– Jedynie resztki niewielkiego plemienia dotarły dci miejsca Zwanego Krainą Czerwonych Śniegów, czyli Taran-gai – opowiadał Rune, a wszyscy słuchali wstrzymując oddech. – Ta górska kraina była jak stworzona dla plemienia ze wschodu. Z zewnątrz dzika i niegościnna, w głębi pokryta jednak sosnowymi lasami, które dawały osłonę przed wichrem.
– Bardzo dobrze pamiętam ten las – wtrącił Vendel Grip. – Był niezwykle piękny.
– Owszem – poparł go Daniel. – Ale kiedyście tam przyszli, w lasach żył już jakiś lud, prawda?
– Tak. I myślę, że powinniśmy teraz poprosić Shirę, by nam o nim opowiedziała – uśmiechnął się Rune.
Shira wstała.
– Chętnie przekażę wam to, co mi wyjaśnił AginaharijaR, kiedy doszłam do ostatniej bramy, wiodącej do źródła jasnej wody. On wraz z załogą przypłynął z zachodu. Przez wiele lat cierpieli straszną nędzę, bo w górach nie było drzew ani żadnej roślinności. W końcu jednak przybyło jakieś koczownicze plemię od wschodu, ale to nie był twój lud, Rune, tamci dotarli znacznie wcześniej. Otóż naród ten przyniósł swoją wiarę, a siedmioro ich bogów osiedliło się na Górze Czterech Wiatrów, na skalistej wyspie w morzu. By ulżyć ludziom, bóstwa stworzyły grotę życia. Na tej samej wyspie jednak miał swoją siedzibę również Shama, duch kamienia, i to on zmusił bóstwa, by stworzyły, że tak powiem, drugi biegun, przeciwwagę dla źródła jasnej wody. To AginaharijaR zdołał się dostać do źródła dobroci i za pomocą zaczerpniętej stamtąd wody stworzył las, a także tchnął życie w surową naturę. On i Teczin Chan opowiedzieli mi również o nielicznej gromadce z twojego ludu, Rune. W tamtych czasach z dawnego plemienia zostało w Taran-gai jedynie kilkoro starców. Ale ci nowi, ci, którzy później stali się Ludźmi Lodu, przyjęli wiarę, która panowała w tym kraju. W siedmioro bogów i w duchy żywiołów oraz w Shamę, ducha kamienia.
– Tak – potwierdził Rune. – I dziękuję ci za wyjaśnienia, Shiro! Ludzie Lodu, bo tak ich od tej chwili będziemy nazywać, żyli w tej krainie przez kilkadziesiąt lat. Tan-ghil, mając lat zaledwie czternaście, spłodził swoje pierwsze dziecko. Później miało ich być więcej. Ale, jak wiecie, one nie należą do naszego rodu, przyszły bowiem na świat, zanim ich ojciec odbył wyprawę do źródeł.
Kiedy Tan-ghil stał się dorosłym człowiekiem, miał wówczas zdaje się trzydzieści pięć lat, wydarzyło się coś, o czym nigdy nie słyszeliście. Coś, z czego na początku byłem bardzo dumny, ale co potem zmieniło się w rozpacz, i dla mnie, i dla Ludzi Lodu, i dla całego świata.
Rune zastanawiał się przez chwilę, nim zaczął mówić dalej.
– Podobnie jak ty, Targenorze, również mój właściciel popełnił straszliwy błąd. Pewnego letniego dnia chciał się wykąpać w leśnym jeziorku i wraz z ubraniem zdjął z szyi alraunę, tak jak to ty później zrobiłeś, Targenorze.
– To był największy błąd w moim życiu – westchnął Targenor.
– Owszem – potwierdził Rune. – I największy błąd mego pana również. Bo pech chciał, że Tan-ghil polował właśnie w pięknym sosnowym lesie w górach. Skradając się pomiędzy drzewami, podszedł do brzegu jeziorka, a kiedy zobaczył, że mój pan chlapie się w wodzie, natychmiast zrozumiał, jaką los podsuwa mu szansę. Tan-ghil przeszukał ubranie i ukradł talizman, czyli mnie.
Jego triumf był ogromny, jak szalony pognał do swojego samotnego domostwa. Mieszkał na uboczu i rzadko spotykał innych ludzi.
Tan-ghil nauczył się wiele od swojej matki, szamanki. Jeśli chodzi o zło, to sam nauczył się jeszcze więcej. Wiedział, jak bardzo jestem wartościowy, ile może zdziałać maleńki okruch amuletu. Nie wiem, co on sobie wtedy myślał, co zamierzał osiągnąć z moją pomocą, w każdym razie odciął kawałeczek od tej części, która była jakby moją stopą, z odrostkami korzeniowymi, ze wszystkim. Odrostki odpowiadały w moim przypadku palcom.
Rune zdjął but z jednej nogi i pokazał okaleczoną stopę.
