Rozdział czternasty PARĘ FAKTÓW, TROCHĘ PSYCHOLOGII I REZULTATY

Podczas okresu oczekiwania Dylan rozpoczęła swoje sesje z Dumonia — i ja również, ponieważ podstawą wszystkiego miało być przekonanie jej o mojej miłości niezależnej od wcielenia, w jakim się aktualnie znajdowałem.

Naprawdę ją kochałem i jeśli jej nowym celem było stać się żoną w stylu pogranicza, to ja nie miałem nic przeciwko temu. Chciałem, by była szczęśliwa, a jak zauważył doktor Dumonia, w obecnych warunkach być nią nie mogła. Zamiarem naszym było zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa — co samo w sobie miało coś z ironii. Przygotowywałem bowiem likwidację Waganta Laroo i jednocześnie próbowałem dać Dylan poczucie bezpieczeństwa.

Rzeczą naprawdę interesującą w czasie tej terapii był fakt, iż kilka sesji wystarczyło, by pewna część tego, co Dylan wiedziała na mój temat i przeprowadzonej wcześniej intrygi, wyszła na jaw, co zresztą było nie do uniknięcia. Płaciłem Dumonii wystarczająco dużo, by nie zapomniał o etyce lekarskiej, ubawiło mnie, kiedy odkryłem, iż odczytał on to zupełnie niewłaściwie jako jeszcze jedną, dotyczącą mojej osoby fantazję Dylan. Ta historia z oszustwem komputerowym była tak szalona i niewiarygodna, iż jej psychika odrzucała ją jako wyimaginowaną. Dlatego zresztą przeprowadziłem ją wówczas w ten, a nie w inny sposób.

Naturalnie, terapia wymagała, bym sam się także co nieco odkrył. Nie martwiło mnie to jednak. Trening, który kiedyś przeszedłem, i nabyte umiejętności dostosowawcze pozwalały mi udzielić jedynie tej informacji, której chciałem udzielić. Zresztą sondowanie mojej jaźni nie było zbyt głębokie, dotyczyło bowiem jedynie moich uczuć w stosunku do Dylan, tak że przez cały czas znajdowałem się na w miarę bezpiecznym gruncie. Pod koniec drugiej sesji z udziałem nie tylko psychiatry, ale i jego aparatów przeżyłem szok.

— Czy wiedział pan o tym, iż ma pan powierzchniowo zakodowane dwa impulsy z rozkazami? — spytał Dumonia. — Był pan już kiedyś u psychiatry?

— Nie — odpowiedziałem, lekko zaniepokojony. — Wiem, że jeden powinien tam się znajdować. Z podstawowymi danymi na temat Cerbera. Wypróbowano na mnie nową technikę ułatwiającą aklimatyzację.

Skinął głową. — Tak, ten tutaj mamy. W każdym razie, jakąś jego część. Bardzo to szczegółowe. Jednak jest jeszcze jeden.

Zmarszczyłem brwi i wychyliłem się do przodu. — Jeszcze jeden?

Skinął głową. — Jak powiedziałem, są dwa. Dwa rozkazy, nie licząc instrukcji na temat tej planety.

Zaniepokoiłem się, nie tylko dlatego, że nie miałem pojęcia czego one dotyczyły — moje umiejętności agenta były bowiem poza możliwościami wykrycia przez te urządzenie — ale ponieważ mogły one zdradzić, kim naprawdę byłem.

— Czy wie pan czego dotyczą?

— Jeden — zdrady stanu — odpowiedział spokojnym i rzeczowym tonem, jak gdyby omawiał zupełnie przyziemne sprawy. — Wygląda na to, iż jest to polecenie zabicia Waganta Laroo. Zastanawiam się tylko, czy każdy nowy zesłaniec przybywa tutaj z podobnym zadaniem. Faktycznie ma ono formę wzmocnienia tak ustawionego, by wywołać nienawiść prowadzącą do zabójstwa. Doskonała robota. Nie martwiłbym się tym jednak. Odczyt pokazuje, że nie jest pan typem preferującym przemoc czy też mającym skłonności samobójcze. Chociaż ten impuls jest wystarczająco silny, by nie pozwolić panu na pokochanie tego państwa i jego wielkiego przywódcy, to nie jest on jednak silniejszy od impulsów naturalnych, które usiłują go przytłumić. Każdy ma czasami ochotę zabić kogoś, ale niewielu z nas to czyni. Ten impuls nie jest silniejszy od takiej właśnie ochoty. Chyba że istnieje jakiś konkretny powód z okresu przedcerberyjskiego? Zemsta?

— Nie — odpowiedziałem bez wahania. — Nic z tych rzeczy. Nigdy nie poznałem tego człowieka, nigdy nawet o nim nie słyszałem, zanim nie powiedziano mi, że zostanę tutaj zesłany.

— Rozumiem. Ale tym bardziej zagadkowy w tej sytuacji jest ten drugi impuls.

— Hm?

