Mały Gabriel miał sen.
Śniło mu się, że siedzi w samochodzie, ale ani mamy, ani taty, ani Peika z nim nie ma. Mimo to wiedział – jak to często bywa we śnie, że wie się coś, czego się nie widzi – że na przednim siedzeniu jadą dwie inne osoby.
Słyszał szepty, a kiedy spojrzał w okno, zobaczył jakieś wstrętne gęby przylepione do szyb i gapiące się na niego.
Zaczął się bać. Były to normalne ludzkie twarze, ale robiły przerażające wrażenie. Niektóre wykrzywiały się do Gabriela, inne miały groźne miny. Czyjeś ręce tłukły w drzwi i szarpały klamkę.
Głosy… Zaczynał rozróżniać słowa.
– Teraz ich mamy! Trzy muchy za jednym pacnięciem.
– Opuść szybę! Znajdź jakiś kamień i wybij to cholerne okno!
– Nie! Podłóż ogień pod to całe gówno, tak będzie najszybciej!
Ktoś nagle znalazł się przy nim na tylnym siedzeniu. Czyjeś duże, bezpieczne ramię objęło go i przytuliło.
– Wszystko będzie dobrze, Gabrielu – powiedział głęboki głos, w którym chłopiec rozpoznał głos Ulvhedina. – Marco też ma swoich obrońców.
Co Marco ma wspólnego z tym snem?
Nagle koło samochodu powstał okropny tumult. Gabriel słyszał przerażone wrzaski i krzyki jakichś ludzi, którzy rozbiegli się na różne strony, a ponad całym hałasem dało się słyszeć ponure warczenie, jakby wielkich, wściekłych psów, a może wilków.
Wrzask oddala się, przycicha i wreszcie całkiem ginie pomiędzy drzewami.
– No, to już po wszystkim, Gabrielu – powiada znowu głos obok. – Śpij spokojnie.
Czyjeś ramię obejmuje go nadal. Gabriel wraca do swojego snu, znowu czuje się bezpieczny.
Tengel Zły okazał się znacznie mniejszy, niż Ellen sądziła, znacznie mniejszy od niej samej. Siedział skulony na szafie szaroczarny niczym cień i przezroczysty jak zjawa, mimo to żywy. Jego oddech był rytmiczny, głęboki, a za każdym razem, gdy wciągał powietrze, ponad szafą wznosiły się kłęby pyłu, smród i budzące grozę wibracje. Skulona figura przypominała nietoperza z tą pochyloną, płaską głową, z tą szaroburą peleryną okrywającą całe ciało. Oczy zmrużone tak, że pozostały tylko wąskie szparki mętnego żółtego koloru w szarej gębie, zamiast nosa i ust miał coś, co przypominało dziób. Dokładnie tak został niezliczoną ilość razy opisany w kronikach Ludzi Lodu.
Pokraka spoglądała na nich z gniewem i nienawiścią, ale nawet się nie ruszyła, siedziała wyczekując.
Ellen zasłoniła usta ręką i jęknęła.
– Źle się czujesz? – zapytał Morahan troskliwie.
– Nie, nie, zaraz mi przejdzie – odparła szeptem. – Na chwilę pociemniało mi w oczach. Chodź, zejdźmy piętro niżej…
Ledwie była w stanie mówić. Morahan sprowadził ją na półpiętro, gdzie opadła na schody, trzymając się kurczowo poręczy. Dzwoniła zębami jak w febrze.
– Dlaczego on mnie nie atakuje? – powtarzała niczym w transie. – Dlaczego nie atakuje ani mnie, ani ciebie, skoro atakował tamtych? Dlaczego nie mnie? Przecież pochodzę z Ludzi Lodu, których on tak nienawidzi!
Morahan patrzył na nią pytająco, ale czekał bez słowa, usiadł również na schodach nieco wyżej niż ona, także wstrząśnięty, choć widział potwora już kilka razy. W końcu Ellen odwróciła głowę i spojrzała na niego. Drżące wargi dziewczyny były trupio blade.
– Co my, na Boga, mamy począć? – szepnęła gorączkowo.
