Każde skaleczenie i każda rana, o których słyszałem, przyczyniały mi trosk i zgryzot związanych z Dylan, choć znałem już ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż moje protesty na nic się tutaj nie zdadzą. Z drugiej zaś strony Sanda do tego stopnia zaraziła się bakcylem przygody podczas naszego wspólnego przedsięwzięcia, że ciągle marzyła o jakiejś akcji.
Siedzieliśmy któregoś wieczora w naszym mieszkaniu, odpoczywając i rozmawiając, kiedy Sanda podniosła tę sprawę po wysłuchaniu kilku opowieści Dylan, której nigdy nie dość było tego tematu.
To brzmi tak podniecająco — powiedziała. — Wiele bym dała, by chociaż raz wybrać się na taką wyprawę.
— Prawdopodobnie zanudziłabyś się na śmierć — odparła Dylan. — Na szczęście, polowania i ataki nie przydarzają się codziennie.
— Wszystko jedno — byle się znaleźć tam na morzu, pędzić po falach, czuć czające się wokół niebezpieczeństwo. Tyle już razy słuchałam twych opowieści, że widzę je w snach. A zamiast tego, no cóż, mój urlop się właśnie kończy. W przyszłym tygodniu powrót do Domu i do hormonów. — Myśl ta najwyraźniej wprawiała ją w stan przygnębienia.
— Wiesz przecież, że nie mogłabyś popłynąć — zauważyłem współczująco. — Masz świadectwo osoby cennej dla państwa. Nie wolno ci pozwolić na żadne ryzyko.
— Wiem, wiem — westchnęła i pogrążyła się w depresji.
Choć nie był to pierwszy przypadek podniesienia tego tematu, to tym razem jednak rozmowa trwała dłużej i było widoczne, iż stanowisko Sandy zyskało przychylność Dylan, spowodowaną częściowo łączącą je przyjaźnią, a częściowo faktem, że moja żona sama kiedyś znajdowała się dokładnie w takiej samej sytuacji.
Trochę później, kiedy Sanda już spala w gościnnym pokoju, leżeliśmy, milcząc, w łóżku. W końcu to ja się odezwałem pierwszy. — Myślisz o Sandzie?
Skinęła głową. — Nic na to nie poradzę. Patrzę na nią, słucham jej i jedyne, co widzę, to siebie samą sprzed kilku lat. Masz jakieś świeże wiadomości o możliwości jej uwolnienia?
— Nie, i dobrze o tym wiesz. Sugal poruszył niebo i ziemię, ale wygląda na to, że po prostu się tego nie praktykuje. Jedyne przypadki dotyczą sytuacji, kiedy boss chce mieć prywatną hodowlę, że się tak wyrażę, by móc kontrolować własne potomstwo… i naturalnie kiedy zażąda tego Laroo. To ślepa uliczka. Być może sam coś wymyślę, choć zrobiłem już przegląd wszelkich możliwości i nie udało mi się pokonać tego systemu. Niewiele będę mógł zrobić, chyba że włamię się do głównego komputera, a żeby to zrobić, musiałbym wpierw zająć miejsce Laroo.
— A narkotyki? Przecież sama wydostałam się przy ich pomocy.
— I dlatego zatrzasnęli szczelnie tę furtkę — zauważyłem. — Po tej twojej historii przedyskutowali cały problem i doszli do wniosku, że jednak nie postąpiłaś wbrew żadnym przepisom i dlatego cię puścili, ale naturalnie natychmiast zmienili obowiązujące przepisy. Jakakolwiek wymiana kogoś z kategorią: „cenny dla państwa” musi być dobrowolna i posiadać akceptację obydwu stron, w przeciwnym razie każda ze stron może domagać się werdyktu przywracającego stan poprzedni.
— Moglibyśmy od czasu do czasu pozwolić jej używać naszych ciał. To już byłoby coś.
— Tak, to prawda, ale wiesz dobrze, że nie mogłoby to dotyczyć morza. Gdyby bowiem coś przydarzyło się mojemu czy twojemu ciału, automatycznie sami znaleźlibyśmy się w roli matek… i to na stałe, mimo że posiadamy status Klasy I. — Westchnąłem w pełnej frustracji. — Cholerny system. Gdzie indziej, nawet na pograniczu, macierzyństwo nie tylko jest dobrowolne, ale jest czymś zupełnie normalnym i obdarzonym szacunkiem. Z tego, co wiem, tak jest nawet na innych światach Wardena. Bossowie obawiają się jednak, że liczba urodzeń mogłaby spaść tak nisko, że nie pokrywałaby ich zapotrzebowania na nowe ciała, nie mówiąc już o naturalnym przyroście ludności. Tak długo, jak oni kontrolują i wychowują dzieci, decydują także, kto będzie żył wiecznie, a kto umrze; jest to najwyższy rodzaj kontroli, jaki sobie można wyobrazić.
— Chwileczkę. Czyżbyś zapomniał? Mnie też tak wychowano — przypomniała mi — i Sandę. Nie uzyskują, jak widzisz, takich najgorszych rezultatów.