— Zasadniczo sprowadza się on do polecenia, by łączył się pan ze swoim biurem, kiedy tylko to będzie możliwe, po czym zapomniał o tym połączeniu. Czy pan to rozumie?

Zrozumiałem natychmiast; kłopot polegał jedynie na znalezieniu jakiegoś sensownego wyjaśnienia, kląłem się w duchu za to, że nie pomyślałem o tym wcześniej. To dranie! Oczywiście! Jakże inaczej mogliby wiedzieć, gdzie jestem i co robię na Cerberze. Nadajnik organiczny musiał przecież zaprzestać nadawania w momencie, w którym dokonałem wymiany ciała. Odpowiedź była prosta i miałem ją przed oczyma, ale widocznie byłem zbyt pewny siebie, by zauważyć ją wcześniej.

Gdzieś tutaj byli i inni agenci. Prawdopodobnie miejscowi, być może tacy, którzy bardzo chcieli mieć coś z zewnątrz, albo zesłańcy posiadający bliskich przyjaciół, rodzinę, coś cennego na ojczystej planecie. Podatni, w jakimś stopniu, na szantaż. Ile razy ktoś taki podchodził do mnie, możliwe, że podczas samotnego spaceru, i kazał połączyć się z biurem? Prowadził potem do jakiegoś nadajnika, przez który mogłem wysłać sprawozdanie ze swojej działalności do tego drugiego mnie, siedzącego gdzieś tam na orbicie poza systemem Wardena. Robiłem to i natychmiast zapominałem.

— Chyba rozumiem — odpowiedziałem. — Moja… hm, poprzednia działalność związana była ze skomplikowanymi problemami i ludźmi na bardzo wysokich stanowiskach. Ludziom tym potrzebne są pewne… kody, żeby móc cieszyć się, że tak powiem, tym, czym ja cieszyć się już nie mogę. Jest to, jak sądzę, forma szantażu.

Uśmiechnął się do mnie ironicznie. — Jest pan tu jakąś wtyczką, prawda? Agentem Konfederacji? Och, proszę nie robić takiej zaskoczonej miny. Nie jest pan ani pierwszym, ani ostatnim. Proszę się nie martwić, nie doniosę na pana. Zresztą i tak nie miałoby to większego znaczenia. Pański profil psychologiczny wskazuje wielką niezależność osobistą, a także zmiany, jakie w panu zaszły pod wpływem Cerbera w ogóle, a Dylan w szczególności.

Wyprostowałem się i westchnąłem. — Po czym się pan zorientował?

— Wiedziałem od samego początku… Qwin Zhang. To przecież imię żeńskie. Musiało więc być i kobiece ciało, kiedy pan przyleciał. A kobietą pan nie jest. Nigdy pan nią zresztą nie był, z wyjątkiem tego krótkiego okresu związanego z przybyciem na naszą planetę. Istnieją pewne różnice między mózgiem kobiety i mężczyzny. Prawie niezauważalne, ale ja nie tylko że jestem fachowcem, to jeszcze żyję na planecie, gdzie wymiana ciał następuje bez przerwy i mam okazje obserwować przeróżne układy. Proszę nie zapominać o różnicach fizjologicznych pomiędzy płciami. Kieruje nimi mózg i chociaż powstają nowe w nim układy, zawsze istnieją ślady starych. Chociaż nie dotyczy to pańskiego przypadku. Z pańskiej tedy tutaj obecności wnioskuję, że Konfederacji w końcu udało się dokonać tego, co my czynimy tutaj w sposób naturalny.

— Niezupełnie — powiedziałem. — Stosunek przypadków nieudanych do udanych jest bardzo wysoki. Ale pracują nad tym.

— Fascynujące. Domyśla się pan, że będą zmuszeni zachować to w tajemnicy przed wszystkimi, z wyjątkiem przywódców i osób w to zaangażowanych. Będą musieli… taka możliwość wymiany mogłaby przecież rozerwać tkankę społeczną raz na zawsze. — Uśmiechnął się na tę myśl. — No cóż, nie to jest teraz najważniejsze. Konfederacja ma inny problem nie do rozwiązania. Ktoś, kto rzeczywiście posiada zdolności poczynienia odpowiednio wielkich szkód jako wysłany przez nią agent, staje się jednym z najlepszych i najbardziej niebezpiecznych obywateli Rombu Wardena. Proszę mi powiedzieć, czy rzeczywiście zamierza pan zabić Laroo?

— Powinienem raczej zabić pana — powiedziałem lodowatym tonem. — Na tej planecie jest pan dla mnie najbardziej niebezpiecznym człowiekiem. Bardziej niebezpiecznym od Laroo.

