Kate oddalała się ulicą wzdłuż rzęsiście oświetlonych wystaw sklepowych. Otulona ciasno w srebrzysty szal, w zwiewnej sukni koktajlowej, z długimi nogami, które dzięki sandałom na szpilkach wydawały się jeszcze smuklejsze — wyglądała jak klasyczna filmowa dziwka gangstera. W silnym blasku bijącym od wystaw jej sylwetka zarysowała się w jego świadomości z ostrością klejnotu i Breton — jak gdyby dokonywał zupełnie nowego odkrycia — dostrzegł pod jej kolanami dwie cieniutkie niebieskie żyłki. Ogarnął go przypływ czułości.
Przecież nie możesz jej puścić z takim wyglądem samej, i to jeszcze w nocy, ostrzegał go natarczywie jakiś głos wewnętrzny, ale przecież nie będzie za nią pełzał, płaszczył się. Zawahał się na chwilę, po czym odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę, zobojętniały pod wpływem obrzydzenia do samego siebie, klnąc pod nosem.
Mniej więcej w dwie godziny później przed jego domem zatrzymał się wóz policyjny.
Breton, który stal właśnie w oknie, z ciężkim sercem pobiegł do drzwi. Za dwoma wywiadowcami o surowym spojrzeniu majaczyło dwóch policjantów mundurowych.
Jeden z wywiadowców pokazał znaczek służbowy.
— Pan John Breton?
Breton skinął głową nie mogąc dobyć głosu. Przepraszam cię, Kate, pomyślał, przepraszam cię bardzo, wróć tylko, a zaraz pójdziemy na przyjęcie.
— Porucznik Convery. Z Wydziału Zabójstw. Czy można wejść?
— Proszę bardzo — odparł Breton głucho. Wprowadził ich do jadalni, z trudem opanowując chęć poprawienia poduszek na kanapie odruchem zakłopotanej gospodyni.
— Nie wiem. jak mam to panu powiedzieć, panie Breton — zaczął wolno Convery. Miał pełną opaloną twarz i maleńki nos, który ledwie było widać pomiędzy szeroko rozstawionymi, błękitnymi oczyma.
— A o co chodzi, poruczniku?
— Chodzi o pańską żonę. Szła sama w nocy przez park i została napadnięta.
— Napadnięta? — Breton poczuł, jak się pod nim uginają nogi. — Ale gdzie ona jest teraz? Czy nic jej się nie stało?
Convery potrząsnął głową.
— Bardzo mi przykro, panie Breton, ale pańska żona nie żyje.
Breton opadł na krzesło, a cały wszechświat wokół niego zaczął się unosić i kurczyć jak komory ogromnego, nagle obnażonego serca. To moja wina, pomyślał. To ja zabiłem moją żonę. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że drugi wywiadowca bierze Convery’ego na stronę i coś mu szepcze do ucha. W chwilę później porucznik powiedział:
— Mój kolega zwrócił mi uwagę, panie Breton, że wyraziłem się zbyt pochopnie. Oficjalnie powinienem był zawiadomić pana, że znaleziono ciało kobiety, która, sądząc z dokumentów, może być pańską żoną, ale spraw oczywistych nie lubię owijać w bawełnę. Wobec tego, żeby formalności stało się zadość: czy ma pan jakiś powód sądzić, że ciało kobiety lat około dwudziestu pięciu, wysokiej, o włosach czarnych z jasnymi pasemkami, w srebrnoblękitnej sukni koktajlowej, które znaleźliśmy w pobliżu wejścia do parku miejskiego od strony Pięćdziesiątej Alei, nie jest ciałem pańskiej żony?
— Nie mam żadnego powodu tak sądzić. Dziś wieczór wyszła z domu tak właśnie ubrana. — Breton zamknął oczy. To moja wina; to ja zabiłem moją żonę. — Puściłem ją samą.
— Mimo to musimy mieć formalną identyfikację. Jeśli pan sobie życzy, jeden z funkcjonariuszy zawiezie pana do kostnicy.
— Nie potrzeba — odparł Breton. — Tyle mogę zrobić sam.
Szuflada chłodni wysunęła się gładko na dobrze naoliwionych łożyskach kulkowych i na ten widok Bretonowi przyszła do głowy dziwna myśl: dobre urządzenie. Spojrzał na zimną uśpioną twarz Kate i na kryształki rosy ułożone w luki wyznaczone linią jej brwi. Zupełnie mimo woli wyciągnął prawą rękę, żeby jej dotknąć, ale zobaczył czarne obwódki smaru za własnymi paznokciami i zatrzymał rękę w pół ruchu. Ty jesteś bez skazy.
Porucznik Corwery znalazł się na krawędzi jego pola widzenia, tak przecież blisko, a jednocześnie oddalony o tyle lat świetlnych od niego, oddzielony bezmiarem pulsującej, fluoryzującej jasności.
— Czy to jest pańska żona?
— A któż by to inny mógł być? — odparł Breton drętwo. — Kto inny?
W jakiś czas później dowiedział się, że Kate została ogłuszona, zgwałcona i zakłuta. Biegły w medycynie sądowej dodał, że nie jest w stanie ustalić kolejności, w jakiej dokonano tych trzech aktów. Przez kilka dni załatwiania bezsensownych formalności Breton tłumił w sobie skutecznie poczucie winy, zdawał sobie jednak przez cały czas sprawę, że jest bombą, której zapłon został już zapalony, że jego obecne życie to nanosekundy poprzedzające eksplozję ludzkiego szrapnela, jakim był ostatnio.
Kiedy wreszcie doszło do tej eksplozji, nazajutrz po pogrzebie Kate, przypominała wybuch oglądany na zwolnionej taśmie filmowej. Breton znajdował się właśnie w północnej dzielnicy miasta i szedł bez celu ulicą pełną starych ruder. Panował chłód i chociaż nie padał deszcz, chodniki były mokre. W pobliżu jednego z narożników znalazł czyste, nowe piórko i schylił się, żeby je podnieść. Było w paski perłowoszare i białe. Zgubione pewnie przez ptaka w pośpiesznym locie, przypominało mu, że Kate też nosiła ubranie, jakby to było jej naturalne upierzenie. Rozejrzał się za jakimś parapetem, żeby położyć na nim piórko, niby znalezioną rękawiczkę, i zobaczył mężczyznę w zniszczonych roboczych spodniach, uśmiechającego się do niego z bramy. Upuścił piórko, które wirując i migając upadło na brudny beton, i nakrył je nogą.
