VIII

1

Obudziłam się przed świtem i już nie zasnęłam. Duża Siostra, rozłożywszy się wygodnie, przygniatała mnie nogą. Delikatnie się wysunęłam, naciągnęłam pod brodę cienką kołdrę i zwinęłam w kłębek przy ścianie.

Kiedy siedziałyśmy nad rzeką, siostra nakreśliła jedynie ogólny zarys tamtych minionych lat. Wiedziałam, że najważniejsze szczegóły zatrzymała dla siebie, nie wyłączając odpowiedzi na najbardziej nurtujące mnie pytanie: dlaczego czułam się niepożądana w rodzinie?

Leżałam w łóżku, czułam silniejsze niż kiedykolwiek zawroty głowy i z trudem oddychałam. Wątpliwości pogłębiały się z każdą mijającą sekundą. Dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych Partia Komunistyczna wreszcie zrozumiała, jaką głupotą było promowanie dużych rodzin, lecz wtedy wyjałowiona ziemia nie była już w stanie wykarmić gwałtownie wzrastającej populaqi. Jednakże z winy rewolucji kulturalnej próba zaradzenia temu problemowi odwlekła się do lat siedemdziesiątych. Ponieważ wszelkie zmiany polityki rządu miały gwałtowny charakter, wprowadzono drakońskie przepisy dotyczące planowania rodziny. Ale było już za późno. Z powodu nadmiernej liczby ludności każde małżeństwo mogło mieć tylko jedno dziecko; po jego narodzinach jedno z małżonków musiało poddać się sterylizacji. Znacznie później, w związku z narastającym oporem, pozwolono parom na jeszcze jedną próbę, jeżeli pierwsze dziecko okazało się dziewczynką.

A więc Chińczyków było za dużo. A ja, czy też należałam do tej nadwyżki?

Kiedy nastał świt, ból w jelitach dał znać, że znowu czeka mnie zaparcie – przypadłość, która zawsze mnie nękała, nawet w dzieciństwie, ilekroć miałam jakieś kłopoty. Wiele kobiet z Południowego Brzegu cierpiało na tę dolegliwość.

Ponieważ nie mieliśmy ubikacji w domu ani też wspólnego ustępu w siedlisku, musieliśmy korzystać z nocników. W licznych rodzinach nie zdawały one egzaminu. Do publicznego szaletu, zapuszczonego przybytku z trzema miejscami w części dla kobiet, trzeba było iść dziesięć minut pod górę krętą, błotnistą ścieżką. Nigdy nie byłam w męskiej części, ale wiedziałam, że jest dwa razy większa od naszej i ma o trzy otwory więcej. To był powód do dumy miejscowych mężczyzn: „Dziewczęta od urodzenia znają swoje miejsce, mają o połowę mniej wychodków od nas”.

Od wczesnych godzin rannych ludzie ustawiali się w kolejce pod publicznym szaletem. Do naszej kobiecej części kolejka zawsze była dwa razy dłuższa. Starsze kobiety lub te, którym przytrafiło się rozwolnienie, po prostu szły za ustęp do otwartego szamba, gdzie wstydliwie opuszczały majtki i przykucały nad krawędzią. Mężczyźni robili to, gdzie im się podobało, czasami schodzili sobie ulżyć na brzeg rzeki, a potem kopnięciem nogi zasypywali piaskiem ekskrementy, podobnie jak koty czy psy.

Często zdarzało mi się słyszeć, jak ludzie opowiadali o jakimś potworze z czerwonymi szponami, który straszył w kobiecym ustępie. Mówili, że jaskrawoczerwone pazury wyłaniają się z kloaki i atakują odsłonięte intymne miejsce. Takie opowieści zniechęcały nieśmiałe młode kobiety do odwiedzania ustępu w pojedynkę. W końcu policja rozwikłała zagadkę; przynajmniej tak powiadano. Podobno do ustępu zakradał się jakiś miejscowy chuligan z ręką pomalowaną merkurochromem. Było jeszcze jedno, bardziej przekonujące wytłumaczenie: ponieważ otworów nie wystarczało dla okolicznych mieszkanek, parę kobiet wymyśliło tę historię, żeby odstraszyć pozostałe i móc się w spokoju wypróżnić.