— Jednak nie uczyni pan tego — odrzekł z pełnym przekonaniem. — Przede wszystkim skomplikowałoby nieco to, co robi pan w tej chwili. Po drugie zaś, zwróciłoby uwagę na pańską osobę, nawet gdyby udało się panu uniknąć konsekwencji w związku z harmonogramem naszych sesji, które nas łączą ze sobą. Nie sądzę, by człowiek na pańskim miejscu mógł pozwolić sobie na drobiazgowe śledztwo, w które zamieszana byłaby jego osoba. Wreszcie, sądzę, że zdaje pan sobie sprawę z tego, jak absolutnie obojętny jest mi los Laroo i jak zupełnie mnie nie obchodzi, czy pan się ustatkuje i będzie cieszył się życiem, czy też przejmie kontrolę nad tą cholerną planetą. Jeśli pan tego dokona, to będzie to przynajmniej jakaś zmiana. Musi mi pan uwierzyć, Zhang, kiedy panu powiem, iż jest pan już siódmym agentem, z którym mam do czynienia i że nie wydałem żadnego z nich. Zorientował się pan zapewne, iż posiadam pewną skazę psychologiczną, która polega na tym, że jestem romantycznym, rewolucyjnym anarchistą bez odrobiny odwagi, a za to z zamiłowaniem do wygodnego życia. Gdyby pan nie miał pewności, że można sobie kupić moją dyskrecję, nigdy by pan do mnie nie przyszedł.

Odprężyłem się wbrew moim starym instynktom. Naturalnie miał rację. Praktycznie nie pozostawało mi nic innego, jak mu zaufać. To przecież inteligentny gość, który potrafi się zabezpieczyć.

— Czy potrafi pan usunąć ten rozkaz dotyczący „meldowania się w biurze”? A przynajmniej tę jego część, która każe mi o tym zapomnieć?

— Niestety, nie. Nie przy pomocy tych instrumentów, którymi dysponuję. Jednakże, obydwa te rozkazy są na tyle proste, iż można je odwołać?

— Hm? Co takiego?

— Wykorzystując poziom intensywności, jaki tu mamy, mógłbym zapisać nowy zestaw rozkazów o mocy równej poprzednim. Mógłbym, na przykład, zakodować taki, który by twierdził, iż lubisz Laroo i robi ci się przyjemnie za każdym razem, kiedy słyszysz jego imię. Ten nowy zneutralizowałby ten stary. Gdybym sformułował ten rozkaz z odpowiednią precyzją, znalazłby się pan w sytuacji psychologicznej typu miłość-nienawiść, w której te dwa uczucia zniosłyby się wzajemnie. Jeśli zaś chodzi o ten drugi — cóż, mógłbym zakodować panu równorzędny rozkaz zakazujący korzystania z nadajnika dla komunikacji pozaplanetarnej. Rezultat byłby identyczny. Reagowałby pan na wezwanie, ale nie przekazywał im żadnej istotnej informacji.

— Tym się zbytnio nie przejmuję — powiedziałem mu. — Przynajmniej na razie. Może później zechcę to polecenie zneutralizować; obecnie może mi się jeszcze przydać, choć nie bardzo wiem do czego. Chcę jednak pamiętać, że je wykonuję, a także co konkretnie przekazuję. Da się coś zrobić?

— Być może po fakcie. W końcu wszystko znajduje się w pańskiej pamięci. Tyle że nie wolno panu tego świadomie pamiętać. Podejrzewam, że przy pomocy silnego pola neutralnego transformatora psychicznego, w połączeniu z całą serią seansów hipnotycznych, moglibyśmy wydobyć z pana pełną informację i ją zarejestrować. Po przebudzeniu w dalszym ciągu by pan jej nie pamiętał, ale mógłby pan wówczas przejrzeć zapis i dotrzeć do odpowiednich danych.

— W porządku — powiedziałem. — Tak właśnie zrobimy.


Sztuczka się powiodła, w jakimś sensie. Co prawda, w dalszym ciągu nie wiem, co jest przekazywane, wy, dranie, ale wiem teraz, kto to robi i jak to robi. Kiedy prawda wyszła na jaw, okazało się to wszystko tak cholernie oczywiste.

Któż mógłby mieć lepsze połączenie przestrzenne z wami od starego, tłustego, przyjacielskiego Otaha? Sklepik elektroniczny z powiązaniami z czarnym rynkiem. Nic dziwnego, że Otah mógł dostać wszystko, co chciał, jeśli chodzi o pochodzące z przemytu urządzenia i ich elementy! W taki sposób mu płacicie, prawda? Bardzo sprytnie. Powinienem był na to wpaść natychmiast, kiedy się domyśliłem, iż to wy wpłynęliście na to, że wysłano mnie do Medlam znajdującego się tak blisko Wyspy Laroo. Do Medlam i do korporacji Tookera tak świetnie odpowiadającej moim talentom. Do czekającego tutaj Otaha, do którego, wcześniej czy później, musiałem się zgłosić.

Cóż, teraz to już nie mogło mi zaszkodzić. Wręcz przeciwnie, mogło okazać się nawet pomocne. Teraz przynajmniej wiedziałem kto… i kiedy.


Minęły trzy tygodnie od moich machinacji w Ernyasail i zaczynałem się już denerwować. Byłem pewien, że coś powinno się już było wydarzyć. Zaczynałem rozpatrywać możliwość jakiejś bardziej bezpośredniej i mniej pokrętnej akcji.