— To prawda — przyznałem. — Nie zapominaj jednak, że ja również zostałem wychowany przez swoje państwo. A porusza mnie to dzielenie dzieci na te, które mają żyć, i na te, które mają umrzeć. Jasne, sześćdziesiąt procent otrzymuje dobre wychowanie, ale ja myślę o pozostałych czterdziestu. I tak długo, jak ten system pozostaje równie odhumanizowanym dla przeciętnego Cerberejczyka jak ośrodki wychowawcze w świecie cywilizowanym, nigdy nie uświadomi on sobie tego, co naprawdę czyni — nie uświadomi sobie, że zabija dzieci dla ich ciał.
— A czy ty nie przyjmiesz nowego ciała, kiedy przyjdzie twoja kolej?
Roześmiałem się z goryczą. — Przyjmę, do diabła. Na tym właśnie polega sedno tego systemu. Nawet jego przeciwnicy nie mogą oprzeć się przyjęciu korzyści, jakie przynosi. Niemniej, w naszym przypadku, prawdopodobnie to nie będzie miało żadnego znaczenia. Najpewniej stracę tę swoją głupią głowę w następnej akcji, a ciebie rzucą na pożarcie borkom. To, co powiedziałaś o mnie, dotyczy nas obojga. Szczęśliwa passa nie może trwać wiecznie.
— Moje myśli biegły zbliżonym torem — powiedziała. — Serio… jesteśmy bardzo do siebie podobni. Przez ostatnie kilka lat szczęście mi dopisywało, ale nie może ono trwać wiecznie. A wiem, że któregoś pięknego dnia wyruszysz walczyć z Wagantem Laroo i że wcześniej czy później coś ci nie wyjdzie. Dlatego właśnie chciałam tego, co mam teraz. Dlatego tu jestem i uważam, że jest to najlepszy okres w mym życiu. Jesteśmy skazani na klęskę, oboje, a każdy dzień może być tym ostatnim. Ty też to czujesz.
Skinąłem powoli głową. — Tak.
— Widzisz więc, skoro jesteśmy profesjonalnymi ryzykantami, dlaczego nie mielibyśmy zaryzykować, zabierając Sandę na pokład.
— Bo byłoby to wbrew mojemu instynktowi — przyznałem uczciwie. — Nie potrafię tego wyjaśnić.
— Posłuchaj. Opowiem ci historyjkę. O dziewczynie, przetestowanej genetycznie i wybranej w bardzo młodym wieku. Jeden z ekspertów-genetyków powiedział, że posiada ona wszystkie właściwe geny, a nie ma żadnych niewłaściwych. Kiedy więc była malutka, zabrano ją z normalnej grupy rówieśników i umieszczono w specjalnej szkole, całkowicie izolowanej od reszty społeczeństwa i złożonej z podobnych dziewczynek. Nie otrzymała już więcej formalnego wykształcenia, lecz zamiast niego poddano ją bezustannej propagandzie — jak wspaniałą rzeczą jest rodzenie dzieci, jakie są obowiązki względem społeczeństwa i cywilizacji, jak rodzić dzieci i jak dbać o nie przed i po narodzinach. W wieku trzynastu lat zdolna już była je rodzić, ale jeszcze nie rodziła, choć zapoznano ją ze sprawami seksu, przyjemności erotycznych i z całą resztą, podczas gdy jej umysł osiągnął taki stan, że desperacko pragnęła życia w ciągłym macierzyństwie. Umysłowo i fizycznie przyzwyczajono ją do lenistwa i do myśli, że należy do najważniejszej klasy na Cerberze.
Zamilkła, a wyraz jej twarzy wydał mi się nieobecny i trochę rozmarzony. Nie odezwałem się. Po chwili podjęła przerwany wątek.
— W końcu dziewczyna zdała wstępne egzaminy — pielęgniarski i położniczy — osiągnęła wiek piętnastu lat i wysłano ją do Domu Akeba. Następne miesiące to sama rozkosz; dostawała wszystko, czego zapragnęła, poznawała nowych ludzi, jeździła na wycieczki do miasta, do kurortów i tak dalej. I naturalnie, dopilnowano by zaszła w ciążę. Nie było to takie najgorsze, choć odbyło się w gabinecie lekarskim i pozbawione było jakiejkolwiek sentymentalnej oprawy. Czuła, jak się zmienia, i podziwiała te cudowne zmiany, które w niej zachodziły. Wreszcie pojawiło się dziecko; w sposób bolesny za pierwszym razem, ale nie było to najważniejsze. Chłopczyk był tak śliczny; przytulał się, ssał pierś, płakał.
— A potem, pewnego dnia, jakieś dwa miesiące po jego urodzeniu, przyszli i zabrali go ze sobą. — Głos jej załamał się pod wpływem bolesnej pamięci. — Nawet jej nic nie powiedzieli. Po prostu przyszli i wzięli go ze sobą. A jej powiedzieli, że może sobie wziąć dwa miesiące urlopu i robić w tym czasie, co tylko zechce… a potem wrócić do Domu. Należy bowiem rodzić dziecko co roku.
Westchnęła, a mnie wydawało się, iż dostrzegłem łzę w jej oku — pierwszą łzę, jaką u niej zobaczyłem.