Każdą z trzech latryn pokrywała taka warstwa brudu, że trudno było znaleźć kawałek miejsca dla nóg. A robaki, niektóre z długimi żółtymi ogonami, wiły się wokół stóp. Jednak gdybym chciała skorzystać z nocnika w domu, musiałabym odczekać, aż zostanę sama, potem zaryglować drzwi i kucnąć za zasłonką. Tymczasem zawsze ktoś mógł przechodzić przed frontowymi drzwiami albo do nich zapukać. A jeślibym na przykład zapomniała je zamknąć na zasuwkę i ktoś by wszedł do sieni, akurat kiedy siedziałabym na nocniku, wstrzymałabym oddech i czekała, znosząc tortury, aż ten ktoś sobie pójdzie. Gdyby coś takiego mi się przytrafiło, potrzeba wypróżnienia na długo by mnie opuściła.

2

Wiele kobiet miało robaki; czasami z otworu kloacznego wypełzało tyle glist, że tworzyły na podłodze wijący się, połyskliwy, różowawy kłąb. Środki na odrobaczanie nie były drogie, ale niewielu ludzi ich używało, bo na dłuższą metę okazywały się niezbyt skuteczne. Ponieważ w naszych jelitach glistom brakowało pożywienia (Syczuańczycy nazywali to „brakiem resztek z posiłku”), opuszczały organizm, by szukać szczęścia w następnym „wcieleniu”.

Dziewczynka była mniej więcej w moim wieku, miała jakieś dziesięć lat, okrągłą twarz i długą, cienką szyję. Mieszkała na tej samej ulicy, gdzie był sklep z ziarnem. Nie jestem pewna, dlaczego zaszła do naszej ubikacji; może akurat ją mijała, a może kolejka przed jej ustępem była za długa. Mnie udało się już wejść do środka, czekałam druga w kolejce do jednej z latryn.

Właśnie zaczęło się lato, w ustępie panował niemiłosierny smród. Dziewczynka kucała nad otworem na lewo ode mnie. Nagle gwałtownie otworzyła usta, wytrzeszczyła oczy i rozdęła nozdrza; cała jej twarz uległa przerażającej metamorfozie, a z ust wypadła glista. Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie i osunęła się na pokrytą kałem podłogę. Krępa, niska kobieta stojąca przede mną podeszła do niej i wyciągnęła ją na zewnątrz, po drodze rzucając mi ostrzeżenie:

– To moja latryna, nie waż się jej zająć!

Ludzie czekający przed szaletem przyglądali się dziewczynce, zachowując słuszną odległość, bo była umazana ekskrementami. Krępa kobieta uderzyła małą kilka razy w twarz, a kiedy ją docu-tiła, stwierdziła opryskliwie:

– I czego się tu bać? Każdy z nas ma coś takiego w brzuchu! Matka powtarzała nam, dziewczętom, że skoro nie stać nas na świeże warzywa i owoce, powinnyśmy dbać o higienę intymną, szczególnie po urodzeniu dziecka. Przed pójściem spać kazała nam się podmywać czystą wodą, a nie tą po myciu nóg. Dziewięć kobiet na dziesięć ma hemoroidy, mówiła, a wy, dziewczęta, nie, bo dobrze o was dbałam.

Ona również, podobnie jak jej cztery córki, cierpiała na obstrukcję. Mało która z mieszkanek Południowego Brzegu nie miała tego problemu. Matka, zazwyczaj bardzo oszczędna, nie skąpiła na papier toaletowy. Ludzie najczęściej wykorzystywali gazety, kartki z zeszytu czy papierowe opakowania z rynku. Już jako dzieci nauczyliśmy się wykopywać kłącza perzu i wyszukiwać młode pędy bambusa, z których wywar służył jako środek przeczyszczający. Ale najskuteczniejsze okazywały się nasiona tykwy. Smak naparu był tak ohydny, że pijąc, zatykaliśmy nosy, a żeby pozbyć się goryczy z ust, popijaliśmy go zimną wodą.

