, wedle których „homo sapiens" to „homo de-mens", szaleniec i kuglarz, istota wieloraka, złożona, nosząca pod czaszką cały kosmos snów, fantazmatów i marzeń.

– I duszę – dodał Hawryłko. – Duszę pełną Boga, gdyż stworzoną przez Boga.

– Raczej pełną Biblii, drogi księżulu – skorygował profesor. – Biblii tak bardzo bliskiej „Kapitałowi" i teoriom komunizmu, a zarazem jak dalekiej, jak im wrogiej. Wrzuć człowieka do kałuży i głoś mu, by poprzestał na tym miejscu gdzie umieściła go Opatrzność -a udowodnisz, że jesteś wyznawcą porządku biblijnego, nie zaś walki klas. Summa summarum – gdy spojrzymy…

– Nie chce być złośliwy, panie profesorze, zresztą nie umiałbym być równie złośliwy co pan

– wtrącił Hanusz – jednak pragnę spytać: kogo pan bardziej lekceważy, Boga czy Marksa?

– Więc zauważył pan, doktorku, jak są podobni? Te imponujące brody, niby srebrne cokoły fizjonomii proroków!… Odpowiem panu – Boga nie lekceważę, chociaż mam wobec Niego stosunek inny zupełnie aniżeli ci wszyscy, co biegają do kościoła licząc na Niebo po znajomości.

– Gadaj pan zdrów, profesorze, nie zrazisz wierzących! – obruszył się Kortoń. – Nie po to chodzimy klękać u stóp krucyfiksów.

– A po co?! – zdziwił się Sedlak. – Po uzyskanie odpuszczenia za zabójstwo prezydenta Narutowicza, panowie endecy?

Kortoń zerwał się, mając kułaki ściśnięte i mord we wzroku, lecz tym razem nie Krzyżanowski czy Godlewski, lecz sam hrabia przerwał scysję, mówiąc grzmiącym głosem feudała:

– Dosyć, panowie! Dosyć tych awantur, nie chcę tu już widzieć żadnych bijatyk! Również bijatyk partyjnych na słowa, bo zebraliśmy się w zupełnie innym celu. Przypominam, że mamy ustalić kto zostanie wykupiony z rąk Gestapo. Mertel przypomniał swoje:

– Mamy też obowiązek patriotyczny! Powtarzam: panowie Trygier i Ostrowski muszą być wykupieni dla… dla racji wyższych, ogólnonarodowych, nie waham się rzec: w imię racji stanu. Myślę, że wszyscy tu obecni, może za wyjątkiem pana poczmistrza, dobrze to rozumieją…

– Nie wszyscy, panie Mertel – rzekł Malewicz.

– Ja również nie – dodał Hanusz.

– A jeśli idzie o propozycje – kontynuował radca – to sądzę, że wśród wykupionych winni być: dyrektor Kuźmicz, burmistrz Wencel, no i profesor Stasinka z całą pewnością.

– Popieram te kandydatury, proszę panów -ogłosił Sedlak. – Kuźmicz koniecznie!

– Tak więc… – chciał finalizować dysputę Krzyżanowski.

– I koniecznie pan sędzia Iwicki! – zawołał aptekarz.

Mertla ogarnęła pasja:

– No to pięknie! Już mamy czterech: Kuźmicza, Wencla, Stasinkę, Iwickiego, czyli bez Trygiera i Ostrowskiego! Do ciężkiej cholery – dla tych dwóch miejsce musi być! Ludzie, czy wy nie rozumiecie, że…

– Panowie, tak można się kłócić przez kilka dób! – wyhamował Mertla redaktor Kłos. -Rozstrzygnijmy głosowaniem, niech zadecyduje większość zebranych.

– Racja! – krzyknął naczelnik urzędu pocztowego.

– Owszem, to bardzo słuszna propozycja – przyłączył się jubiler.

– Też tak uważam – zgodził się policjant.

– A dlaczego większość? – spytał dyrektor sali kinowej.

Mertel powtórzył pytanie, jakby był echem Kortonia:

– Właśnie, czemu większość, proszę panów?

– Dlatego, że większość to więcej niż mniejszość – wyjaśnił mu Bartnicki.

– Tylko z matematycznego punktu widzenia.

– Również z demokratycznego – poprawił Kłos. – Na większości zasadza się każda demokracja.

– A ochlokracja to nie? – spytał profesor, uśmiechając się kpiarsko.

– Mówię o prawdziwej demokracji!

– Tak? I co pan uważa za prawdziwą demokrację?

– Wolny wybór, profesorze, wolny wybór.