Następna jego świadoma czynność miała miejsce w pięć tygodni później: leżący w szpitalu Breton otworzył oczy.
Okresu poprzedzającego ten fakt nie można by nawet nazwać straconym z jego punktu widzenia, był on jednak tak zmącony i zniekształcony jak obraz oglądany przez mrożone szkło, cały czas bowiem Breton pił, znieczulając się czystym spirytusem i zawężając w ten sposób granice świadomości. Ale gdzieś w mgławicy tego zmieniającego się jak w kalejdoskopie świata zrodziła się myśl, która jego rozgorączkowanemu umysłowi wydała się genialnie prosta.
Policja mu powiedziała, że psychopatę, który popełnił morderstwo, bardzo trudno odnaleźć. W tym przypadku nadzieja jest szczególnie nikła. Jeżeli puszcza kobietę samą w nocy do parku, to czego się właściwie spodziewa? — dali mu do zrozumienia.
Breton stwierdził, że czuje się w ich towarzystwie nieswojo, i odkrył zdumiewającą rzecz, jeśli chodzi o mentalność policjantów, a mianowicie, że przestając tak wiele z kryminalistami przyjęli do wiadomości istnienie zupełnie odrębnego kodeksu moralnego. Nie akceptując go oczywiście, zaczęli go jednak do pewnego stopnia rozumieć, przez co igła ich własnego kompasu moralnego uległa lekkiemu odchyleniu. Nie chodzi oczywiście o kierunek, znając wielkość tego odchylenia, możemy w dalszym ciągu nastawić instrument właściwie, ale Breton czuł się wśród nich po prostu jak gracz, który nie zna reguł gry. Dlatego patrzyli na niego urażeni, kiedy ich pytał o wyniki śledztwa, i dlatego w pewnym momencie, dość wczesnym, ostatnich tygodni zdecydował się wprowadzić własne reguły.
Nie było świadka popełnionego na Kate morderstwa, a ponieważ nie istniał żaden motyw, dla którego on mógłby je popełnić, nic go w sensie fizycznym nie łączyło z tą zbrodnią. Ale, rozumował, są inne związki. On, Breton, w żaden sposób nie może wprawdzie znać zabójcy — ale zabójca musi znać jego. I lokalna prasa, i telewizja poświęciły sprawie dużo miejsca publikując jego zdjęcia. To niemożliwe, żeby morderca nie zainteresował się człowiekiem, któremu tak okrutnie zwichnął życie. Breton doszedł więc do przekonania, że gdyby zobaczył go na ulicy, w parku czy w barze, niewątpliwie poznałby go po oczach.
Miasto nie jest takie znów wielkie i przecież możliwe, że w ciągu całego swojego życia widział przelotnie każdego mieszkańca choć raz. Oczywiście musi chodzić po ulicach, ruszać się, pokazywać wszędzie tam, gdzie bywają ludzie, jednym słowem, odtworzyć szybko twarze wszystkich mieszkańców utrwalone w jego świadomości jak gdyby na taśmie, aż kiedyś, pewnego dnia, spojrzy w oczy jakiegoś człowieka i będzie wiedział. A kiedy to się stanie…
Błędny ognik nadziei migotał przez pięć tygodni, aż wreszcie skonał, zgaszony przez zatrucie alkoholowe i niedożywienie.
Breton otworzył oczy i po pewnej szczególnej jakości światła na suficie poznał, że musi być śnieg. Odczuwał dziwne ssanie w żołądku i zdrowe pragnienie gęstej domowej zupy. Usiadł na łóżku, rozejrzał się i stwierdził, że jest sam w pokoju, zupełnie bezosobowym, gdyby nie kilka ciemnoczerwonych róż. Poznał ulubione kwiaty swojej sekretarki, Hetty Calder, i odżyło niejasne wspomnienie jej brzydkiej końskiej twarzy pochylonej nad nim z troską. Breton uśmiechnął się przelotnie. Dawniej za każdym razem, jak się zalał, chudła niemal widocznie; ciekawe, jak zniosła jego zachowanie w ciągu ostatnich pięciu tygodni.
Głód dał o sobie znać jeszcze natarczywiej i Breton sięgnął do dzwonka.
W pięć dni później ta sama Hetty zawiozła go do domu jego własnym samochodem.
— Jack, posłuchaj — powiedziała doprowadzona do ostateczności — naprawdę powinieneś zamieszkać u nas jakiś czas. Będzie nam z Harrym bardzo miło, a skoro nie masz żadnej bliskiej rodziny…
— Dam sobie radę, Hetty — odparł. — Jeszcze raz dziękuję ci za zaproszenie, ale najwyższy czas, żebym wrócił do domu i jakoś się wreszcie pozbierał.
— Ale czy rzeczywiście dasz sobie radę? — Hetty prowadziła wspaniale po ulicach pokrytych bryją. Radziła sobie ze starym dużym samochodem nie gorzej niż mężczyzna, co chwila pociągając papierosa, z którego spadały na podłogę puszyste wałeczki popiołu. Jej blada twarz pociemniała ze zmartwienia.
— Naprawdę dam sobie świetnie radę — zapewnił ją z wdzięcznością. — Już przynajmniej mogę myśleć o Kate. Oczywiście, że jest to ogromnie bolesne, ale już się z tym jakoś pogodziłem. A przedtem nie mogłem. Trudno mi to wytłumaczyć, ale uważałem, że powinna istnieć jakaś oficjalna instytucja, rodzaj Departamentu Zgonów, do której mógłbym pójść i wyjaśnić, że zaszła pomyłka. Że Kate nie mogła zostać zabita. Bzdury gadam, Hetty.
Hetty spojrzała na niego kątem oka.
— Mówisz teraz po prostu jak człowiek, Jack. Nie ma w tym nic dziwnego.
— A jak mówię zwykle?
— Interesy szły zupełnie dobrze w ciągu ostatnich pięciu tygodni — odparła szorstko Hetty. — Trzeba będzie przyjąć więcej ludzi.
Zaczęła mu zdawać sprawę z nowych kontraktów i z postępów pomiarów będących w toku. Stopniowo Jack uświadamiał sobie, że nie interesuje go to tak, jak powinno. Urodzony majsterkowicz, bez wysiłku osiągnął pewne wykształcenie, ponieważ wydawało się to słuszne z ekonomicznego punktu widzenia, po czym zaczął pracować w firmie geologicznej, którą przejął po przejściu właściciela na emeryturę. Wszystko to było takie proste, takie nieuniknione, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób nie dające satysfakcji. Zawsze tak lubił majsterkować, oddając głos rękom, obdarzonym jak gdyby własną inteligencją, a teraz okazało się, że nie ma na to zupełnie czasu.