– Hej, kamracie! – zawołał Ulvhedin. – Teraz widzę, że jesteśmy do siebie podobni!
– Wiem o tym – odparł Rune przyjaźnie. – Zawsze rozumiałem cię bardzo dobrze.
– Och, jak strasznie mi przykro! zawołała Ingrid. – Ja i wielu mnie podobnych miało straszliwy obyczaj odkrawania po kawałeczku twoich członków, kiedy potrzebowaliśmy pomocy.
– Owszem – uśmiechnął się Rune boleśnie i podniósł w górę ręce, żeby pokazać okaleczone palce. – Ale najgorsze rzeczy spotkały mnie przed wami. I tak jestem wdzięczny, że udało mi się zachować ręce i nogi.
No cóż, Tan-ghil sporządził wywar, w którym znalazł się kawałeczek mnie, ale też wiele innych rzeczy. Ja jednak jestem silniejszy, niż on się spodziewał. W tej cząstce mnie, którą się posłużył, zawarłem przekleństwo… Chciałem, by napój, który wypił, był śmiertelny…
Podziałało. Tan-ghil dostał straszliwych boleści i wszystko wskazywało na to, że życie wkrótce z niego ujdzie. Przeklinał mnie, jak tylko umiał, ale to nie pomagało. Przyglądałem mu się chłodno i czekałem, aż wybije jego ostatnia godzina.
Wtedy przydarzyło się coś, czego nie brałem w rachubę, a co stało się przyczyną naszego największego nieszczęścia. Gdy konający Tan-ghil wił się w bólach, przyszedł do niego Shama!
– Ach, więc to tak – jęknęła Shira. – To ty byłeś przyczyną pojawienia się Shamy!
– Tak. Moja duma przemieniła się w katastrofę. Shama zabrał Tan-ghila do tej pustej przestrzeni, którą ty, Shiro, również poznałaś. To czas pomiędzy jednym a drugim okamgnieniem. Panuje tam straszna cisza. I dokładnie tak samo jak ty, Tan-ghil zaczął się z Shamą układać. Zaczął mu stawiać warunki. Wyrażać życzenia.
– Więc i ty także byłeś z nimi w tej ciszy? – zapytał Henning.
– Byłem. I wydaje mi się, że Tan-ghil nie zdawał sobie z tego sprawy. Był jak zaczarowany przez Shamę, urzeczony jego widokiem.
– O czym rozmawiali?
– Najpierw Tan-ghil gwałtownie protestował, szamotał się, po prostu nie chciał umierać. Jak wszyscy ludzie, którzy siebie samych zawsze traktują z niezwykłą powagą, bał się śmierci. Panicznie się bał. On, który tak często i tak chętnie pozbawiał życia innych. Zaczął się teraz z Shamą targować. Duch kamienia i śmierci bawił się, słuchając jego gadania. Najpierw przyglądał mu się z tym swoim niechętnym uśmieszkiem, który ty, Shiro, pewnie dobrze znasz. Później zaczął okazywać coraz większe zainteresowanie…
Tan-ghil proponował, że zostanie jego sługą. W zamian za własną duszę da mu tysiące innych dusz. No i wtedy Shama nastawił uszu. Pamiętam ten jego milutki, przypochlebny głos: „Tysiące dusz? A co mi z tego, prędzej czy później i tak je dostanę. Nie, ale gdybyś tak mógł…” Shama zamyślił się. „No, no, gdybym mógł co?” – dopytywał się Tan-ghil. „Jaki ty właściwie jesteś silny, ty mała ludzka gadzino?” – zapytał Shama. Tan-ghil zapewniał go, jak umiał, że w jego naturze nie ma najmniejszej słabości. Bardziej pozbawiony uczuć człowiek nigdy się nie narodził.
I wtedy Shama opowiedział o źródłach. O Źródle Zła, do którego nikt jeszcze nie dotarł. „Nikt nigdy, choć próbowało wielu, bo daje ono wieczne życie i władzę nad światem, a dla takiej gadziny jak ty dostać się tam to by była zwyczajna zabawa”. Oczy Tan-ghila robiły się coraz większe, udawał, że nie słyszy obraźliwych słów, tym razem nie chciał ich słyszeć. Bo gdyby go tak jakiś człowiek nazwał gadziną, to by biedak nie przeżył następnych pięciu minut. Tan-ghil dosłownie pełzał przed Shamą, gdy słyszał, jakie to niezwykłe korzyści może mu dać pakt zawarty z takim władcą. Robiło mi się niedobrze, kiedy go słuchałem. „Bo widzisz – mówił Shama. – Jeśli uda ci się dotrzeć do źródła, to będziesz mógł zostać moim pomocnikiem. Będziesz mógł mi dostarczać wielu, bardzo wielu umarłych, pięknych kwiatów do mojego ogrodu. Ty i twoje potomstwo będziecie sprowadzać na ludzi złą, nagłą śmierć, bo tylko tacy trafiają do mego ogrodu”.
