VII

Jake Larmour patrzył znużony przez półokrągłą szybę swojego łazika na płaską, monotonną powierzchnię Księżyca. Silnik pojazdu pracował cały czas na najwyższych obrotach, ale zachodni brzeg Morza Spokoju, ku któremu zmierzał już od dwóch godzin, wydawał się równie odległy jak na początku. Od czasu do czasu Jake ziewał szeroko albo pogwizdywał cienko smutną melodyjkę. Był znudzony.

W Pine Ridge, w Wisconsin, perspektywa pracy w obsłudze radarowej Księżyca wydawała się niesłychanie frapująca i ciekawa. Teraz, po trzech miesiącach patrolowania stacji przekaźnikowych, osiągnął stan, w którym zaczął wykreślać dni w specjalnie do tego celu sporządzonym kalendarzu. Wiedział, że Księżyc jest wymarły, nie przewidział jednak, że tak źle zniesie kompletny brak życia.

Gdyby tylko, pomyślał już po raz tysiączny w czasie tej podróży, gdyby tylko coś się poruszyło.

Odchylił się do tyłu, ziewając szczególnie szeroko i wyciągając ramiona, tak jak mu na to pozwalały skromne rozmiary kabiny łazika, kiedy nagle coś mignęło i zaraz potem znikło na powierzchni krateru znajdującego się jakieś sto jardów przed nim. Instynktownie nacisnął hamulec i pojazd zatrzymał się z piskiem. Larmour wyprostował się w fotelu, badając wzrokiem rozciągający się przed nim teren i zastanawiając się, czy aby wyobraźnia nie płata mu figla. Upłynęło kilka nieznośnie długich sekund, podczas których krajobraz księżycowy pozostawał w błogim spokoju. Larmour miał już ruszyć, kiedy znów mu coś mignęło na lewo, ale trochę bliżej.

Nerwowo przełknął ślinę. Tym razem jego wzrok szybciej pochwycił ruch: puszysty, szary przedmiot, mniej więcej wielkości piłki futbolowej, który na moment wyskoczył ponad powierzchnię Księżyca, by natychmiast z powrotem się schować. To zjawisko powtórzyło się mniej więcej trzykrotnie, za każdym razem w innym miejscu.

— Do diabła — powiedział Larmour głośno. — Jeżeli okaże się, że odkryłem księżycowe susły, stanę się sławny.

Drżąc lekko sięgnął do wyłącznika radia, ale w tej samej chwili uświadomił sobie, że od Bazy Trzeciej dzieli go zbyt znaczna wypukłość księżycowej powierzchni, żeby mógł nawiązać z nią kontakt. Przed szybą łazika puszysta kula wychyliła się bezczelnie i zniknęła. Larmour wahał się zaledwie sekundę, po czym szybko odłączył rurę odprowadzającą, zahermetyzował skafander ciśnieniowy i poczynił niezbędne przygotowania do wyjścia z pojazdu księżycowego. W kilka minut później, z trudem opanowując poczucie nierealności, wysiadł z łazika i zaczął niepewnie zbliżać się do miejsca, gdzie po raz ostatni dostrzegł ruch. Idąc, cały czas wypatrywał czegoś w rodzaju jam susłów, ale odwieczna warstwa pyłu księżycowego była idealnie gładka, poza bezładnymi śladami jego własnych stóp.

Nagle kilka puszystych kulek wyskoczyło w promieniu pięćdziesięciu kroków. Z zapartym tchem, przywołując na pomoc całą przytomność umysłu, trwał ze wzrokiem utkwionym w najbliższą. Następnie podszedł do tego miejsca niewprawnym krokiem, w warunkach niskiej grawitacji, i zmarszczył swoje rude brwi stwierdzając brak jakiegokolwiek dołka, który mógłby pomieścić tajemnicze zjawisko.

