– Przejście piechotą wzdłuż Oceanu Lodowatego do Trondelag w Norwegii to nie igraszka, nie da się tego dokonać w ciągu jednego dnia – mówił Rune pogrążony we wspomnieniach. – Nie mieli przecież wyznaczonego celu, nie wiedzieli, dokąd wędrują ani dokąd przybędą. Po prostu szli. Szli, by znaleźć lepsze obozowiska. Mnie na ogół powodziło się nieźle, właściciel ogrzewał mnie ciepłem swojej piersi, w zamian za co chroniłem go przed zagrożeniami. O, Tan-ghil bardzo często starał się mnie odzyskać, bo oczywiście szybko się zorientował, gdzie mnie szukać. Próbował podejść mego właściciela, posuwał się do skrytobójczych zamachów, starał się mnie wykraść, lecz ja czuwałem i żaden z podstępnych planów mu się nie powiódł. Nie bardzo wiedziałem, czego Tan-ghil się po mnie spodziewa, przecież raz omal nie sprowadziłem na niego śmierci. A może chciał się zemścić? Może uważał, że teraz również nade mną będzie miał władzę? Skoro tak, to powinien był mieć więcej rozumu. Już jego ojciec, Teinosuko, traktował mnie źle, a Tan-ghil był tysiąc razy gorszy niż jego ojciec. Nie zamierzałem się poddać.
– Ty byłeś alrauną obdarzoną potrzebą czynienia dobra, czy tak? – zapytała Sol.
– Rzeczywiście tak można powiedzieć – odparł Rune. – Chociaż nie w pełni i nie od początku. Pod wpływem wielu pozytywnych sił, w czym wy, Ludzie Lodu, odegraliście ważną rolę, stawałem się istotą o coraz lepszym usposobieniu…
Zebrani uznali, że ów proces przyniósł znakomite wyniki.
Rune powrócił do opowieści o losach wschodniego plemienia.
– Wiele lat trwała nasza wędrówka do Trondelag. Ludzie w gromadzie marli, rodzili się nowi. Niektórzy osiedlali się w różnych miejscach po drodze. Przychodzili inni i przyłączali się do Taran-gaiczyków. Nie zawsze byli to ludzie o najszlachetniejszych charakterach.
Cierpienia znosiliśmy niewiarygodne. Trzaskające mrozy zimą, śnieżyce i wiatr przenikający do szpiku kości zatrzymywały nas na długie tygodnie. Musieliśmy forsować potężne rzeki i obchodzić wielkie jeziora. Gościnni Lapończycy i osiadli chłopi przyjmowali nas życzliwie w swoich maleńkich osadach, lecz gdy tylko zdołali się zorientować, kogo ze sobą prowadzimy, natychmiast przeganiali. Powoli wszystkich zaczynało ogarniać rozgoryczenie z powodu tego brzemienia, które musieliśmy dźwigać, Tan-ghil zatruwał nam życie. Chociaż plemię miało innego wodza, rzeczywistym władcą był Tan-ghil – uważał się przecież za pana całego świata, o czym nie powinniście zapominać – i trudno wprost opowiedzieć, jakich posług wymagał od swoich towarzyszy podróży. Nienawidził pustkowi, przez które szliśmy. Co to za świat, nad którym kupił sobie władzę?
Trzeba jednak pamiętać, że Tan-ghil właściwie nigdy nie widział niczego poza stepami, tundrą i dzikimi pustkowiami. Nie wiedział nic o wielkich miastach Europy, o gwarnych skupiskach ludzi, o wspaniałych budowlach ani o skarbach sztuki. Nie miał pojęcia o żadnej z tych rzeczy, które czynią ludzką egzystencję lżejszą i lepszą. Luksus to słowo, które nie miało dla niego najmniejszego znaczenia. I właśnie ta jego niewiedza stała się istotną przyczyną tak długiego pobytu w Dolinie Ludzi Lodu. Jedyne większe miasto, jakie poznał, to Nidaros, które zafascynowało go ponad wszelkie wyobrażenie i dało mu pewien przedsmak, jak świat mógłby wyglądać. Tan-ghil nigdy nie zdobył żadnego wykształcenia. Jego sposób myślenia jest skrajnie prymitywny, musicie o tym pamiętać wy wszyscy, którzy podejmiecie z nim walkę. Ale wracając do rzeczy: z kraju Lapończyków…
– Samów, oni nazywają się Samowie – wtrącił Andre
– … przybyliśmy do Trondelag. Byliśmy do tego stopnia niezorientowani, że sądziliśmy, iż należy przez cały czas trzymać się wybrzeża Oceanu Lodowatego. Z tego powodu wędrówka przeciągała się niepotrzebnie. Ostatecznie jednak znaleźliśmy się w zamieszkanych okolicach. Po raz pierwszy Taran-gaiczycy zobaczyli duże zagrody i dwory otoczone uprawnymi polami, zdawało się, bezkresnymi. Wszyscy wytrzeszczali oczy. Tan-ghil chciał natychmiast podbijać pierwszy duży dwór, do którego doszliśmy, był bowiem przekonany, że dotarł oto do krańców świata, a nic większego od tego, co widzi, nie może po prostu istnieć. Na szczęście jednak wysłaliśmy przodem zwiadowców i ci wrócili z sensacyjnymi wiadomościami, że takich cudów jest w okolicy więcej. Szliśmy więc dalej, aż przybyliśmy do Nidaros z katedrą, której budowa nie została jeszcze zakończona, mimo to była to największa „jurta”, jaką koczownicy kiedykolwiek widzieli. Że też istnieje coś tak ogromnego, dziwili się. Ciekawe, kto tam mieszka?