— Tak więc — kontynuowała tym falującym, nieobecnym tonem — pobiegła do innych, do przyjaciółek, po trochę pociechy, i nie uzyskała żadnej. Albo ten system uczynił je twardymi i pozbawionymi współczucia, albo też były zrezygnowane i pogodzone z własną sytuacją. Personel Domu także nie przyniósł pociechy, oferując mi jedynie wyjazd do centrum psychoterapii, które pomogłoby mi dostosować się i czerpać radość z bezczynności i rodzenia dzieci. Nie mogłam się na to zgodzić, wobec czego… w pewnym sensie pogodziłam się z losem. Pogodziłam się z losem i poddałam się mu, tak jak czynią to wszystkie. Ale Dom Akeba zbudowany był na cyplu, przy którym znajdował się mały port. Zaczęłam obserwować wypływających z niego myśliwych, a umysł mój za każdym razem wypływał wraz z nimi, tak jak to się dzieje teraz z San-dą. Byłam ich przyjaciółką, z wyjątkiem tego czasu, kiedy byłam w sposób widoczny brzemienną, bo wówczas unikali mnie jak zarazy. Wreszcie, podczas urlopu, po piątym dziecku… — jeden z nich bardzo wrażliwy mężczyzna, którego nigdy w życiu nie zapomnę, powiedział mniej więcej to samo, co ty przed kilkoma minutami — do diabła, naprawdę bardzo go przypominasz. Powiedział, że może zginać nazajutrz, a może trochę później, więc skoro ryzyko jest jego zawodem, to przeszmugluje lunie na pokład… i zrobił to.
— I wiesz, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Owszem, dostrzegliśmy borka, ale jakiś inny statek pogonił za nim i straciliśmy go z oczu. Wszystko to razem było dość nudne… ale dla mnie było czymś najważniejszym. Ożyłam na nowo, Owiń. Postanowiłam wyrwać się z kręgu macierzyństwa i pracowałam nad tym, kombinowałam, intrygowałam i wykorzystywałam okoliczności podobnie, jak ty to czynisz… i udało się. Jednak gdyby nie ta przejażdżka statkiem, siedziałabym w dalszym ciągu w Domu, rodziła dzieci i patrzyła z utęsknieniem na morze, tak jak Sanda. Powoli bym ginęła… jak ona. Czy teraz rozumiesz?
Odwróciłem się do niej i przytuliłem ją do siebie. — Tak, Dylan, rozumiem — powiedziałem. Po czym westchnąłem. — To kiedy zamierzasz ją zabrać?
— Pojutrze. Wolałabym nie mieć, w razie czego, również i dziecka na sumieniu.
— W porządku. Jeśli już podjęłaś taką decyzję. Proszę, rozważ jednak ponownie tę sprawę, nim to zrobisz. Wiesz przecież, że ryzykujesz utratą morza na zawsze.
— Tak, wiem. Możesz mnie nazwać głuptasem albo mięczakiem, czy jak tam chcesz. Ale dla ciebie ryzykowałam to samo. Być może szczęście dopisze mi raz jeszcze. Tym razem szansę wpadki są o wiele mniejsze. Mam dobrą załogę. Nie będę gadać, bo oznaczałoby to brak lojalności i nigdy już nie mogliby się za-mustrować na żaden statek.
— Jesteś więc zdecydowana?
— Skinęła głową. — Całkowicie.
— Wobec tego, płynę z tobą.
Aż usiadła. — Ty? Po tym, jak cię do tego namawiałam przez tyle tygodni?
— No cóż, być może obecność prezesa na pokładzie rozłoży tę odpowiedzialność na więcej osób.
— Nie — powiedziała stanowczo. — Możesz popłynąć, jeśli chcesz… do diabła, zawsze tego chciałam. Ale za statek odpowiada tylko jedna osoba, i jest nią kapitan. Tylko jedna osoba dowodzi i tylko jedna osoba odpowiada za wszystkich obecnych na pokładzie i za ich czyny. Takie jest prawo i tak musi być. Jasne?
— Tak jest, kapitanie — powiedziałem i pocałowałem ją mocno.
Ranek był brzydki, deszczowy i mglisty; trudno nawet było się zorientować, czy świt już nastąpił. Morze było niespokojne. Statki podnosiły się i opadały nieprzyjemnie na falach. Byłem zaniepokojony, lecz Dylan wydawało się to jedynie poprawiać samopoczucie.
— Wszyscy będziemy w ubraniach przeciwdeszczowych, tak że nawet jeśli komuś z Domu Akeba zechce się nas obserwować, to i tak nikogo nie rozpozna pod tymi kurtkami i kapturami.
Na pełnym morzu poinformowała załogę o sytuacji i żaden z marynarzy nie wyraził sprzeciwu. Znali ją równie dobrze jak ja, o ile nie lepiej, i mieli dla niej wiele szacunku.
Statek nazywał się „Tancerka Burzy”, ale była to jego nazwa oficjalna. Na co dzień mówiono o nim „łódź Dylan”, albo po prostu „łódź”.
Pozostaliśmy w tej samej kabinie, w której tak niedawno omawialiśmy nasze plany, a załoga dostarczyła nam kamizelki ratunkowe i poinstruowała nas, jak się mamy zachować w różnych sytuacjach. Dylan była zajęta przy kole sterowym i nie mieliśmy zamiaru jej przeszkadzać.
— Oboje potraficie pływać, prawda? — spytał pół żartem marynarz.
— Tak, choć nie mam pojęcia jak szybko i jak daleko — odparłem. — Wielka szkoda, że musimy wypływać przy tak ohydnej pogodzie.