Breton skulił się w swoim płaszczu, patrząc ze smutkiem na czarne, mokre ulice przypominające kanały wyżłobione w zaspach brudnego śniegu. Kiedy samochód przyspieszył, białe, zwiewne kłębki zaczęły się zrywać do góry przed maską, uderzając bezgłośnie w przednią szybę, a następnie uciekając do tyłu, gdzie topniały i znikały. Usiłował skupić się na tym, co mówiła Hetty, ale z przerażeniem stwierdził, że w powietrzu przed nim pojawił się kolorowy migotliwy punkcik. Nie teraz, pomyślał przecierając oczy, ale migocąca jaskrawa drobina zaczęła się już powiększać. Nie upłynęła minuta, kiedy lśniąc wirowała niby nowiuteńka moneta, cały czas pośrodku pola widzenia prawego oka, niezależnie od tego, jak obrócił głowę.
— Byłam u ciebie dziś rano i włączyłam ogrzewanie — powiedziała Hetty. — Przynajmniej będziesz miał ciepło.
— Dzięki — wymamrotał. — Niepotrzebnie robisz sobie z mojego powodu tyle kłopotu.
Nieśmiałe migotanie stawało się coraz szybsze, blokując mu coraz bardziej pole widzenia i tworząc znajome wzory: ruchliwe tęczowe figury geometryczne, które maszerowały i przesuwały się, otwierając okna w nieznane wymiary. Nie teraz — modlił się w duchu — teraz nie chciałbym odbyć podróży. Te zaburzenia optyczne znał od dzieciństwa. Zdarzały mu się w odstępach trzymiesięcznych albo kilkudniowych — w zależności od nasilenia stresów psychicznych — zwykle poprzedzone uczuciem zadowolenia. Kiedy euforia mijała, pojawiały się migotliwe zygzaki w polu widzenia prawego oka, prowadzące do niewytłumaczalnych, przerażających podróży w przeszłość. Świadomość, że taka podróż trwa zaledwie ułamek sekundy czasu rzeczywistego i że musi to być jakiś figiel pamięci, nie przynosiła żadnej ulgi, ponieważ ponownie przeżywane sceny z reguły nie były przyjemne. Dotyczyły one fragmentów życia, o których by najchętniej zapomniał, momentów krytycznych. Nietrudno było zresztą zgadnąć, na który to koszmar przyjdzie akurat kolej.
Kiedy samochód zatrzymał się przed jego domem, Breton był już właściwie zupełnie ślepy na prawe oko; rozpościerała się przed nim piękna kolorowa zasłona — drżąca, tęczowa, pełna świetlistych figur geometrycznych — uniemożliwiająca mu właściwą ocenę odległości. Namówił Hetty, żeby nie wysiadała z samochodu, pomachał jej, kiedy oddalała się zaśnieżonym podjazdem, i zabrał się do otwierania drzwi frontowych. Znalazłszy się w środku poszedł szybko do jadalni i usiadł w głębokim fotelu. Migotanie osiągnęło właśnie szczyt, co oznaczało, że lada moment gwałtownie ustanie i zacznie się podróż Bóg jeden wie dokąd. Breton czekał. Pole widzenia prawego oka zaczęło się oczyszczać, siedział więc w napięciu i patrzył, jak pokój odpływa, odkształca się, nabierając dziwnych perspektyw. Ociężale, bezwolnie przekraczamy próg…
Kate oddalała się ulicą wzdłuż rzęsiście oświetlonych wystaw sklepowych. Otulona ciasno w srebrzysty szal, w zwiewnej sukni koktajlowej, z długimi nogami, które dzięki sandałom na szpilkach wydawały się jeszcze smuklejsze — wyglądała jak klasyczna filmowa dziwka gangstera. W silnym blasku bijącym od wystaw jej sylwetka zarysowała się w jego świadomości z ostrością klejnotu i wtedy Breton — czując, że coś jest nie w porządku — dostrzegł za nią na środku ulicy, dosłownie na pasach ruchu, tam gdzie nigdy nic nie rosło, trzy drzewa. Były to wiązy, niemal zupełnie ogołocone z liści, i coś w układzie ich nagich gałęzi napawało go wstrętem i niechęcią. Ponadto ich pnie, jak stwierdził, były niematerialne — reflektory samochodów prześwietlały je bowiem na wylot.
Ta kępa drzew budziła w nim lęk, a jednocześnie dziwnie go przyciągała.
I przez cały czas Kate oddalała się, a jednocześnie głos wewnętrzny mówił mu, że z takim wyglądem nie powinien jej puszczać nocą na miasto. Staczał więc tę samą walkę ze swoją dumą, aż w pewnym momencie odwrócił się i poszedł w przeciwnym kierunku, zobojętniały pod wpływem obrzydzenia do samego siebie, klnąc pod nosem…
Poczucie bolesnego bezmiaru, przesuwanie się płaszczyzn i paralaks, niewyobrażalne przemieszczenia, w których krzywizny czasoprzestrzeni oscylują pomiędzy negatywem a pozytywem, zaś nieskończoność zieje pośrodku — magiczna, zwodnicza, potężna…
Breton ujął mocno poręcze fotela i trzymał się ich kurczowo, aż do chwili, kiedy odgłos jego oddechu wtopił się w ciszę pokoju. Wtedy wstał, podszedł do kominka i nakręcił stary zegar w dębowej oprawie. Czuł w dłoni ciężki, chłodny klucz, chłodny i namacalny. Za oknami śnieg znów zaczął padać w małych, puszystych źdźbłach, a samochody na światłach jak duchy przemykały za drzewami. Dom był pełen cierpliwych brązowych cieni.
Breton poszedł do kuchni i podczas kiedy parzył kawę, jego umysł powoli budził się ze stanu uśpienia wywołanego podróżą w czasie. Następujący zwykle potem odpływ energii był kolejnym dobrze mu znanym objawem, który tym razem jednak przybrał znacznie ostrzejszą formę. Czekając, aż zagotuje się woda, Breton z opóźnieniem zdał sobie sprawę, że pod wieloma względami ta podróż była inna — chodziło przede wszystkim o element fantazji. Owe wiązy rosnące pośrodku Czternastej Ulicy zdziwiły go, ale nie tylko: w tym zaskoczeniu było coś więcej niż świadomość, że są tu zupełnie nie na miejscu; wydawały się mianowicie półprzeźroczyste, jak obraz rzucony na jakieś żywsze tło — a jednak strzępiasty luk ich koron był rzeczywisty. Już to gdzieś przedtem widział, i ten łuk coś znaczył — ale co?