Tan-ghil obiecywał wszystko. Gotów był przyjąć każde żądanie, byleby tylko Shama pokazał mu drogę do źródła. Wtedy jednak Shama roześmiał się ironicznie. „Ja mogę ci co najwyżej pokazać, gdzie się ta droga znajduje i gdzie jest brama do groty mieszczącej źródło. Ale przebyć ją będziesz musiał sam!”
Shama zmrużył chytre oczka. „Pokażę ci drogę. Ale nie bierz ze sobą tego, co tam u ciebie wisi na ścianie! Jeśli to weźmiesz, nigdy w życiu do źródła nie dojdziesz”. Mówiąc „to”, miał na myśli mnie. Tan-ghil prychnął. „A na co mi to przy źródle? Nigdy nie miałem z tego wielkiego pożytku”. „To prawda – odparł Shama krótko. – I wiesz co, mój przebiegły przyjacielu? Ja naprawdę szczerze sobie życzę, byś dotarł do źródła zła. Wierzę poza tym, że masz po temu możliwości! Naprawdę! Szansa, że tam dojdziesz, wcale nie jest taka mała! Czekać cię będą po drodze straszne zmagania. Jeśli masz w duszy jakąś choćby najmniejszą słabość, jeśli okażesz choćby cień człowieczeństwa, umrzesz momentalnie. A… przecież musisz coś takiego w sobie mieć. Więc… mógłbym dać ci niewielką pomoc”. Tan-ghila ogarnął taki zapał, że oczy lśniły mu z pragnienia władzy. „Tak! tak!” – dyszał. Shama wyjął mały flecik. „Jeśli zorientujesz się, że przegrywasz walkę o dojście do źródeł, jeśli twoje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie… Tak, to wtedy spróbuj zagrać na tym instrumencie. To jest flet, który budzi. Przywraca do życia tych, którzy pogrążyli się we śnie, a także tych, którzy konają”.
– Ach, tak! – wykrzyknęła Tula. – Więc to stąd pochodzi flet!
– Tak jest – potwierdził Rune. – Tam dostał ten flet. Od Shamy.
– I użył go? – zapytała Shira. – To znaczy, czy skorzystał z niego w grotach?
– Owszem, skorzystał. Bo droga do Źródła Zła jest chyba jeszcze bardziej nieludzka niż ta, którą ty musiałaś przebyć, Shiro. Nie wiem jednak wszystkiego o jego wędrówce przez groty zła, bo mnie tam nie było. W tym czasie starałem się skoncentrować całą swoją wolę na człowieku, którego uważałem za swego pana tak, aby się domyślił, gdzie jestem. I gdy Tan-ghil był na Górze Czterech Wiatrów, mój pan zakradł się do jego okropnego legowiska. Jurta pełna była magicznych przedmiotów o tak diabelskim charakterze, że nikt nie miał odwagi wejść do środka. Mój pan musiał być niezwykle odważny, skoro się na to zdecydował. Wyniósł mnie stamtąd z mieszanymi uczuciami. Z ulgą, że mnie odnalazł, ale i ogarnięty śmiertelnym strachem przed zemstą Tan-ghila. Choć tego akurat nie musiał się obawiać, bo ja nad nim czuwałem.
W tym momencie wstał Inu, najstarszy z Taran-gaiczyków.
– Czy szanowne zgromadzenie pozwoli, że pokorny sługa, Inu, zabierze głos?
Zgromadzenie pozwoliło, z radością i zaciekawieniem, o czym małego Taran-gaiczyka poinformowano.
Inu pokłonił się Runemu głęboko.
– Czcigodny Mistrzu, wiele słyszałem o Was w czasie, gdy ja żyłem w Taran-gai. Wy, Panie, byliście już wtedy legendą i wszyscy bardzo żałowaliśmy, że opuściliście nasz kraj wraz z tymi, którzy udali się na zachód.
– Dziękuję ci za te słowa, Inu – powiedział Rune swoim charakterystycznym głosem. – Wy jednak znaliście mnie tylko jako korzeń o magicznych właściwościach, nic więcej.
– Prawdę mówisz, Panie. Ale i to nam wystarczało. Słyszeliśmy także o Waszym panu, o tym, do którego należeliście. To był dobry człowiek i pozostawił po sobie piękne wspomnienia. Ale ja chciałbym tu rzec kilka słów o innej sprawie…
– Bardzo proszę, Inu. Słuchamy cię wszyscy uważnie.
– W Waszej pięknej opowieści, Panie, byliście łaskawi wspomnieć o czymś, co mnie szczególnie zainteresowało. Shama – oby przypadkiem nie usłyszał, że ja tu wymieniam jego imię – powiedział Tan-ghilowi, że on i jego potomstwo będą zadawać ludziom nagłą, złą śmierć. I tak też potem było, Wasza Wysokość. My, krewni Tan-ghila, zostaliśmy wyznaczeni na pomocników Shamy, mających dostarczać czarnych kwiatów do jego ogrodu.