Roześmiał się. — Och, to jest dobra pogoda. Musielibyście się tu znaleźć, kiedy jest rzeczywiście zła. Fale przelewają się przez pokład i nawet marynarze wymiotują, kiedy staramy się utrzymać tę łajbę w jednym kawałku. Czoło frontu znajduje się jakieś trzy do czterech kilometrów przed nami, a my przecież płyniemy dzisiaj znacznie dalej. Jeszcze przed południem będziemy mieć ciepłą i słoneczną pogodę.
I ku mojemu zdumieniu tak właśnie było.
Było sprawą wielce pouczającą obserwować, jak flota wychodzi w morze — powolne trawlery eskortowane przez dwa statki łowcze — podczas gdy my sami na jednym z tych dwu opuszczamy port, mijamy jego boje i błyskające światła ostrzegawcze. Nagle przód łodzi wzniósł się w górę, a rufa opadła w dół, kiedy statek nabrał szybkości i nie musiał już rozpychać przed sobą ciężkich mas wody.
— Muszę wracać na swoje stanowisko — powiedział marynarz. Możecie iść na mostek, jeśli chcecie, ale pamiętajcie by cały czas trzymać się mocno relingu.
Popatrzyłem na uciekający szybko brzeg, skryty częściowo za zasłoną deszczu i mgły i na szeroką smugę, jaką nasza łódź zostawiała na wodzie. Brzeg wydawał się nierealny z tą swoją wielką masą drzew wyłaniającą się z wody i mgły, ozdobioną jedynie punkcikami odległych świateł.
— O Boże! Czyż to nie wspaniałe! — entuzjazmowała się Sanda, biegając od jednego okienka do drugiego. Znów była bawiącym się wyśmienicie dzieckiem, pełnym ochów i achów, a obok niej ja, stary weteran i pilot kosmiczny, z dziwnym uczuciem w żołądku. Ach tak, stary ja znajdowałem się w innym ciele, ale przecież Dylan zdarzało się wypływać w tym ciele i nie miała z nim żadnych kłopotów, więc nie mogłem zwalać na nie całej winy za te dziwne odczucia.
— Chodźmy na mostek — zaproponowałem, kiedy krótkotrwały szkwał już przeszedł i wyjrzało słońce.
— Świetnie! Prowadź!
Szliśmy we wnętrzu statku, mijając elektroniczne urządzenia wykrywające i biomonitory, które były w stanie zlokalizować ławice skritu na powierzchni i tuż pod nią i które ostrzegały o bliskości borków, przeszliśmy przez niewielki kambuz i schodkami weszliśmy na mostek.
Siedziała tam Dylan — zrelaksowana, w szerokim, wygodnym kapitańskim fotelu, z ręką swobodnie wspartą na kole sterowym. Patrzyła na morze. Usłyszawszy nas, odwróciła się i uśmiechnęła. — No i co? Jak wam się to wszystko podoba?
— Nadzwyczajne! — wykrzyknęła Sanda z entuzjazmem. — Och, Dylan, nigdy ci się za to nie będę w stanie odpłacić!
Dylan zdjęła dłoń z koła, wstała i uściskała Sandę. Wyraz jej kapitańskiej twarzy wskazywał, że taka reakcja ze strony Sandy była dla niej wystarczającą zapłatą.
— Chwileczkę! — zawołałem. — A kto prowadzi?
Dylan roześmiała się. — Oczywiste, że autopilot. Zaprogramowałam kurs i nastawiłam pilota automatycznego tuż po nabraniu szybkości. Dopóki nie dopłyniemy do naszej strefy, wszelka ingerencja ludzka jest zbędna.
Poczułem się trochę głupio, a nawet było mi nieco wstyd. Ten sam facet, który szarpał lwy za grzywy w ich własnych lęgowiskach i który zamierzał rzucić wyzwanie Wagantowi Laroo, który pilotował statki kosmiczne przez bezkresną pustkę, odczuwał teraz lęk przed tym obcym oceanem, i to nie znajdując się dalej jak jakieś dwa kilometry od brzegu w linii prostej.
— Twoja twarz ma zielonkawy odcień — zażartowała Dylan, zerkając na mnie. — Gdybym była złośliwa, znalazłabym kawałek rzeczywiście wzburzonego morza i dała ci wycisk… ale nie przejmuj się, kocham cię i nie zrobię tego.
Resztę poranka przesiedzieliśmy i przegadaliśmy, przynosząc jedynie, od czasu do czasu, z malutkiego kambuza filiżankę kawy dla Dylan czy jakąś lekką przekąskę dla niej i innych członków załogi.
Okazało się, iż miała rację. Po jakimś czasie zrobiło się cholernie nudno. Jednak nie dotyczyło to Sandy, która kręciła się po całym statku, domagając się wyjaśnień marynarzy, wysłuchując instrukcji ekspertów od elektroniki i zadając mnóstwo przeróżnych pytań. Dla mnie — i naturalnie dla załogi — nie było nic podniecającego w fakcie posuwania się naprzód z szybkością trzydziestu sześciu węzłów bez niczego interesującego w zasięgu wzroku, na czym można by oprzeć oko.
Niemniej, każdy z nich dysponował jakimś dodatkowym zmysłem, jakąś głęboką miłością do morza, do statku i do takiego stylu życia. Robili wrażenie szczęśliwych, zadowolonych i spokojnych, a ja nie potrafiłem zrozumieć źródeł ich stanu psychicznego i być może nigdy nie potrafię ich pojąć.