Kiedy kawa zaczęła się filtrować, otworzył lodówkę i stwierdził, że nie ma tam mleka, ani śmietanki. Żołądek podjechał mu do gardła na samą myśl o czarnej kawie, ale poszukiwania w ogołoconej kuchni ujawniły fakt, że jedynym poza kawą płynem jest ocet w słoiku po piklach, gdzie, niby preparaty medyczne, pływały strzępy kopru. Breton nalał sobie czarnego napoju, nad którego powierzchnia wiły się płaskie, szare spirale pary, i wrócił do jadalni. Usiadł popijając kawę i usiłując skupić się na swoich sprawach osobistych, ale pokój zasnuł półmrok i Breton poczuł się zmęczony. Okazało się, że tygodniowe leczenie i odpoczynek to za mało, żeby wyrównać straty, jakie poniósł w czasie swojego długiego pijaństwa.
Obudził się kilka godzin później w zupełnej prawie ciemności. Przez okno sączyło się anemiczne liliowe światło latarni ulicznej, a na ścianie w głębi przesuwały się niepewnie cienie. Opanowując drżenie i przypływ rozczulenia nad sobą, Breton wyprostował się w fotelu zdecydowany wyjść na miasto, żeby coś zjeść. Kiedy wstawał, zauważył chwiejny cień gałęzi na martwej, szarej powierzchni ekranu telewizyjnego i przypomniał sobie, gdzie widział trzy wiązy.
Otóż w czasie wiadomości podawanych przez jedną z lokalnych stacji pokazywano fotografię miejsca, w którym znaleziono ciało Kate — dokładnie koło tych trzech wiązów.
Jedyny problem polegał na tym, że wiązy, które widział w swojej podróży, nie były nieruchome; ich jak gdyby narysowane czarną kreską gałęzie zmieniały położenie zgodnie z kaprysami nocnego wiatru. Były — Breton wzdragał się przed użyciem tego określenia — realne. Oznaczałoby to zatem zmianę jego stosunku do podróży; musiałby przyjąć, że jakaś część jego świadomości uznała za konieczne wierzyć, że faktycznie tego właśnie popołudnia widział Kate. Czy to możliwe, zastanawiał się na zimno, że jego samotna, obciążona poczuciem winy podświadomość, lekceważąc wszelkie prawa natury, odbyła podróż w przeszłość? Czyżby to odwieczne dążenie ludzkości do osiągnięcia niemożliwego, do powrotu w przeszłość w celu naprawienia popełnionych błędów, stanowiło psychiczną siłę napędową wszelkich jego dotychczasowych podróży? To by wyjaśniało fakt, że przeżywał w ten sposób ponownie jedynie momenty krytyczne swego życia, które z reguły miały jakieś tragiczne następstwa. Czy to możliwe, że on, Breton, jest niedoszłym podróżnikiem w czasie, unieruchomionym w teraźniejszości przez materialna powłokę cielesną, zdolnym jednak wysłać w przeszłość jakiś niematerialny element swojej osobowości? A jeśli, nie daj Boże, tak jest, to do śmierci będzie powracał do tej koszmarnej sceny z Kate. I te trzy wiązy, które znów zaczynają majaczyć…
Nie, muszę się stąd ruszyć, pomyślał, muszę iść na kolację do jakiejś hałaśliwej knajpy z szafą grającą, z obrusami w kratkę, z wielkimi ordynarnymi plastikowymi pomidorami na stolikach i normalnymi ludźmi kłócącymi się o rzeczy, o które normalni ludzie się zwykle kłócą. Pozapalał światła w całym domu, odświeżył się trochę, przebrał i właśnie wychodził, kiedy z lekka obdrapany samochód wjechał przez bramę i zbliżył się zaśnieżonym podjazdem. Otworzyły się drzwi obok kierowcy i wysiadła Hetty Calder. Z wyraźnym niesmakiem spojrzała na śnieg i mściwie strząsnęła na niego popiół z papierosa.
— Wychodzisz? Przyjechaliśmy z Harrym, żeby się dowiedzieć, czy nie potrzebujesz czegoś.
— Owszem. — Breton był zdumiony, jak wielką przyjemność sprawił mu widok jej tęgiej, odzianej w tweed figury. — Chciałbym was zaprosić na kolację. Będzie mi bardzo miło zjeść ją w waszym towarzystwie.
Usiadł z tyłu i krótko przywitał się z Harrym Calderem, łysiejącym molem książkowym około pięćdziesiątki. Obszerne tylne siedzenie zawalone torbami pełnymi sprawunków, szalikami i pismami przywróciło Bretonowi poczucie bezpieczeństwa wynikające ze znalezienia się w normalnym, zwykłym otoczeniu. Kiedy jechali przez miasto, oglądał przedświąteczne wystawy sklepowe, zwracając uwagę na najdrobniejsze szczegóły, tak żeby nie pozostało miejsca na myśl o Kate.
— Jak się teraz czujesz, Jack? — Hetty obejrzała się do tyłu na śmietnik, w którym królował Breton. — Nie wyglądałeś najlepiej, jak cię zostawiałam samego.
— Tak, rzeczywiście, czułem się wtedy nienadzwyczajnie, ale teraz jest już wszystko w porządku.
— A co ci było? — nalegała Hetty.
Breton zawahał się, po czym tytułem próby postanowił powiedzieć prawdę.
— Jeśli mam być szczery, miałem kłopoty ze wzrokiem. Przed prawym okiem latały mi jakieś takie kolorowe światełka.
Zupełnie nieoczekiwanie Harry Calder odwrócił się i cmoknął ze współczuciem.
— Tęczowe zygzaki, tak? Czuję, że następny.
— Następny? Co chcesz przez to powiedzieć, Harry?
— Bo ja też to mam. A potem zaczyna się ból — wyjaśnił Harry Calder. — To normalny objaw poprzedzający migrenę.
— Migrenę! — Breton poczuł, jak coś konwulsyjnie faluje w jego podświadomości. — Ale mnie nigdy nie boli głowa.
— Nie? To masz szczęście. Bo ze mną po tej paradzie kolorów dzieją się rzeczy straszne. Nie uwierzyłbyś.
— Nie wiedziałem, że istnieje jakiś związek pomiędzy tymi historiami a migreną — powiedział Breton. — Widocznie rzeczywiście muszę być szczęściarzem.
