Pokie położył przed Kate kartotekę ze zdjęciami.
– Niech się pani przyjrzy. Poznaje pani kogoś? Zaczęła przerzucać strony. Dość szybko natknęła się na twarz, która od razu przykuła jej uwagę. Zrobiony podczas zatrzymania portret porażał swym bezlitosnym realizmem; ostre światło lamp wyostrzyło każdą zmarszczkę. Uwieczniony na zdjęciu mężczyzna patrzył w obiektyw szeroko otwartymi oczami, z których wyzierała zagubiona dusza.
– To on – powiedziała cicho.
– Jest pani pewna?
– Pamiętam jego oczy.
David i policjant przyglądali się jej w napięciu. Pewnie bali się, że zaraz zemdleje albo wpadnie w histerię. Tymczasem ona czuła się wyprana z wszelkich emocji. Miała wrażenie, że jej dusza oderwała się od ciała i uleciawszy pod sufit, obserwuje z wysoka scenę typową dla każdego komisariatu: oto świadek pokazuje palcem zdjęcie, na którym rozpoznał mordercę.
– No to cię mamy, bracie – mruknął Pokie.
– Kto to jest? – zapytała.
– Taki jeden czubek. Nazywa się Charlie Decker. Sfotografowaliśmy go pięć lat temu, jak został aresztowany.
– Za co?
– Za czynną napaść. Siłą wdarł się do gabinetu i próbował udusić lekarza.
– Lekarza? – zainteresował się David. – Którego? Pokie rozparł się w swym wysłużonym fotelu, który na znak protestu donośnie zaskrzypiał.
– A jak myślisz? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Henry'ego Tanakę.
– Bingo! – Pokie wyszczerzył żółte od nikotyny zęby. – Trochę trwało, ale w końcu dogrzebaliśmy się do nazwiska Deckera.
– W rejestrze zatrzymanych?
– Tak. Pewnie wpadlibyśmy na ten trop wcześniej, ale zmyliły nas zeznania żony tego lekarza. Rutynowo zapytaliśmy ją, czy mąż miał jakichś wrogów. Wymieniła parę nazwisk, ale wszyscy okazali się czyści. Dopiero potem wspomniała, że pięć lat wcześniej Tanakę zaatakował jakiś szaleniec. Nie mogła sobie przypomnieć nazwiska, ale była przekonana, że do tej pory siedzi w psychiatryku. Zajrzeliśmy do archiwum i odnaleźliśmy protokół z aresztowania. Na dodatek dzisiaj rano wreszcie dostałem wyniki badań daktyloskopijnych. Wiecie, do kogo należą odciski palców zdjęte z klamki w mieszkaniu Ann Richter?
– Do Deckera?
– Właśnie! A teraz nasz jedyny naoczny świadek – Pokie spojrzał na Kate – rozpoznaje go na zdjęciu. No i mamy ptaszka.
– A motyw? – zapytał David.
– Już ci mówiłem. To psychol.
– Jak tysiące innych. Pozostaje pytanie, dlaczego akurat on zaczął mordować?
– Hej, przecież nie jestem jego psychiatrą! – obruszył się Pokie.
– Ale na pewno masz już odpowiedź. Zgadłem?
– Na razie to tylko hipoteza. – Pokie wyraźnie uchylał się od odpowiedzi.
– Poruczniku, ten człowiek chciał mnie zaatakować. O mały włos przez niego nie zginęłam. Chyba mam prawo wiedzieć o nim coś więcej.
– Kate ma rację – poparł ją David.
– Dobra, niech wam będzie. – Pokie z westchnieniem sięgnął po notatnik. – Tylko uprzedzam, że informacje nie są potwierdzone – zastrzegł, po czym zaczął czytać: – Decker, Charlie Louis, lat trzydzieści dziewięć, urodzony w Cleveland. Rodzice rozwiedli się, piętnastoletni brat padł ofiarą porachunków między gangami. Siostra mieszka na Florydzie.
– Rozmawiałeś z nią?