Sam ocean miał w sobie coś fascynującego. Jego koloryt był różny w różnych miejscach, a jego prądy dały się dosłownie wyczuwać w sposób fizyczny, jak gdyby temperatura rosła i opadała w jednej chwili w zależności od punktu, w jakim się w danym momencie znalazłeś. Daleko przed sobą mogłeś zobaczyć czoło burzy zbliżającej się do „lądu”, a trochę dalej, na północnym wschodzie, mogłeś dostrzec samą burzę, gęsty deszcz, wysokie i gęste chmury, podczas gdy sam kąpałeś się jeszcze w promieniach słonecznych pod bezchmurnym niebem.
Łodzie miały już ustalone miejsca w szyku. Nasza popłynęła do sektora położonego na południowy wschód od Medlam, wyznaczonego nam przez Cerberyjską Straż Przybrzeżną — każda firma dysponowała danego dnia swym własnym akwenem — i rozpoczęliśmy szeroko zakrojone przeczesywanie strefy, płynąc po obwodzie coraz mniejszych okręgów, podczas gdy instrumenty szukały skritu.
— Ciągle brak skritu w opłacalnych ilościach — usłyszeliśmy w głośniku — ale mamy namierzonego borka.
Dylan nagle była pełna energii. — Czy wygląda na zainteresowanego naszą obecnością?
— Nie. Niespecjalnie. Ale to duża sztuka. Jakieś cztery, a może i pięć ton. Około tysiąca dwustu metrów na południe i południowy zachód i na głębokości około dwudziestu metrów. Nie wydaje się płynąć w jakimś określonym kierunku, możliwe, iż zamierza wynurzyć się na powierzchnie, żeby się ogrzać w słoneczku.
— Dobrze. Miej go na oku — rzuciła rozkaz — i natychmiast daj znać, jeśli zauważysz jakieś zmiany w jego zachowaniu. — Wyszła na pokład przed mostkiem kapitańskim, a ja podążyłem za nią. Wiatr wywołany naszą szybkością był dość silny, chociaż przed nami znajdowała się przezroczysta osłona i drugie, zapasowe koło sterowe. Wpatrywaliśmy się oboje w morze z tym, że ja nie widziałem absolutnie nic.
— No tak. Jest tam — powiedziała pozbawionym emocji głosem, wskazując jednocześnie coś dłonią. Popatrzyłem w tym kierunku, ale niewiele zobaczyłem. Zacząłem się zastanawiać, czy mnie nie nabiera, czy też mam po prostu słabszy od niej wzrok.
— Nic nie widzę.
— Widzisz… o tam. Patrz w niebo. Zmruż trochę oczy, żeby zredukować odbiciu, albo też załóż okulary przeciwsłoneczne.
Włożyłem okulary, choć było mi z nimi mniej wygodnie, i usiłowałem coś zobaczyć. — Mam patrzeć w niebo?
Skinęła głową. — Widzisz te małe podłużne plamki?
Starałem się bardzo i wydawało mi się, że już wiem, o co jej chodzi. — Aha.
— To giki — powiedziała.
Usiłowałem sobie przypomnieć, co to takiego. Chyba jakiś rodzaj latających monstrów. Padlinożerców. — Czy one zawsze towarzyszą borkom?
Skinęła głowa. — Są zbyt leniwe, by zapolować, a borki mają silny instynkt zabijania, natomiast niezbyt dokładnie konsumują swoje ofiary. Co dziwne, ich dieta to głównie skrit i stąd nasze problemy, ale atakują i podgryzają wszystko, włącznie z innymi borkami. Pewnie to kwestia utrzymania jakiejś naturalnej równowagi. W ten sposób borki, zabijając, a nie zjadając swe ofiary, dostarczają pożywienia latającym oraz morskim stworzeniom. Dlatego, między innymi, nałożono limity na liczbę borków, którą możemy zabić.
— Zawraca — usłyszeliśmy z głośnika. — Zlokalizowaliśmy ławicę dość dokładnie. On kieruje się wprost na nią. Wysłałem do floty polecenie nakazujące zmniejszenie szybkości. Czy mamy atakować?
Zastanawiała się przez moment. — Połącz się z Karel. Spytaj, czy będzie mogła udzielić pomocy.
Nastąpiła krótka przerwa, a ja wyczułem z ich zachowania, że lepiej nie wchodzić im w drogę i pozwolić, by robili, co do nich należy. Niemniej byłem bardzo niespokojny. Bez przerwy brzmiało mi w uszach to „jakieś cztery, a może i pięć ton”.
— Karel mówi, że jest jakieś dwadzieścia minut od nas, a jej eskorta — czterdzieści.
Spojrzała na mnie. — Gdzie jest Sanda?
— Kiedy ją ostatnio widziałem, była w saloniku.
Zwróciła się do dyżurnego. — Upewnij się, czy pasażerka jest bezpieczna, po czym przekaż Karel, że ma się zbliżać. Obsługę dział postaw w stan pełnej gotowości. Przygotować się do zbliżenia. — Podeszła do znajdującego się na zewnątrz koła sterowego, wyciągnęła rękę i przekręciła jakiś wyłącznik. Łódź wyraźnie zwolniła. Zjedna dłonią na kole, a drugą na manetce gazu, drążku z czarną kulą na końcu, przejęła od autopilota pełną kontrolę nad łodzią.