Jedynym jasnym punktem w tym wszystkim była Dylan, której kuracja zaczynała przynosić pozytywne skutki. Muszę to przyznać Dumonii: choć jest kompletnie szalony i bardziej amoralny, i cyniczny niż ja sam, to jednak zna się na swojej robocie. Zaczynałem wierzyć, że w swojej dziedzinie jest znakomitością. Nie znaczy to, że Dylan powróciła już całkowicie do stanu normalnego, ale niewątpliwie było jej łatwiej i ze sobą, i ze mną, była pełniejszą istotą ludzką i wydawała się bardziej zadowolona z życia. Dumonia wyjaśniał mi, iż udało mu się wiele dokonać, ale kluczowa sprawa ciągle mu umykała; chodziło o jej uczucie niepewności związane z moją osobą. Była tam jakaś ściana, której nie mógł pokonać, ściana wzniesiona na fundamencie głęboko zakorzenionego przekonania, że gdyby nie moje uczucie współczucia i litości, już dawno bym się nią znudził i zostawił samej sobie. Naturalnie myliła się, ale obawa ta miała głębokie korzenie w jej rozumieniu kultury, z jakiej ja się wywodziłem, i w pojmowaniu kultury Cerbera, w której się wychowała. Dwu kultur minimalizujących bliskie związki osobiste i czynniki emocjonalne. W kulturze cerberyjskiej władzę i stanowisko zawdzięczało się szantażowi lub innym niezbyt uczciwym metodom. Trudno zatem było zrozumieć, iż mogą one być w ogóle zbędne. W podobnej sytuacji miałbym te same wątpliwości.

— Gdyby nie ciążył na niej wyrok, można by zastosować coś zupełnie odmiennego — powiedział Dumonia. — Coś niezbyt ortodoksyjnego, może, nawet niebezpiecznego, niemniej wielce skutecznego. Tak długo jednak jak jest uwięziona w tym ciele, nie możemy tego zastosować.

Troszkę mnie to przygnębiło, ponieważ najbardziej ze wszystkiego pragnąłem odzyskać moją dawną Dylan; partnerkę, którą mogłem traktować jak równą sobie, która byłaby częścią mnie samego. To zadziwiające, że ja, zatwardziały samotnik, urodzony i wychowany, by wznieść się ponad takie uczucia i nigdy przedtem im nie ulegający, odczuwałem nagle ich potrzebę. Potrzebę posiadania kogoś drugiego. Instynktownie wiedziałem, że jest to moja pięta achillesowa. Niemniej, fakt, iż mam takie słabości, nie miał dla mnie aż tak wielkiego znaczenia i gdzieś w zakątku mego mózgu coś mi mówiło, że każdy, nawet ja sam w swojej szczytowej formie, posiada wady i słabości. Nikt nie jest od nich wolny. Istotnym jest jedynie, by umieć rozpoznać swoje własne i poznać je na tyle, by mogły działać na naszą korzyść.


Kilka dni później, kiedy już byłem gotów zrezygnować, moja intryga przyniosła pierwsze rezultaty. Pewnego przedpołudnia złożył wizytę w moim biurze w Hroyasail wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, którego ciemne oczy błyskały inteligencją zadająca kłam jego ogólnemu wyglądowi.

— Hur! Bogen — przedstawił się, podając mi rękę. Uścisnąłem jego dłoń i wskazałem fotel. — Czym mogę panu służyć?

— Jestem koordynatorem ochrony Przewodniczącego Laroo — powiedział, nieomal przyprawiając mnie o zawał. Mogło to bowiem oznaczać albo dobre, albo złe wieści. — Wie pan że na południe stąd leży jego wyspa i miejsce wypoczynku?

Skinąłem głową. — Obawiam się, iż ośmieliłem się rzucić na nią okiem z jednej z naszych łodzi — przyznałem uczciwie. — Z czystej ciekawości.

Uśmiechnął się. — Tak, tak, wielu tak robi. Nie winie ich za to i wcale mnie to nie martwi. Chodzi mi tutaj jednak o poważny problem, na jaki natrafiliśmy podczas prac związanych z pewnym projektem i potrzebna jest pańska pomoc. Zawarliśmy kontrakt z Emyasail na usługi transportowe i wszystko było jak należy; dopiero dwa tygodnie temu zaczęły się kłopoty. Jesteśmy wręcz oblegani przez borki. W życiu nie widziałem takich ilości tych stworzeń. Uporaliśmy się z większością, ale one zdziesiątkowały flotyllę Emyasail. Mamy w tej chwili jedynie tuzin trawlerów i to tego mniejszego typu oraz jedną kanonierkę.

Udałem całkowite zaskoczenie. — Ileż, do diabła, mogliście mieć tych borków? To przecież byty dobre załogi, a my żadnych problemów tego typu nie mieliśmy. Szczerze mówiąc, przez ostatnie kilka tygodni panował tu całkowity spokój; zauważono borki tylko dwukrotnie, a do starcia doszło w jednym zaledwie przypadku.

