X

Dwie godziny spędzone samotnie w mrocznej popołudniowej ciszy napełniały go na zmianę to niejasnymi obawami, to znów gwałtownym, przyspieszającym bicie serca tryumfem. Był to dokładnie taki dzień, kiedy właściwie w każdej chwili mógł oczekiwać pojawienia się migotliwych, ulotnych mroczków przed oczami zapowiadających regularny atak migreny. Ale od roku, od tamtej pierwszej poważnej podróży w czasie, prawie mu się to nie zdarzało — widocznie cały nerwowy potencjał wyczerpał się, uszedł. Teraz, kiedy czuł pod ręką wibrujący telefon, ogarnęła go groźna świadomość balansowania na granicy życia i śmierci…

Podniósł słuchawkę i czekał w milczeniu.

— Halo — męski głos w telefonie miał z lekka angielski akcent. — Czy to ty, John?

— Tak — odpowiedział Breton ostrożnie.

— Nie byłem pewny, czy cię już zastanę. Dzwoniłem do biura i powiedzieli mi, że właśnie wyszedłeś, ale to było zaledwie pięć minut temu, stary, chyba spaliłeś opony jadąc do domu.

— Owszem, spieszyłem się. — Breton uważał, żeby jego ton brzmiał swobodnie. — Ale kto mówi, jeśli wolno spytać?

— Gordon oczywiście. Gordon Palfrey. Posłuchaj, stary, jest tu z nami Kate. Spotkaliśmy ją robiąc z Miriam zakupy, chciałaby z tobą pomówić.

— Dobrze. — Breton przypomniał sobie z trudem, że Palfreyowie to entuzjaści pisma automatycznego i że Kate była ostatnio pod ich wrażeniem. Miriam miała jakieś telepatyczne właściwości i na myśl o tym, że miałby z nią rozmawiać, poczuł się nieswojo.

— Halo… John? — Kate była jak gdyby zdyszana i po jej niepewności Breton poznał, że wie, który to z nich odebrał telefon.

— O co chodzi, Kate?

— John, Miriam opowiadała mi niesłychanie ciekawe rzeczy na temat swojej pracy. Wyniki, jakie osiągnęła w ciągu ostatnich dwóch dni, są naprawdę rewelacyjne. Jestem tym szalenie podekscytowana.

Jakim sposobem, pomyślał Breton z odrobiną niepokoju, Kate, moja Kate, może się zadawać z takimi ludźmi? A głośno powiedział:

— To brzmi interesująco. I dlatego do mnie zadzwoniłaś?

— W pewnym sensie; Miriam ma dzisiaj pokaz dla grona bliskich przyjaciół i mnie też zaprosiła. Jestem strasznie podniecona, John. Nie masz chyba nic przeciwko temu, że prosto stąd pojadę do nich? Dasz sobie sam radę dziś wieczór?

Nieobecność Kate w domu w ciągu najbliższych kilku godzin była Bretonowi nawet na rękę, ale zezłościł go jej niemal religijny stosunek do Palfreyów. I tylko obawa, że zachowa się jak ten drugi Breton, powstrzymała go przed zaprotestowaniem.

— Kate — powiedział spokojnie — czy ty mnie unikasz?

— Alż nic podobnego, po prostu nie chcę stracić tej okazji.

— A kochasz mnie? Zaległa cisza.

— Myślałam, że nie musisz o to pytać.

— No, już dobrze. — Breton postanowił przystąpić do akcji. — Ale czy uważasz, że to rozsądnie z twojej strony wychodzić na tak długo z domu? Mówiąc o Johnie wcale nie żartowałem. Jest w takim nastroju, że mógłby dziś pójść na całego i zniknąć.

— To jego sprawa. Czy masz coś przeciwko temu?

— Nie, tylko chciałbym, żebyście oboje wiedzieli dokładnie, co robicie.

— Ja mam naprawdę tego dosyć — powiedziała Kate, w której głosie nie było ani śladu dawnego podniecenia. — To przekracza moje możliwości.

— Nie przejmuj się, kochanie — odparł łagodnie Breton. — Baw się dobrze, a my to załatwimy… jakoś.

Odłożył słuchawkę i zaczął się zastanawiać nad swoim następnym posunięciem. Cordon Palfrey powiedział, że John wyszedł już z biura, co oznaczało, że lada moment, może się zjawić w domu. Breton skoczył na górę i wyjął automat ukryty w pokoju gościnnym. Kiedy stamtąd wychodził, ciężki metalowy przedmiot obciągał mu kieszeń marynarki. Musi upozorować zniknięcie Johna Bretona tak, żeby wyglądało, że z niesmakiem porzucił swoje małżeństwo i karierę zawodową, a w tym celu należało usunąć jego ubranie i Inne przedmioty, które w takiej sytuacji wziąłby ze sobą. Pieniądze! Jack spojrzał na zegarek — o tej porze bank już będzie zamknięty. Zawahał się. Ciekawe, czy Kate dostrzegłaby coś dziwnego w tym, że John zniknął bez gotówki. Mogłaby tego nie zauważyć przez kilka dni czy tygodni, ale w końcu zaczęłoby to przeciąż wyglądać podejrzanie.