– Tak, sporo nam powiedziała. Co my tu jeszcze mamy? W wieku dwudziestu dwóch lat wstąpił do marynarki wojennej. Stacjonował w wielu bazach.
Sześć lat temu skierowany do Pearl Harbour. Służył na okręcie USS „Cimarron" jako sanitariusz.
– Sanitariusz? – podchwyciła Kate.
– Tak. Był pomocnikiem okrętowego chirurga. W opinii dowódców typ samotnika. Skryty, małomówny. Żadnej wzmianki dotyczącej problemów psychicznych czy emocjonalnych. To tyle, jeśli chodzi o oficjalne informacje. – Przewrócił kartkę. – Przebieg służby bez zarzutu, parę razy dostał pochwałę. Zdobywał kolejne stopnie. I nagle, pięć lat temu, coś mu odbiło.
– Załamanie nerwowe? – zapytał David.
– Gorzej. Facet kompletnie sfiksował. Ponoć z powodu kobiety.
– Miał dziewczynę?
– Tak. Poznał ją tu, na Hawajach. Chciał się żenić i nawet dostał zgodę przełożonych. Ślub się nie odbył, bo jego okręt wypłynął na półroczne manewry. Koledzy pamiętają, że Decker każdą wolną chwilę spędzał na pisaniu wierszy do ukochanej. Musiał chłopina mieć hopla na jej punkcie. – Pokie westchnął. – W każdym razie kiedy po sześciu miesiącach „Cimarron" zawinął do portu w Pearl, narzeczona nie czekała na nabrzeżu. I tu zaczynają się schody. Decker bez zgody dowódcy zszedł z okrętu. I szybko dowiedział się, co się stało.
– Znalazła sobie innego? – domyślił się David.
– Nie. Okazało się, że dziewczyna nie żyje. W pokoju zapadła cisza.
– Co jej się stało? – zapytała Kate.
– Zmarła w czasie porodu. Dostała jakiegoś wylewu. Jej córeczki też nie udało się uratować. Decker nawet nie wiedział, że była w ciąży.
Kate popatrzyła na fotografię Charliego. Próbowała sobie wyobrazić, co czuł tamtego dnia, gdy statek zawinął do portu. Na nabrzeżu jak zwykle tłum. Wszędzie widać radosne twarze bliskich oczekujących na marynarzy. Jak długo szukał pośród nich jej twarzy? Ile czasu minęło, zanim dotarło do niego, że jej tam nie ma?
– Wtedy mu odbiło – ciągnął Pokie. – W jakiś sposób dowiedział się, że jej ciążę prowadził Tanaka. No i napadł na niego w gabinecie. Trafił do aresztu, ale następnego dnia wyszedł za kaucją. I nielegalnie kupił sobie tani pistolet. Ale nie po to, żeby skończyć z lekarzem, tylko z sobą. Wsadził lufę do ust i pociągnął za cyngiel.
Krok ostateczny, przebiegło jej przez myśl. Wziął pistolet i rozwalił sobie łeb. Musiał bardzo kochać swoją kobietę. Czy jest lepszy sposób, by tego dowieść, niż oddając za nią życie?
Tylko że Charlie przeżył. I zaczął mordować.
Pokie podchwycił jej pytające spojrzenie.
– Pistolecik był mały i tandetny. Pocisk spalił na panewce – wyjaśnił. – Ale okaleczył mu jamę ustną. Ledwie przeżył. Po kilkumiesięcznej rehabilitacji trafił do szpitala psychiatrycznego. Z jego karty wynika, że wrócił do równowagi, ale mowy nie odzyskał.
– Jest niemową? – zapytał David.
– Niezupełnie. W czasie reanimacji pozrywali mu struny głosowe. Dlatego mówi niemal bezgłośnie. Podobno brzmi to tak, jakby syczał.
Syk. Kate wzdrygnęła się na wspomnienie nieludzkiego dźwięku, który słyszała na klatce schodowej. Jak syk żmii szykującej się do ataku.