On w odpowiedzi tylko westchnął bezradnie. Najwyraźniej dziewczyna wiedziała o tym monstrum dużo więcej niż on.
Ellen długo tak siedziała na schodach i powtarzała, jakby chciała przekonać sama siebie:
– On nie istnieje. On nie istnieje…
W końcu zamilkła.
– Musimy czekać na Nataniela – oświadczyła po długiej przerwie. A potem: – Nie, za nic nie chcę go na to narażać! Nie Nataniela! Muszę sobie z tym sama poradzić…
Przez jakiś czas znowu siedzieli bez słowa i wtedy Ellen stwierdziła, że coś się dzieje z jej podświadomością. Jakby coś nowego i nieoczekiwanego starało się przedrzeć do jej myśli, ale ona nie umiała tego przyjąć.
– Czy moglibyśmy zejść na dół? – zapytał Morahan. – Chętnie usłyszałbym coś z tego, co zdaje się wy wiecie na temat… zjawy.
Nie odpowiedziała mu, skinęła tylko głową, jakby nieobecna myślami. Jakby wsłuchana w siebie. Siedziała skulona, z twarzą opartą na podciągniętych kolanach. Cała postawa Ellen wskazywała na to, że coś jej przyszło do głowy i dziewczyna stara się uporządkować swoje myśli.
– Kto mieszka w tym domu? – zapytała nagle jakby zdyszana. – Zwłaszcza na tym korytarzu?
– Tego… nie wiem – odparł Morahan. – Przyszedłem tu dopiero dzisiaj. – Nie sądzę jednak, żeby lokatorów było wielu, dom jest nowy i chyba nie został jeszcze do końca zasiedlony. Myślę, że ten policjant na dole powinien mieć listę lokatorów.
– Idź i przynieś tę listę – powiedziała stanowczo. – Ja tu zostanę. Muszę coś przemyśleć.
Morahan stał niezdolny do żadnego działania. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszał.
Ellen mówiła dalej jakby do siebie:
– Dopóki leżał w jaskiniach Postojny… przez setki lat… zdarzało się, że jacyś ludzie podchodzili blisko jego kryjówki. Tylko w pobliże, a i tak wszyscy wkrótce potem marli. Głównie z powodu zatrucia śmierdzącymi oparami.
– Posłuchaj mnie – upierał się Morahan, nie bardzo rozumiejąc, o czym Ellen mówi ani kim jest ta budząca grozę zjawa… – Nie możesz tu zostać, jesteś zbyt młoda, całe życie przed tobą…
Ellen przerwała mu niecierpliwym gestem i mówiła dalej:
– Wtedy jednak leżał tam tak długo, że powietrze w jaskini było zatrute i niebezpieczne jak zaraza. Teraz wyszedł na świat. Wiatr musiał rozwiać najgorszy smród. Myślę, że ten pył nie jest już taki trujący. Bądź tak uprzejmy i przynieś listę!
– Ale ja nie mogę cię tu zostawić, nie chcę tego zrobić! Chodź ze mną!
A ponieważ nie poruszyła się i w ogóle sprawiała wrażenie, że go nie słyszy, złapał ją za ramię i zmusił, by na niego spojrzała.
– O czym ty myślisz?
Zdumiał się bezgranicznie, gdy zobaczył, że po twarzy dziewczyny spływają wielkie łzy.
– Jeszcze nie wiem, Morahan. Ale dręczy mnie przeczucie, że my, to znaczy mój ród, postawiliśmy cały problem na głowie. Idź! Przy tobie nie mogę się skupić!
Bardzo niechętnie zaczął schodzić w dół.
– Gdyby coś się zaczęło dziać, to krzycz! I uciekaj co tchu… Nie, ja nie mogę…
– Idź już – mruknęła sennie. – Przeszkadzasz mi.
Poszedł. Ellen siedziała tak jak przedtem. Pospiesznie otarła łzy, ale pojawiły się nowe.
Była przekonana, że znalazła trop, choć wciąż jeszcze za mało o tym wie. Podejrzewała też, że zawdzięcza to tej swojej zdolności do komunikowania się z samotnymi, nieszczęśliwymi duszami i że dlatego one się do niej zwracają. Coś takiego działo się właśnie teraz, lecz wciąż jeszcze nie umiała określić, o co tak naprawdę chodzi.
