XVII

Convery wysiadł z samochodu wolniej niż Kate Breton.

Teraz już nie było sensu się spieszyć. Odpowiedzi, których poszukiwał od dziewięciu lat, znajdowały się o parę kroków od niego i nie bał się, że mu uciekną. Świadomie poruszał się wolno, otwierając szeroko wszystkie szufladki swego umysłu i chłonąc, ile się da, z tego momentu spełnienia.

Zmienne światło rozbłyskujące na niebie było na tyle jasne, że widział w nim każdy najmniejszy kamyk. Zauważył Turbo-Lincolna zaparkowanego tuż przy szopie na łódź, ale kiedy miał już skręcić ku domkowi, zobaczył leżący na brzegu jeziora pantofel. Był to czarny but, który widział poprzedniego dnia w ręce Bretona. Ale skąd się wziął tutaj? Convery wzruszył ramionami. Jeszcze jeden element układanki, który należało dopasować przed podaniem ostatecznego rozwiązania.

Trzymając but pobiegł truchcikiem za Kate. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, kiedy ktoś rozsunął zasłony okienka piwnicy, puszczając na ziemię strumień białego, flouoryzującego światła. Jednocześnie w okienku ukazała się męska twarz. Przypuszczał, że to John Breton, ale nie miał pewności. Za mężczyzną w oknie mógł przecież ktoś stać, w tym samym momencie jednak trysnęła szczególnie oślepiająca fontanna meteorów, a jej odbicie w szybie zamieniło okienko w płytę z kutego srebra. Zaraz potem zasłony opadły.

Convery widział, jak Kate Breton wchodzi do domku. Wbiegł na stopnie i wpadł do środkowego pokoju. Było ciemno, więc musiał namacać najpierw włącznik światła. Kiedy się zapaliło, rzucił się do drzwi wiodących do piwnicy, pociągnął za nie, ale nagle zatrzymał się na małym drewnianym podeście schodów jak wryty.

Pośrodku piwnicy stali w uścisku John i Kate i poza nimi nie było nikogo. Convery’ego ogarnęło złe przeczucie; poznał pierwsze symptomy paniki.

— Co to ma znaczyć? — warknął. — Gdzie on jest?

— Niby kto? — John Breton patrzył na niego w zdumieniu.

— Ten facet, który cię tu przywiózł. Porywacz.

— Porywacz?

— Tylko bez głupich kawałów. — Convery zszedł na dół. — Czy jest jeszcze jakieś inne wyjście z tego domu?

— Nie.

— To wobec tego gdzie jest człowiek, który zamknął twoją żonę w garderobie, a ciebie przywiózł tutaj?

— Przepraszam bardzo, panie poruczniku — powiedziała Kate Breton odrywając głowę od piersi męża. — To jakieś nieporozumienie. Sprawa natury osobistej…

— To nie jest żadna odpowiedź — Convery z trudem panował nad sobą.

— Ale jaka może być inna?

— Właśnie chciałbym się tego dowiedzieć. Czy przeglądałeś się może w lustrze, John? Cały jesteś wyszargany, co to ma znaczyć?

Breton wzruszył ramionami.

— W weekendy zachowuję się jak ostatni flejtuch. Zwłaszcza tu nad jeziorem.

— Masz owiązaną wokół ramienia żyłkę na ryby, skąd się tu wzięła?

— To przypadek. Odmierzałem ją sobie i tak się jakoś zasupłała.

Convery przyjrzał się Bretonowi dokładnie. John miał twarz pokrytą siniakami z poprzedniego dnia, ale była w niej jakaś siła, której nigdy dotychczas nie dostrzegł, i to, jak Bretonowie stali razem — stanowili po prostu jedno. Z racji swojego zawodu Convery nieczęsto bywał świadkiem przejawów miłości ludzkiej, ale kiedy ich zobaczył, nie miał wątpliwości, że to nie może być nic innego. i ta zmiana była związana z wypadkami ostatnich dni. Jeszcze jeden element tajemnicy.

— Niepotrzebnie zawracałam panu głowę — odezwała się Kate Breton. — Może pan zostanie na drinka?

Convery potrząsnął głową w poczuciu porażki.

— Widzę, że raczej wolelibyście zostać sami. — Zdając sobie sprawę, że cała ironia tej uwagi jest chybiona, odwrócił się już, żeby odejść, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie o pantoflu.

— Twój but, John. Znalazłem go nad samą wodą. Zauważyłeś chyba, że masz na sobie tylko jeden?

— Tak. — John Breton uśmiechał się rozbrajająco. — Jak już być flejtuchem, to być.

— Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Dobranoc. Conyery zmęczonym krokiem wlókł się po drewnianych schodach. Wyszedł w chłodną noc, z marsem na czole, usiłując ogarnąć całą lawinę nowych faktów, jaka się na niego zwaliła. Ponad nim ogniste łuki meteorów w dalszym ciągu kreśliły kopułę nieba, ale wszystko to ledwie do niego docierało.

W kartotece jego umysłu te zjawiska zostały sklasyfikowane jako „nie mające związku ze sprawą”.

Kiedy Convery szedł wolno do samochodu, jego prawa dłoń zaczęła się nagle zginać, skręcać i rozginać — w oczekiwaniu magicznego głosu, którego nigdy nie miała wydać.

Загрузка...