– Miej więcej przed miesiącem Decker wyszedł ze szpitala. Miał być pod stałą kontrolą psychiatryczną i zgłosić się do niejakiego doktora Nemechka – mówił Pokie. – Problem w tym, że się nie pokazał.
– Rozmawiał pan z tym lekarzem? – zapytała Kate.
– Tylko telefonicznie, bo jest na jakiejś konferencji. Zarzekał się, że jego pacjent jest niegroźny. Podejrzewam, że próbuje chronić tyłek. Kiepska sprawa, kiedy czubek, którego właśnie wypuściło się ze szpitala, zaczyna podrzynać ludziom gardła.
– A więc mamy motyw. Zemsta za śmierć ukochanej – podsumował David.
– Na razie to tylko hipoteza – przypomniał Pokie.
– Ale dlaczego zabił Ann Richter?
– Pamiętacie tajemniczą blondynkę, którą w dniu śmierci Tanaki widział portier?
– Myśli pan, że to była Ann?
– Wygląda na to, że ona i Tanaka byli… jak by to sformułować… bardzo bliskimi znajomymi.
– Czy dobrze rozumiem, co chce pan powiedzieć?
– Ujmijmy to w ten sposób: sąsiedzi Ann Richter rozpoznali Tanakę na zdjęciach. Ponoć był u niej częstym gościem. Możemy założyć, że feralnego wieczoru udała się do niego z rewizytą. I zobaczyła coś, co ją śmiertelnie przeraziło. Niewykluczone, że widziała Deckera. A on ją.
– Więc dlaczego nie pobiegła prosto na policję?
– Bo nie chciała, żeby wydało się, że ma romans z żonatym mężczyzną. Albo bała się, że zostanie posądzona o zabicie kochanka. Kto wie?
– A więc była naocznym świadkiem – szepnęła Kate. – Jak ja…
– Z tą różnicą, że pani nic nie grozi – uspokoił ją Pokie. – Nikt poza nami trojgiem nie wie, gdzie się pani ukrywa. – Spojrzał znacząco na Davida. – Czy pani doktor może nadal u ciebie mieszkać?
– Tak – odparł z nieodgadnioną miną.
– To dobrze. O ile to możliwe, proszę nie jeździć swoim samochodem.
– Ale dlaczego? – spytała zaskoczona.
– Decker ma pani torebkę. Mówiła pani, że były w niej kluczyki do audi. Skoro więc Decker wie, jakim samochodem pani jeździ, może się gdzieś zaczaić i wypatrywać takiego auta.
Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz.
– Jak długo to potrwa? – zapytała.
– Co, jeśli wolno spytać?
– Zanim to wszystko się skończy i będę mogła wrócić do normalnego życia?
– Niestety, nie mogę pani obiecać, że złapiemy Deckera dziś albo jutro. Proszę być dobrej myśli. Prędzej czy później musi wpaść. Przecież nie będzie się wiecznie ukrywał.
A jeśli? – zapytała go w myślach. Na Oahu nie brakuje miejsc, w których można się zaszyć. Na długo. Są przecież mroczne zaułki Chinatown, gdzie nikt nie zadaje zbędnych pytań. Są blaszane komórki rybaków na Sand Island czy betonowe blokowiska Waikiki. Gdzieś tam przyczaił się Charlie Decker, by w samotności opłakiwać śmierć ukochanej.
Zaczęli zbierać się do wyjścia.
– Poruczniku, a co z Ellen O'Brien? – zapytała.
– Skąd to pytanie? – Pokie uniósł na nią wzrok.
– Czy jej śmierć ma jakiś związek z tą sprawą?
– Moim zdaniem nie – odparł i spojrzawszy jeszcze raz na zdjęcie Deckera, zamknął kartotekę.
– A ja jestem pewna, że to się w jakiś sposób łączy
– upierała się, gdy wyszli na zalaną słońcem ulicę.
– Twój przyjaciel musiał przeoczyć jakiś szczegół.
– Albo go przed nami zataił – zauważył David.