Nie cieszyło jej to, dostawała mdłości na myśl o tym, wiedziała jednak również, że to jej obowiązek wobec całego rodu dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się dzieje, i więcej o Tengelu Złym.
Dlaczego, na Boga, wynalazł takie dziwne miejsce jak wielki blok mieszkalny, żeby się ukazać ludziom? Bo wszystko wskazywało na to, że uczynił to absolutnie świadomie.
Myśli Ellen za nic nie chciały uwolnić się od tej dość szalonej idei, która jej właśnie teraz przyszła do głowy – o samotnej, nieszczęśliwej duszy. I znowu, tym razem ze zdwojoną siłą, ogarnęło ją uczucie, że ktoś chce z nią nawiązać kontakt.
Nagle dotarły do niej nieznane dźwięki.
Zamarła i przerażona zacisnęła ręce na poręczy schodów.
W górze ponad nią coś dziwnie uderzało w podłogę. Słyszała jakieś podskoki, jakby ogromna wrona poruszała się na związanych nogach.
Odgłosy ucichły. U szczytu schodów stało tamto niepojęte. Tym razem wyprostowane, z dumnie uniesioną głową. Zimne oczy przyglądały się Ellen z wyraźnym obrzydzeniem.
Rikard Brink był bardzo zdenerwowany.
– Jak mogłeś zostawić Ellen samą z tym potworem? – wyrzucał Morahanowi. – My wiemy, jaki on może być niebezpieczny, ty nawet nie masz o tym pojęcia! O, żeby tak Nataniel tutaj był!
Morahan potrząsnął głową.
– Wygląda na to, że ją też zaakceptował. Nie tylko mnie.
– To niemożliwe, ona jest z Ludzi Lodu, których on nienawidzi bardziej niż zarazy!
– Pojęcia nie mam, kim są Ludzie Lodu – rzekł Morahan. – Podobnie jak nie wiem, kim jest on. Wiem tylko, że Ellen prosiła, bym sobie poszedł, bo chce zostać sama; chce pomyśleć, a mnie nie udało się jej przekonać. Czy masz jakąś listę lokatorów?
– Tak, ale… Masz tę listę i leć na górę. Sprowadź ją tutaj, zanim nie będzie za późno! Żebym tak ja mógł tam pójść, ale na mój widok on się stroszy jak jastrząb. Ostatnim razem ledwo uszedłem z życiem.
Morahan poszedł. Potrzebował sporo czasu, żeby wejść na piętro, ale w końcu jakoś tam dotarł.
Zatrzymał się jak rażony prądem. Scena, którą zobaczył, sprawiła, że serce przestało mu bić i o mało nie upuścił tego, co trzymał w ręce.
Ze stojącej na szczycie schodów istoty sypał się szary pył, jakby potwór się trząsł. Zdawał się nie zwracać uwagi na Morahana, zajmowała go wyłącznie Ellen.
Ona zaś stała nieco poniżej i jakimś dziecinnym głosem przemawiała do monstrum. Morahan nie rozumiał słów, ale w jej zapłakanym głosie brzmiała odwaga, co go bardzo wzruszyło. Bał się poruszyć, żeby nie zburzyć tego nastroju i nie narazić Ellen na niebezpieczeństwo.
Jedyne, co rozumiał z jej prawie szeptem wypowiadanych słów, to „Nataniel”. W jej głosie słychać było dumę, gdy to imię wymawiała. Ona musi tego Nataniela kochać, pomyślał i poczuł ukłucie w sercu. On sam nie zdążył nikogo pokochać. I teraz też już nie zdąży.
Ku wielkiemu zdumieniu Morahana Ellen zaczęła wchodzie na schody, po policzkach wciąż spływały jej łzy i nie odrywała przerażonych oczu od stojącej przed nią zjawy. Porusza się jak w transie, pomyślał Morahan. Nie był w stanie zrobić nic innego, jak tylko pójść za nią. Krzyczeć raczej nie powinien.
– Chodź tutaj, Morahan – powiedziała nie odwracając głowy.
