II

Jack Breton, zbliżając się po schodkach do człowieka nazwiskiem John Breton, czuł, jak mu lekko drżą nogi.

Może to wynikać stąd, zadecydował, że ponad godzinę siedział przykucnięty w ciemnym, konspiracyjnym gąszczu krzewów. Ale znacznie bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem byłoby to, że bał się spotkania z Kate. Doszedł do wniosku, że ani dokładne przemyślenie sprawy, ani próba przygotowania się psychicznego nie zamortyzuje siły zderzenia. Dźwięk jej głosu, kiedy żegnała gości, uderzył w jego system nerwowy potężną symfonią, budząc odzew zarówno w jego istocie jako całości, jak i w jej poszczególnych atomach. Kocham cię — szeptała każda cząsteczka jego ciała, nadając to posłanie milionami enzymatycznych kanalików. Kocham cię, Kate.

— Kim pan jest? — zapytał go obcesowo John Breton. — Czego pan chce? — Stał dokładnie na drodze Jacka Bretona, z twarzą, która w świetle wiszącej nad jego głową żarówki przypominała pociemniałą groźną maskę.

Jack Breton ujął pistolet automatyczny w kieszeni płaszcza, ale słysząc nutę niepewności w głosie tamtego, nie odbezpieczył broni. Nie było powodu robić żadnych odstępstw od przygotowanego wcześniej planu.

— Już ci mówiłem, czego chcę — odparł uprzejmie. — I nie wątpię, że do tej pory zdążyłeś się zorientować, kim jestem. Czy nigdy nie patrzyłeś w lustro?

— Ale przecież pan wygląda jak… — John Breton zawiesił głos, bojąc się iść tam, gdzie zaprowadziłyby go słowa.

— Wejdźmy do domu — powiedział Jack ze zniecierpliwieniem. — Zmarzłem.

Ruszył do przodu, stwierdzając z satysfakcją, że John wycofuje się niepewnie. Boi się mnie, pomyślał, lekko zdziwiony. Ta istota, stworzona na moje podobieństwo, ta istota, która zmieniła moje imię na „John”, boi się swojego twórcy. Wchodząc do tak dobrze znanego, zalanego pomarańczowym światłem holu Jack zauważył kosztowny dywan na podłodze i prawie namacalną atmosferę bogactwa w starym domu. Ogromna praca, jakiej dokonał tamtego dnia w bibliotece, przeglądając księgi adresowe i roczniki miejscowych gazet, ujawniła fakt, że Johnowi Bretonowi powodzi się znacznie lepiej niż przed dziewięciu laty, ale to, co zobaczył, przeszło jego oczekiwania. Dobrze się spisałeś, wierny sługo…

— No, dość tego — powiedział John Breton, kiedy weszli do obszernej jadalni. — Chyba mi się należą jakieś wyjaśnienia.

— Widzę, że sobie radzisz, John.

Mówiąc to Jack rozglądał się po pokoju. Umeblowanie było zupełnie nowe, przypominał sobie tylko stary zegar i ze dwie drobne ozdoby. Szczególnie przypadły mu do gustu fotele z wysokimi oparciami, najwyraźniej wybrane z myślą o wygodzie. Odniósł wrażenie, że witają go przyjaźnie. Trzeba to sobie zanotować w pamięci, pomyślał. Niezależnie od tego, że podróżujący w czasie doznaje zerowego przesunięcia w przestrzeni, podlega on znacznemu przemieszczeniu psychicznemu, które może się przejawić w skłonności do personifikowania przedmiotów martwych, tak jak na przykład w tym wypadku — odniósł wrażenie, że fotele witają go przyjaźnie. Uważaj, Jack!

Teraz, kiedy zaczynał się przystosowywać do cudownej rzeczywistości istnienia Kate, jego naturalna ciekawość znów została pobudzona i ponownie zwrócił uwagę na Johna Bretona. To jego drugie wcielenie było jak gdyby masywniej zbudowane. John Breton nosił porządne, szyte na zamówienie spodnie, rudawą sportową koszulę i kaszmirowy sweter. Dziewięć lat, dziewięć lat, które płynęły zupełnie innymi torami, to jednak różnica, pomyślał Jack. Nie jestem taki laluś ani nie jestem tak dobrze odkarmiony — ale nadszedł mój czas. Mój czas.

— Czekam — powiedział John Breton. Jack wzruszył ramionami.

— Wolałbym, żeby Kate była przy tym, jak będę mówił to, co mam do powiedzenia, ale zdaje się, że poszła na górę.

— Moja żona poszła na górę. — John położył ledwie wyczuwalny nacisk na dwóch pierwszych słowach.

— Dobra, John. Może to śmieszne, ale tego jednego w całym tym planie nie dopracowałem: jak ja ci to powiem. Zrozum, John… że ja… ja jestem tobą.

— To znaczy — odparł John z zamierzoną naiwnością — chcesz powiedzieć, że ja nie jestem sobą?

— Nie. — Zaczyna to do niego docierać, pomyślał Jack Breton z niechętną aprobatą, ale trzeba sięgnąć do samych początków. Wytężył pamięć.

— John Kiedy miałeś trzynaście lat, przez całe prawie lato była u was twoja cioteczna siostra Luiza. Miała osiemnaście lat i była bardzo ładnie zbudowana. A poza tym, regularnie jak w zegarku, co piątek wieczorem brała kąpiel. Pewnego popołudnia, mniej więcej w trzy tygodnie po jej przyjeździe, wyciągnąłeś z garażu ręczny świder, założyłeś wiertło 3,3 i wyborowałeś dziurę w suficie łazienki. Wywierciłeś ją w najszerszym miejscu dużego pęknięcia w kształcie litery Y, którego tata jakoś nigdy nie naprawił tak, żeby jej nie było widać.