– Ale dlaczego? Myślałam, że jesteście dobrymi znajomymi.
– Nie zapominaj, że uciekłem z okopów.
– Mówisz tak, jakby praca w policji polegała na prowadzeniu gier wojennych.
– Niektórzy policjanci tak właśnie do niej podchodzą. Uważają, że prowadzą świętą wojnę. Gdybyś wiedziała, ile godzin Pokie spędza w robocie, nigdy byś nie uwierzyła, że ma żonę i dzieci.
– Twoim zdaniem jest dobrym policjantem? Wzruszył ramionami.
– To typowy wół roboczy. Solidny, ale niezbyt lotny. Parę razy zdarzyło mu się nawalić. Niewykluczone, że idzie fałszywym tropem. Muszę jednak przyznać, że się z nim zgadzam. Ja również nie widzę żadnego związku między tymi morderstwami a śmiercią Ellen.
– Ale przecież słyszałeś, co mówił porucznik! Decker był asystentem chirurga…
– Profil psychologiczny Deckera nie pasuje do profilu mordercy Ellen. Psychopata, który zarzyna ludzi jak Kuba Rozpruwacz, nie będzie się bawił w podmienianie leków i wyników EKG. Do tego potrzeba innej konstrukcji psychicznej.
– Wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze?
– zawołała sfrustrowana. – To, że nie jestem w stanie udowodnić, że Ellen została zamordowana. Sama nie mam pewności, czy to w ogóle możliwe. David przystanął.
– Okej. Nie jesteśmy w stanie niczego udowodnić. Wobec tego zastanówmy się nad logistyką.
– Morderstwa?
– Tak. Weźmy więc takiego Deckera. Autsajder. Z podstawową wiedzą medyczną, zwłaszcza z zakresu chirurgii. Spróbuj mi powiedzieć, jak ktoś taki mógłby przeprowadzić swój szatański plan. Wiesz, tak krok po kroku. Jak mógłby dostać się do szpitala i zabić kobietę leżącą na stole operacyjnym.
– Chyba powinniśmy… – Szukając inspiracji, rozejrzała się po ulicy i nagle jej wzrok padł na gazeciarza sprzedającego prasę kierowcom zatrzymującym się na światłach. – Dzisiaj jest niedziela – oznajmiła znienacka.
– I co w związku z tym?
– Ellen przyszła do szpitala w niedzielę. Pamiętam, jak wpadłam do niej, żeby chwilę pogadać. Była ósma wieczorem. – Spojrzała na zegarek. – Mamy dziesięć godzin. Możemy po kolei odtworzyć…
– Czekaj, bo się zgubiłem. Co niby mamy zrobić w ciągu tych dziesięciu godzin?
– Popełnić morderstwo.
Gdy punktualnie o dziesiątej wieczorem podjechali pod szpital, parking był niemal pusty. David zaparkował blisko wejścia, zgasił silnik i spojrzał na Kate.
– Zdajesz sobie sprawę, że niczego w ten sposób nie udowodnimy?
– Po prostu chcę sprawdzić, czy to w ogóle możliwe.
Spojrzała na wejście, nad którym palił się neon „Izba przyjęć". W niedzielny wieczór w szpitalu jak zawsze panował spokój. Godziny odwiedzin dawno się skończyły. W pokojach pacjenci szykowali się do snu.
– No dobrze. – David otworzył drzwi. – Skoro mamy to zrobić, chodźmy.
Ponieważ o tej porze główne drzwi były zamknięte, weszli przez te prowadzące na oddział nagłych wypadków. Nie niepokojeni przez nikogo minęli stanowisko siostry oddziałowej, która akurat rozmawiała przez telefon, i podeszli do wind.
– Każdy może sobie tutaj tak po prostu wejść? – zapytał David.
– Siostra oddziałowa mnie zna.
– Ledwo na ciebie spojrzała.
– Bo cały czas gapiła się na ciebie.