— Lepiej zrobisz, idąc na dół i przypinając się dobrze pasami — powiedziała. — Mamy zamiar co najmniej zmusić tego drania do zmiany kierunku, a nie chciałabym cię stracić przy tej okazji.
Pokiwałem z roztargnieniem głową, czując jednakże lekkie ściskanie w żołądku. Jestem w stanie poradzić sobie z różnymi okropnościami i różnymi trudniejszymi nawet sytuacjami, ale tutaj, na otwartym morzu, na wprost stworzenia, które znałem jedynie ze zdjęć, zdałem się całkowicie na łaskę Dylan i jej załogi. Zbliżaliśmy się do potwora. Wyraźnie widziałem już te obrzydliwe giki, jakieś pół tuzina, krążące nad pasmem wody o lekko ciemniejszym odcieniu.
— Qwin! Proszę cię!
— No dobrze, już dobrze. Nie mam zamiaru cię rozpraszać. Zastanawiałem się tylko, dlaczego nazywają je borkami.
W tym momencie morze przed nami eksplodowało i wystrzeliła z niego w górę ogromna masa, co najmniej trzykrotnie większa od naszej łodzi. Rozwarła się olbrzymia szczelina, ukazując ziejącą przepaść wypełnioną ostrymi kłami i wijącymi się robakowatymi wyrostkami. — BOOOOOOOOORK! — ryknęło tak potężnie, iż echo poniosło grzmot tego głosu poprzez otwarte morze, a mnie o mało nie popękały bębenki.
— I tak to jest, jak się zadaje głupie pytania — mruknąłem do siebie i zanurkowałem w głąb saloniku. Sanda już tam była; przymocowana pasami do fotela wyglądała przez okno. Dołączyłem do niej, o mało nie roztrzaskując się o ścianę, straciwszy równowagę kiedy łódź nagle zmieniła kierunek.
Sanda miała z lekka ogłupiały, pusty wyraz twarzy i otwarte usta, a podejrzewam, że ja wyglądałem podobnie, kiedy wreszcie usiadłem i wyjrzałem przez okno. — Ojejku! — jęknęła.
Cały bok łodzi wydawał się przytroczony czymś monstrualnie wielkim, o czerwonawo-brązowym kolorze, czymś wynurzającym się spod powierzchni. Nie mogłem jakoś dostrzec podobieństw między tym, co teraz widziałem, a tym, co pamiętałem ze zdjęć.
Z wody wystrzeliły cztery potężne macki, całe pokryte twardymi, kościstymi kolcami. Macki wyglądały na zdolne unieść i skruszyć łódź, a ich naroślą zdolne przebić, nie tylko plastikową szybkę, ale i sam pancerz. Co gorsze, wiedziałem, iż cała powierzchnia skóry borka była nie tylko lepka, ale i ostra jak tarka, tak że samo dotknięcie nią wystarczyło, by oderwać człowiekowi ciało od kości.
A my krążyliśmy powoli, zupełnie jak na jakimś rejsie krajoznawczym!
Nagle usłyszałem, jak wzrosły obroty silnika, który zawył, jak gdyby sięgał kresu swej mocy. Poruszaliśmy się tak wolno, że praktycznie nie byliśmy w tej chwili wodolotem wynurzonym ponad powierzchnię wody. I wtedy odezwały się działka, wstrząsając łodzią od dzioba do rufy, tak że filiżanki i inne drobne przedmioty zaczęły fruwać w powietrzu. Działa strzelały pociskami wybuchowymi; nie można było stosować innego systemu wobec znajdującego się głównie pod wodą przeciwnika, bowiem nie dałoby się powstrzymać efektów raz użytych laserów. Poza tym, słabszy laser nie przebiłby stworzenia o takich rozmiarach, stworzenia, którego ważne organy wewnętrzne zawsze znajdowały się pod powierzchnią wody i nie były narażone na atak bezpośredni.
Muszę przyznać, iż po raz pierwszy w życiu czułem się nie tylko całkowicie bezradny, ale i śmiertelnie przerażony.
Pociski uderzały i eksplodowały z ogromną siłą, uwalniając oprócz siły wybuchu jakiś rodzaj rażenia elektrycznego. Stworzenie zaryczało i zaczęło poruszać się jeszcze żwawiej, podczas gdy my nie zwiększyliśmy szybkości.
Z wielkim chlapnięciem, które myślałem, że nas zatopi, stworzenie wydawało się wycofywać i zarazem nurkować trochę głębiej, co wyglądało dla mnie dość podejrzanie. Czekaliśmy w napięciu.
Nagle szarpnęło nami tak, iż o mało nie wyrwało z krępujących nas pasów, kiedy cała moc silników została włączona w jednej chwili i kanonierka omal nie wyskoczyła z wody w powietrze.
Dosłownie kilka sekund później bork wzniósł się z rykiem i kłapnął szczękami tuż za naszą rufą. Z nieprzyjemnym uczuciem w żołądku zdałem sobie sprawę, iż było to dokładnie to samo miejsce, w którym przed chwilą znajdowała się nasza łódź.
Działko rufowe otworzyło ogień skierowany wprost w wielką bestię. Ponieważ posiadało komputerowy system naprowadzania, musiało zapewne władować w to stworzenie ze dwadzieścia albo i więcej pocisków wybuchowych, a mimo to poczyniło niewielkie szkody.