Nie było łatwo się wypróżnić, kiedy tyle oczu wpatrywało się w odsłonięte intymne części. Kobiety stojące na początku kolejki trzymały się za majtki i z twarzą zroszoną potem czekały na wolne miejsce. Te starsze rozsiadały się z upodobaniem, celebrując rzadką chwilę swej terytorialnej autonomii. Inne, przyglądając się siedzącym w latrynach, pozwalały sobie na niewybredne uwagi: „Tę rozciągniętą szparę musiało zwiedzić mnóstwo chłopów. A popatrzcie na tamtą z tymi krostami! Pewnie była dziwką, co za dużo dawała. Jeśli jej nie zgnije, to będzie cud!”

Już samo czekanie w kolejce wprawiało mnie w zdenerwowanie, a co dopiero mówić o kucaniu w latrynie! Zazwyczaj brałam ze sobą coś, czym mogłam się niby niechcący zasłonić. Czasami to był wachlarz, książka albo tornister. Zawsze bardzo uważałam, żeby nie pobrudzić sobie majtek czy butów i żeby białe lub czerwone robaki nie wpełzły mi na stopy. Pilnowałam, by nie dotknąć tym przedmiotem, którym się zakrywałam, krawędzi latryny, a jednocześnie starałam się tak go trzymać, żeby kobiety w kolejce nie pomyślały, że celowo się zasłaniam. Za nic nie chciałam wzbudzić w tych plotkarach o ostrych językach podejrzeń, że mam coś do ukrycia. Bo co niby tam miałam takiego, czego nie mogłyby widzieć?

Tamtego dnia, gdy zobaczyłam, jak dziewczynka wypluła glistę, z miejsca opuściła mnie potrzeba. Więc kiedy przypadła moja kolej, odwróciłam się i wyszłam z ustępu, odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami kobiet.

A potem, któregoś dnia, mnie również się to przydarzyło. Ponieważ wiedziałam już, jak to wygląda, nie przestraszyłam się aż tak bardzo. Nie zemdlałam co prawda, jednak zareagowałam dość gwałtownie. Akurat wyszłam na podwórko z parującą miseczką ryżu rozgotowanego z fasolą na papkę. Wzięłam pierwszy kęs, lecz zanim zdążyłam go przeżuć, z ust wyskoczyła mi glista i wijąc się, spadła na ziemię; była szara i miała około trzydziestu centymetrów długości. Nie krzyknęłam, rzuciłam jedynie miskę z taką siłą, że uderzyła o okap, a fasola rozprysła się po omszałej ziemi, znacząc ją czerwonymi cętkami. Zacisnęłam powieki, żeby powstrzymać łzy, i rozdeptałam glistę.

Nie chciałam z nikim rozmawiać o tym, co się stało, bo z boku moja reakcja wyglądała na jakąś cyrkową sztuczkę, budzącą śmiech zamiast przerażenia.

Ojciec zabrał mnie na Kamienny Most, gdzie kupił dziesięć deka ziół. Chińska medycyna jest najlepsza, powiedział, bo nie powoduje skutków ubocznych. W skład mieszanki wchodziły czarne śliwki, syczuańska chińska jagoda, pokruszony pieprz betelo-wy, pieprz syczuański, suszony imbir, rabarbar i wiele innych składników o dziwnie brzmiących nazwach. Kiedy wywar gotujący się powoli w kamionkowym garnczku był gotowy, piłam go miseczka za miseczką do chwili, kiedy mój żołądek nie był w stanie przyjąć ani kropli więcej. Gdyby tak matka nie pracowała tamtego dnia! Co prawda całkiem nieźle było widywać ją jedynie raz w tygodniu, ale wtedy bardzo mi jej brakowało. Przez cały wieczór powietrze wirowało w moim wzdętym brzuchu, jakby hasał w nim jakiś demon.

Zerwałam się z miejsca i wybiegłam na dwór.

– Nie idź do ustępu! – zawołał za mną ojciec, a potem zaryglował drzwi od zewnątrz i usiadł w sieni na straży, aby nikt z rodzeństwa czy sąsiadów mi nie przeszkodził.