– Chryste, ale ty masz wybujałą wyobraźnię. – Zatrzymał się i spojrzał na pusty hol. – A gdzie jest ochrona? Nie macie tu żadnego strażnika?
– Mamy. Pewnie robi obchód.
– A jest tylko jeden?
– Szpitale to dość nudne miejsca – odparła, wciskając guzik windy. – Poza tym jest niedziela.
Wjechali na czwarte piętro i wyszli na jasno oświetlony biały korytarz, na którym w karnym rzędzie stały nosze do przewożenia chorych. Kate wskazała dwuskrzydłowe drzwi z napisem: „Wstęp wzbroniony".
– Wejście na blok operacyjny.
– Możemy się tam dostać?
– Zaraz się przekonamy. – Zrobiła kilka kroków w stronę drzwi, które rozsunęły się przed nią z cichym świstem. – Jak widzisz, bez problemu.
Na kontuarze przy stanowisku pielęgniarki paliła się lampka i stal kubek niedopitej kawy.
– Tu mamy wykaz operacji zaplanowanych na następny dzień – wyjaśniła, wskazując dużą białą tablicę wiszącą na ścianie. – Jak widzisz, można się z niej dowiedzieć wszystkiego: kto będzie operowany, w której sali, przez kogo, kto będzie znieczulał.
– W której sali operowaliście Ellen?
– W piątce, tam za rogiem. Chcesz zobaczyć?
– Tak.
– Więc chodźmy.
Gdy zapaliła światło, musieli zmrużyć oczy.
– Tam stoi mój wózek.
David podszedł do niego i wyciągnął jedną ze stalowych szufladek. Cicho zagrzechotały fiolki leków.
– Nie mają żadnej handlowej wartości, więc nie ma sensu ich kraść. A narkotyki trzymamy tam – powiedziała, wskazując wiszącą szafkę.
– Więc tak wygląda twoje miejsce pracy. – Rozejrzał się dookoła. – Przyznam, że robi wrażenie. Kojarzy mi się ze scenografią do filmu fantastycznego.
– Zabawne. Ja się tu czuję jak w domu. – Przeszła się po pokoju, czule klepiąc dobrze sobie znane urządzenia. – Chyba dlatego, że jestem córką majsterkowicza. Nie boję się tych wszystkich gadżetów. Wręcz przeciwnie, lubię te różne przyciski i guziki. Ale rozumiem, że niektórzy mogą się poczuć onieśmieleni.
– A ciebie nic nie onieśmiela?
Odwróciła się i spostrzegła, że David ją obserwuje z tak szczególnym wyrazem oczu, że wstrzymała oddech.
– W sali operacyjnej nic – odparła łagodnie. Przyglądali się sobie w ciszy tak absolutnej, że Kate słyszała przyspieszone bicie swego serca. Dzieliło ich zaledwie kilka kroków, ale miała wrażenie, jakby odgradzała ich od siebie bezdenna przepaść. David pierwszy wrócił do rzeczywistości.
– Jak myślisz, ile czasu potrzeba, żeby podmienić fiolki albo zmienić ich zawartość? – zapytał.
– Myślę, że jakieś dziesięć minut.
– Tylko tyle?
– Tylko tyle.
– Więc dokonanie morderstwa w sali operacyjnej wcale nie jest takie trudne – zauważył.
– Okazuje się, że nie.
– A co z zamianą wyników EKG? Jak by sobie z tym poradził nasz zabójca?
– Najpierw musiałby zdobyć kartę pacjenta. Trzymamy je na oddziałach.
– To już chyba nie jest takie proste. Tam się przecież kręci mnóstwo pielęgniarek.
– Owszem. Tylko że niektóre peszą się na widok białego fartucha. Założę się, że gdybyśmy cię przebrali za lekarza, bez trudu przeszedłbyś przez cały oddział i żadna nie odważyłaby się ciebie o cokolwiek zapytać.
– Zrobimy eksperyment?
– Teraz?
– A kiedy? Zorganizujesz mi jakiś fartuch? Zawsze chciałem pobawić się w doktora.