Ponownie bork wydawał się kurczyć i opadać pod powierzchnię oceanu. Gdzieś z daleka, ponad rykiem wywołanym walką, dochodziły mnie dzikie, głośne krzyki — Gik! Gik! — jak gdyby skandowane, przez chór kibiców — którymi, w pewnym zresztą sensie, te stworzenia były.
Teraz już wiedziałem, czemu zwierzęta na Cerberze zawdzięczają swoje nazwy. Ponad pół godziny bawiliśmy się z borkiem w kotka i myszkę, prowokując, robiąc uniki i poddając go ostrzałowi, który wystarczyłby, aby zmieść z powierzchni ziemi miasto średniej wielkości. Po jakimś czasie można było dostrzec całe partie ciała zwierzęcia odstrzelone przez ogień i rany bulgoczące i syczące, a spowodowane elektrochemikaliami, których woda nie była w stanie ugasić. Mimo tylu bezpośrednich trafień, co najmniej taka sama część potwora pozostała nietknięta i równie niebezpieczna jak przedtem.
W końcu domyśliłem się zamiarów Dylan. Wykonywała swą pracę — odciągała borka coraz dalej i dalej od ławicy skritu, który miał wartość handlową i musiał być wyłowiony. Mogłem jedynie podziwiać jej umiejętności, wyczucie czasu i odwagę. Pomyślałem wówczas, że są jednak tacy, którzy wynajmują łodzie, by robić to samo dla rozrywki.
Jak też daleko udało jej się go odciągnąć? — zastanawiałem się. Prawdopodobnie kilka kilometrów. I chociaż było dla mnie oczywiste, iż na dłuższą metę jesteśmy znacznie szybsi od borka, to jednak nie mieliśmy odpowiedniej artylerii, by móc samodzielnie zabić potwora. Przy całym naszym wysiłku trafialiśmy jedynie w mniej ważne dla życia partie jego ciała.
Nagle, po całej tej zabawie w kotka i myszkę, Dylan przyspieszyła i oddaliła się błyskawicznie od bestii, tym razem nie oddając do niego ani jednego strzału. Zastanawiałem się, czy zamierza zrezygnować z walki. Równie nagle wykonała jednak ostry zwrot i w trakcie jego wykonywania zauważyłem podobną do naszej kanonierkę, niewątpliwie należącą do Karel, która podobnym zwrotem zbliżała się do bestii. Ta, ponieważ przed chwilą do niej nie strzelano, zaniedbała wykonania tej swojej fantastycznej sztuczki ze znikaniem pod wodą.
W rzeczywistości bork dostrzegł manewr naszych obydwu łodzi i po prostu rzucił nam wyzwanie, ciągle pewny swego, pomimo wszystkich ran, jakie mu zadaliśmy.
Zbliżaliśmy się szybko — tak szybko, że obawiałem się, iż za chwilę nastąpi kolizja. W wyobraźni widziałem już jedną z tych wielkich, uzbrojonych macek spadającą na nas i wciągającą nas w podwodną nicość. Kiedy już bestia gotowa była do ataku, usłyszałem cztery ostre wystrzały po obydwu burtach łodzi i ponownie wykonaliśmy tak ciasny zwrot, iż wydawało się, że musi on doprowadzić do wywrócenia się naszego statku. Zwrot spowodował, że to stworzenie w całej swej okazałości znalazło się tuż za oknami saloniku. Miało się wrażenie, że cały świat jest jedynie obrzydliwą, przerażającą paszczęką.
Morze za nami wybuchło całą serią potężnych eksplozji rozrywającymi ciało bestii, która ryczała wyzywająco. Widzieliśmy, jak druga kanonierka wypuszcza swoje torpedy, należące do gatunku tych, co mogą poruszać się zarówno w wodzie, jak i w powietrzu i które robią dokładnie to, co im się każe.
Byliśmy już w pewnej odległości od potwora, który ciągle jeszcze przypominał pływające miasto. Nagle jednak rozerwał się pod wpływem dwu potężnych wybuchów. Kawałki kilkumetrowej wielkości, złożone z zakrwawionej skóry, kości i macek fruwały na wszystkie strony; niektóre z nich niemal sięgnęły naszej łodzi. W tym też momencie zobaczyłem łódź Karel w pobliżu naszej rufy i usłyszałem, przebijający się przez jęki agonii bestii, dźwięk buczka przeciwmgielnego.
Koniec walki.
Wokół rozległy się okrzyki mężczyzn i kobiet stanowiących załogę naszej łodzi, a wśród nich zapewne znalazły się i nasze — moje i Sandy. Sanda osunęła się głębiej w fotelu i kręciła głową z podziwem.
— Au! Przeczytałam wszystkie książki na ten temat, wysłuchałam wszystkich opowiadań, obejrzałam wszystkie filmy, ale gdzie im do tego! Przerwała i przyglądała mi się z dziwnym wyrazem twarzy. — Nic ci nie jest?
— Chyba się zmoczyłem — wychrypiałem z trudem.
Jakiś czas później udało mi się dojść do siebie. Doprowadziłem do porządku ubranie i poszedłem do Dylan. Ta wycieczka stanowiła dla mnie niewątpliwą lekcję i to taką lekcję, której nie zapomnę do końca życia. Odkryłem, że jestem w stanie przestraszyć się aż tak bardzo. Uświadomiłem sobie, że Dylan nie tylko zajmuje się tym codziennie, ale traktuje to jako coś całkiem naturalnego. W nowym świetle widziałem teraz jej odwagę. Jeśli miałbym mieć kogoś, kto chroniłby moje tyły, to tą osobą mogłaby jedynie być Dylan Kohl.