– Czyli jaki?

– Taki, który jest nieprzymuszoną demonstracją wielu ludzi myślących identycznie. A więc głosujących tak samo.

Stańczak pokiwał głową ze zrozumieniem:

– Jasne! Jeżeli duża liczba wierzących w to samo stanowi argument, wtedy łatwo dojść do wniosku; żryjmy gówna, przecież miliony much nie mogą się mylić!

– Pan znowu żartuje, panie profesorze! – westchnął Kłos. – Ma pan coś serio przeciwko demokracji?

– Niewiele, kochany redaktorka Tylko to, że w demokracji głosy ludzi wykształconych, ludzi rozsądnych i ludzi uczciwych liczą się tak samo jak głosy analfabetów, łotrów i prostytutek. A ponieważ w każdym państwie jest więcej głupków, szubrawców i kobiet źle się prowadzących niż ludzi rozumnych i prawych – to trzeba przyznać, że demokracja nie jest bezbłędna jeśli patrzeć na nią od strony wyborczych urn.

Duży ścienny zegar wybił godzinę, detonując kolejną interwencję mecenasa Krzyżanowskiego:

– Panie profesorze, pańskie spekulacje, sofizmaty i bon-moty są zachwycające, tylko myślę, że w naszej sytuacji są one stratą czasu. Brak czasu na takie popisy, gdy chodzi o ludzkie życie! Jestem za propozycją pana redaktora, niech decyduje większość.

– Racja, panowie, racja! – ożywił się przodownik Godlewski. – Nie widzę przy tym stole prostytutek i analfabetów. Pan redaktor, mówiąc o wyborze, mówił o wyborze dokonywanym przez ludzi pierwszorzędnych… znaczy solidnych, prawda?

Tak, panie przodowniku. Mówiłem o wyborze, który jest demokracją, gdzie światła większość przesądza, a mniejszość…

– Mniejszość ciemna? – wszedł Kłosowi w słowo zdziwiony ksiądz Hawryłko.

– … a mniejszość musi się podporządkować temu wyborowi.

– Doskonale – zawyrokował mecenas. – Głosujmy kolejno. Może najpierw przegłosujmy lub odrzućmy kandydaturę pana dyrektora Kuźmicza, a później…

– Nie! – sprzeciwił się Mertel. – Zacznijmy od tego: kto jest przeciwko Trygierowi i Ostrowskiemu?.,. Kto jest przeciwny wykupieniu panów Trygiera i Ostrowskiego – niech podniesie rękę do góry!

Milczenie, które teraz zapanowało, było najgłębszym z dotychczasowych milczeń przy tym stole. Nawet palący przestali się zaciągać. Pod inkwizytorskim spojrzeniem Mertla i Kortonia niektórzy spuszczali wzrok. Unoszący się nad blatem wonny aromat filozoficznej fajki tłumił nikotynowy opar cygaretek i papierosów, lecz nie łagodził stresu grona skamieniałego jak pod dotknięciem czarnoksięskiej różdżki. Od ogrodu słychać było szum konarów targanych wzmagającą się wichurą. Ciemniało – gęstniejące szarości malowały świat. Profesor pierwszy zakłócił tę grobową atmosferę:

– Gratulacje dla panów partyzantów! Doprawdy, panowie – genialny chwyt!

To ośmieliło aptekarza:

– Nie genialny, tylko bandycki, mający na celu zastraszenie wszystkich tu siedzących!

– Pan Brus ma całkowitą słuszność, to skandaliczne! – krzyknął Sedlak. – Panowie, nie pozwólmy się tym ludziom zastraszyć!

– Czekamy, aż pan da nam przykład, panie naczelniku – mruknął cierpko Krzyżanowski.

– Jaki przykład?

– No… że podniesie pan rękę.

– Proszę bardzo, mogę podnieść dłoń, lecz co to da jeśli nie podniosą inni? Zresztą nawet gdybym podniósł, to by wcale nie znaczyło, że jestem przeciwko wykupywaniu kogoś. Ja tylko jestem przeciwko takiej metodzie głosowania!

– Słusznie – rzekł Malewicz – nie powinniśmy głosować przeciwko komukolwiek. Powinniśmy głosować wyłącznie za, proszę panów.

– Jak to?… – zdziwił się Godlewski. – Za wszystkimi?… Przecież… przecież możemy wybrać tylko trzech…

– I wybierzemy trzech, panie przodowniku. Będziemy głosować kolejno za każdym z dziesięciu aresztowanych…

– Z dziewięciu aresztowanych! – przypomniał Krzyżanowski.