W oczach Tan-ghila pojawiały się niebezpieczne błyski. Ta jurta to coś w sam raz dla niego, władcy świata. Pod osłoną nocy zakradł się do bramy świątyni. Ponieważ prace trwały, nie miał kłopotów, żeby dostać się do środka.
Ale, fuj, co za ohydna atmosfera! Tan-ghil pluł i parskał. Wiem o tym, bo zabrał z sobą na tę nocną eskapadę mego pana. Tan-ghil zawsze się za kimś ukrywał, wciąż wyznaczał kogoś odpowiedzialnego za swoje bezpieczeństwo. Tym razem był to mój pan.
Tan-ghil wypadł jak oparzony z katedry i już nigdy potem jego noga nie stanęła w podobnej budowli. To było jego pierwsze spotkanie z Kościołem, którego potem tak strasznie nienawidził. Ja natychmiast odkryłem tę jego słabość. I, jak wiecie, starałem się później ją wykorzystywać. W Dolinie Ludzi Lodu. Przekonywałem go, że władza Kościoła jest tak rozprzestrzeniona, iż nie uda mu się tak łatwo jej złamać.
Pozostaliśmy w Nidaros dość długo, lecz Tan-ghil musiał się ukrywać, bo mieszkańcy źle znosili spotkania z nim. Rzeczywiście trudno było teraz na niego patrzeć, zło emanowało z całej postaci.
Nie potrafię powiedzieć, ile osób przypłaciło życiem jego pobyt w tym mieście, był bowiem nieustannie zirytowany na „głupich ludzi”, jak ich określał, i mścił się na nich przy każdej okazji.
Wtedy ja sam również miałem wielkie zmartwienie. W gęsto zaludnionym mieście raz po raz wybuchały groźne zarazy i mój pan nieustannie chorował. Choć bardzo się starałem go chronić, wciąż zarażał się nowymi chorobami. Tymczasem Tan-ghilowi ziemia zaczynała się palić pod stopami. W Nidaros znajdowało się wielu żołnierzy. Otrzymali oni rozkaz pojmania tej jakiejś potwornej pokraki, którą ludzie od czasu do czasu widywali, a która wyrządzała tak wiele szkód w mieście. Zebrał tedy tę garstkę Taran-gaiczyków, która jeszcze została, i oświadczył, że dłużej tego nie można przeciągać. Trzeba ruszać dalej. Wielu członków plemienia znalazło sobie mieszkania w mieście i chciało tu zostać, on jednak żądał, by wszyscy szli z nim. „Stworzymy nowe plemię!” – oznajmił, a nikt nie wątpił, że to on sam zamierza zostać jego władcą.
Pewnej nocy opuściliśmy Nidaros, by udać się na południe. Czas był najwyższy, bo już właściwie wszyscy byliśmy ścigani. Taran-gaiczycy nie są przecież podobni do wysokich Norwegów, różnili się wyglądem od mieszkańców miasta tak bardzo, że nigdy by ich tu nie tolerowano. Sympatyczni Taran-gaiczycy stali się kozłami ofiarnymi, bo złość i przerażenie mieszkańców miasta budził naturalnie tylko on jeden, Tan-ghil. Należał jednak do naszej grupy i wszyscy musieli się wystrzegać, by nie zostać pojmanym i może nawet pozbawionym życia.
Pamiętam, że wtedy wiele zastanawiałem się nad tym, dlaczego Tan-ghil jest taki powściągliwy, dlaczego nie sięga po władzę nad światem i ludźmi już teraz. On był po prostu jak porażony tymi wszystkimi nowymi rzeczami, które go dosłownie przytłoczyły. Miasto, tłumy ludzi, obca kultura… Ale był też, oczywiście, inny powód – uśmiechnął się Rune. – Znałem ten powód bardzo dobrze. To ja sam i moje nieustanne próby wypełnienia obietnicy, jaką złożyłem czterem duchom żywiołów. Tymczasem nie mogłem wiele zrobić, bo przecież nie on był moim właścicielem, ale kiedy tylko nadarzała się okazja, wmawiałem mu, że należy zaczekać. Wpajałem mu niepewność i lęk tak, że w końcu nie wiedział, co robić.