Ojciec ułożył podłogę w środkowej części poddasza, urządzając tam składzik, zrobił nawet ściany boczne, ale ty usunąłeś jedną z narożnych płytek, tak żeby się dostać nad łazienkę. Tego lata, John, interesowałeś się bardzo fotografią, a na poddaszu miałeś idealną wprost ciemnię. W każdy piątek wieczorem, kiedy Luiza brała kąpiel, kryłeś się w przesyconej brunatnym kurzem ciemności. Ustawiałeś się dokładnie nad łazienką i robiłeś…

— Dość tego! — John Breton postąpił krok naprzód i drżąc lekko, zmieszany, wycelował w niego palcem oskarżycielsko.

— Nie denerwuj się, John, to po prostu moje listy uwierzytelniające. Nikt poza mną na świecie nie zna tych faktów. A jedynym powodem, dla którego ja je znam, jest ten, który ci już podałem: ja jestem tobą. To ja robiłem te wszystkie rzeczy i chciałbym, żebyś mnie wysłuchał.

— I to właśnie teraz muszę cię wysłuchać, tak? — powiedział John głucho. — Cały ten wieczór to jeden wielki koszmar.

— Zaczynasz mówić rozsądniej. — Jack Breton odprężył się nieco. — Czy pozwolisz, że usiądę?

— Proszę bardzo. A czy ty pozwolisz, że sobie wezmę drinka?

— Bądź moim gościem. — Jack wypowiedział te słowa w sposób spokojny i naturalny, rozważając w myśli ich znaczenie. John był jego gościem przez dziewięć lat w sposób, w jaki nikt nigdy nie był niczyim gościem, i wszystko to właśnie się kończy. Kiedy już obaj siedzieli, wychylił się nieco z fotela, starając się mówić chłodno, spokojnie i logicznie. Wiele zależało od tego, jak sobie poradzi z wiarygodnym przedstawieniem tego, co niewiarygodne.

— Co myślisz o podróży w czasie, John? John Breton łyknął ze swojej szklaneczki.

— Uważam, że jest niemożliwa. Nikt nie był w stanie przenieść się z przeszłości w teraźniejszość, bo jeśli współczesna technika nie potrafiła zbudować maszyny czasu, to tym bardziej nikt w przeszłości nie mógł tego dokazać. Tak samo zresztą nie było wypadku, żeby ktoś z przyszłości cofnął sit w teraźniejszość, ponieważ przeszłość jest niezmienna. Takie jest moje zdanie o podróży w czasie.

— A co powiesz o tym drugim kierunku?

— O jakim drugim kierunku?

— Dokładnie w poprzek, czyli prostopadle do poprzednio wymienionego.

— A, w ten sposób. — John Breton znów upił ze szklaneczki; robił wrażenie niemal rozbawionego. — W okresie, kiedy czytywałem fantastykę naukową, nie uważaliśmy tego za prawdziwą podróż w czasie. Nazywaliśmy to światami równoległymi.

— W porządku — odparł Jack ugodowo. — Co wobec tego myślisz o podróży w światy równoległe?

— Czy chcesz powiedzieć, że przybywasz z innej teraźniejszości? Z innego strumienia czasu?

— Tak, John.

— Ale jak? Gdyby to była prawda, musiałbyś się tu czymś dostać. — John Breton uniósł szklaneczkę do ust, ale nie napił się, w jego oczach malowała się zaduma. — Dziewięć lat, powiedziałeś. Czy to ma coś wspólnego z…?

— Słyszę jakieś głosy, John. — W drzwiach stała Kate. — Kto tu jeszcze u was jest? Och…

Jack Breton wstał, kiedy weszła do pokoju, i nagle jej widok wypełnił jego oczy, dokładnie jak tego wieczoru, kiedy po raz ostatni patrzył na Kate żywą, aż wreszcie jej obraz wdarł się w jego świadomość, trójwymiarowy, ostry, doskonały. Na chwilę ich oczy się spotkały, po czym Kate odwróciła wzrok, a w jego głowie wybuchł fajerwerk szczęścia. Trafił ją. Trafił ją bez słowa.

— John? — Jej głos był niepewny, drżący. — John?

— Lepiej usiądź, Kate — powiedział John Breton wysokim, chłodnym, utrzymanym na jednym tonie głosem. — Nasz przyjaciel ma nam coś do powiedzenia.

— A może i Kate by się napiła — zaproponował Jack Breton. — To nam prawdopodobnie zajmie trochę czasu. — Kate obserwowała go z czujnością, która wydawała mu się rozkoszna, i Jack musiał zdobyć się na wysiłek, by zapanować nad głosem. Ona wie, ona wie. Podczas kiedy jego drugie wcielenie nalewało jej bezbarwnego napoju, Jack stwierdził, że grozi mu nie zamierzona podróż. Zbadał własnu pole widzenia i stwierdził, że jest czyste — żadnych świetlistych punktów, spadającej wolno czarnej gwiazdy, żadnych zygzaków.

Powoli, uważnie zaczął im przypominać fakty, odtwarzając na napiętej osnowie swej pamięci ubiegłe dziewięć lat.

Загрузка...