Pozostała część dnia minęła bez przygód. Żadnych borków — choć zauważono jednego — i żadnych pościgów. Odgrywaliśmy rolę psa owczarka w stosunku do floty trawlerów zaciągających bez przerwy na pokłady olbrzymie ilości czerwonawego skrita. Było to bardzo nudne popołudnie, mimo to cieszyłem się każdą jego chwilą. Trawlery pracowały bardzo szybko i w niecałe dwie godziny miały już pełne ładowanie. Wówczas wszystkie statki skierowały się do portu.
Moje uczucia wydawały mi się teraz bardziej niejasne, niż były przedtem. Choć mój podziw dla Dylan i dla innych był niewątpliwy, wszystkie te przeżycia nie mogły jednak minąć dla nich całkowicie bez żadnego śladu. Przyznaję, iż nie doceniałem niebezpieczeństw związanych z ich pracą. Czym częściej będę teraz przeżywał w myślach doświadczenia tego dnia, tym bardziej się będę o nią zamartwiał.
Dopłynęliśmy do portu bez najmniejszej przygody i łódź osiadła nisko na wodzie, cumując gładko przy nabrzeżu. Dylan nadzorowała cumowanie, po czym podeszła do nas.
— Poczekaj lepiej z zejściem na ląd, aż się ściemni — powiedziała do Sandy. — W ten sposób nikt się nie zorientuje, czy byłaś z nami, czy przyszłaś tu później.
Dziewczyna skinęła głową, a ja podniosłem się z fotela. — Mam nadzieję, że nie pogniewasz się za niedotrzymanie wam dłuższego towarzystwa, ale jeśli wkrótce nie postawię nogi na suchym, twardym drewnie, czy czymś w tym sensie, to zwariuję. — Czułem się tak, jakby moje ciało nie miało zamiaru zaprzestać drgać i wibrować.
Sanda wstała, po czym uściskała i ucałowała Dylan. — Jak ja cię za to wszystko kocham! Na Boga, wyrwę się z tego macierzyństwa, nawet gdybym miała umrzeć!
Dylan popatrzyła na mnie. — A nie mówiłam?
Pokiwałem ze zrozumieniem głową i ruszyłem w kierunku trapu. Nie zaszedłem daleko, kiedy stanąłem jak wryty. Dwoje nie znanych mi ludzi stało na końcu trapu i było w nich coś takiego, co wydawało się być cechą uniwersalną dla tego gatunku ludzi, gdziekolwiek w galaktyce by się ich nie spotkało. Poczułem nieprzyjemny ciężar w żołądku i podobne napięcie, jakiego doświadczyłem podczas polowania na borka.
Dwójka ta, mężczyzna i kobieta, weszła na pokład i zatrzymała się, patrząc na mnie. Jedno z nich pokazało jakąś odznakę i powiedziało cicho: — Urząd Ochrony. Proszę pozostać na miejscu i milczeć. — Mężczyzna wykonał ruch głową w kierunku kobiety, która na ten znak weszła do saloniku.
— Proszę iść przodem — powiedział policjant. Odwróciłem się i wszedłem z powrotem do pomieszczenia, które przed chwilą opuściłem, z agentem tuż za plecami.
Obie moje panie ciągle były na miejscu, wzięły bowiem zbliżające się kroki policjantki za moje własne.
— Która z was jest kapitanem Kohl? — spytała agentka.
— Ja! — odezwała się odważnie Sanda.
— Nie, to ja jestem kapitana Kohla — powiedziała Dylan, patrząc na Saridę ze smutkiem w oczach i głosie. — To nie ma sensu. I tak nas sprawdzą bardzo dokładnie.
— Chwileczkę — powiedziałem — przybierając oburzony ton głosu. — Jestem prezesem tej firmy. O co tutaj chodzi?
— Oskarża się kapitan Kohl o złamanie paragrafu 633 Uniwersalnego Kodeksu Karnego — odpowiedział mężczyzna. — O świadome narażenie na skrajne niebezpieczeństwo osoby zaklasyfikowanej jako własność państwa.
— To niedorzeczne — wyjąkałem z trudem. — Obydwie panie pracują dla mnie.
— Daruj sobie — warknęła kobieta. — Wiemy, kim jest ta dziewczyna.
— Muszę prosić obie panie o pójście z nami na posterunek — dodał policjant. Po czym zwracając się do mnie, rzucił ostrzegawczo: — Proszę się nie mieszać. Kara za to może być bardzo surowa.
— Czy wobec tego mogę dotrzymać im towarzystwa? Kapitan Kohl jest moją żoną.
— Nie widzę przeciwwskazań. Proszę jednak zachowywać się rozsądnie.
— Naturalnie — zapewniłem, czując zarazem, że wreszcie szczęście nas opuściło — i nie tyle mnie, ale tę, na której najbardziej mi zależało. Z wielką ochotą zrobiłbym coś nierozsądnego i nie wahałbym się ani sekundy, żeby to uczynić, tyle że najwyraźniej nic teraz innego nie mogłem zrobić, jak tylko przyłączyć się do tej małej grupki.