Znowu byliśmy w drodze. Wędrowaliśmy przez wioski i miasteczka Trondelag. A wkrótce po opuszczeniu Nidaros stało się to, czego się najbardziej obawiałem. Wysiłek okazał się ponad siły dla mojego chorego pana.
Na rozkaz Tan-ghila niewielka karawana zatrzymała się. Zdziwiło to wszystkich, bo przecież nigdy nie okazywał chorym ani umierającym najmniejszego miłosierdzia. Ja jednak wiedziałem bardzo dobrze, dlaczego teraz postępuje inaczej. Musiał po prostu zostać z moim panem sam na sam.
I rzeczywiście, Tan-ghil chciał dostać alraunę. Wiedział, że musi ją zdobyć, że tak powiem, legalnie, to znaczy musi ją kupić, bo w przeciwnym razie siła amuletu zniknie. Dręczył tedy mego konającego pana, straszył go, potrząsał biedakiem i syczał mu nieustannie do ucha, że chce znać cenę. W końcu chory człowiek zdołał wykrztusić cenę: ma to być mała muszelka z wybrzeża.
Tan-ghil rozglądał się gorączkowo. Brzegu w pobliżu nie było, jedynie piaszczysty skraj drogi. Na rowie kwitły błękitne dzwonki, wyrwał więc jeden razem z korzeniami. Z pośpiechu i niecierpliwości omal nie poszarpał kwiatka na kawałki, bowiem mój pan był już naprawdę jedną nogą na tamtym świecie.
„Masz! Ratuj swoją duszę i sprzedaj mi amulet za to! Wystarczy ci taka zapłata?”
Nieszczęsny człowiek ledwie zdołał skinąć głową. Tan-ghil ściągnął z jego szyi rzemień z amuletem i zawiesił sobie. Umierającego zostawił własnemu losowi przy drodze.
Od tej chwili byłem własnością Tan-ghila.
Rune zwrócił się do sali:
– Danielu, ty wiesz, że jeśli chcę, mogę dawać martwego, prawda?
Daniel przypomniał sobie ów dzień, kiedy przekazywał amulet Solvemu, swemu synowi, i co Solve wtedy powiedział: że alrauna była sztywna, zimna, pozbawiona życia. Daniel dotknął talizmanu i przekonał się, że to prawda. A przedtem sam miał okazję stwierdzić co innego, amulet sprawiał wrażenie, że na kogoś czeka.
Teraz wszyscy wiedzieli, że tym, na kogo czekał, był Heike, syn Solvego.
– Właśnie tak – potwierdził Rune, gdy Daniel skończył swoje wspomnienia. – Jeśli chcę, mogę być całkowicie bierny. Tan-ghil nie wymusił na mnie żadnej reakcji, choć próbował na wszelkie sposoby. Przeciwnie, robiłem mu na przekór we wszystkim, co możliwe. Podstępnie podsuwałem mu myśli, że powinien czekać, czekać, że jego czas jeszcze nie nadszedł, że Kościół zbyt jest silny…
W wyniku tych zabiegów stawał się coraz mniej pewny swego. Zanosiło się nawet na to, że towarzyszący mu ludzie mogą przypłacić to życiem. Żołnierze bowiem szli za nami trop w trop. Tan-ghil mógł był bez wysiłku pozbyć się ich mocą swojej czarodziejskiej sztuki, ja jednak wprowadzałem zamęt do jego myśli, więc nakazał ucieczkę. W lasy i dalej, w góry.
– Niedostępne góry – mruknęła Silje.
– Tak. Szliśmy tam bardzo długo. To zresztą czysty przypadek, że znaleźliśmy wejście do doliny. Lodowa brama była wtedy bardzo duża, ponieważ kończyło się lato. Przeszliśmy przez nią ze wszystkim, cośmy posiadali, z gromadką inwentarza i całym naszym nędznym majątkiem.
Tym oto sposobem przybyliśmy do Doliny Ludzi Lodu.
Na samym początku moje próby przeciwstawiania się Tengelowi były jedynie słabym, pozbawionym jakiejkolwiek metody czy celu działaniem. Obiecałem duchom i robiłem, co mogłem, ale to wszystko. Wkrótce Tan-ghil uświadomił sobie, że nie może nosić mnie na szyi, bo źle się z tym czuje. Mogłem bowiem stać się ciężki jak z ołowiu, aż go zaczynał boleć kark, mogłem też drapać go po piersi, kiedy nie podobało mi się to, co robi. W końcu klnąc wściekle powiesił mnie na ścianie. I z tej pozycji zacząłem drążyć jego mózg tak, że ogarniało go rozleniwienie i nie chciało mu się nic robić. Muszę się pochwalić, że w tych latach, kiedy byłem u niego, nie sprowadził na świat zbyt wielkich nieszczęść.