Skinął głową ponuro. — Nie dziwota. Wszystkie znajdowały się w naszej okolicy. Biolodzy twierdzą, że coś je tam zwabiło, możliwe, iż jakiś związek chemiczny z prądów głębinowych. Cholerny pech.

Wstrzymałem dech. — Czy straty ludzkie były duże?

— Tu mieliśmy szczęście, choć i tak zginęło około tuzina marynarzy. Ryzyko zawodowe. Sam pan zresztą dobrze o tym wie. Najgorsze jest jednak to, że brakuje nam statków do przewozu materiałów. Przez jakiś czas usiłowaliśmy poradzić sobie z tym, co mamy, wspomagając to transportem powietrznym w nagłych przypadkach, jednak potrzeba nam większej ilości statków. Nie trawlerów, właśnie rekwirujemy większą ich ilość, ale kanonierek. Potrzebujemy czterech, by zapewnić sobie bezpieczny transport z wyspy i na wyspę.

— Doskonale to rozumiem, ale sam mam tylko cztery.

— Jedną z tych czterech musimy mieć — odrzekł spokojnym tonem. — Wycofujemy również po jednej z pozostałych dwóch firm działających na tym akwenie. Będzie pan musiał się zadowolić trzema.

Nie była to najwyraźniej prośba, lecz rozkaz.

Westchnąłem. — W porządku. Jednak to ja jestem odpowiedzialny za te statki i ich załogi i nie jestem zachwycony pomysłem współpracy czterech różnych załóg, nie zżytych ze sobą, na terenie zagrożonym borkami. — Udałem, że się zastanawiam. — Proszę posłuchać, ze względu na bezpieczeństwo wasze, jak i nasze, czy nie lepiej byłoby postąpić następująco? Wycofać wszystkie cztery moje kanonierki i ich załogi, to znaczy, pozwolić, by Hroyasail przejął całkowicie tę operację od Emyasail. Wykorzystalibyśmy ocalałą kanonierkę i dwa statki Emyasail do zadań tutaj. Kapitan Emyasail zna ten akwen. Wykorzystanie zaś trzech różnych załóg z trzech różnych firm do rutynowych operacji połowu i konwojowania byłoby o wiele bardziej bezpieczne.

Rozważył moją propozycję. — Tak, to logiczne — przyznał. — Szczerze mówiąc, sam zarekomenduje takie rozwiązanie, jeśli i pan, i pańskie załogi okażą się poza wszelkimi podejrzeniami.

Uniosłem brwi. — Podejrzeniami? Ależ panie Bogen. Jest pan przecież szefem ochrony. Już dawno nas pan sprawdził.

Uśmiechnął się i wzruszył lekko ramionami. — Tak, naturalnie. Przyznaję, że pańskie statki i załogi są czyste. Jednakże pan, panie Zhang, jest dla mnie wielkim znakiem zapytania. Jakoś pan mi tu nie pasuje. Coś w tym wszystkim się nie zgadza. Pański profil psychologiczny jest jakiś niejasny. Mam dziwne uczucie, że powinienem wziąć całą Hroyasail z wyjątkiem pana.

— Co takiego?! Nie rozumiem.

— Proszę nie pytać o powody. To tylko instynkt. Niemniej, moje instynkty rzadko mnie zawodzą. Poza tym, tak naprawdę, to nie jest nam pan potrzebny.

Ten gość był świetny. Nie liczyłem się z takim rozwojem sytuacji i musiałem podjąć natychmiastową decyzję, opierając się na niepewnych i niepełnych danych.

— Chwileczkę — powiedziałem. — A kim pan sobie wyobraża, że ja jestem? Szpiegiem Konfederacji, czy kimś w tym rodzaju? Macie przecież moją starą kartotekę.

— Owszem, mamy. I dokładniejszą, niż pan sądzi. Uważamy jednakże, że cała pańska osobowość i profil psychologiczny pozostają w zbyt dużej sprzeczności z osobą Qwin Zhanga, byśmy to mogli całkowicie zlekceważyć. — Zastanawiał się przez chwilę, jakby pasując się ze sobą, podczas kiedy ja walczyłem z wewnętrznym napięciem. Niech szlag trafi Bezpieczeństwo za tę zmianę płci! Z jej powodu najpierw Dumonia, a teraz ten nieskończenie groźniejszy Bogen wyczuli, że coś tutaj śmierdzi.

— Coś panu powiem — odezwał się w końcu. — Nie wiem, jaką grę pan prowadzi ani czy jest pan tym, za kogo się podaje. Przyznaję jednak, że jestem zaciekawiony; bardziej nawet niż zaciekawiony, bo szczerze zainteresowany. Podejmę tedy to niewielkie ryzyko i pozwolę panu dołączyć do całej grupy. Zaskakuje mnie bowiem fakt, że pański bieżący profil wskazuje na silne, niemal przygłuszające inne emocje, przywiązanie do pańskiej żony, a jej do pana. A to już wystarczający jak na razie powód, by podjąć taką decyzję.