Ukląkł, żeby zmienić kierunek promieni świetlnych odbijających się od powierzchni Księżyca, i wtedy dostrzegł przypominające talerz zagłębienie z maleńkim dołeczkiem pośrodku. Coraz bardziej zaintrygowany, delikatnie odgarnął rękami pył, odsłaniając znajdujące się na głębokości trzech cali skalne podłoże. Ukazała się równiutka okrągła dziurka o średnicy około cala, jak gdyby wyborowana świdrem. Larmour wsadził do niej palec, ale natychmiast go wyszarpnął, ponieważ gorąco przeniknęło nawet przez rękawiczkę. Skała dokoła była rozgrzana dosłownie do czerwoności.

Larmour siedział przykucnięty i z niepokojem wpatrywał się w czarny otwór. Bezskutecznie łamał sobie głowę nad rozwiązaniem tego problemu, kiedy w odległości zaledwie kilku stóp wyskoczyła błyskawicznie kolejna szara kulka. Tym razem poczuł wstrząsy podziemne, które nagle podsunęły mu odpowiedź na pytanie — i to jakżeż ponurą! Otóż na Księżycu, gdzie brak powietrza, w którym kurz mógłby wisieć rozpylony na drobne cząsteczki, przybiera on formę małego zwartego ciała stałego, które opada na ziemię szybciej, niż nadąża wzrok. A jedyną siłą, wyłączając ludzką, która mogłaby poderwać z ziemi taką chmurkę, było uderzenie meteora!

Czyli że Larmour opuścił bezpieczne schronienie łazika, by spacerować bez żadnej osłony w ulewie meteorów nie znanej dotychczas intensywności, wśród pocisków wystrzelonych miliardy lat temu. Łamiąc ręce nad własną głupotą i brakiem doświadczenia podniósł się i w pneumatycznych podskokach pobiegł do czekającego pojazdu.

Przestarzały czterosilnikowy samolot mozolnie sunął po nocnym niebie północnej Grenlandii. Wewnątrz jego walcowatego, warczącego brzucha Denis Soderman troskliwie czuwał nad swoją aparaturą, od czasu do czasu kręcąc gałkami i utrzymując dalekosiężne elektroniczne zmysły maszyny wyostrzone do najwyższego stopnia. Pracował z nonszalancką sprawnością człowieka przekonanego, że jego praca jest pożyteczna, ale w gruncie rzeczy stworzonego do celów wyższych.

W pewnej odległości przed Sodermanem starszy od niego doktor Cosgrove siedział przy prowizorycznym biurku przesuwając w palcach szarą papierową taśmę, jak krawiec mierzący materiał. W niezdrowym świetle wiszącej nad nim świetlówki jego młoda jeszcze twarz robiła wrażenie starej i zmęczonej.

— Nie musimy wcale czekać, aż nam komputer przetworzy ten zestaw danych, Denis — powiedział Cosgrove. — Strumień cząsteczek wyrzucany przez słońce jest wyraźnie powyżej normy. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z takimi wynikami, nawet w czasie występowania plam na słońcu. Pasy Von Allena nasiąkły tym świństwem jak gąbka, a wobec doniesień o wahaniach stałej słonecznej, jakie otrzymaliśmy dzisiaj z Instytutu Techniki Massachusetts, wygląda na to, że…

Denis Soderman przestał słuchać. Doprowadził do perfekcji sztukę wyłączania się i niesłyszenia monotonnego głosu starszego kolegi, ale tym razem było to więcej niż działanie mechanizmu samoobrony przed skutkami nieokiełznanej pedanterii. Coś dziwnego stało się z samolotem. Siedząc daleko za jego środkiem ciężkości Soderman doznawał leciutkiego, mdlącego, jak gdyby spiralnego ruchu. Trwało to nie dłużej niż pół sekundy, ale Soderman był bardzo utalentowanym pilotem-amatorem i fakt, że stu-tonowy samolot zaczyna wymachiwać ogonem jak łosoś, zaniepokoił go nie na żarty. Rozpostarł siatkę swoich elektronicznych zmysłów najszerzej jak mógł. Przez kilka sekund nie odczuwał nic poza doznaniami typowymi dla normalnego lotu, po czym historia się powtórzyła: błyskawiczne uniesienie i skręt, pod którego wpływem doznał skurczu żołądka z przerażenia.

— Tam z przodu mają jakieś kłopoty — powiedział. — Nie podoba mi się to, co ten stary gruchot wyprawia.