– Byłeś chyba silniejszy, niż kiedykolwiek przypuszczaliśmy – powiedziała Sol.
Uśmiechnął się odrobinę skrępowany.
– Od czasu do czasu Tan-ghil wychodził poza obręb doliny. Nie zapomniał Nidaros i wszystkich jego wspaniałości… Strażnicy miejscy i żołnierze nie zapomnieli też jego, więc jedyne, co podczas tych karnych ekspedycji do miasta był w stanie zrobić, to obrona przed ich „kłującymi komarami”, jak to określał. Naturalnie przyczyniał poważnych strat oddziałom, z którymi się spotykał, czynił też wielkie szkody w dworach i gospodarstwach po drodze. W tych latach Tan-ghil zyskał sobie ponurą sławę „Złego czarownika z gór”. Wtedy jeszcze nie miał imienia Tengel. Ono pojawiło się znacznie później.
Zabierał mnie ze sobą na te wyprawy, ale nosił w węzełku, nie odważył się więcej zawiesić mnie na szyi. A za każdym razem gdy kogoś zabił, zwymyślał albo dopuścił się wandalizmu, przekonywał sam siebie, że to wszystko dzięki mnie, że to ja daję mu taką siłę. To niesprawiedliwe, bo wielokrotnie mój wpływ ratował nieszczęsną ludzkość przed największą katastrofą.
O, tak, bardzo często pracował nade mną! Chciał mnie przekabacić na swoją stronę. Wiedział, że mógłbym mu dać wszystko, czego zapragnie, lecz ja się sprzeciwiałem. Nie pojmował, dlaczego nie osiągnął jeszcze tej siły, nie otrzymał bogactw ani sławy, którą mu obiecano przy źródłach. Ja natomiast byłem pewien, że to właśnie ja mam klucz do tej zagadki. Bo przecież to ja powstrzymywałem rozwój wydarzeń. To ja zaciemniałem jego umysł. To jedyna metoda, jaką mogłem się posłużyć, by go unieszkodliwić.
– Bardzo rozsądny sposób postępowania, Rune – powiedział Tengel Dobry z powagą. – Nie mogłeś przecież sam przeciwstawić się jego atakowi na ludzkość i cały świat. W każdym razie nie wprost. Natomiast zaciemniając jego myśli chwytałeś, jeśli tak można powiedzieć, sam korzeń zła. Nie mogliśmy mieć lepszego sojusznika niż ty.
– Dziękuję ci, Tengelu Dobry! Ale teraz przechodzimy do nowej fazy. Kiedy Tan-ghil się zestarzał – według ludzkiej miary, oczywiście – postanowił, że będzie miał potomstwo. Dziedzictwo zła, które przyobiecał przy źródle, musi przecież zostać komuś przekazane. Z całym cynizmem wybrał sobie spośród mieszkanek doliny kobietę, z którą miał zamiar to dziecko spłodzić. Kobieta była zamężna, ale to go nie interesowało. Najważniejsze, że była młoda i silna i że miała już jednego syna, więc z pewnością jest płodna. Byłem, niestety, w domu, kiedy obrzydliwy starzec zwabił nieszczęsną istotę do siebie i zgwałcił w najohydniejszy sposób.
– Biedna dziewczyna – szepnęła Dida. – Doskonale rozumiem, co czuła!
– Tak, Dido. A przecież nie była jego wnuczką tak jak ty. Nie była w ogóle z nim spokrewniona, lecz wstyd i obrzydzenie nie stały się z tego powodu wcale mniejsze. No, cóż, mąż wypędził ją z domu, nie mogła widywać swego małego synka. Samotna, w lesie, urodziła ciężko dotkniętego dziedzictwem Ghila (to Tan-ghil tak go nazwał) i samotnie zmarła, wykrwawiwszy się na śmierć. Wychowanie chłopca Tan-ghil zlecił jej rodzicom. Straszne to było dziecko. W miarę jak dorastał, coraz bardziej zasługiwał sobie na przydomek: Okrutny, i tak już zostało. Przypominanie tych wszystkich strasznych przestępstw i okrucieństw, jakich się dopuszczał, raniłoby serca i uczucia zebranych na tej sali.
– Bardzo słuszna uwaga, Rune – pochwaliła Benedikte.
– Tan-ghil nigdy nikogo nie kochał. Za młodych lat, jeszcze przed wyprawą do źródeł, mogło się zdarzyć, że brał sobie kobietę dla zaspokojenia zmysłów. Po tym, jak napił się wody zła, nie odczuwał ani miłości, ani pożądania. Jeśli brał kobietę, to z czystego, przesyconego złem wyrachowania. Tak jak to się stało w Taran-gai, kiedy chciał po sobie zostawić potomka. Wtedy przyszedł na świat Zimowy Smutek. A później jeszcze dwukrotnie w Dolinie Ludzi Lodu miały miejsce podobne wydarzenia. Pierwszy raz po to, by mieć następców, którzy by mu pomagali w podboju świata i byli jego niewolnikami. Następnym razem chciał mieć pewność, że jego potomek podążać będzie we właściwym kierunku, dlatego rzucił się na własną wnuczkę. Nie będziemy więcej o tym mówić, nie chciałbym rozdrapywać twoich ran, Dido, i rozpamiętywać, co ten nędznik ci zrobił.