3

Każdego wieczoru, kiedy słońce skryło się za wzgórza, z okolicznych wsi przychodzili chłopi w słomianych kapeluszach, żeby zabrać nieczystości służące im jako nawóz.

– Opróżniać kubły! – wykrzykiwali, stawiając na ziemi duże drewniane cebrzyki, i czekali, aż ludzie powyciągają nocniki i wiaderka spod łóżek, zza drzwi czy z kątów za zasłonką i przyniosą je z pietyzmem godnym urn z prochami przodków. Nie pamiętam już, ile miałam lat, gdy ten obowiązek spadł na mnie.

Po wylaniu zawartości do cebrzyka szorowałam nocnik bambusową szczotką i płukałam wodą po praniu czy myciu jarzyn. Potem zanosiłam go do domu, po drodze wylewając brudną wodę do rowu, który biegł wzdłuż kamiennych schodów. Drzewa rosnące przy ścieżce były grube i silne i zawsze miały gęste, soczyste liście.

Jeżeli przypadkiem przeoczyłam nadejście zbieraczy ekstre-mentów, musiałam iść z nocnikiem do szamba za publicznym ustępem. W czasie deszczu droga była grząska, więc nieraz się poślizgnęłam, a czasem i przewróciłam, tłukąc nocnik i przy okazji ochlapując się zawartością. Zrywałam się wtedy na równe nogi i biegłam do domu po popiół, żeby posypać nim nieczystości, a potem je pozbierać i wyrzucić do szamba. Najtrudniej było pokonać bez przygód kamienne schody, więc zdarzało mi się pożyczać popiół z sąsiednich domostw. Ktokolwiek mnie mijał, musiał zapewne przeklinać mego ojca i matkę oraz ich przodków. Nie miałam wątpliwości, że rodzice, gdziekolwiek się znajdują, słyszą te złorzeczenia i nie omieszkają się na mnie odegrać.

Za każdym razem, kiedy przytrafiło mi się to nieszczęście, wyobrażałam sobie, że moi bracia, siostry i rodzice, stojąc w bramie siedliska, przyglądają się mi z taką samą nieukrywaną niechęcią jak sąsiedzi, gdy, ochlapana kałem, gorączkowo sprzątam cały ten bałagan.


Pewien niepokój, być może bezpodstawny, prześladował mnie od dzieciństwa. Pamiętam, był wtedy deszczowy poranek, miałam dwanaście lat i matka zdziwiła się, dlaczego nie idę do szkoły, mimo że było już po dzwonku. Trzymając tornister za pasek, wyjaśniłam nieśmiało, że mój nauczyciel powiedział, iż nie zapłaciłam czesnego, i już dwukrotnie zatrzymał mnie po lekcjach. Matka siedziała na łóżku.

– Dopiero co zapłaciliśmy za szkołę – stwierdziła. – Dlaczego żądają więcej? – Przykurcz mięśni pleców powinien był już jej przejść; nie wiedziałam, dlaczego została w domu.

– To było w zeszłym semestrze – wyjaśniłam cicho.

Jestem pewna, że się przy tym zaczerwieniłam. Nigdy nie potrafiłam prosić o pieniądze, nawet własnych rodziców. Matka milczała przez chwilę, a potem wybuchła:

– Powinnaś się cieszyć, że masz co jeść! Ale nie, tobie się zachciewa szkoły! Jesteśmy biedni, udaje nam się przeżyć wyłącznie dzięki opiece przodków! Nie mamy pieniędzy. Myślisz, że łatwo jest wyskrobać trzy juany na twoje czesne?

To samo powtarzało się w każdym semestrze. Wiedziałam, że dostanę pieniądze, dopiero gdy się rozpłaczę. Matka nie tyle nie chciała mi ich dać, ile pragnęła bardziej mnie pognębić, abym potem była jej wdzięczna. Moi bracia i siostry musieli ją prosić zaledwie raz czy dwa, zanim wysupłała pieniądze. Ja o wiele dłużej. Nie budziłam jej gniewu, tylko nienawiść.