Cosgrove spojrzał znad swoich perforowanych taśm.

— Ja nic nie zauważyłem. — W jego głosie wyczuwało się naganę pod adresem Sodermana za niedostateczne skoncentrowanie się na wykonywanej pracy.

— Doktorze, ja jestem daleko w ogonie i przecież czuję.

Przerwał, ponieważ samolot nagle przechylił się na bok, zadygotał, wyrównał, a następnie złowrogo zamilkł, wysiadły mu bowiem jednocześnie wszystkie cztery silniki. Soderman, którego wyrzuciło z fotela i cisnęło o instrumenty, pozbierał się jakoś i pobiegł do przodu mijając po drodze doktora Cosgrove’a. Przejście między siedzeniami stanowiło równię pochyłą, co świadczyło o tym, że samolot leci nosem w dół. Szary na twarzy drugi oficer zderzył się z nim w drzwiach do kabiny pilota.

— Szybko do ogona i oprzyjcie się o ubikację! Lecimy w dół! — Oficer nie usiłował nawet ukryć paniki brzmiącej wyraźnie w jego głosie.

— Lecimy w dół?! — krzyknął Soderman. — Niby gdzie w dół? W promieniu trzystu mil nie ma żadnego lotniska.

— Mnie będziesz mówił, że nie ma lotniska?

Nawet w tak rozpaczliwej sytuacji lotnik zazdrośnie strzegł swojej wyższości nad zwykłymi śmiertelnikami, nie chcąc zniżać się do rozmowy na tematy związane z jego powietrzną domeną z żadnym profanem.

— Robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby uruchomić silniki, ale kapitan Isaacs nie jest dobrej myśli. Wygląda na to, że będzie musiał usiąść na śniegu. A teraz bądźcie tak uprzejmi i idźcie do ogona.

— Ale przecież jest zupełnie ciemno! Nikt nie wyląduje…

— To już jest nasza sprawa, szanowny panie. — Oficer popchnął Sodermana w górę pochyłego przejścia, a sam wrócił do kabiny pilota. Soderman idąc za potykającym się Cosgrove’em miał zupełnie sucho w ustach.

Znaleźli się wreszcie w stożkowatej części ogonowej i usiedli na podłodze, plecami oparci o ściankę. Tak daleko od środka ciężkości samolotu każdy ruch sterów odczuwali jako potężne kołysanie, co przekonało Sodermana, że nadeszła ostateczna katastrofa. Milczące silniki nie zagłuszały żadnych odgłosów, więc tarcie kadłuba o powietrze wydawało się głośne, nierówne, złowrogie — radosny chichot niebios, radych, że nieprzyjaciel wykrwawia się na śmierć.

Soderman usiłował pogodzić się z myślą, że w przeciągu kilku minut umrze, zdając sobie sprawę, że żadna kombinacja szczęścia, zręczności pilota i wytrzymałości konstrukcji maszyny nie uratuje ich w zderzeniu z ziemią. W świetle dnia czy nawet księżyca mieliby jeszcze szansę, ale w tych kompletnych ciemnościach wynik gwałtownego lądowania mógł być tylko jeden.

Zacisnął zęby przysięgając sobie, że zginie przynajmniej z godnością, na jaką zdobył się doktor Cosgrove — ale kiedy nastąpiło zderzenie, nie mógł powstrzymać krzyku. Jego głos został jednak zagłuszony straszliwym długo-trwałym metalicznym łomotem, po którym samolot wzbił się ponownie w górę opętanym wirującym skokiem, uwieńczonym następnym niewiarygodnym grzmotem, wzmocnionym przez brzęk ruchomych przedmiotów przelatujących przez całą długość kadłuba. Ten koszmar wydawał się trwać wieczność, zwłaszcza że wszystkie światła wewnątrz maszyny pogasły. Kiedy się skończył, bardzo gwałtownie, Soderman stwierdził ku swojemu bezgranicznemu zdumieniu — że oddycha w dalszym ciągu i że w jakiś cudowny sposób żyje.