– Dziękuję ci – szepnęła Dida blada jak ściana.
– Dida już nam opowiadała o tym, co musieli znosić ona i jej starszy brat, Krestiem. Chciałbym, jeśli pozwolicie, żebyśmy przenieśli się trochę dalej w czasie. Aż do dnia, gdy Tan-ghil musiał w końcu uznać, że nie ma ze mnie żadnego pożytku, a wprost przeciwnie, stanę się przyczyną jego katastrofy. To, że wciąż jeszcze mnie trzymał przy sobie, było wynikiem jedynie moich starań i tego, co mu wmawiałem.
Początkowo chciał mnie, rzecz jasna, zniszczyć. Myślał o tym, by mnie spalić, pociąć na kawałki, zakopać głęboko w ziemi, utopić i tak dalej. Nic z tego. Mnie nie można zniszczyć w taki sposób, ponieważ, jak wiecie, zostałem stworzony w Edenie, gdzie śmierć nie istnieje. A Stwórca kompletnie o mnie zapomniał, kiedy stworzył człowieka imieniem Adam.
W końcu, a było to po wielu nieudanych próbach pozbycia się mnie, Tan-ghil był już taki wściekły, że po prostu wyrzucił mnie do strumienia.
Byłbym, oczywiście, w ten czy inny sposób do niego wrócił, bo przecież to on był moim właścicielem, gdyby nie wydarzyło się coś wyjątkowego.
Mknąłem przed siebie tańcząc na falach i nieuchronnie przybliżałem się do jeziora, kiedy wyczułem w pobliżu dobro. Po prostu! Mimo iż wyczuwałem też krew Tan-ghila. Zauważyłem Tlili, Mały Kwiatek, jak stała na brzegu i patrzyła w wodę. Postarałem się zatrzymać tuż u jej stóp. Ja sam również miałem już Tan-ghila wyżej uszu i niczego nie pragnąłem bardziej, niż zmienić właściciela; musiałem jednak pamiętać o obietnicy złożonej duchom.
Tymczasem spotkałem oto córkę Tan-ghila, chociaż różniła się od niego jak dzień od nocy.
Momencik! – przerwał mu Henning, który myślał dość wolno i nie zawsze nadążał za opowiadaniem Runego. – Wspomniałeś, że Tan-ghil próbował cię porąbać. Ale my przecież, w naszej głupocie, odcinaliśmy od ciebie czasami jakiś kawałeczek. To dlaczego on nie mógł cię pociąć?
– O, to wielka różnica! – odparł Rune. – Wy potrzebowaliście zaledwie okruszyny dla celów magicznych i na to mogłem się, oczywiście, od czasu do czasu zgodzić. Ale przeciwko całkowitemu unicestwieniu protestowałem ze wszystkich sił. Stawałem się twardy niczym kamień albo jak wysuszona skóra, kiedy mnie atakował.
Mali podniosła się zawstydzona.
– Rune, najdroższy przyjacielu! Czy ty wiesz, co ja noszę w moim medalionie? Mały kawałeczek ciebie. Ten, który przechodził w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie, od Gripa poprzez Havgrima i Petrę starszą aż do mnie. I myślałam, że z czasem mój syn, Rikard, przekaże go swojej córce, Tovie, mojej wnuczce! Czy chciałbyś dostać to z powrotem, Rune? A poza tym, jaki to fragment ciebie?
Rune śmiał się odrobinę zażenowany.
– Ja wiedziałem, że to masz. To odrostek, który Arv Grip dał w prezencie swemu synowi. Arv zaś dostał go od Daniela Ingridssonna. To Ingrid odcięła ten kawałek. Ale nie martw się, Mali, to tylko środkowy człon palca u nogi. Ostatniego już nie było, gdy Ingrid odcinała. Możesz go zatrzymać, Mali, mnie i tak na niewiele by się teraz przydał.
– Dziękuję! Ale opowiadaj o Tiili. Jej los interesuje nas wszystkich bardzo!
– No więc zamieszkałem u Tiili, Didy i Targenora – podjął opowiadanie Rune. – I od tej chwili czułem się uwolniony od obowiązku należenia do kogoś. Byłem wolny. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Słuchacze mruczeli coś na znak poparcia.