Podszedł do niej, ale przez cały czas śledził ruchy tego przypominającego demona monstrum. Nigdy przedtem nie zbliżył się do niego aż tak, zbierało mu się na wymioty. Coś tak przerażającego nie może po prostu istnieć. Morahan pewnie już umarł i znalazł się oto w najmniej upragnionym miejscu.
Przypływ wisielczego humoru nie rozbawił go specjalnie.
Przepełniony najwyższym obrzydzeniem słuchał, co mówi Ellen, która, wciąż wpatrzona w potwora, wzięła listę z rąk Morahana:
– Ja chciałabym, oczywiście, pomóc najlepiej jak potrafię. A wy jesteście pewnie głodni po tak długim okresie w samotności, prawda? Czy mam się postarać o coś do jedzenia? Może kawałek chleba?
Jej niewiarygodna naiwność doprowadzała Morahana do histerii. Nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać, a może krzyczeć ze strachu.
– Jeśli pozwolicie nam odejść na chwilkę – mówiła Ellen wciąż tym dziecinnym głosikiem. – Zeszlibyśmy niżej, żeby przestudiować tę listę. Zaraz wrócimy!
Drżąca ręka Ellen chwyciła dłoń Morahana i nie odwracając się zaczęli ostrożnie schodzić ze schodów, najzupełniej świadomi, że w każdej chwili mogą zostać zaatakowani od tyłu.
Kiedy już potwór nie mógł ich widzieć, Morahan wysyczał gwałtownie:
– Czyś ty oszalała? Jak możesz się narażać na takie ryzyko I żeby proponować mu chleb! To kompletny idiotyzm!
Ellen była trochę zirytowana, ale panowała nad sobą:
– Czyż on nie ma ust? Co byś chciał, żebym zrobiła? Miałam mu może rzucić kawał surowego mięsa, czy jak? Myślę, że to by było dużo bardziej niemądre. – I nagle skurczyła się jakoś, jakby zmęczona. – Wybacz mi, Morahan, nie chciałabym się z tobą kłócić… ja po prostu… zaczynam tracić równowagę. Wiem, że jestem na tropie czegoś bardzo ważnego, ale jestem za słaba, żeby zrozumieć sygnały. Och, żeby tak Nataniel tu był! Albo lepiej nie!
– Czy moglibyśmy popatrzeć na tę listę? – zaproponował cicho.
– Tak, popatrzmy!
Pochylili się nad kartką. Rikard czy ktoś inny porobił uwagi przy wszystkich lokalach.
Na samym końcu korytarza mieszkało małżeństwo w średnim wieku, nazywali się Svingen. Żona jest wśród tych, którzy doznali szoku na widok monstrum, mąż natomiast nigdy go nie widział. Za następnymi drzwiami mieszkali Jepsenowie, nowocześni młodzi ludzie, którzy wyjechali do Danii na kilka dni przed całym zamieszaniem. Dwa kolejne mieszkania były puste. Na drugim końcu korytarza ostatnie mieszkanie też nie miało lokatorów, obok zaś mieszkał pastor z rodziną. Pastor próbował odmawiać modlitwy nad potworem, ten jednak prychał na niego ze złością, ale poza tym ignorował go.
Następne mieszkanie należało do państwa Gustavsenów. On był starszym, chorym na serce panem i umarł w wyniku doznanego szoku. Najbliżej schodów mieszkali Malmowie, którzy zajmowali się ziołolecznictwem, ale raczej bez fantazji. Żadnych czarodziejskich napojów ani nic takiego.
W tym miejscu znajdowała się ważna informacja. Otóż ktoś z wyższych pięter widział z windy, że potwór węszył koło mieszkania Jepsenów, podobno dokładnie ostukiwał drzwi.
– Jepsenowie tu ci młodzi, którzy wyjechali do Danii?
– Tak. Jest tu również informacja, że policja kontaktowała się z nimi telefonicznie, ale oni nie mają pojęcia, co by to mogło znaczyć. Obracają się w kręgu uznanych artystów, ludzi dobrze sytuowanych. Nie, to do niczego nie prowadzi…
– Przepraszam cię – powiedział Morahan. – Ale bardzo nie lubię mieć za plecami tej mumii, choć teraz go nie widzimy. Czy moglibyśmy zejść na dół, a potem na górę schodami przeciwpożarowymi i stanąć za tamtymi drzwiami?