Kilka minut później stał w wyjściu awaryjnym i wpatrywał się w nocne niebo, w lśniącą twarz swojego wybawcy. Prążkowane welony czerwonego i zielonego światła migotały i tańczyły od horyzontu do horyzontu, rzucając na śnieżny krajobraz niesamowitą teatralną poświatę. Była to zorza niespotykanej, nadprzyrodzonej wprost, intensywności.

— To doskonała ilustracja do tego, co mówiłem o pasach Van Allena: że są przeładowane — odezwał się beznamiętnie za plecami Sodermana doktor Cosgrove. — Strumień słoneczny zalewa górną część atmosfery naładowanymi drobinami, które uciekają do biegunów magnetycznych. Nagromadzenie tych cząsteczek, któremu niewątpliwie zawdzięczamy życie, jest tylko jednym z czynników…

Ale Soderman przestał go słuchać; zanadto absorbowała go przyjemność wynikająca z prostego faktu życia.


Doktor Fergus B. Raphael siedział spokojnie za kierownicą swojego samochodu patrząc przed siebie na poplamiony olejem beton uniwersyteckiego parkingu.

Rozważał pewien plan: po prostu wjedzie w morze i już nigdy nie usłyszą o nim w kręgach akademickich. Był czas, że oddawał się swojej pracy z wielkim entuzjazmem, nie zachwianym przez świadomość, że w gruncie rzeczy nigdy nie osiągnie satysfakcji, jaka bywa udziałem pracowników innych dziedzin. Ale lata zrobiły swoje, lata niewłaściwego ustawienia w pracy naukowej, i teraz doktor Raphael poczuł się zmęczony.

Przestał udawać, jak to zwykł robić, że w każdej chwili może uciec od swojej obsesji, i wysiadł z samochodu. Niebo było zachmurzone, a brązowe liście kasztanów hałaśliwie uciekały przed zimnym, przenikliwym wiatrem. Podniósł kołnierz i ruszył w kierunku nieefektownego budynku uniwersytetu. Zapowiadał się jeden z wielu bardzo zwyczajnych dni.

W pól godziny później Raphael rozpoczął swoje pierwsze tego ranka doświadczenie. Ochotnikiem był Joe Washburn, młody murzyński student, który w trakcie poprzedniej serii testów okazał się obiecujący.

Raphael podniósł do ust mikrofon.

— Gotowe, Joe?

Washburn skinął głową i pomachał do niego przez okienko swojej dźwiękoszczelnej kabiny. Raphael dotknął wyłącznika i sprawdził jeszcze ze swoją asystentką, Jean Ard, która siedziała w takiej samej kabinie po przeciwnej stronie laboratorium, czy wszystko w porządku. Pomachała mu z przesadnym ożywieniem, co Raphael uznał za dowód, że i ona jest przygnębiona. Włączył nagrywanie, a sam zasiadł wygodnie w fotelu i rozpakowując cygaro pilnie śledził ekran monitora.

Nie po raz pierwszy pomyślał: ciekawe, jak długo ta farsa będzie trwała? Jakich jeszcze potrzebuję dowodów, żeby uznać, że kontakt telepatyczny jest niemożliwy?

Jean Ard wystukała swój pierwszy symbol i na jej monitorze pojawił się trójkąt. Za grubym szkłem kabiny jej twarz była zupełnie obojętna i Raphael zastanawiał się, czy Jean jest skupiona wysyłając sygnały, czy też siedzi, naciska guziki i myśli o wieczornej randce. W kilka minut później zajaśniał monitor Washburna: trójkąt. Raphael zapalił cygaro i czekał, kiedy będzie mógł zrobić przerwę i iść na kawę. Na monitorze Jean pokazał się kwadrat, a zaraz potem taki sam kwadrat wyskoczył u Washburna. Dziewczyna znów spróbowała trójkąta i Washburn odpowiedział jej trójkątem. Potem było koło i gwiazda i koło i gwiazda u Washburna. Raphael poczuł, że mimo woli ma przyspieszony puls, a ponadto wróciło dawne nerwowe podniecenie, które mogło sprawić, że zostałby hazardzistą, gdyby — w formie wysublimowanej — nie znalazło ujścia w pracy naukowej. Przyglądał się bacznie, jak Jean na chybił trafił naciska klawisze pięciu abstrakcyjnych symboli, jakich używali w eksperymentach telepatycznych. W osiem minut później zakończyła test składający się z pięćdziesięciu sygnałów.