Nawet dla niego samego te słowa zabrzmiały nieprzekonywująco.
Wiara Bretona w możliwość odbywania podróży w czasie rodziła się w bólach przez wiele miesięcy.
Wrócił wprawdzie do pracy, ale nie był w stanie rozwiązać najprostszych problemów typu administracyjnego, nie mówiąc już o podejmowaniu decyzji merytorycznych. Z pomocą więc trzech inżynierów Hetty prowadziła biuro w sposób zbliżony przynajmniej do normalnego. Początkowo Breton siadywał godzinami przy biurku wpatrując się w pozbawione dla niego wszelkiego sensu rysunki, niezdolny myśleć o niczym innym poza Kate i rolą, jaką odegrał w jej śmierci. Chwilami próbował nawet pisać wiersze, aby wysublimować swój stosunek do Kate i nadać mu mniej osobisty charakter. Obfite zimowe śniegi spowiły Montane w całun ciszy i Breton patrzył, jak otula on szeregi zaparkowanych przed budynkiem samochodów. Cisza zdawała się ogarniać jego własne ciało do tego stopnia, że niemal słyszał działanie jego mechanizmu, krążenie soków żywotnych, przenikanie powietrza do płuc, nieustanne nasiąkanie tętnic kroplistym deszczem cholesterolu…
I mniej więcej co sześć-siedem dni dokonywał podróży w czasie — zawsze kończących się tamtą sceną z Kate. To wiązy były tak przezroczyste, jak gdyby w ogóle nie istniały, to znowu wznosiły się, czarne i namacalne, stwarzając złudzenie, że gdyby nie silne oślepiające światło bijące od wystaw sklepowych i reflektorów samochodowych, mógłby zobaczyć u ich stóp dwie poruszające się postacie.
W miarę stopniowego uniezależniania się od świata zewnętrznego Breton coraz intensywniej odczuwał zjawiska, w których rozpoznawał objawy poprzedzające podróż w czasie. Najpierw doznawał wzmożonego pobudzenia nerwowego, które kończyło się gwałtownym stanem euforycznym, co przynajmniej pozornie uwalniało go od uczucia rozpaczy, wkrótce zaś potem następowały pierwsze zaburzenia wzroku, początkowo nieznaczne migotanie, rozciągające się stopniowo na całe pole widzenia prawego oka. Kiedy to zjawisko zaczynało ustępować, dochodziło do przesunięcia rzeczywistości i — Breton cofał się w przeszłość.
Odkrycie, że zaburzenia wizualne zdarzają się i innym, zdumiało Bretona, który w dzieciństwie próbował opisywać te zjawiska kolegom i nie znalazł u nich żadnego zrozumienia. Nawet rodzice przejawiali jedynie pobłażliwe, zaprawione ironią zainteresowanie i Breton nigdy nie zdołał ich przekonać, że nie są to plamy wywołane patrzeniem w ostre światło. Nauczył się w ogóle nie mówić o swoich podróżach w czasie ani o niczym, co było z nimi związane, i doszedł do przekonania, że jest to zjawisko unikalne, właściwe tylko jemu, Jackowi Bretonowi. Ale przypadkowa rozmowa z Harrym Calderem zmieniła jego pogląd na sprawę, a zainteresowanie, jakie w nim obudziła, stanowiło jedyny jasny punkt w gorzkiej, ponurej rzeczywistości.
Breton zaczął spędzać popołudnia w bibliotece publicznej, uświadamiając sobie, że dojrzewa w nim pomysł, przy którym poprzednie fantazjowanie na temat mordercy Kate było tylko szkicem roboczym; mimo to jednak nie byt w stanie zignorować natarczywości, z jaką wdzierał się on w jego świadomość. Przeczytał skąpą literaturę na temat migreny, potem przeszedł do ogólniejszych dzieł medycznych, biografii znanych ludzi cierpiących na migrenę, wreszcie przestudiował wszystko, co podsunęła mu intuicja jako pożyteczne w osiągnięciu celu, do którego dążył. Nigdy dotychczas nie kojarząc sobie swojego przypadku z migreną, odnosił niejasne wrażenie, że to stosunkowo świeże skutki stresów wysoko rozwiniętej cywilizacji. Tymczasem na podstawie lektur dowiedział się, że już w starożytności migrena była znana, między innymi Grekom, którzy nazywali ją hemicranią, połowicznym bólem głowy. W znacznej większości przypadków po zaburzeniach wzroku następował silny ból głowy obejmujący tylko połowę czaszki, a następnie mdłości. Byli ludzie, którym udawało się. uniknąć jednego z tych dwóch symptomów, a nawet istniała nieliczna grupa takich, których omijały oba. Ten ostatni przypadek nazwano hemicrania sine dolore. Najbardziej w tym wszystkim intrygowała Bretona zadziwiająca dokładność, z jaką jego własne zaburzenia wizualne bywały opisywane przez innych ludzi w innych czasach. Terminy medyczne, jakimi je określano, były różne — teichopsja, tańczące mroczki w polu widzenia — ale Bretonowi najtrafniejsze wydawało się określenie „zygzaki”. Po raz pierwszy sformułowania tego użył osiemnastowieczny lekarz, John Fothergill, który napisał: „…szczególny rodzaj migotania przed oczyma, przedmioty szybko zmieniające swoje położenie otoczone przez świetliste linie łamane przypominające zygzaki”.
Fothergill kładł to na karb spożywania na śniadanie nadmiernych ilości grzanek z masłem. Wyjaśnienie to wydało się Bretonowi równie mało warte, jak najnowocześniejsze teorie mówiące niejasno o chwilowych podrażnieniach mózgowych ośrodków wzroku. Pewnego pochmurnego popołudnia, kiedy skupiony siedział w starym budynku wśród innych czytelników, w pewnym momencie, przewracając kartki jakiegoś nieznanego pisma poświęconego zagadnieniom zdrowia, z najwyższym zaskoczeniem zauważył bardzo dokładne rysunki nie zygzaków jednak — temu nie sprostałby żaden artysta — tylko czarnej gwiazdy, jaka czasami pojawia się w ich miejsce.
Jeden z rysunków został wykonany przez francuskiego filozofa, Blaise’a Pascala, drugi zaś pochodził aż z dwunastego wieku i stanowił dzieło przeoryszy, Hildegardy z Blngen.
„Widziałam wielką gwiazdę — pisała przeorysza — wspaniałą i piękną, która wśród nieprzebranego krocią spadających iskier podążała na południe… nagle wszystko to zniknęło zamieniając się w czarne węgle, ciśnięte w przepaść, gdzie nic już nie mogłam dojrzeć”.