– No więc sami widzicie – wtrąciła Shira. – Nie wolno nam lekceważyć wpływu Shamy.
– Masz rację, trzeba o tym pamiętać – powiedział Heike. – No i postępowaliście tak, Inu? Zadawaliście swoim bliźnim nagłą śmierć?
– My, których oszczędzono, którzy nie nosiliśmy zła w sercach, nie. Ale syn Tan-ghila, i jego wnuk, i syn wnuka, Zimowy Smutek, i Kat, i Kat-ghil, oni robili co mogli, by wypełnić obietnicę. Oni byli źli! Potwornie źli! Myślę jednak, że te okropne zwyczaje wymarły wraz z nimi.
Wtrąciła się Tula:
– Ty-który-urodzileś-się-w-drzwiach, ty, który żyłeś w dwieście lat później, czy możesz nam powiedzieć, jak to było za twoich czasów?
Nieduży człowieczek o długim imieniu wstał i ukłonił się z szacunkiem.
– Mój pogląd, przezacni zgromadzeni, jest taki, że nikt już wtedy nie pamiętał, jakobyśmy mieli dostarczać Shamie kwiatów do jego ogrodu.
– Patrzcie, patrzcie! – rzekł Eleike z uznaniem. – Miło to usłyszeć! Inu, masz dla nas jeszcze jakieś informacje?
Nie. Powiedziałem już swoje.
– Dziękuję ci. – Rune skinął głową. W takim razie mogę mówić dalej. Wyczuwałem, oczywiście, gwałtowne drgania i trzęsienie ziemi, jakie nastąpiło, gdy Tan-ghil dotarł do Źródła Zła. Krzyk słyszałem również. Ponieważ jednak nikt nie mógł mi tego wytłumaczyć, nie wiedziałem, co się stało. Trzeba bowiem pamiętać, że nie byłem w pełni rozwiniętym człowiekiem, byłem zaledwie próbą człowieka. Moje zmysły różniły się od waszych, były, w pewnym sensie, bardziej wewnętrzne. Ufam, że rozumiecie, co mam na myśli. Więcej byłem w stanie przeczuć, niż usłyszeć czy w inny sposób doświadczyć.
– Rozumiemy – rzekł Tengel Dobry. – Chciałbym tylko zapytać, czy myślałeś?
Rune zastanowił się.
– Tak, chyba mógłbym to nazwać myśleniem, choć wielu uczonych określiłoby to z pewnością mianem instynktu. Może należałoby raczej stosować wyrażenia, jakich się używa w odniesieniu do zwierząt.
– Ale ty przecież zwierzęciem nie byłeś! wykrzyknęła Mari.
– Nie. Chociaż, gdyby mnie tak nazwano, nie uznałbym tego za obraźliwe.
Te słowa powitano spontanicznymi brawami. Ludzie Lodu zawsze bardzo wysoko cenili zwierzęta.
– A zatem nie wiesz nie o jego wędrówce poprzez groty? – zapytała Mari. – Nic na temat tego, co się stało przy Źródle Zła?
Rune popatrzył na nią z zaciekawieniem
– Właśnie do tego dochodzimy.
Wielu z zebranych usiadło wygodniej.
Teraz Rune zwrócił się do Shiry:
Tej nocy, kiedy się urodziłaś, do twojego dziadka, Irovara, przyszły duchy czterech żywiołów i poinformowały, że będziesz musiała podjąć walkę z Demonem w Ludzkiej Skórze, prawda?
– Tak. Dziadek tak właśnie mi mówił.
– No, bo widzisz, duchy przyszły również do mnie – uśmiechnął się Rune tak łagodnie, jak na to pozwalała jego trójkątna, sztywna twarz.
– Naprawdę?
– Tak. A pamiętasz, co mówiono o tym czasie, gdy Tan-ghil przebywał poza domem? O tym grzmocie, który Taran-gaiczycy słyszeli jeszcze tamtej nocy jedenaście razy? Mówiono, że trwało to właśnie jedną noc, a to nieprawda. Cała ta wyprawa zajęła wiele nocy i dni…
– To rozumiem – odparła Shira. – Ja również potrzebowałam wielu nocy i dni, żeby dojść do źródła.
– Tan-ghil szedł co najmniej tak samo długo. I dopiero ostatnie uderzenie zabrzmiało niczym potężny grzmot. Góra Czterech Wiatrów zadrżała w posadach, morze wzburzyło się gwałtownie, a nad wodą długo unosił się przeraźliwy krzyk, wołanie człowieka w najwyższej potrzebie, krzyk, który rozchodził się potem pod ziemią, pod stopami ludzi niczym jęk lub bolesne westchnienie.
Shira kiwała głową potakująco.