– Nie powinnaś była pozwolić mi się urodzić – powiedziałam i z tornistrem przyciśniętym do piersi kucnęłam na progu, zaciskając zęby, żeby się nie rozpłakać.

Masz rację, nie powinnam! – wyczytałam z wyrazu jej zimnych oczu, chociaż tego nie powiedziała. Cisnęłam tornister i uciekłam do ciemnawej sieni. Nie chcę dłużej żyć, łkało moje serce. Nikomu nie jestem potrzebna!

Schody skrzypiały pod moimi stopami, kiedy biegłam na górę, przeskakując po dwa, trzy stopnie i nie dotykając poręczy.


Stanęłam przy łóżku przed zasłonką i wyjęłam spod poduszki lusterko Czwartej Siostry, żeby uczesać się przed nim tak jak co dzień. Ale tym razem nie było w nim mego odbicia, obojętnie pod jakim kątem je ustawiałam.

Kiedy Czwarta Siostra weszła na poddasze, zapytałam ją, dlaczego siebie nie widzę. A ona wytrzeszczyła oczy i śmiertelnie przerażona zbiegła na dół po matkę, Drugą Siostrę i Trzeciego Brata. Jej piskliwy krzyk wisiał w powietrzu przez długi czas jak piosenka. Jeszcze raz spojrzałam w lusterko – lustro jak lustro, ale mnie w nim nie było. Upuściłam je na podłogę; potoczyło się i upadło taflą do dołu, ukazując na odwrocie dwa tłuściutkie bo-baski z kłosami kukurydzy i pszenicy w objęciach.

Nie jestem już sobą, zdążyłam pomyśleć, zanim poczułam, jak uginają mi się nogi i osuwam się na podłogę.

Otoczył mnie potworny hałas. Jakaś twarz nachyliła się nade mną.

– Jej duch uleciał.

Uleciał mój duch? Już nie żyję, w wieku dwunastu lat? Moje życie się skończyło, ot tak, po prostu? Czułam się lekka jak piórko; nieważka i eteryczna, mogłam się swobodnie poruszać. Nigdy bym nie przypuszczała, że śmierć może być taka prosta, taka beztroska i kojąca.

Tymczasem zaczynało narastać we mnie nowe uczucie: mieszanina głębokiego żalu i przygnębienia. Już zaczynałam tęsknić za nowym życiem, nawet gdyby miało być jeszcze marniejsze od tego, które mnie opuściło. Przecież dopiero co zaczęłam żyć, nie powinnam była umrzeć. Rozpaczliwie pragnęłam znowu żyć i dorastać.

Wśród ludzi skupionych nade mną szukałam matki; chciałam ją poprosić, żeby spaliła pamiętnik, który trzymałam pod łóżkiem. Ale nie mogłam jej znaleźć. Więc w języku zrozumiałym wyłącznie dla nas obu mówiłam, żeby nie trzymała moich podobizn, zgadzałam się, by spaliła wszystkie moje zdjęcia, byle tylko pozwoliła mi dalej żyć.

Ktoś ciężko i boleśnie unosił mi głowę. Kroki na schodach nie przypominały stąpania matki.

4

Musiałam się przeziębić, siedząc na zimnie nad rzeką tamtego wieczoru, kiedy Duża Siostra opowiadała mi historię rodziny. Leżałam chora dzień, a może dłużej.

Z trudem dźwignęłam się z łóżka i opuściłam nogi na podłogę, chcąc wsunąć stopy w czarne filcowe papcie. Po chwili pokój przestał wirować; ściana była znowu ścianą, stół stołem, a zasłona wisiała tak jak dawniej pomiędzy dwoma łóżkami. Byłam sama. Stając na podłodze, natrafiłam prawą stopą na coś miękkiego. Cofnęłam nogę i spojrzałam w dół. Zobaczyłam ogromnego szczura. Leżał na podłodze, dłuższy od mojej stopy. Nie ruszał się.

Za pomocą dwóch szczap, które wyciągnęłam spod łóżka, zebrałam szczura z podłogi i ostrożnie wyniosłam na podest. Lecz kiedy zaczęłam schodzić na dół, szczur jakby nagle ożył; spadł na podłogę i sturlał się po schodach do sieni. Krzyknęłam przerażona.