Odprężyłem się, zadowolony, że nie musiałem w tym momencie wykorzystywać żadnej ze swoich kart atutowych i podejmować zbędnego ryzyka. — Kiedy mamy wyruszyć?

— Pojutrze — odparł. — Proszę poinstruować załogi i przełączyć odpowiednio sieć komputerową. — Wstał i uścisnął mą dłoń. — Nie wiem doprawdy dlaczego, ale czuję, że będzie to bardzo, bardzo interesujące doświadczenie.

Skinąłem głową. — Mam podobne odczucie, panie Bogen. A teraz, pan wybaczy, ale czeka mnie mnóstwo pracy. Muszę spotkać się z załogami dzisiejszego popołudnia i załatwić wszelkie formalności u Tookera.

— Pojutrze więc w Emyasail. — Powiedziawszy te słowa, wyszedł.

Westchnąłem. Nie podobało mi się to, co emanowało od Bogena. Domyślałem się chyba, co zdecydowało, że pozwolił mi dołączyć do reszty i nie miało to nic wspólnego z żadnymi przeczuciami. Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. Każdy zobaczył siebie w oczach tego drugiego. Prawdziwy zawodowiec zawsze zasługuje na drugiego prawdziwego zawodowca. A to oznaczało, że spróbuje mnie on dopaść, dając mi wpierw nieco luzu.

Jeden na jednego, Bogen, pomyślałem sobie, czując się znacznie lepiej, niż powinienem był. Niech zwycięży najlepszy.


Przeprowadzka nie sprawiła nam żadnych problemów, tym bardziej, że zabieraliśmy jedynie kanonierki i personel administracyjny. Rozkład pomieszczeń był podobny do naszego, tyle że biura na piętrze znajdowały się w kiepskim stanie, ponieważ od jakiegoś czasu służyły jedynie za magazyn. Dylan zabrała się ostro do pracy, by doprowadzić je do w miarę przyzwoitego stanu, a mimo to przez pierwszy tydzień mieliśmy wrażenie, iż biwakujemy w jakimś dobrze nam znanym terenie, gotując potrawy na przenośnym piecyku i śpiąc na materacach położonych bezpośrednio na podłodze. Proponowałem jej jakąś pomoc, ale była zdecydowana robić wszystko samodzielnie. Wydawała się czerpać z tego przyjemność.

Zasadnicza różnica sprowadzała się do dużej ilości automatycznych skanerów, które napotykało się praktycznie wszędzie. Zdjęto nam nowe, bardzo dokładne encefalografy dla systemu bezpieczeństwa. Nie zamierzałem wypróbowywać sprawności tego systemu. To była już pierwsza liga i intryga, która mnie tutaj doprowadziła, nie pasowała do tego poziomu. Bogen przyglądał mi się bardzo uważnie, ja zaś nie zamierzałem dostarczać mu pretekstu do wykonania pierwszego ruchu, o ile miałby to być ruch na jego warunkach. Kilkanaście osób już straciło życie, bym mógł się tu znaleźć. Czułem się odpowiedzialny za śmierć tych niewinnych i chciałem dokonać tego, po co mnie tutaj przysłano. Przynajmniej tyle mogłem dla nich zrobić.

Dylan podejrzewała, że w jakiś sposób doprowadziłem do tego, iż się tu znaleźliśmy. Do diabła, to nie były jedynie podejrzenia. Pracowała przecież przedtem ze mną i dostarczyła mi pierwszych informacji na ten temat. Jedynie jej przekonanie, że nie spowoduje śmierci osób niewinnych, pozwalało jej utrzymać spokój. Nie miałem najmniejszego zamiaru wyprowadzać jej z błędu.

Jedną z pierwszych czynności, które musiałem wykonać, było porównanie numerów seryjnych torped, ciągle leżących w magazynie, z moją listą. Nie było tam żadnego z moich starych numerów, ale ponieważ przybyliśmy z pełnym ładunkiem na naszych kanonierkach, czułem się bezpiecznie.

Fracht przewożony na wyspę miał bardzo różnorodny charakter, od żywności, elektroniki i innych podstawowych towarów do specjalistycznego sprzętu łączności, sprzętu komputerowego i wyposażenia laboratoriów biologicznych. Fakt, że potrzebne ciągle było tyle materiałów i ludzi — od czasu do czasu mignęła mi znajoma twarz — sugerował, że Operacja Feniks naszego Laroo nie ma jak na razie zbyt wielkich sukcesów. A przecież, choć wolno mi było pływać na moich statkach na wyspę, to poza przystań nie pozwalano mi wyjść i obserwowano mnie bardzo uważnie za każdym razem, kiedy tam byłem. Dziwna, futurystyczna budowla w samym centrum wyspy z portu wyglądała jeszcze bardziej imponująco, ale zbliżyć się do niej nie mogłem.

Analizowałem w myślach wszystko, czego się dowiedziałem, wszystko, czego się domyślałem i wszystko, co mi się udało zobaczyć. Doszedłem do wniosku, że znajduje się w ślepej uliczce. Sam dostęp do portu na wyspie okazał się niewystarczający, a nawet gdyby udało mi się wślizgnąć gdzieś dalej, złapano by mnie bardzo szybko, tak jak i każdego, kogo bym tam wysłał.