– Oczywiście, że możemy – powiedziała Ellen i posłusznie poszła za nim. Morahanowi nie podobała się ta jej nieśmiałość i ten wyraz ufności w oczach.
Zeszli do Rikarda.
– No? – zapytał policjant niecierpliwie. – Jak wam idzie? I w ogóle co się dzieje? Nerwy mam po prostu w strzępach i już nie pozwolę wam tam wrócić. Na Boga, Ellen, co z tobą? Dlaczego wyglądasz tak dziwnie?
– Naprawdę? – zapytała w odpowiedzi na całą tę jego długą tyradę. – Ale masz rację, to możliwe, bo wydaje mi się, że na moment zajrzałam do ludzkiej duszy. Jeśli w związku z tym tam… można mówić o duszy. Tak czy inaczej, Rikard, sądzę, że popełniliśmy błąd. Poważny błąd! W pewnym momencie postawiliśmy cały problem na głowie, widzę to teraz wyraźnie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie wiem. Ja tego wszystkiego jeszcze nie rozumiem. Czy możesz dać mi trochę czasu? Spróbuję się skoncentrować i może znajdę…
– Tak. Wiem przecież, że możesz nawiązywać kontakt z duszami… Ale pamiętaj, Ellen, w tym wypadku musisz być wyjątkowo ostrożna. Nie zapominaj, że on był w stanie manipulować nawet kimś tak silnym jak Heike i mało brakowało, a skończyłoby się bardzo źle!
– Nie. Tu o niczym takim nie ma mowy! – zaprotestowała Ellen. – Ja tylko odkryłam… A, to zresztą wszystko jedno!
Rikard przyglądał jej się długo.
– Wejdę z wami na schody przeciwpożarowe. Ale tylko na pierwsze piętro. Wezmę radionadajnik. Boże, co z tym Natanielem?
Gabriel zjadł tylko pół tabliczki czekolady, bo uznał, że jest przedatowana, skoro leżała w kiosku przez całą zimę. Dlatego spał znacznie lżejszym snem niż pozostali. Marco siedział z twarzą opartą na rękach, które położył na kierownicy. Tova, skulona, oparła głowę na jego kolanach.
Gabriel ich jednak nie widział.
Znowu miał sen. Dziwne, ale wciąż mu się śniło, że jest w samochodzie. I… dokładnie tak jak za pierwszym razem, widział za szybami jakieś twarze. Z tą tylko różnicą, że teraz bał się naprawdę. Widział bowiem małe, wykrzywiające się stwory o złych rysach i długich kłach. Aż się od nich roiło, cała tylna szyba pełna była tych paskudnych gąb, Gabriel niepokoił się, że szyba nie wytrzyma i pęknie. Za przednim oknem siedziała wyjątkowo obrzydliwa mara i szczerzyła do niego zęby. Nieustannie ktoś próbował otworzyć drzwi i nieustannie słychać było złowrogie głosy. Jakby się tam znajdowała chmara zdenerwowanego ptactwa, tylko dużo bardziej groźne, dużo bardziej nienaturalne.
– Marco, ratuj! – zawołał Gabriel, jakby wiedział, że to właśnie Marco znajduje się w pobliżu. Nie otrzymał jednak odpowiedzi.
W tym samym momencie w koronach drzew rozległ się huk, jakby nadchodził niezwykle silny sztorm. Teraz pomrzemy, pomyślał, choć nie umiałby powiedzieć, kim są ci „my”. Samochód zachwiał się i przesunął nieco w przód. Gabriel usłyszał wrzaski przerażenia ze strony otaczającego auto diabelskiego drobiazgu, kiedy huragan zdmuchnął całe to towarzystwo z karoserii. Polecieli daleko, zostali rozpędzeni na cztery wiatry, a ich oszalałe krzyki zamierały gdzieś w głębi lasu.
W końcu wszystko ucichło, samochód stał tam gdzie przedtem.