Na podwórku było pustawo, jedynie wędrowny fryzjer strzepywał włosy z szyi klienta. Tuż za bramą kilkoro dzieciaków karmiło liśćmi morwy jedwabniki, ktoś wylewał brudną wodę do rowu.

Mój okrzyk był słaby i piskliwy, nikt ani na chwilę nie oderwał się od swoich zajęć. Kiedy ponownie krzyknęłam, ojciec zajrzał na schody.

– Co się dzieje, Mała Szóstko?

Wskazałam na miejsce, gdzie leżał szczur. Niedowidzący ojciec go nie dojrzał, ale nasz sąsiad, Łysy Czeng, przybiegł ze szczypcami do węgla.

– Jest cały we krwi – oznajmił, podnosząc szczura.

Łysy Czeng był kucharzem na statku towarowym. Kiedy statek rozładowywano czy remontowano w Czungcing, wracał do domu na urlop.

– We krwi? – podchwyciła jego stara matka.

– We krwi – przytaknął.

– To dobry znak – stwierdziła stara kobieta.

– Nadepnęłaś na niego?! – wrzasnęła do mnie. Kiwnęłam głową.

– Nadepnęła na niego i zabiła. – Nie wiem, jakim sposobem zauważyła moje skinienie, skoro siedziała na stołku w drzwiach swego mieszkania. – Szczura należy zabić, nadeptując na niego jeden raz. Jeżeli się nie uda, trzeba znaleźć jakiś inny spogób – zauważyła, cedząc słowa.

– Dlaczego? – Łysy Czeng zdawał się traktować sprawę poważniej niż jego matka.

– Jeżeli nadepnie się na niego więcej niż raz, czeka go po śmierci drugie życie i będzie buszował po całym siedlisku.

Stara kobieta wydawała się bardzo pewna siebie. Westchnęłam głęboko, wciągając w płuca chłodne powietrze, i pobiegłam z powrotem na poddasze.

Czwarta Siostra i Dehua nie wrócili do domu na noc. Duża Siostra również się nie pojawiła. Nie wiem, dokąd poszła, ale na pewno wolała trzymać się z daleka od domu, bo miała dość moich pytań. Wiedziała, że nie spocznę, dopóki wszystkiego z niej nie wyciągnę. W nocy nie mogłam zasnąć, przeszkadzał mi płacz dziecka. Czułam się lepiej i czoło nie płonęło mi tak jak z rana. Jutro będę na tyle silna, ażeby pójść do szkoły. Potrzebowałam rozmowy, byłam tego pewna.

5

Rano usłyszałam, jak ktoś o mnie pyta na dole; głos był znajomy. Wybiegłam na podest. W sieni stał nauczyciel historii. Zaprosiłam go na górę, odprowadzana czujnym spojrzeniem ojca.

– Tu nie ma gdzie usiąść – wyjąkałam.

Byłam tak zdenerwowana, że nie wiedziałam, co zrobić z rękoma i nogami, więc stanęłam przy biurku. Marzenia rzadko się spełniają; być może tak często wyobrażałam sobie, że on przychodzi na moje ciemne, wilgotne poddasze, że, o dziwo, rzeczywiście ściągnęłam go myślami. Nigdy nie udawałam, że jestem kimś lepszym, niż byłam, lecz teraz, gdy tak gwałtownie wkroczył w moje życie niezapowiedziany, paraliżował mnie wstyd z powodu naszego ubóstwa.

– Może pan usiąść na łóżku, jeżeli pan chce – odezwałam się po chwili, cały czas stojąc.

– Jesteś chora? – Przyjrzał mi się, siadając. – Tak też podejrzewałem, kiedy wczoraj nie przyszłaś. To niepodobne do ciebie: opuszczać moje wieczorowe zajęcia.

Nie odpowiedziałam. Jego głos brzmiał donośnie i energicznie w małej przestrzeni poddasza. Był bardziej dźwięczny niż w klasie.