— Jestem kompletnie sfrustrowany — przyznałem pewnego dnia w rozmowie z Dylan. — Znajduję się w ślepej uliczce, nie widząc z niej żadnego wyjścia. Jestem tu już od roku i osiągnąłem dość dużo, ale teraz utknąłem w martwym punkcie. A rzeczą najbardziej irytującą jest fakt, że jestem tak blisko tego wszystkiego, a nie mogę wykonać żadnego ruchu.

— Ciągle jesteś zdecydowany zabić Laroo, prawda? — zareagowała na moje słowa. — Chciałabym ci pomóc, ale ani nie potrafię, ani nie mogę. Wiesz przecież, że nie mogłabym uczestniczyć w działaniu prowadzącym do czyjejś śmierci.

Skinąłem głową i ścisnąłem jej dłoń. — Wiem. Jednak zabójstwo nie jest mym głównym celem. Chcę dowiedzieć się więcej szczegółów na temat tych robotów. Z przerażeniem myślę o całej ich armii pod rozkazami Laroo i Bogena — a może i innych Władców — wystawionej przeciwko Konfederacji. Są one tak doskonałe, że aż mnie to przeraża. Gdyby potrafiły zneutralizować program nakazujący im posłuszeństwo, tym samym stworzyłoby nową formę życia, przypominającą wyglądem człowieka, ale poza tym całkowicie nie ludzką. Wyobraź sobie bowiem ludzi zdolnych do myślenia z szybkością superkomputera, zdolnych — w sensie dosłownym — do kontroli każdej komórki własnego ciała; mających umiejętność latania, przetrwania w warunkach próżni i o wiele więcej. Ludzi zredukowanych psychicznie do superkomputerów w ludzkiej postaci, dążących tylko do jednego — do władzy. Na dodatek, byliby nieśmiertelni, a w przypadku jakichś problemów z własną formą czy rozmiarem mogliby wrócić tutaj i przybrać żądany kształt i wielkość.

— Przecież Konfederacja mogłaby ich wykryć i zniszczyć!

— Być może. Nie zapomniałem jednak, że jeden z nich przedostał się do najlepiej strzeżonego miejsca na terenie Konfederacji, że pokonał wszelkie pułapki, że poradził sobie z ochroną złożoną z ludzi i robotów, a został w końcu schwytany i zniszczony jedynie dlatego, iż jego program wymagał, by wrócił on ze sprawozdaniem na Romb Wardena. Zasadniczo był on tylko starszym urzędnikiem! Wstaw jednak w te doskonałe skorupy mózgi najlepszych, najbardziej przewrotnych i złośliwych ludzi z Rombu Wardena, a… cóż, doktor Dumonia sugerował przecież, iż Konfederacja jest bardzo krucha i istnieje jedynie dlatego, że nie spotkała się jeszcze z rzeczywistym wyzwaniem. Tacy ludzie byliby owym wyzwaniem. Połączmy ich z wyrafinowaną obca cywilizacją, a wtedy możemy mieć koniec tego świata, który znamy. Dlatego muszę go powstrzymać.

— Jesteś więc przekonany, że Laroo może tego dokonać? Czy nie pomyślałeś nigdy, iż ci obcy mogą być tak zaawansowani technicznie, że nie ma tutaj odpowiednich narzędzi, by móc poradzić sobie z ich tworami?

Zastanowiłem się nad jej słowami. — Wpływy Czterech Władców sięgają daleko poza sam Romb Wardena. Choć oni sami są tutaj uwięzieni, wielu potężnych ludzi na terenie Konfederacji siedzi w ich kieszeni.

— Czy jednak by się odważyli? Chodzi mi o to że przecie? Konfederacja wie o ich robotach. A Laroo nie może pozwolić, by obcy zorientowali się w tym, co on robi. Czy fakt, iż przeprowadza te wszystkie badania właśnie tutaj nie świadczy o tym, że nie chce, by ktoś z zewnątrz brał również w tym wszystkim udział?

— Być może masz rację — powiedziałem. — W porządku, zróbmy wobec tego kilka założeń na podstawie tego, co wiemy. Po pierwsze, prace są prowadzone tutaj. Po drugie, pomimo nieograniczonych środków z Cerbera — a może i z całego Rombu — i najlepszych naukowców, nie udało mu się jeszcze rozwiązać problemu. Czterej Władcy są również w trudnej sytuacji: ryzykują interwencję Konfederacji i utratę dobrych stosunków z obcymi. — Nachyliłem się ku niej i pocałowałem ją. — Być może masz rację. Być może nie potrafią rozwiązać tego problemu bez pomocy z zewnątrz, a pomocy tej otrzymać nie mogą.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, a ja rozważałem wszystkie opcje i możliwości. Co naprawdę wiedziałem, a czego nie wiedziałem?