Wszyscy w Taran-gai byli wstrząśnięci i przerażeni tym, że ziemia i morze się burzą, zbierali się więc po domostwach z przyjaciółmi. Mój pan poszedł do sąsiadów, a ja zostałem w jurcie sam. Wisiałem wtedy na ścianie, uradowany, że znowu jestem w domu i że nie muszę już przebywać w tej cuchnącej norze Tan-ghila, takiej obrzydliwej z tymi wszystkimi magicznymi dekoracjami. Siedziba zła… Nigdy więcej nie chciałbym się tam znaleźć! Nikt nic może mnie już nigdy ukraść, obiecywałem sobie.
Nagle dostrzegłem, że do środka weszły cztery niewyraźne postacie. Jedna płomienista niczym ogień, druga przezroczysta jak powietrze, trzecia piękna, niebieskozielona jak morze i czwarta brunatnoziemista. Podeszły do mnie, dotykały mnie i oglądały, zdawały się bardzo zdziwione. Wyraźnie jednak okazywały mi zaufanie. Wreszcie przemówiły władczym tonem, jakby nie bardzo wiedziały, jak się do mnie odnosić, i wolały pokryć niepewność autorytetem.
„Shama znowu straszy bogów” – powiedziała Ziemia.
„Zwabił Demona w Ludzkiej Skórze do Groty Zła” – dodało Powietrze.
„I gadzina zdołała tam wejść – mówił Ogień. – Nigdyśmy nie myśleli, że człowiek może być do tego stopnia zły, by mógł tego dokonać”.
„Nie mamy nikogo prócz ciebie, do kogo moglibyśmy się zwrócić – rzekła Woda. – Musisz go pokonać! Nie pozwól mu przejąć władzy nad światem!”
W tamtych czasach nie umiałem mówić, potrafiłem jednak przekazywać im pytania, oni rozumieli moje myśli.
„Wędrówka Demona w Ludzkiej Skórze przez groty była bardzo trudna” – wyjaśniła mi Ziemia. – „Uratowała go tylko jego bezgraniczna, nieugaszona żądza władzy i nieśmiertelność, którą dał mu Shama. No i ten przeklęty dał mu jeszcze flet. Dwukrotnie Demon był niemal bliski śmierci, zawsze jednak zdążył przyłożyć flet do ust i został ponownie przywrócony do życia”.
– Chwileczkę – przerwał Heike. – Skąd Tan-ghil znał melodię, która budzi do życia? Nauczyłeś się może tej melodii, kiedy Shama z nim rozmawiał?
– Przepraszam – odparł Rune. – Zapomniałem powiedzieć, że Shama pouczył Tan-ghila, iż wystarczy tylko zadąć w instrument, a on już sam z siebie wyda właściwe tony.
– Ach, tak – jęknął Heike, czując gęsią skórkę na całym ciele. – Dziękuję wam wszystkim, którzyście mnie wtedy przywiązali do brzozy i tym sposobem zapobiegli, bym nie zagrał na flecie, który znaleźliśmy w Eldafordzie. Mów dalej, Rune!
– Tak. No więc duchy powiedziały jeszcze, że wędrówka Tan-ghila przez groty była podwójnie trudna, albowiem nie miał on nikogo, kto by mu przyświecał pochodnią. Musiał iść sam. Duchy opowiedziały wszystko, co było im wiadomo. Spróbuję to powtórzyć. Może nie słowo w słowo, ale w każdym razie… „Pierwsze pomieszczenie, do którego Tan-ghil wszedł, to była sala skromności” – wyjaśnił mi duch Wody.
Shira zerwała się na te słowa.
– To prawda! Bo pierwsze pomieszczenie, w którym ja się znalazłam, to była sala próżności, a z nim oczywiście musiało być dokładnie odwrotnie niż w moim przypadku!
Rune skinął głową.
– Wszystko zostało odwrócone. W twoim charakterze nie mogło być ani odrobiny pychy czy próżności. On zaś musiał być pozbawiony wszelkiej skromności i miłosierdzia. W tej sali poradził sobie znakomicie, Tan-ghila nigdy tego rodzaju uczucia nawet nie zaniepokoiły. Jedenaście sal, które musiał przejść, były sprawdzianem, do jakiego stopnia był on pozbawiony człowieczeństwa, stanowiły próbę jego uczuciowego chłodu. Shira, chyba będzie najlepiej, jeśli przyjdziesz tu do mnie i wspólnie spróbujemy prześledzić tę wędrówkę…
Shira natychmiast wbiegła na podium. Gabriel widział serdeczność w spojrzeniach obojga, kiedy na siebie patrzyli. Sam poczuł ciepło koło serca. Wszyscy jesteśmy takimi wspaniałymi przyjaciółmi, pomyślał po raz chyba setny tej nocy. Wszyscy tutaj są sobie niezwykle życzliwi! Czy istnieje coś piękniejszego niż przyjaźń?
– Shiro, twoja sala numer dwa?