– Spędziłem w domu moich trojga przyjaciół wspaniały okres. Moje życie do tej pory nie należało do najszczęśliwszych, jak pewnie się domyślacie. Ale teraz byłem szczęśliwy. I to właśnie od tej pory datuje się moja prawdziwa walka o zwycięstwo nad Tan-ghilem. Miałem bowiem dla kogo walczyć. Dla Didy, Targenora i dla Małego Kwiatka zrobiłbym wszystko. Oni bowiem stali po stronie dobra, którego do tej pory wiele w życiu nie spotkałem. Później też chciałem pomagać tym z Ludzi Lodu, którzy walczyli ze złem.
– Byłeś naszym potężnym i bardzo ważnym sojusznikiem – rzekł Heike. – Aż do dzisiejszej nocy nie zdawaliśmy sobie do końca sprawy, jak nieskończenie wiele dla nas znaczysz.
Rune pochylił głowę na znak wdzięczności.
– Musicie mi wybaczyć, że tak pobieżnie opowiedziałem wam moją historię. Gdybym zawsze był człowiekiem, mógłbym teraz opowiadać wiele o otoczeniu, krajobrazie i naturze wokół mnie. O stepach na wschodzie. O dzikim, nieurodzajnym, a mimo to bardzo pięknym Taran-gai. O nieszczęsnej Dolinie Ludzi Lodu. Mógłbym pewnie opowiedzieć o tych wszystkich ludziach, których spotkałem, o różnych wydarzeniach… Ale ja byłem przecież tylko korzeniem. Widziałem świat jak poprzez ciemną zasłonę. W moich „palcach” było czucie, lecz było to czucie korzenia, ludzi rozpoznawałem bardziej instynktem niż zmysłami. Rozumiecie mnie?
– Rozumiemy i tym bardziej podziwiamy twoją zdolność przeżywania tego wszystkiego – powiedziała Sol. – I to, jak dokładnie nam o tym opowiadasz. Wcale nam nie brakuje żadnych szczegółów. Mów dalej! Jaki był twój stosunek do Tan-ghila, gdy go już opuściłeś?
– Podczas tych lat, które spędziłem u Didy, stałem się taki silny, że Tan-ghil nie był w stanie przejść koło mnie, żeby nie poczuć się chory. Nie mógł też zbliżyć się do Tuli, dopóki należałem do niej. Jednak jego siła psychiczna nakłoniła jakieś dziecko, żeby ukradło jej „lalkę”, czyli mnie. Bo, oczywiście, stał za tym Tan-ghil. Myślałem, Dido i Targenorze, że zdajecie sobie z tego sprawę. To wydarzenie miało dla was katastrofalne następstwa. Tan-ghil bowiem potrzebował dziewicy, żeby wypełnić swój skomplikowany rytuał na pustkowiu, kiedy zamierzał ukryć naczynie z wodą zła. Wybrał do tego celu własną córkę, Tiili, był więc wściekły, że ja ją ochraniam. W końcu udało mu się zmusić dzieci, żeby mnie ukradły, i Tiili została bezbronna. Zaraz też zniknął wraz z nią w górach i nigdy później nikt jej już nie widział.
– Tak, ale co się z nią stało? – zapytała Dida drżącym głosem.
– Nie wiem, nieszczęsna matko zaginionego dziecka – westchnął Rune z żalem. – Nic nie wiem o jego postępkach na pustkowiu. Potem mną zajął się Targenor. Nosił mnie zawsze na szyi, a ja czułem się tam bardzo dobrze. Byłem z nim związany. Pewnego dnia spotkaliśmy na ścieżce Tan-ghila, który oświadczył, że chce zabrać Targenora ze sobą w świat. Nie mógł podejść do mnie zbyt blisko. Musiał się cofnąć i Targenor zdołał mu uciec. Tan-ghil był jednak wściekły jak rzadko kiedy i obmyślał zemstę.
Miał wtedy pomocnicę, swoją obciążoną dziedzictwem zła prawnuczkę, Guro, która opowiedziała mu kiedyś historię o Szczurołapie z Hameln. Tan-ghil zapragnął go spotkać! Za wszelką cenę!
To wtedy wasz zły przodek wysłał Guro, żeby oszukała Targenora tak, by zdjął z szyi alraunę. Tan-ghil pamiętał, że kiedyś w Taran-gai w ten sam sposób oszukał mego ówczesnego pana. Mój pan kąpał się wtedy w jeziorku. Guro błagała o pomoc w wydobyciu z wody swojego sprzętu rybackiego, który podobno Zły zatopił. Ja miałem zostać w domu, a tymczasem na brzegu czekał Tan-ghil czy raczej Tengel, bo już tak go wtedy nazywano. No i Targenor wpadł w pułapkę. Był stracony. Tengel Zły zyskał władzę nad jego duszą, Targenor odrzucił mnie i wyruszył w świat ze swoim ojcem i zarazem pradziadkiem.
– Ich dalsze losy już znamy – powiedział Heike. – Opowiedz nam teraz o sobie.