– No widzisz, wszędzie mamy pomocników – powiedział ciepły głos Ulvhedina.
Daleko stąd na skraju drogi Linde-Lou miał dużo więcej kłopotów.
Pierwszy atak trzech żyjących mężczyzn, jakichś ponurych typów najnędzniejszego rodzaju, odparł bez trudu. Linde-Lou wiedział nie od dziś, że to, co zwyczajni ludzie widzą, jest jego umarłym ja. Wobec tego bardzo powoli materializował się przed oczyma trzech rzezimieszków.
Szli w stronę Nataniela z nożami gotowymi do ciosu, gdy nagle zobaczyli kogoś wyłaniającego się z nicości obok śpiącego mężczyzny. Najpierw była to tylko rozmazana, słabo widoczna zjawa, której kontury rysowały się coraz wyraźniej, aż w końcu widać było wszystkie szczegóły. Zobaczyli potworną marę, która od dawna siała śmiertelny popłoch wśród wszystkich złych ludzi pojawiających się w pobliżu ukochanej przez Linde-Lou Christy, matki Nataniela. Teraz to samo przerażenie stało się udziałem trzech napastników. Zatrzymali się zdumieni, broń upadła na ziemię, po chwili wszyscy trzej zaczęli uciekać, pędzili na łeb na szyję z krzykiem, byle dalej od tego miejsca, do którego nigdy więcej nie zamierzali powrócić.
Linde-Lou nie mógł jednak odpoczywać dłużej. Przeciwko Natanielowi zostały wysłane moce silniejsze od żywych ludzi.
Linde-Lou widział to, czego oko zwyczajnego śmiertelnika zobaczyć nie mogło…
Stali, najpierw w oddaleniu, na polu. Oddział ubranych z hiszpańska zaciężnych żołnierzy. Mundury świadczyły o tym, że pochodzą z piętnastego wieku i o ich związkach z inkwizycją. Barwni wojownicy z halabardami, w wysokich hełmach i bufiastych spodniach do kolan nad cienkimi łydkami. Ich ozdobione wymyślnymi brodami twarze były zacięte, oczy lodowato zimne. Upiory z epoki pozbawionej miłosierdzia, z czasów triumfu fanatyków, gdy najbardziej pozbawieni uczuć żołnierze byli kierowani do zwalczania wszelkich odszczepieńców i niedowiarków. Niegdyś wszyscy zginęli zaszczytną śmiercią wojowników, przekonani, że właśnie oni wejdą do królestwa niebieskiego jako ci, którzy bronili jedynej prawdziwej wiary ogniem, mieczem i torturami. Zamiast tego jednak zostali zepchnięci do bezdennej, pustej otchłani, gdzie znajdowały się wszystkie duchy pozbawione swojego miejsca. Tam właśnie odnalazł ich Tengel Zły, kiedy przygotowywał się do rozpoczęcia zwycięskiego pochodu przez świat, i bez trudu zwerbował ich do swoich oddziałów.
I teraz oto znaleźli się na polach Gudbrandsdalen, gdzie wyglądali wyjątkowo nie na miejscu. Ale zło, którym byli przesyceni, nie wygasło. Po śmierci, tak samo jak za życia, unosiło się nad nimi niczym aura.
Linde-Lou był jedynym, który ich widział. Nataniel widziałby ich również, gdyby nie spał.
Na rozkaz dowódcy podeszli bliżej z halabardami gotowymi do ataku. Linde-Lou zdawał sobie sprawę z tego, że sam nie da im rady. Dlatego wezwał na pomoc Tengela Dobrego.
Ten odpowiedział mu natychmiast:
– W pobliżu znajdują się Demony Wichru. Tamlin poprosi je, by cię zastąpiły.
Wkrótce potem demony nadeszły pod dowództwem Tajfuna i z wielką ochotą przepędziły najemników z czasów inkwizycji, po prostu zepchnęły ich z drogi. Wymachując rękami i nogami podnosili się z ziemi. Nic już nie byli w stanie zrobić Natanielowi i potrzebowali wiele czasu, żeby się jakoś pozbierać i ponownie sformować oddział.
Linde-Lou mógł znowu usiąść obok syna swojej ukochanej Christy.