Breton szybko zaczął czytać dalej, ale jak we wszelkich tego rodzaju zapisach, nie było żadnej wzmianki o następującej potem wizji przeszłości. Przynajmniej pod tym jednym względem, wydawało się, jego doznania miały rzeczywiście charakter unikalny.
W rok później Breton pedantycznie zapisał w swoim notatniku:
„Teraz bardziej niż kiedykolwiek skłaniam się ku teorii, że wszyscy cierpiący na migrenę to niedoszli podróżnicy w czasie. Siłą napędową jest pragnienie powrotu do przeszłości częściowo dlatego, żeby raz jeszcze przeżyć momenty wielkiego szczęścia, ale przede wszystkim, aby naprawić błędy, które, jak widać z perspektywy czasu, miały zgubny wpływ na bieg wypadków.
Przed śmiercią Kate stanowiłem wypadek dość nietypowy: niewiele mi brakowało, bym mógł odbywać podróże w czasie bez jakiejkolwiek poważniejszej motywacji; po prostu na skutek przypadkowego stanu, w jakim znalazł się akurat mój system nerwowy. Zakłócenia wzroku mogą być spowodowane okresowymi zaburzeniami siatkówki, która jest bądź co bądź przedłużeniem mózgu, a tym samym narządem zmysłu najściślej powiązanym z centralnym systemem nerwowym.
Od czasu śmierci Kate mój potencjał sił działających wstecz osiągnął nienormalnie wysoki poziom, czego wynikiem były częste podróże. Pomijając problem zbudowania filozoficznej konstrukcji obejmującej fizyczne Implikacje zjawiska, pozostaje jeszcze sprawa zastosowania teorii w praktyce. Ergotamina, methysergid, diuretyki — wszystkie te środki mają na celu złagodzenie dolegliwości wywołanych migreną, ale przecież nie o migrenę mi chodzi…”
I w pięć lat później:
„Dziś przyszedł comiesięczny czek od Hetty. Opiewa na większą sumę niż zwykle, co mi umożliwi uregulowanie moich rachunków z Towarzystwem Naukowym z Clermont — wielka dla mnie ulga. Nie chciałbym na tym etapie zawieść ich zaufania, chociaż mam jeszcze przecież w rezerwie dom, którego wartość ostatnio znacznie wzrosła. (Cóż to był za wspaniały pomysł, żeby formalne kierownictwo przedsiębiorstwa powierzyć Hetty i temu nowemu facetowi, Tougherowi. Jedynym moim zmartwieniem jest narzucające mi się coraz silniej podejrzenie, że Hetty czasami dokłada do mnie z własnej kieszeni).
Dziś wielki dzień. Moja praca ostatecznie przeszła ze stadium wstępnych poszukiwań w stadium konstruktywnego eksperymentu. Mógłbym je osiągnąć znacznie wcześniej, gdyby nie pewne fałszywe posunięcia. Wszystkie one zostały mi zasugerowane przez doktora Gameta z zakładu migreny kliniki, ale na szczęście jestem na najlepszej drodze do zerwania z nimi stosunków. Objawy prodromalne, zaburzenia ukrwienia mózgu, reakcja na różne leki, przemiana aminokwasów — to wszystko bzdury. (Przynajmniej jeśli chodzi o moją pracę. A zresztą jestem niesprawiedliwy wobec Gameta).
I pomyśleć, że mój wielki przełom nastąpił dzięki użyciu wadliwie zaprojektowanego śrubokręta!
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby wyciągnąć płyn z wielkiego bąbla, jaki mi się zrobił na prawej dłoni, chyba tylko to, że ostatnio wiele myślałem o tym, żeby bólu spowodowanego migreną użyć jako mechanizmu napędowego służącego zwielokrotnieniu impulsów chronomobilnych. Prowadzone w klinice badania wykazały, że u ludzi, których przypadku niestety nie można zakwalifikować jako hemicrania sine dolore, w czasie ataku migreny w okolicy tętnic głowy wydzielają się substancje zwane kininami.
Płyn zawarty w pęcherzach sam nie powoduje bólu, udało mi się jednak dowieść, że w zetknięciu ze szkłem produkuje kininy; ponownie wprowadzony do pęcherza wywołuje ból ponad wszelką wątpliwość. Kiedy więc podczas pierwszych zaburzeń wzroku, zwiastujących moje ostatnie trzy podróże w czasie, wstrzyknąłem sobie kininę, doznałem prawdziwej migreny i po raz pierwszy słyszałem, jak te trzy wiązy szumią na wietrze!
Ten etap mojej pracy został już zakończony i obecnie stanąłem przed problemem czasowego przemieszczenia stosunkowo pokaźnej masy, czyli mojego własnego ciała. Do tego celu będzie konieczne znaczne wzmocnienie impulsów nerwowych i mam niejasne przeczucie, że muszę poszukać jakiejś luki w prawie Kirchoffa.
Mimo to jestem dobrej myśli. Muszę się jednak uspokoić, żeby nie wywołać podróży w czasie. Podniecenie jest znanym czynnikiem wyzwalającym ataki migreny. Zanotowałem sobie gdzieś komentarz pewnego francuskiego patrioty, doktora Edwarda Liveinga, który w roku 1873 powiedział: Wiemy wszyscy, że nie każdy może sobie pozwolić na bezkarne uczestniczenie w pewnych uroczystościach, gdzie chwałę Francji celebruje się z wielkim szumem…”
I znów po dalszych trzech latach:
„Podważenie prawa Kirchoffa okazało się łatwiejsze, niż sobie wyobrażałem — założenie istnienia czwartego wymiaru rozwiązuje tak wiele problemów — nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak wielkich nakładów finansowych będzie to wymagało. Sprzedaż domu wraz z urządzeniem pokryła tylko nieznaczną część moich potrzeb. Na szczęście udało mi się wyperswadować Hetty i Carlowi Tougherowi, żeby zawartą z nimi na osiem lat umowę unieważnić i po prostu sprzedać im firmę. Martwią się o mnie bardzo, szczególnie Hetty, ale chyba zdołałem ich przekonać, że jestem przy zdrowych zmysłach i w dobrej kondycji fizycznej. Nawiasem mówiąc, Hetty postarzała się wyraźnie i za dużo pali.
Kate, najdroższa, ostatni już raz zwracam się do ciebie za pośrednictwem tego notatnika. Zbliża się chwila, kiedy będziemy mogli razem przewracać jego kartki. Do zobaczenia więc, kochanie, do zobaczenia…”
Bpstort poczekał do zmroku i dopiero potem poszedł do parku.