– To była próba mojej wytrzymałości, mego duchowego uporu. Próbowano tam nakłonić mnie, bym napiła się wody z fałszywego źródła, to w nagrodę spotkam miłość. Było bowiem oczywiste, że jedynie miłość jest w stanie sprowadzić mnie z właściwej ścieżki.
– Tak jest. Duch Wody opowiadał mi, że Tan-ghil również napotkał fałszywe źródło. Tylko że na jego drodze postawiono wielką skrzynię z ogromnym skarbem. Mało brakowało, a byłby wpadł w zasadzkę, opanował się dosłownie w ostatniej chwili. Następna sala, Shiro?
– O, tę pamiętam bardzo dobrze! To był ów ogromny młyn, w którym przetaczały się wielkie głazy i kamienie. Tam miała być poddana próbie moja rozwaga, mądrość i zaradność.
– Wszystko się zgadza – potwierdził Rune. – Tylko że w tej sali Tan-ghil przecenił siebie i swoją inteligencję. Jak to powiedział Duch Wody: „On nie miał czasu czekać i zastanawiać się, wierzył, że jest niepokonany i że jego rozum również przerasta wszystko. I mogło go to kosztować życie. Został w tej grocie niemal zmielony na miazgę, bowiem była to próba rozwagi i zaradności, a tego on miał niewiele. Tym razem uratował go flet, to prawda. Mimo to musiał spędzić w tej grocie aż dwie doby, zanim znalazł wyjście, a gdy już nareszcie wyszedł, był tak obity i potłuczony, że jego członki ledwo trzymały się razem”.
– Potem weszłam na most zła. Tam miały być poddane ocenie takie cechy charakteru, jak nieobyczajność, gniew, niecierpliwość, żądza zemsty i temu podobne. Na tym cieniutkim jak włos moście miałam spotkać wszystkich, których świadomie zraniłam.
– W przypadku Tan-ghila było dokładnie odwrotnie. On znalazł się na moście dobra i miał tam spotkać wszystkich, wobec których świadomie zachował się jak człowiek, z przyjaźnią. Poradził tam sobie znakomicie, nigdy bowiem nie odczuł ani cienia miłosierdzia wobec żadnej ludzkiej istoty. Następnie przeszedł do… No właśnie, co było potem?
– Znalazłam się w sali przestępstw – odparła Shira, która uważała, że to interesujące przyglądać się temu wszystkiemu ponownie, tyle że z innej perspektywy. Przeszła przecież przez wszystkie próby z jak najlepszym rezultatem. – Była to również sala kłamstwa i potwarzy.
– No tak – rzekł Rune. – W odniesieniu do Tan-ghila chodziło tu o szczerość, uczciwość, dyskrecję i pobożność. Nieszczery i nieuczciwy był zawsze, co do pobożności, to w ogóle nic takiego go nie dotyczyło, natomiast sporych kłopotów nastręczała mu dyskrecja. Bo Tan-ghil nigdy nie ujawniał żadnych tajemnic, nie plotkował, pogardzał bliźnimi do tego stopnia, że się po prostu z nimi nie widywał, z nikim nie rozmawiał, więc nawet nie miałby do kogo plotkować. No i właśnie obrzydzenie do ludzi go uratowało podczas próby, uznano, że przewyższa ona jego mimowolną dyskrecję.
Shira zadrżała.
– Teraz zbliża się próba dla mnie najtrudniejsza – westchnęła. – Las zawiści i pożądania. I zazdrości. To tam zostałam zraniona tym olbrzymim kolcem! Uff!
– Niech no sobie przypomnę, co duchy powiedziały w związku z tym o Tan-ghilu – zastanawiał się Rune. – Aha, to był las altruizmu, dobroczynności i współczucia. Tam nie miał on żadnych problemów! kilka następnych sal również przeszedł z łatwością. No, może łatwość to nie najodpowiedniejsze słowo. Ale przecież nigdy nie zapałał takimi uczuciami, jak miłość, podziw czy oddanie. W końcu nadeszła ostatnia próba, a była ona niemal taka sama jak twoja, Shiro.
– Ach, tak? Czy chodzi o… siłę i wytrzymałość fizyczną?
– Właśnie tak. On również musiał się wykazać wielką wytrzymałością.
– Rozumiem. Tylko że ja walczyłam z Shamą, czego on chyba nie robił. Z kim on musiał się zmierzyć?
– Nie, Tan-ghil nie walczył z Shamą. On spotkał tam Duchy Żywiołów. Miały za zadanie zamknąć mu drogę do źródła, podobnie jak Shama miał ją zamknąć tobie.
– A zatem on walczył z czterema istotami? Musiało mu być bardzo trudno!
– Tak rzeczywiście było. I zabrało mu to najwięcej czasu. W końcu jednak wygrał, posługując się wszystkimi swoimi podstępnymi chwytami. Otworzył sobie przejście do źródła.