A wynik Joego Washburna też wynosił dokładnie pięćdziesiąt.

Raphael drżącą ręką zdusił niedopałek cygara. Podnosząc mikrofon, czuł, jak pokrywa się zimnym potem, starał się jednak nadać głosowi możliwie obojętne brzmienie, żeby w najmniejszym nawet stopniu nie wpłynąć na przebieg eksperymentu.

— Jean i Joe, to była rozgrzewka, a teraz następny test. — Skinęli głowami. Raphael wcisnął włącznik i zwrócił się do samej Jean. — Chciałbym, żebyś tym razem użyła znaków zarówno abstrakcyjnych, jak i konkretnych.

Pochylił się nad pulpitem i śledził monitory wzrokiem człowieka grającego w rosyjską ruletkę. Pięć dodatkowych konkretnych symboli — drzewo, samochód, pies, krzesło i człowiek — dopełniło zestaw do dziesięciu, czyniąc tym samym i tak już kapryśne szczęście jeszcze mniej osiągalnym.

W następnej serii pięćdziesięciu testów Washburn popełnił jeden błąd, a w trzech kolejnych żadnego. Raphael zdecydował dać upust swoim emocjom i odrzucić wszelkie krępujące go dotychczas hamulce.

— Posłuchajcie — powiedział pełnym napięcia głosem — nie wiem, jak wy to robicie, ale od momentu rozpoczęcia tego eksperymentu zgodność między wami jest stuprocentowa, a przecież nie muszę wam mówić, co to znaczy. Jedźmy dalej, zobaczymy, do czego dojdzie.

W następnym komplecie testów Washburn popełnił cztery błędy, potem dwa i ani jednego w pięciu kolejnych, którym poddał go Raphael, zanim wyłączył aparaturę, i Jean, i Washburn musieli osobiście posprawdzać swoje wyniki, zanim uwierzyli, że nie jest to żaden nowy trik wprowadzony przez Raphaela jako dodatkowy element eksperymentu. Kiedy wreszcie dotarła do nich prawda, patrzyli na siebie długo, badawczo, z niedowierzaniem.

— Uważam, że powinniśmy się napić kawy, Jean — powiedział Raphael — musimy to przemyśleć.

Podczas kiedy Jean parzyła kawę, Washburn chodził po laboratorium uśmiechając się, potrząsając głowq i uderzając pięścią w lewą dłoń. Raphael zapalił następne cygaro i niemal natychmiast je zdusił. Uświadomił sobie, że będzie musiał powiedzieć komuś o tym, co się stało. Właśnie miał podnieść słuchawkę, kiedy telefon zadzwonił.

— Zamiejscowa do pana, doktorze — powiedziała telefonistka z centrali uniwersyteckiej. — Dzwoni profesor Morrison z Cleveland.

— Dziękuję — odparł Raphael głucho, wstrząśnięty zbiegiem okoliczności. Miał bowiem właśnie dzwonić do Morrisona, swego najbliższego przyjaciela spośród nielicznej garstki naukowców zajmujących się niemodną dziedziną postrzegania pozazmysłowego. Raphael wiedział właściwie z góry dlaczego Morrison zadzwonił, a jego przeczucie znalazło potwierdzenie w pełnym podniecenia tonie przyjaciela.

— Fergus? Dzięki Bogu nareszcie cię złapałem, muszę to z siebie wyrzucić, bo inaczej eksploduję. Nie wyobrażasz sobie, co tu się dzieje.

— Owszem, wyobrażam sobie — odparł Raphael.

— No, ciekawe.

— W eksperymentach telepatycznych osiągnąłeś stuprocentowy sukces.

Zdumienie Morrisona było niemal słyszalne.

— Tak. Skąd wiesz?

— Może — odparł Raphael ponuro — i ja mam właściwości telepatyczne.

Загрузка...