– Tak jest – zgodził się Rune, a na jego brzydkiej twarzy pojawił się wyraz smutku. – Ja zostałem u Didy i towarzyszyłem jej do końca życia. Był to dla mnie pomyślny czas, w jej domu czułem się dobrze. Wyczuwałem, oczywiście, jej smutek i jej nieutuloną żałobę, ciągłe martwienie się losem dwojga ukochanych dzieci, i sprawiało mi ból to, że nie mogę jej w żaden sposób pocieszyć. Kiedy Dida się zestarzała, oddała mnie w spadku Sigleikowi, żebym znowu nie wpadł w jakieś złe ręce. A chociaż nie było mnie przy niej, gdy umierała, to słyszałem, jak Sigleik opowiadał, że w ostatniej chwili jej twarz rozjaśnił uśmiech i wyszeptała: „Targenor”.
– To prawda – potwierdziła Dida. – Jak już wcześniej wspomniałam, Targenor usiadł wtedy na skraju mojego posłania. I to on pomógł mi przejść do tej wspaniałej przestrzeni, w której znajdujemy się my wszyscy, nieszczęśliwi z Ludzi Lodu.
– Tak. – Rune wrócił do przerwanego opowiadania. – U Sigleika też było mi dobrze, i u jego syna, Skryma, również, chociaż Skrym ukrył mnie w szafie razem z całym skarbem.
– Naprawdę nie miałem lepszego pomysłu – wtrącił Skrym przepraszającym tonem. – Pamiętaj, że ja nie jestem dotknięty.
– To akurat nie sprawiało mi wielkiej przykrości – uśmiechnął się Rune. – Gorzej, że potem przekazałeś mnie jednej z najbardziej obciążonych, mianowicie Halkatli.
Halkatla pochyliła ze wstydem swoją jasną kędzierzawą głowę, Rune jednak uśmiechnął się do niej z czułością.
– Niech ci nie będzie przykro, Halkatlo. Nie sprawiłaś mi tak wiele bólu. Chociaż wykorzystywałaś mnie do złych celów, do magicznych rytuałów, czym nie byłem specjalnie zachwycony. Poza tym nie wiedziałem, jakim sposobem mógłbym się od ciebie uwolnić, bo wtedy w dolinie nie było innych potomków Ludzi Lodu. Zostałem więc przy tobie, również z powodu twojej samotności, i starałem się tak wpływać na ciebie, byś zwróciła się ku dobru…
– I może ci się to trochę udało – Halkatla roześmiała się cicho. – Może to twój wpływ sprawił, że później Tova mogła mnie przekonać, iż zmarnowałam sobie życie?
– Ja święcie w to wierzę – powiedziała Tova z największą powagą.
– Ja również – poparł ją Tengel Dobry. – Ale pozwól, że nie będziemy badać twojego wpływu na Halkatlę, Rune.
– Miałam alraunę w węzełku tego dnia, kiedy mnie złapali – powiedziała Halkatla. – Co się później z tobą stało, Rune? Po mojej śmierci.
– No, wtedy rzeczywiście zrobiło się wielkie zamieszanie. Nikt nie domyślał się wartości skarbu, który zostawiłaś – uśmiechnął się. – Nieświadomi ludzie chcieli spalić wszelkie „paskudztwo”, jak powiadali. Na szczęście pewna rozsądna kobieta uznała, że powinno się to oddać Irovarowi, ojcu Halkatli, który mieszkał w Trondheim. Stanęło na tym, że ta właśnie kobieta postara się mu to oddać, zabrała więc węzełek do domu, a tam wcisnęła w jakiś kąt i zapomniała o jego istnieniu.
Później brat Halkatli, Halvard, przybył do doliny z trójką swoich dzieci, kobieta przypomniała sobie zawiniątko, odnalazła je i oddała Halvardowi. On, niestety, nie bardzo rozumiał, co to takiego, pojęcia nie miał o drogocennym skarbie Ludzi Lodu. Natomiast znał jego wartość Paulus, ciężko dotknięty syn, który był powodem powrotu rodziny w góry. On wiedzę na ten temat miał, jeśli tak można powiedzieć, wrodzoną. Zażądał, by mu to dano, i tym sposobem ponownie znalazłem się w złych rękach.
Paulus był bardzo kłopotliwym panem. Wiele z tych okaleczeń, które dzisiaj mnie dręczą, to jego dzieło. Był wyjątkowo złą istotą i musicie się z tym liczyć. Zresztą dzisiejszej nocy już o tym mówiono. Niewątpliwie to duch Paulusa, który był narzędziem w rękach Tengela Złego, mówił do ciebie, Eskilu, wtedy gdy słuchałeś tamtego parobka opowiadającego o Eldafjordzie.
– Ale parobek był stary, a Paulus zginął w wieku szesnastu lat – zaprotestował Eskil.