– Ale jak przez nie przeszedł? Ja przecież miałam Mara, który oświetlał mi drogę. Tan-ghil znajdował się w nieprzeniknionych ciemnościach!
– Czołgał się przy ścianie, dookoła groty, aż znalazł wyjście. Ale na koniec był już tak wyczerpany, że jego oddech przypominał bolesne wycie, jak mówiły duchy. Wyjście jednak znalazł.
– Zaczekaj chwileczkę! – przerwał mu Nataniel. – Powiedziałeś, że on dwukrotnie był bliski śmierci. Czy to właśnie tam był ten drugi raz?
– Otóż to – wtrąciła Dida. – Na czym polegała druga jego słabość? Gdzie popełnił drugi błąd, i to taki, że musiał po raz drugi posłużyć się fletem?
– Dokładnie o to samo ja zapytałem – odparł Rune. – Ogień odpowiedział mi: „Popełnił ten błąd w ostatniej grocie, ale nie wiemy, na czym on polegał”. Sam zastanawiałem się nad tym długo, ale duchy wyjaśniły tylko, że nie znajdują żadnego przekonującego powodu. Mimo wszystko upadł tam na śnieg i sprawiał wrażenie, że kona. Ostatkiem sił podniósł flet do ust i zagrał, dzięki czemu zdołał wrócić do życia.
Shira ze zgrozą wspominała ostatnią próbę. Tę, w której chodziło o jej siłę psychiczną i o rozum. Spotkała tam ludzi, których nieświadomie zraniła. Była to próba tak trudna, że dziewczyna jeszcze długo potem nie mogła odzyskać równowagi. Właściwie dopóki Mar nie dał jej kropli jasnej wody. Uratował dzięki temu jej duszę, choć jednocześnie Shira utraciła zdolność samodzielnego odszukania naczynia z ciemną wodą, które Tengel Zły zakopał w Lodowej Dolinie, i unieszkodliwienia wody zła. Stała się bowiem zwyczajnym człowiekiem. Ale nic przeciwko temu nie miała, bo dzięki temu zdobyła miłość Mara…
Jej myśli błądziły daleko. Dopiero po dłuższej chwili, oszołomiona, ocknęła się w Górze Demonów.
Normalnym już tonem oświadczyła:
– Spotkałam tam ludzi, których nieumyślnie zraniłam. Kogo spotkał Tan-ghil?
Rune odpowiedział z uśmiechem:
– On spotkał tych, którym nieświadomie okazał dobro.
– Wielu ich było?
– Nikogo. Ani jednego takiego człowieka.
– Więc dlaczego był bliski śmierci? – zapytał Gabriel.
– Tego właśnie duchy nie były w stanie pojąć. Nie umiały znaleźć przyczyny.
– No, zostawmy to na razie – powiedział Tengel Dobry. – Co wydarzyło się potem? Tan-ghil dotarł do źródła, prawda?
– Dotarł, lecz duchy wiele na temat jego pobytu tam nie wiedziały, bowiem do tej groty wejść mógł tylko Shama. One nie. Słyszały jedynie, że Tan-ghil potykał się w ciemnościach, wściekły, wyczerpany, pokaleczony i śmiertelnie utrudzony. Dokładnie tak jak ty, Shiro, stracił po drodze całe swoje ubranie, w kamiennej grocie zostały mu wyrwane wszystkie włosy, na całym ciele miał głębokie skaleczenia. Duchy słyszały, że jęczy, płacze, skarży się i krzyczy, nie był już człowiekiem, był ledwie żywą istotą, na oślep krążącą w ciemnościach. Nie był jednak sam, słyszeli jakiś głos, który do niego przemawiał, to musiał być Shama, co innego jest nie do pomyślenia. Shama obiecał mu nieśmiertelność, całe bogactwo świata i pełną władzę nad ludzkością, jeśli tylko napije się wody zła.
– Czy rzeczywiście Shama miał aż taką siłę, że mógł przebywać przy Źródle Zła? – zapytał Tengel Dobry sceptycznie. – I mógł mu to wszystko obiecać?
– Masz rację – przyznał Rune. – Duchom żywiołów również się to wydawało dziwne, one same bowiem dostępu do źródła nie miały. Nie, one miały poważne wątpliwości, jeśli chodzi o Shamę, ale po prostu nie widziały innej możliwości. Chociaż…
– Przypuszczały coś podobnego jak ja teraz? – zapytał Tengel Dobry. – Myślały, że w grę wchodzi dużo większa siła, czy tak?
Rune przytaknął skinieniem głowy.