Zatrzymał starego Buicka kilkaset jardów od wejścia przy Pięćdziesiątej Alei i przez parę minut sprawdzał, czy sprzęt jest w porządku. A więc najpierw kapelusz. Leżał sobie na tylnym siedzeniu, nie różniąc się niczym od pierwszego lepszego lekko podniszczonego kapelusza, tyle tylko, że spod jego ronda błyskało tu i ówdzie pomarańczowe światło. Breton sięgnął po kapelusz, nasadził go sobie starannie na głowę, a następnie połączył przewody zwisające spod taśmy wewnętrznej z przewodami wystającymi mu zza kołnierza koszuli. Kiedy się już z tym uporał, podniósł do góry kołnierz nieprzemakalnego płaszcza i na próbę poruszył rękami i nogami. Sieć przewodów przylepiona do całego ciała ciągnęła boleśnie za skórę, ale przynajmniej miał całkowitą swobodę ruchów.
Teraz z kolei zajął się sztucerem. Kiedy zabierał z domu swoje rzeczy osobiste, znalazł go w szafce w suterenie, pokryty grubą warstwą kurzu, i zabrał do świeżo wynajętego mieszkania na stronie wschodniej. Sprawdzając, czy broń jest sprawna, stwierdził, że na skutek jakiegoś dawno zapomnianego wypadku ma skrzywioną iglicę, i dał sztucer do naprawy. Jego smukła sylwetka została teraz oszpecona przez wybrzuszenie noktowizora, który Breton kazał założyć, żeby móc się posługiwać bronią w ciemności. Załadował magazynek chłodnymi, mosiężnymi nabojami, które wyjął z kieszeni, i włożył do sztucera. Niewykluczone, że będzie miał nie więcej niż dwie sekundy na to, żeby wycelować i wypalić, nie mógł więc sobie pozwolić na najmniejszą choćby stratę cennego czasu.
Przez kilka minut siedział bez ruchu czekając, aż najbliższa okolica się wyludni. Ostatnią podróż odbył mniej więcej tydzień temu i czuł, że pora jest odpowiednia. Wszystkie żyły tętniły mu z podniecenia, co stanowiło podstawowy czynnik wyzwalający atak migreny — a elektryczne impulsy w jego mózgu były szybsze od normalnych, wywołując stan pełnego napięcia uniesienia. Niemal psychodeliczna zmiana w doznaniach, tak dobrze znana cierpiącym na migrenę jako symptom nadchodzącego ataku, oddziaływała na jego świadomość otaczając wszystkie codzienne przedmioty zatrutą aurą groźnej nieuchronności, ponurego niebezpieczeństwa. Kiedy tylko ulica opustoszała, Breton wysiadł z samochodu, wyciągnął sztucer, otulił go szczelnie płaszczem nieprzemakalnym i ujął przez kieszeń. Powiewy nocnego wiatru uderzały w niego ze wszystkich stron, obmacując go jak palce ślepca, kiedy szedł niepewnie z ukrytym ciężarem.
W momencie gdy podchodził do wejścia od strony Pięćdziesiątej Alei, zaczęły się pierwsze zaburzenia wzroku. Nieśmiałe migotanie rozszerzało się coraz bardziej na pole widzenia prawego oka, roztaczając feerię tęczowych barw. Bretonowi przypominało to rojące się kłębowisko żuków wodnych, w których lśniących brązowych pokrywach rozszczepia się światło słoneczne. Był zadowolony, że to nie spadająca czarna gwiazda; zygzaki formowały się dłużej, stwarzając jakąś rezerwę czasu.
Wszedł do parku, kierując się ku centrum ścieżkami, na których szeleściły metalicznie zeschłe liście. Nieliczni ludzie, głównie pary, siedzieli na ławkach w pobliżu oświetlonych ścieżek, ale Breton skręcił w bok ku rozległemu trawnikowi pośrodku, gdzie w ciągu kilku sekund wchłonęła go dyskretna ciemność. Wyjął spod płaszcza broń i niepewnie uniósł ją do twarzy, żeby skontrolować noktowizor, ale prawe oko miał oślepione przez kawalkadę przesuwających się przed nim kolorowych zygzaków, uświadomił więc sobie, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko zaufać uprzedniemu nastawieniu. Ruchliwa barwna zasłona osiągała właśnie maksymalne rozmiary, kiedy znalazł trzy wiązy.
Zbliżył się na odległość trzydziestu jardów do wyznaczonego drzewami trójkąta, przełożył lewe ramię przez szeroki skórzany pas broni i przyklęknął na jedno kolano przyjmując klasyczną pozycję strzelca. Podmokły grunt odciskał na jego nodze chłodny, wilgotny owal. Musiałem chyba oszaleć, pomyślał uświadamiając sobie, że w kółko powtarza szeptem imię Kate. Dotknął brzegu kapelusza, dobywając z niego niski brzęczący dźwięk, którego źródłem były wysoko wydajne baterie umieszczone w różnych punktach jego ciała. W tym samym momencie podłączony do obwodu i zaszyty pod skórą pistolet wystrzelił porcję kininy do wygolonego miejsca ponad prawą skronią. Breton poczuł lodowate ukłucie, a następnie potworny ból i jego powolne rozprzestrzenianie się w miarę jak środek chemiczny rozchodził się po tętnicach mózgu. Zauważył, zupełnie abstrakcyjnie, że w pobliżu nie ma ludzi, że jego usilne zabiegi, by w najmniejszym nawet stopniu nie zwrócić na siebie uwagi, okazały się zupełnie zbyteczne. W pewnym momencie tęczowa świetlista zasłona zaczęła się gwałtownie kurczyć. Tak, nadszedł czas. — Kate! — wykrzyknął. — Kate!