– To nic poważnego, prawda? Schyliłam jedynie głowę.

Rozejrzał się po pokoju i przyznał, że rzeczywiście moje warunki bytowe są gorsze, niż sądził. Ale podoba mu się poddasze, na którym spędziłam całe życie.

– Opowiadałaś, że lubisz obserwować chmury przez świetlik, bo płyną w innym kierunku niż nad rzeką.

Zapamiętał, i to jak dokładnie! Ale najbardziej mnie wzruszył, mówiąc, że podoba mu się moje małe poddasze.

Wyjął i wręczył mi paczkę owiniętą w brązowy papier.

– To dla ciebie – powiedział.

– Książka? – Paczka była zaklejona, a ja chciałam wiedzieć, co jest w środku. – Jaka książka?

– Otwórz ją dopiero, gdy będziesz sama – polecił. Jego oczy miały dziwny wyraz.

Nawet nie podziękowałam. Tyle chciałam mu powiedzieć, ale słowa uwięzły mi w krtani. Po prostu stałam i patrzyłam na niego jak niedorozwinięta. Podniósł się, mówiąc, że akurat przechodził aleją Strumienia Kotów w drodze ze szkoły i przyszło mu na myśl, żeby do mnie zajrzeć i sprawdzić, co słychać.

A więc jednak nie wybrał się tu specjalnie, pomyślałam zawiedziona. Dotknął mojego ramienia; przycisnęłam paczkę do siebie w nerwowym podnieceniu. Nie chciałam, żeby zabrał rękę, ale on ją cofnął. Zmierzał do wyjścia.

– Nie masz ochoty zaczerpnąć świeżego powietrza? Skoczyłam na równe nogi.

– Możemy przejść się na wzgórze – zaproponował.

Nie odezwałam się. Jeżeli sąsiedzi zobaczą, jak idziemy razem, całe siedlisko będzie trząść się od plotek.

Musiał czytać w moich myślach, bo zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zasugerował, że wyjdzie pierwszy i około wpół do trzeciej spotkamy się przed Przychodnią Ludową Numer Pięć.

Odprowadziłam go na schody, a potem patrzyłam, jak znika za bramą.

– Kto to był? – usłyszałam za sobą głos Mamy Szy.

Moja ostrożność się przydała. Ta plotkarka zapewne przez cały czas sterczała pod schodami, żeby sprawdzić, jak długo on u mnie siedzi. Pierwszy raz gościłam u siebie dorosłego mężczyznę.

– Nie musisz mi nic mówić, bo i tak wiem. Jego ojciec był reakcjonistą, demonem wołu i duchem węża. To pierworodny syn tego wstrętnego starucha, który sprzedawał prażoną kukurydzę na całym Południowym Brzegu, prawda? Jest żonaty i ma dzieciaka. Ciekawe, co on od ciebie chciał.

– Nie twoja sprawa – ucięłam chłodno, wchodząc do sieni.

Zegar ścienny wskazywał jedenastą czterdzieści pięć. Obojętnie jak często się go regulowało i nakręcało, zawsze się spieszył lub spóźniał dwie minuty.

Na górze w moim pokoju rozerwałam papier i wyjęłam grubą książkę pod tytułem Anatomia człowieka. Napis na okładce informował, że to podręcznik medyczny. Byłam zaskoczona. Kiedy przerzucałam strony, natrafiłam na serię ilustracji: nagi mężczyzna z tyłu i z przodu oraz naga kobieta, także z przodu i z tyłu, a do tego strzałki i terminy: pierś, pochwa, włosy łonowe, jądra, i tak dalej, i tak dalej – same takie słowa, których w życiu nie wypowiedziałam. Serce biło mi jak oszalałe, gdy siedziałam pochylona nad książką. Po kilku sekundach uniosłam głowę i rozejrzałam się, by sprawdzić, czy naprawdę jestem sama. A potem znowu skupiłam się na studiowaniu organów płciowych. Pierwszy raz w życiu poczułam dziwne sensacje w podbrzuszu. To było nie do zniesienia.

A niech to! Mój nauczyciel jest maniakiem seksualnym!

Загрузка...