– Tak, rzeczywiście, z dziewięciu. Ci, którzy otrzymają największą liczbę głosów, zostaną wykupieni przez pana Tarłowskiego.

– A jeśli niektórzy otrzymają równą liczbę głosów? – spytał jubiler.

– Gdyby tak się stało, to wówczas będziemy losować jednego z nich – zaproponował Kłos.

– A jak będziemy głosować? – nie ustępował Bartnicki.

– No cóż, najłatwiej byłoby przez podniesienie rąk…

– Ale nie najzręczniej, nie najzręczniej, proszę kolegów – rzekł radca.

– Dlaczego nie najzręczniej? – spytał Godlewski.

– Bo to byłoby głosowanie jawne, panie przodowniku – wyjaśnił mu radca. – A głosowania jawne czasami bywają krępujące.

– I do tego jest nas trzynastu, pechowa liczba, panowie – dodał Brus.

– Nie będzie głosowało trzynastu – szepnął ksiądz Hawryłko. -Ja nie będę głosował.

– Dlaczego, proszę księdza? – spytał Godlewski.

– Bo mnie nie wolno, synu.

– Ale dlaczego?!

– Dlatego, że kapłan może być sędzią tylko w konfesjonale.

– A w trybunale to nie?!… – rozjazgotał się filozof, uradowany, że podsunięto mu kolejną

tarczę do ostrzału. – Pała z historii Kościoła, i z bieżącej rzeczywistości Kościoła, księżulu!

– W jakim znowu trybunale? – zniecierpliwił się Hawryłko.

– Inkwizycyjnym, bratku!… Co, zapomnieliśmy o Świętym Oficjum, proszę księdza? I o „psach Pana Boga", braciszkach Dominikanach? Nic mi nie wiadomo, by Święty Trybunał uległ likwidacji, ale jeśli się mylę – proszę mnie oświecić…

– Trybunał kościelny to specyficzny przypadek… – próbował bronić się ksiądz.

– Ale gronem sędziowskim jest tam grono kapłanów. Zatem nie jest prawdą, że kapłan może sądzić tylko w konfesjonale. Ksiądz nas okłamał, a kłamstwo to grzech – będzie ksiądz musiał teraz klęknąć z drugiej strony konfesjonału, prosić o pokutę, etcetera.

– Mylisz się, człowieku. Święte Oficjum wyrokuje tylko w sprawach dogmatycznych, w sprawach wiary. Kapłan nie może być sędzią w sprawie świeckiej.

– Gdy ksiądz skazuje prostytutkę lub cudzołożnicę na zdrowaśki – to nie jest wyrokowanie w sprawie świeckiej?

– Jest, ale tylko konfesjonał daje mi takie prawo.

– Drogi księżulu… – chciał się dalej przekomarzać filozof, lecz Hawryłko uniemożliwił ten zamiar:

– Nic z tego, nie zmienicie mojej decyzji, panowie. Nie będę głosował!

– Ja również nie będę głosował! – poinformował z ulgą Bartnicki.

– Czy to znaczy, że pan może być sędzią tylko w kantorze jubilerskim? – ukłuł Bartnickiego Stańczak. – Taksując bliźnich, którzy przynieśli panu obrączkę ślubną do spieniężenia na chleb dla dziatek lub na kęs alkoholu?

– Daj pan spokój, panie profesorze!

– Jeśli wszyscy, wymawiając się sutanną lub inną przeszkodą, zażądają, by dać im spokój, to nie zwojujemy niczego i Muller zabije dziesięciu ludzi! – ostrzegł doktor Hanusz.

Krzyżanowski kilkakrotnie trącił widelcem kieliszek, uciszając gwar.

– Panowie, myślę, że wszelkie obawy może rozwiać głosowanie w innym trybie – tajne zamiast jawnego. Każdy dostanie papier i wypisze trzy nazwiska. Albo nie wypisze – nie ma przy musu. Kto jest przeciw tej propozycji, niech uniesie dłoń.

Dłoni nikt nie uniósł, nawet ksiądz Hawryłko, choć niektórzy liczyli, że to zrobi.

– W porządku, procedura zadecydowana! Rozbrzmiał dzwonek hrabiego i zjawił się kamerdyner.

– Łukaszu, przynieś papeterię oraz kilka za-temperowanych ołówków.

– Dobrze, panie hrabio. Ale bigos już gotowy, Rozalka chce podawać…

– Poda za kilkanaście minut. Wpierw ty podasz papeterię i ołówki. Na jednej nodze!

– Już się robi, panie hrabio.

Загрузка...