– Tak było. Duchy myślały, że to może być… źródło. Albo zło samo w sobie, co w końcu na jedno wychodzi. Duchy nigdy we wnętrzu tej groty nie były. Nikt w ogóle nigdy tam nie dotarł. Ktokolwiek to jednak był, mam na myśli tę siłę, to stawiał warunki. Tan-ghil musiał również złożyć obietnicę. Musiał obiecać, że w każdym pokoleniu jego potomstwa co najmniej jeden człowiek zostanie ofiarowany złu. I Tan-ghil, oczywiście, bardzo skwapliwie obiecał! Nic go nie obchodził los jego dzieci czy wnuków, nie mówiąc już o dalszych pokoleniach, byle tylko jego zachłanna dusza dostała to, czego pożąda. No i tym sposobem… pakt został zawarty. I Tan-ghil napił się wody.
– Co miało straszliwe następstwa – powiedziała Dida. – Najpierw dla niego, a potem również dla nas. Wiecie, moja niechęć do tego potwora nieustannie rośnie!
Nie tylko ona doznawała takich uczuć.
Rune mówił dalej:
– Duchy opuściły mnie, wyrażając na pożegnanie prośbę, bym nie spuszczał oka ze Złego. Obiecałem, oczywiście, ale specjalnie przejęty tą rolą nie byłem. Nie miałem jednak innego wyjścia.
Wkrótce Tan-ghil powrócił z Góry Czterech Wiatrów. Był tak wyczerpany, że zagrzebał się w swojej norze i nie wychodził stamtąd przez wiele okrążeń księżyca. Ludzie odwiedzający mego pana opowiadali o tym szeptem. Wędrówka przez wszystkie groty musiała zrobić swoje, ja byłem jednak przekonany, że tak naprawdę to najgorzej podziałała na niego woda ze Źródła Zła.
– Ja też tak myślę – powiedziała Shira z powagą. – Dla mnie zetknięcie z wodą ze źródła było strasznym przeżyciem, a co dopiero mówić o nim, który pił ciemną wodę? To musiało być dużo gorsze!
Rune kontynuował swoje wspomnienia:
– Kiedy Tan-ghil ponownie się ukazał, wszyscy doznali wstrząsu. Wprost trudno go było poznać. Postarzał się okropnie, a z jego dawnej urody nie został nawet ślad. Pewnego razu znalazłem się w pobliżu niego i muszę powiedzieć, że czegoś obrzydliwszego nigdy przedtem nie doświadczyłem. Zło zaczynało już wyciskać na nim swoje piętno. A miało być jeszcze gorzej…
Podczas gdy Tan-ghil leżał w swojej jaskini, wyczerpany i zmęczony, mój pan doszedł do wniosku, że kara za to, iż mnie ukradł temu złemu człowiekowi, będzie bardzo surowa. Dlatego przezornie sprzedał mnie swemu synowi, który zapłacił za mnie bardzo niską cenę: jedną morską muszlę. Trzeba powiedzieć, że mój pan nie postąpił rozsądnie, bo przecież do tej pory mogłem go osłaniać, a teraz należałem do kogo innego. I kara, jaka na niego spadła, była najokrutniejsza z możliwych. Został zamordowany przez Tan-ghila, podstępnie, zaatakowany od tyłu.
– To straszne – mruknęła Dida. – Taki wspaniały człowiek!
– Rzeczywiście – westchnął Rune. – Długo i szczerze po nim rozpaczałem. Ale mój nowy właściciel, syn zamordowanego, musiał mnie ukryć ze strachu przed zemstą. Rozumiecie chyba, że wasz przodek już wówczas budził grozę.
– Nie musisz nas przekonywać – powiedział Andre.
– Tan-ghil tymczasem zaczynał być niezadowolony z tego, że musi mieszkać w nieurodzajnym górskim kraju. Obietnica wiecznego życia, władzy nad światem i bogactwa pchała go naprzód. Musiał wyjść do świata, podbić go. W jakiś czas potem stało się jakoś tak, że większość członków plemienia chciała iść dalej na zachód, zwłaszcza że od wschodu przybywały do Taran-gai coraz to nowe ludy. Ludzie Lodu wierzyli, że gdy tylko przybędą w jakieś bardziej gościnne i urodzajne okolice, rychło pozbędą się Tan-ghila. On jednak wiązał z tym inne plany. Wkrótce mogli się przekonać, że dopóki będą mu potrzebni, nie wypuści ich ze swoich szponów.
Cztery kobiety chciały pozostać na miejscu. Trzy dlatego, że miały dzieci i bały się wyruszać z nimi na długą wędrówkę, a jedna była brzemienna, oczekiwała dziecka Tan-ghila. Nieszczęsna istota! Jak już słyszeliśmy dzisiejszej nocy, za jakiś czas urodziła chłopca, któremu dano na imię Zimowy Smutek, najbardziej przeklęte i zatracone dziecko!
Główna grupa wyruszyła jednak na zachód. Między innymi Tan-ghil i ja, we władaniu innego pana. Rozpoczęła się nasza długa wędrówka w nieznane.
Słuchacze rozsiedli się wygodniej na swoich miejscach. W historii Ludzi Lodu rozpoczynała się nowa epoka.