Z drugiej strony Kate nigdy nie była pazerna na pieniądze! z pewnością nie wnikała zbyt dokładnie w szczegóły operacji finansowych Johna. Jack postanowił w końcu, że rano pójdzie do banku, jako drugie swoje wcielenie, i przeleje większość pieniędzy na bank w Seattle. Później, w razie potrzeby, będzie mógł podejmować z tego nowego konta, żeby całej tej fikcji nadać pozory prawdopodobieństwa.

Wyjął ze schowka dwie wielkie walizy, wypełnił je ubraniem i zaniósł na dół do holu. Cały czas pistolet obijał mu się o udo. Częścią świadomości zdawał sobie sprawę, że użycie broni przeciwko Johnowi Bretonowi będzie bardzo trudne, ale pozostała jej część była bezwzględnie zdecydowana — jest to punkt kulminacyjny dziewięcioletniej udręki i nie ma już odwrotu. Najważniejszą sprawą w tym wszystkim był fakt, że to on powołał do życia Johna Bretona użyczając mu dziewięciu lat istnienia, za które nigdy nie miał dostać żadnej prowizji; uznał, że przyszedł czas na zdyskontowanie tej pożyczki. Dałem — przyszła mu do głowy nieproszona myśl — a więc mogę odebrać…

Nagle Breton poczuł lodowaty chłód. Stał w holu dygocąc i przyglądając się swojemu odbiciu w długim złocistym lustrze, całe wieki, dopóki niski warkot Turbo-Lincolna Johna Bretona nie zakłócił brązowej ciszy starego domu. W chwilę później wszedł tylnymi drzwiami John i nie zdejmując płaszcza wkroczył do holu. Oczy zwęziły mu się na widok dwóch walizek.

— Gdzie jest Kate? — Na mocy cichego porozumienia darowali sobie raz na zawsze konwencjonalne powitania.

— Kate… Kate została zaproszona przez Palfreyów na kolację i spędzi tam cały wieczór. — Jack stwierdził, że z trudem dobywa słów. Za kilka sekund miał zabić Johna, ale myśl o tym, że zobaczy to dobrze znane ciało rozprute przez kule, napełniała go denerwującą nieśmiałością.

— Aha. — Wzrok Johna był czujny. — A czy można wiedzieć, co zamierzasz zrobić z moimi walizkami?

Palce Jacka zacisnęły się na kolbie pistoletu. Potrząsnął głową, niezdolny wymówić słowa.

— Nie wyglądasz dobrze — powiedział John. — Nic ci nie jest?

— Wyjeżdżam — skłamał Jack usiłując poradzić sobie jakoś z nowym odkryciem, jakiego przed chwilą dokonał, a mianowicie, że nie będzie w stanie pociągnąć za spust. — Później ci zwrócę walizki. Wziąłem też trochę ubrania. Chyba nie masz nic przeciwko temu, co?

— Nie, nie mam. — W oczach Johna pojawił się wyraz ulgi. — Ale czy chcesz przez to powiedzieć, że zostajesz w tym… w tym strumieniu czasu?

— Tak… wystarczy mi po prostu świadomość, że Kate żyje gdzieś niedaleko.

— O? — Na szerokiej twarzy Johna pojawił się wyraz zaskoczenia, jakby spodziewał się usłyszeć coś zgoła innego. — Wyjeżdżasz właśnie w tej chwili? A może wezwać ci taksówkę?

Jack skinął głową. John wzruszył ramionami i odwrócił się do telefonu. Kiedy Jack wyciągał z kieszeni pistolet, czuł się tak, jak gdyby go poraził lodowaty prąd. Podszedł z tyłu do Johna i uderzył go mocno ciężką kolbą za uchem. Kiedy nogi się pod Johnem ugięły, wymierzył mu drugi cios i nie panując już zupełnie nad swoimi nieskoordynowanymi ruchami potknął się o swoją ofiarę i wraz z nią runął na podłogę. Stwierdził, że leży na Johnie, twarz przy twarzy, i z przerażeniem zauważył, jak powieki tamtego drgnęły i jak jego drugie wcielenie patrzy na niego otępiałymi, ale przytomnymi oczyma.