– Paulus zakładał, że chętniej będziesz słuchał starszego człowieka niż kilkunastoletniego wyrostka, więc się odmienił. Z pomocą Tengela Złego nie było to trudne. Przypomnij sobie upiora z Fergeoset, przewoźnika, pamiętaj, ile on potrafił! Kiedy było mu to potrzebne, stawał się niewinnym Livorem.
– Tak, to prawda – potwierdziła Benedikte.
– Paulus, na szczęście, nie dożył takiego sędziwego wieku, bo z pewnością byłbym teraz zupełnie pozbawiony rąk i nóg. Po kilku latach odpoczynku u niczego nie rozumiejącej córki Halvarda znalazłem się w posiadaniu Jahasa i Estrid. – Rune starał się ukryć uśmiech. – To były szalone czasy. Ci dwoje umieli wykorzystywać moją zdolność budzenia pożądania erotycznego. Odrywali ode mnie malutkie kawałeczki i wkładali je do magicznych wywarów, które dawali sobie nawzajem do picia. Z wiedzą zainteresowanego albo i bez.
Jahas i Estrid chichotali zawstydzeni.
– Robili oczywiście również gorsze rzeczy, wykorzystując i mnie, i inne składniki skarbu… Mieli jednak dobre intencje, więc nie wtrącałem się do tych ich eksperymentów. Z wyjątkiem jednego przypadku, gdy ze złości na swoją sąsiadkę wszystek gnój z obory wyrzucili jej na dom, zasypali cały dach, ściany, drzwi, okna, zgroza! Wtedy byłem na nich zły i za karę sprowadziłem na nich wietrzną ospę, przez cały tydzień nie mogli wychodzić z domu.
– Ach, więc to byłeś ty? – wrzasnął Jahas. – A myśmy leżeli w łóżkach, pokryci czerwonymi bąblami! Zdawało nam się, że pomrzemy, i litowaliśmy się nad sobą strasznie. A to byłeś ty, draniu jeden!
– Odpłaciłem wam tylko pięknym za nadobne. Sprawiłem, że krople gnojówki niczym deszcz spadały na was, a tymczasem wasza skóra zrobiła się na nią bardzo wrażliwa.
Estrid gwizdnęła z podziwu dla tej sztuczki, ale zaraz spoważniała.
– Strasznie nam przykro, żeśmy cię tak na wszystkie strony obcinali, Rune.
– O, nic wielkiego. Znacznie gorzej było u następnego właściciela.
– Aha – wtrąciła Ylva, córka Estrid i Jahasa. – To była Tobba wiedźma, prawda? To moja wina, byłam na tyle głupia, iż sądziłam, że to właśnie do niej powinien należeć skarb.
– Bo też do niej należał. Ale, rzeczywiście, oddanie go jej nie było specjalnie rozsądne.
– Zrozumiałam to później, kiedy zobaczyłam ją, jak wylatuje ze swojego domu.
– A, tak. Pamiętam ten przypadek, bo odcięła wtedy spory kawałek mojej dłoni. – Wyciągnął rękę, żeby pokazać okaleczenie. – Ona wybierała się wtedy na Bloksberg!
– Więc naprawdę ją wtedy widziałam?
– Niezupełnie. Było tak, jak mówiła Sol: Tobba leżała w swoim domu na łóżku, a ty widziałaś jej skoncentrowaną siłę duchową. Są to tak zwane doznania poza ciałem, a wtedy Tobba zażyła solidną porcję środka, zawierającego wszystkie potrzebne ingrediencje, więc było na co popatrzeć.
– Myślałam, że ona się wybiera do Tengela Złego – powiedziała Ylva.
– Nie. Udawała się na Bloksberg, żeby spotkać Szatana – wyjaśnił Rune. – Tobba była niezwykle piękną czarownicą, o wielkim temperamencie erotycznym. I słusznie przypuszczałaś, Ylvo, że bezlitośnie obchodziła się ze swoimi kochankami, kiedy już nie byli jej potrzebni. Zachowywała się jak ta pajęczyca, o której wspominałaś, mordowała ich. Dlatego chciałbym przestrzec wszystkich mężczyzn z Ludzi Lodu, którzy będą uczestniczyć w walce. Wystrzegajcie się Tobby! Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Tengel Zły posłużył się nią w taki sposób. A jeśli któryś wpadnie w jej sieci, będzie z nim krucho!
Ostrzeżenie zabrzmiało groźnie. Tova rzuciła badawcze spojrzenie na Marca i Nataniela. Czy oparliby się Tobbie, gdyby zastawiła na nich sidła?
Tova miała nadzieję, że piękna czarownica tego nie zrobi.
– Tobba się zestarzała – wspominał dalej Rune. – A po jej śmierci rozgorzała prawdziwa walka o mnie pomiędzy dwiema równymi sobie wiedźmami, Vegą, czyli „kobietą znad jeziora”, i Hanną.
– O, Hanna! – zawołała Sol. – To najlepszy człowiek, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi!
– Naprawdę? – zapytał Rune cierpko.