Zbliżała się niepewnie w ciemności, a jej bladoniebieska suknia i srebrzysty szal świeciły, jak gdyby nafosforyzowane. Spod strzępiastego luku wiązów wysunął się czarny kształt skrzecząc jak ohydny drapieżny ptak. Z uniesionymi do góry rękami zwarł się z Kate, którą wstrząsnął szloch przerażenia. Breton wycelował w czarną sylwetkę, ale jego palec zawahał się na spuście. Ciała tych dwojga były tak ciasno splecione, że przecież kula mogła przeszyć oboje — i co wtedy? Uniósł odrobinę lewe ramię i kiedy na moment środek celownika znalazł się na głowie mężczyzny, instynktownie wypalił. Sztucer kopnął go w ramię, a ciemna głowa przestała być głową…
Breton leżał przez dłuższy czas z twarzą wtuloną w mikrokosmos poprzerastanych trawą korzeni drzew. Czuł pod lewą ręką ciepło rozgrzanej od tego jedynego strzału lufy, czuł, jak stygnie, i przez cały czas nie był w stanie się ruszyć. Ogarnęło go wyczerpanie tak obezwładniające, że doprowadzenie do końca bodaj myśli wymagało nadludzkiego wysiłku. Ciekawe, jak długo tutaj leżę? — zastanawiał się. Lęk, że ktoś nadejdzie i go tu znajdzie, nie dawał mu spokoju, stopniowo przeradzając się w panikę, ale Breton czuł się tak, jakby był uwięziony w martwym ciele.
Jego umysł też zachowywał się zupełnie inaczej. Ustąpiło napięcie, nagromadzona energia doznała rozładowania w niesamowitym psychicznym orgazmie podróży. Wielkiej podróży. Dokonałem tego wreszcie, pomyślał z satysfakcją: osiem lat nieustannej pracy zaowocowało chwilą sukcesu. Zatrzymałem nieubłagany bieg czasu i…
Kat!
Nagła świadomość tego, co się stało, podziałała na niego jak szok: Breton poruszył się mimo woli i wyprostował ręce. Proces wstawania był długi; najpierw siłą ramion oderwał ciało od ziemi, następnie oparł się mocno na piętach i dopiero na koniec zmusił oporne nogi, by wzięły na siebie cały ciężar. Zdjął z ramienia broń, schował ją pod płaszcz i zaczął się oddalać. W pobliżu wiązów nie było nikogo, ale nie zdziwiło go to specjalnie. Mężczyznę, którego zabił, znaleziono i zabrano osiem lat temu, a Kate z pewnością była w domu. Miejsce kobiety jest w domu, pomyślał idiotycznie i zaczął biec zataczając się groteskowo, ponieważ nogi odmawiały mu posłuszeństwa. To nieprzytomne uniesienie trwało aż do momentu, kiedy zbliżył się do wejścia, zobaczył dwie mleczne kule wsparte na bliźniaczych słupach i zaczął myśleć.
Nagle jakiś głos szepnął mu: „Jeżeli Kate jest w domu, to co ty robisz tu w parku z bronią?”
„Jeżeli Kate żyje, to jak możesz pamiętać jej pogrzeb?”
Nieco później Breton, korzystając ze stanu pełnej poczytalności, przejechał koło swojego domu. Nowi właściciele jeszcze się nie wprowadzili i tabliczka z napisem „Na sprzedaż” tkwiła w dalszym ciągu w ogrodzie, odbijając zabłąkane promienie światła latarni ulicznych. Breton zapragnął nagle wejść do domu i upewnić się, ale zamiast tego nacisnął mocno pedał gazu. Stary Buick zawahał się przez moment, a następnie pomknął cichą ulicą. We wszystkich innych domach było widno.
Breton podjechał do baru w północnej części miasta, położonego już właściwie na skraju prerii, gdzie wiechcie chwastów ocierały się o drzwi jak wygłodniałe psiska. Usadowiwszy się przy długim barze zamówił whisky, pierwszą od czasu tamtego koszmarnego pijaństwa sprzed ośmiu dni, i zapatrzył się w jej bursztynową głębię. Jak mógł nie odgadnąć tego, co nieuchronne? Dlaczego jego umysł kroczył tak daleko swoją samotną drogą, by cofnąć się przed ostatnim, jakże oczywistym wnioskiem?
Wróci w czasie aż do tamtego momentu, kiedy zastrzelił tego człowieka — ale przecież nie zmieni to rzeczywistości, w której Kate poniosła śmierć. Breton umoczył palec w whisky i na gładkiej plastikowej powierzchni baru nakreślił prostą linię. Wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym dorysował odgałęzienie. Jeżeli pierwsza linia reprezentowała jego strumień czasu, ten, w którym nic się nie zmieniło, to wobec tego te kilka sekund, wyrwane z przeszłości, potoczyło się innym torem. Kiedy minął krótki moment zabijania, wrócił do teraźniejszości w swoim własnym strumieniu czasu. Zamiast przywrócić w nim Kate życie, zapobiegł jej śmierci w tym drugim.
Breton znów łyknął whisky usiłując oswoić się z myślą, że Kate gdzieś żyje. Spojrzał na zegarek. Była prawie północ. Kate może jest już w łóżku albo pije ostatnią filiżankę kawy ze swoim mężem — drugim Jackiem Bretonem. Ponieważ podróż Bretona w przeszłość, ustanawiając nowy strumień czasu, stworzyła inny wszechświat, w którym istniał duplikat Jacka Bretona. Ten inny wszechświat musi mieć swoje miasta, lądy i oceany, planety, gwiazdy i uciekające galaktyki, ale żadna z tych rzeczy nie ma najmniejszego znaczenia wobec faktu, że obdarzył Kate innym życiem, które miała dzielić z innym mężczyzną. Oczywiście błędem byłoby twierdzić, że ten mężczyzna to on sam, ponieważ człowiek stanowi sumę pewnych określonych doświadczeń, a przecież tamten drugi Breton nie patrzył na martwą twarz Kate, nie doznawał wyrzutów sumienia i nie poświęcił ośmiu lat życia obsesyjnym wysiłkom zmierzającym do przywrócenia Kate Breton.
Rozgałęziona linia, którą narysował, biegła dalej, kończąc się aż gdzieś poza barem. Breton wpatrywał się w nią ponuro. Miał uczucie, że wyczerpał coś, co w nim tkwiło, że już nigdy nie będzie w stanie zmobilizować tej wielkiej siły, która rzuciła go wstecz pokonując bariery czasu. Ale gdyby tak…
Ponownie zmoczył palec i postawił kropkę na linii reprezentującej główny strumień czasu, zaznaczając w ten sposób teraźniejszość, a następnie równolegle umieścił bliźniaczy punkt na odgałęzieniu linii. Po chwili namysłu połączył oba punkty grubą kreską. Nagle zrozumiał, dlaczego głęboko ukryta, ale czujna część jego świadomości, rządząca tym! sprawami, pozwoliła mu posuwać się drogą obraną przed ośmiu laty. Rzucił wyzwanie czasowi, aby powołać do życia inną Kate, co było znacznie trudniejszym zadaniem niż to, które miał jeszcze przed sobą. Bo teraz wystarczyłoby już tylko po nią sięgnąć.