W ciągu paru minut znalazła dla niego strój pozostawiony przez kogoś w szatni chirurgów. Plamy z kawy oraz rozmiar zdradzały właściciela, którym nie mógł być nikt inny, jak tylko Guy Santini.
– Nie wiedziałem, że pracuje u was King Kong – rzucił David, wsuwając ręce w długaśne rękawy.
– I jak wyglądam? – zapytał, stając przed nią na baczność. – Padną ze śmiechu?
Cofnęła się o krok i przyjrzała mu się krytycznie. Fartuch był na niego za szeroki w ramionach, zawinęła mu się połowa kołnierzyka, ale i tak wyglądał zniewalająco. Poprawiła mu kołnierzyk i przy okazji przelotnie musnęła palcami jego szyję. To wystarczyło, by zaczęła jej żywiej krążyć krew.
– Ujdzie w tłoku – orzekła.
– Aż tak źle wyglądam? – Zerknął na brązowe plamy. – Czuję się jak ostatni flejtuch.
– Czyli jak ten, który nosi ten fartuch na co dzień – roześmiała się. – Więc się nie przejmuj. I powtarzaj sobie ciągle: lekarz, lekarz. Musisz wyrobić sobie odpowiedni sposób myślenia o sobie jako o lekarzu. Mów więc: jestem genialny, jestem zaangażowany, wczuwam się w sytuację pacjentów – tłumaczyła, gdy szli do windy.
– Nie zapomnij dodać: jestem skromny. Klepnęła go w plecy.
– Do boju, doktorze Kildare.
Wsiadł do windy, ale przytrzymał drzwi i poprosił:
– Tylko nigdzie mi nie zniknij. Jeśli wpadnę w tarapaty, będziesz musiała mnie jakoś wybronić.
– Będę czekała na bloku operacyjnym. Aha, panie doktorze, jeszcze jedna rada.
– Jaka?
– Nie popełnij błędu, bo będziesz musiał wytoczyć sobie proces.
Jęknął z irytacją, lecz nie zdążył nic powiedzieć, bo drzwi zasunęły się i winda zaczęła zjeżdżać. Na korytarzu zapadła martwa cisza.
Kate wiedziała, że nie powinna się denerwować, bo eksperyment był łatwy i nawet gdyby David miał pecha i został zatrzymany przez ochronę, nie grożą mu żadne konsekwencje. A jednak kiedy wracała do sali operacyjnej, czuła się coraz bardziej spięta. Ponieważ mogła tylko czekać, usiadła na swym miejscu u szczytu stołu operacyjnego i zaczęła rozmyślać o wszystkich godzinach, które tu spędziła. To był jej świat. Bardzo mały. I bardzo bezpieczny.
Nagle drgnęła. Gdzieś stuknęły drzwi. Zaniepokoiło ją, dlaczego David tak szybko wraca. Czyżby pojawiły się nieprzewidziane kłopoty? Energicznie zeskoczyła ze stołka i wyszła na korytarz. Tam znieruchomiała.
W sali operacyjnej numer siedem paliło się światło. Zaintrygowana zaczęła nasłuchiwać i po chwili dobiegło do niej ciche pobrzękiwanie szyb w szafkach z lekami i szuranie szuflad. Ktoś grzebie w lekach. Tylko kto? Pielęgniarka? Czy może ktoś do tego nieuprawniony?
Zdenerwowana spojrzała na koniec korytarza, jedyną drogę ucieczki. Gdyby zdołała niezauważenie przemknąć obok siódemki, mogłaby wydostać się z bloku operacyjnego i wezwać ochronę. Może też schować się w którejś z sal, ryzykując, że ten ktoś ją tam znajdzie. Uznała, że jeśli zostanie tu, gdzie jest, wpadnie w pułapkę.