Chciałem się znaleźć na wyspie i wewnątrz tej operacji. Jeśli była ona raczej operacją Czterech Władców, a nie samego Laroo — co wydawało się prawdopodobne — zlikwidowanie Laroo na dłuższą metę nie miało większego znaczenia. Bogen, czy ktoś inny, postawiony odpowiednio wysoko w tym bardzo zhierarchizowanym społeczeństwie, przejąłby jego funkcję i kontynuował zadania.

Czego tedy chciałem tak naprawdę dokonać? Chciałem, by zarzucono kontynuowanie tej operacji, przynajmniej na razie. Chciałem uzyskać taką pozycję, by móc choć trochę zmienić ten obrzydły świat, uczynić go trochę bardziej ludzkim, jednocześnie chroniąc to, co było dla mnie bardzo ważne. Najbardziej zaś chciałem okazać się — na koniec — dobroczyńcą Cerberejczyków, Czterech Władców i Konfederacji; i to wszystkich jednocześnie.

Pomysł nadpłynął, a ja chwyciłem go, obróciłem go na różne strony, stwierdzając, że jest szalony i nie ma szansy realizacji — podobnie jak tamten pierwszy. Nie wolno by mi było popełnić ani jednego błędu i to w sytuacjach, w których decyzje mieściły się w jego granicach. Jedna pomyłka i byłem trupem.

— Dylan?

— Tak, Qwin?

— Załóżmy… tylko załóżmy, że istnieje sposób, by to zatrzymać, przynajmniej czasowo. Zatrzymać, wywołać małą rewolucję, która uczyni społeczeństwo Cerbera bardziej otwartym i ludzkim, a nas umieści na jego szczycie.

— Chyba popadasz w obłęd. Wyraźnie to widzę.

Skinąłem głową. — Załóżmy jednak, iż jest to możliwe… i że jeśli wszystko pójdzie dobrze, to nikt nie zginie; nawet Wagant Laroo.

Roześmiała się. — Czy szansę są równie kiepskie jak podczas akcji u Tookera?

— Gorsze. Mogę je wyliczyć do samego końca, do ostatniej sekundy; mniej więcej pięć do jednego, że nas odkryją, oszukają i zdradzą, a nawet zabiją. Szansę sukcesu całej akcji są jak sto do jednego, tysiąc do jednego albo jeszcze mniejsze. Zależnie od tego, gdzie i kiedy coś się zacznie sypać; może to bowiem oznaczać wszystko — od zwijania manatków i wyrzucenia z myśli wszelkich planów do prawdziwie nieprzyjemnego wyroku śmierci albo Momratha, co właściwie jest jednym i tym samym. Ryzyko zaczyna się w momencie podjęcia akcji zgodnie z moim planem, po jej podjęciu może już nie być możliwości jej zatrzymania.

Patrzyła na mnie z ową pełną zdumienia fascynacją, tak typową dla dawnej Dylan. — Wiem, że to zrobisz niezależnie od okoliczności. Co cię wobec tego powstrzymuje?

Przytuliłem ją mocno. — Czyżbyś się nie domyślała?

Westchnęła. — Zapewne musisz rozważyć wszystkie możliwości i skutki. Jeśli tego nie przeprowadzisz, będziesz się całe życie zastanawiał, czy dobrze uczyniłeś, ale jeśli wydarzą się te okropności, o których wspominałeś, nigdy sobie tego nie wybaczysz. Ja też pewnie nie potrafiłabym sobie tego wybaczyć, Niewiele wiem o tej twojej Konfederacji, o życiu poza naszym systemem czy nawet o życiu na innych planetach Rombu Wardena, ale czasami odnoszę wrażenie, iż my oboje jesteśmy ostatnimi prawdziwymi istotami ludzkimi we wszechświecie.

— Ale co będzie z tobą? Przecież to może oznaczać koniec tego świata, jaki znasz.

— Trudno. Jak koniec to koniec. Jeśli nic nie zmienimy, to i tak nasz związek będzie pusty. Będę rodziła dzieci, które natychmiast będą mi odbierać, jak zawsze zresztą. Prawdopodobieństwo, by mieli uchylić mój wyrok, jest niewielkie, tak więc za jakieś dwadzieścia lat zostanę wysłana na Momrath czy w inne miejsce, gdzie wysyła się osoby niepotrzebne. Cóż to za życie? — Popatrzyła mi prosto w oczy z wielką powagą. — Rób, co do ciebie należy… i jeśli moja blokada psychiczna nie stanie na przeszkodzie, uwzględnij również moją osobę w swoich planach. Rozumiesz? Jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli, a prawdopodobnie tak właśnie się stanie, nie chcę kontynuować dotychczasowej egzystencji. Jest to więc dla nas obojga gra o wszystko. Albo to uzyskamy… albo zginiemy.

Pochwyciłem ją w ramiona, całowałem długo i mocno, a potem kochaliśmy się tak, jak gdyby to była nasza ostatnia szansa na miłość w tym życiu.

Przed nami była ostatnia i ostateczna rozgrywka w tej skomplikowanej intrydze.

Загрузка...