— Ach, więc to tak — wyszeptał John jak gdyby z senną satysfakcja zasypiającego dziecka. Zamknął oczy, ale Jack uderzył go pięścią raz i drugi, ze szlochem, usiłując zniszczyć świadectwo swojej winy.

Kiedy odzyskał trzeźwość umysłu, sturlał się z Johna i przykucnął przy bezwładnym ciele, ciężko dysząc. Następnie podniósł się, wszedł po niskich schodkach do łazienki i pochylił się nad umywalką. Czuł na czole lodowaty dotyk kranów, zupełnie tak samo jak w czasach młodości, kiedy dokonując pierwszych straszliwych eksperymentów z alkoholem w tej samej pozie oczekiwał, aż jego organizm się oczyści. Ale tym razem uczucie ulgi nie dało się okupić tak tanio.

Breton opryskał sobie twarz zimną wodą, a następnie wytarł się, szczególnie ostrożnie traktując poobcierane kostki palców, z których zaczęta się już sączyć limfa. Otworzył łazienkową apteczkę w poszukiwaniu opatrunków, kiedy nagle dostrzegł fiolkę z jasnozielonymi, trójkątnymi pastylkami. Miały wygląd typowy dla tabletek nasennych. Breton przestudiował etykietę, która potwierdziła jego przypuszczenia.

Poszedł do kuchni, nalał wody do szklanki i zaniósł ją do holu, gdzie w dalszym ciągu leżał rozciągnięty na musztardowym dywanie John. Jack uniósł mu głowę i usiłował podać tabletki. Zadanie jednak okazało się trudniejsze, niż sobie wyobrażał. Usta i gardło nieprzytomnego wypełniały się wodą, którą natychmiast wyparskiwał wraz z pastylkami w gwałtownym ataku kaszlu. Breton ociekał potem — upłynęło wiele cennego czasu, nim zdołał wcisnąć Johnowi osiem tabletek.

Odrzucił fiolkę, schował pistolet do kieszeni i wciągnął ciało do kuchni. Szybko przeszukał kieszenie Johna, znajdując w nich portfel z dokumentami, które mogły mu się przydać w jego późniejszych poczynaniach, i pęk kluczy, łącznie z kluczykami od dużego Lincolna.

Wyszedł do samochodu, przeprowadził go na tył domu i ustawił tak, że tylnym zderzakiem dotykał obrośniętej bluszczem kratki patio. Powietrze było nagrzane popołudniowym słońcem, a poprzez zasłonę drzew i żywopłotów dochodził w dalszym ciągu obojętny warkot maszyny do strzyżenia trawników. Breton otworzył bagażnik samochodu i wrócił do kuchni. John leżał w kompletnym bezruchu, jakby już nie żył, a jego twarz była świetliście blada. Trójkątny strumyk krwi spływał mu z nosa na policzek.

Breton wyciągnął ciało z domu i załadował je do bagażnika. Kiedy upychał nogi, zauważył, że John zgubił Jeden but. Zamknął klapę bagażnika, nie zatrzaskując jej, i wszedł do domu. Pantofel leżał tuż za drzwiami. Breton podniósł go i właśnie wracał spiesznie do Lincolna, kiedy wpadł prosto na Convery’ego.

— Przepraszam. że ci znów przeszkadzam, John. — Błękitne, szeroko rozstawione oczy porucznika były czujne, ruchliwe, pełne jakiejś złośliwej energii. — Ja tu chyba coś zostawiłem…

— Nic nie zauważyłem.

Breton słyszał te słowa wydobywające się z jego ust i nie mógł się nadziwić, że jego ciało daje sobie radę, z subtelnościami porozumienia, podczas gdy umysł, odpowiedzialny za wszelkie reakcje, pozostaje w stanie szoku. Co ten Convery tu robi? Już po raz drugi tego dnia pojawia się na patio w najmniej odpowiednim momencie.

— Chodzi mi o skamielinę, o tę skamielinę mojego syna; po powrocie do domu stwierdziłem, że jej nie mam. — Uśmiech Convery’ego był niemal ironiczny, jak gdyby rzucał Bretonowi wyzwania, by korzystając ze swoich praw wyrzucił z domu natrętnego intruza. — Nie wyobrażasz sobie, jaką miałem o to awanturę.

— Ale tego tutaj nie ma. Jestem przekonany, że bym zauważył, gdyby było, to nie jest coś, co można by przeoczyć.

— Rzeczywiście — przyznał Convery obojętnie. — Musiałem zostawić gdzie indziej.

To nie może być przypadek, doszedł do smutnego wniosku Breton. Convery jest niebezpieczny, inteligentny, gorliwy glina, nie ma nic gorszego. Człowiek obdarzony intuicją, której ślepo ufa, uparcie trzymając się swoich koncepcji — wbrew logice, wbrew dowodom. A więc prawdziwą przyczyną, dla której Convery odwiedzał Johna Bretona regularnie od dziewięciu lat, była po prostu podejrzliwość. Jakiż to mściwy kaprys losu, zastanawiał się Breton. przywiódł tego superpolicjanta na scenę, którą tak starannie wyreżyserował tego październikowego wieczora?

— Zgubiłeś pantofel?

— Pantofel? — Breton poszedł za wzrokiem Convery’ego i zobaczył w swojej ręce czarny but. — A, tak. Robię się roztargniony.

— Wszyscy jesteśmy roztargnieni, kiedy mamy czymś zaprzątnięte myśli, tak jak ja tą moją skamieliną.

— Ale ja nie mam niczym zaprzątniętych myśli — odparł Breton błyskawicznie. — A ciebie co gryzie?

Convery podszedł do Lincolna i oparł się o niego, położywszy prawą dłoń na pokrywie bagażnika.

— Nic specjalnego, po prostu usiłuję mówić za pomocą ręki.

— Nie rozumiem.

A, głupstwo. Ale a propos rąk: masz zupełnie poobcierane kostki. Biłeś się z kimś czy co?

— Z kim? — roześmiał się Breton. — Przecież nie będę się bił sam ze sobą.

— Myślałem, że może z tym facetem, który przyprowadził ci samochód. — Corwery uderzył w bagażnik i nie zatrzaśnięta klapa zawibrowała hałaśliwie. — Jak słyszę, w jaki sposób się te łobuzy odnoszą do klientów, też mam nieraz ochotę im wlać; dlatego między innym wszystko staram się robić sam.

Breton poczuł suchość w ustach. A więc Convery zauważył, że w czasie jego poprzedniej wizyty nie było samochodu.

— Ale ja jestem w jak najlepszych stosunkach z moją stacją obsługi.

— A co ci teraz robili? — Convery przyglądał się Lincolnowi z pogardą człowieka praktycznego.

— Trzeba było wyregulować hamulce.

— Tak? Myślałem, że w tych samochodach hamulce regulują się samoczynnie.

— Być może, nigdy tego nie sprawdzałem. — Breton zaczął się zastanawiać, jak długo to jeszcze potrwa. — Wiem tylko, że miałem kłopoty z hamowaniem.

— Dam ci dobrą radę: zanim wyjedziesz, sprawdź, czy koła są dokręcone. Widziałem samochody, które wracały z warsztatów po regulacji hamulców i nakrętki ledwie im się trzymały.

— Teraz już na pewno będzie wszystko w porządku.

— Nie ufaj im, John, jeżeli tylko mogą zostawić coś nie dokręconego tak, żeby zaraz nie odpadło, zostawią z całą pewnością.

Convery obrócił się nagle i zanim Jack zdążył się ruszyć, złapał za rączkę bagażnika, otworzył go spoglądając tryumfalnie na Bretona, po czym zatrzasnął mocno, przekręcając rączkę.

— O, widzisz, mogłaby ci ta klapa odskoczyć przy szybkiej jeździe, a to jest bardzo niebezpieczne.

— Dziękuję ci — powiedział Breton słabo — jestem ci bardzo zobowiązany.

— Drobiazg. Dla obywatela wszystko — Convery z zastanowieniem pociągnął się za ucho. — No, muszę już iść. Moje dzieciaki obchodzą dziś urodziny i nie powinienem był w ogóle wychodzić z domu. Wpadnę jeszcze.

— Wpadnij, jak tylko będziesz miał ochotą — odparł Breton.

Stał chwilę niezdecydowany, a następnie ruszył za Converym i znalazł się przed frontem domu w momencie, kiedy zielony wóz porucznika odjeżdżał właśnie z rykiem rury wydechowej. Zimny wiatr rozwiewał zeschłe liście przed Bretonem, który zawrócił z miejsca. Ostatnia uwaga Convery’ego była znamienna. Świadczyła o tym, że jego wizyta nie miała charakteru ani towarzyskiego, ani przypadkowego, a Convery nie zapowiadał się bez wyraźnego powodu. Breton odniósł więc wrażenie, że został ostrzeżony, co postawiło go w dziwnej, a być może nawet groźnej sytuacji.

Nie zabije przecież Johna, skoro porucznik Convery może po prostu krążyć w pobliżu, czekając na rozwój wypadków.

Ale jednocześnie po tym, co się stało, nie może również zostawić Johna przy życiu — a na rozwiązanie problemu zostało mu bardzo niewiele czasu.

Загрузка...