Po cichu zaczęła się skradać w stronę siódemki. Była już blisko, gdy usłyszała stuk zamykanej szafki. Zrozumiała, że nie zdoła uciec. Z przerażeniem patrzyła, jak drzwi otwierają się i na korytarz wychodzi doktor Avery. Najwyraźniej on również nie spodziewał się tu nikogo zastać, bo gdy ją zobaczył, tak się przestraszył, że coś upuścił. W pustym korytarzu rozległ się chrzęst tłuczonego szkła. Spojrzała na niego i natychmiast zapomniała o lęku. Był tak blady, że przeraziła się, iż za moment dostanie zawału serca.
– Pani doktor, przepraszam, nie spodziewałem się… – jęknął, patrząc w dół. Dopiero teraz zauważyła stłuczoną fiolkę. – Ale narobiłem bałaganu… – mruknął strapiony.
– Nic się nie stało. Zaraz to posprzątamy. Zapaliła światło i przyniosła papierowe ręczniki.
Podała mu kilka, ale nawet nie drgnął. Uklękła więc i sama zaczęła zbierać okruchy szkła. Przemknęło jej przez myśl, że szef jeszcze nigdy nie wydał jej się tak stary i zmęczony życiem jak dziś. Przy okazji zauważyła, że włożył skarpetki nie do pary, w różnych kolorach. Biedak, westchnęła, sięgając po Kawałek fiolki, do którego przyczepiona była etykieta Z nazwą leku.
– To dla mojego psa – wykrztusił cichym głosem.
– Słucham?
– Chlorek potasu. Dla naszej suczki. Jest bardzo chora.
– Przepraszam, ale nie rozumiem. – Spojrzała na niego pytająco.
Zrezygnowany opuścił głowę.
– Musimy ją uśpić. Skomlała biedna cały dzień. Nie mogłem tego słuchać, ale nie mam serca zawieźć jej do weterynarza. Przecież to dla niej zupełnie obcy człowiek. Będzie się bała – tłumaczył, ściskając w ręku ręczniki.
– Proszę się nie martwić. Jestem pewna, że weterynarz obejdzie się z nią delikatnie. Nie musi pan tego robić sam – przekonywała.
– Wiem, ale uważam, że tak będzie lepiej. Przeżyła w naszym domu tyle lat! Chcę się z nią spokojnie pożegnać.
– Rozumiem. – Uśmiechnęła się do niego ze współczuciem, a potem weszła do sali i wyjęła z szafki kolejną fiolkę chlorku.
– Proszę. – Wcisnęła mu ją do ręki. – Tyle powinno wystarczyć, prawda?
– Tak, ona nie jest duża. – Odetchnął, po czym odwrócił się, żeby odejść. Nagle przystanął. – Od początku panią lubiłem – wyznał nieoczekiwanie. – Tylko pani nie naśmiewa się ze mnie za moimi plecami. Ani nie opowiada, że powinienem pójść na emeryturę, bo już się do niczego nie nadaję. – Znowu westchnął i pokręcił głową. – Może zresztą mają rację. Dobranoc, pani doktor. – Zanim odszedł, dodał jeszcze: – Spotkamy się na zebraniu komisji dyscyplinarnej. Będę po pani stronie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy…
Gdy jego kroki ucichły, spojrzała na okruchy szkła w koszu na śmieci. Chlorek potasu, powtórzyła. Podany dożylnie jest śmiertelnie niebezpieczny. Powoduje nagłe zatrzymanie akcji serca. Nagle uświadomiła sobie, że skoro można w ten sposób zabić psa, można i człowieka.
Rejestratorka z oddziału 3B była tak pochłonięta lekturą romansu, że gdy David przechodził obok, nawet nie podniosła oczu znad książki. Dopiero kiedy zawrócił i stanął przed nią, ocknęła się i na niego zerknęła. Wyraźnie speszona, natychmiast zamknęła książkę.
– Dobry wieczór. Mogę w czymś pomóc, doktorze…
– Smith – powiedział i posłał jej uśmiech, który poraził ją niczym grom. Nieźle, pomyślał, patrząc w jej maślane oczy. Magia białego fartucha naprawdę działa. – Potrzebuję kartę pacjenta.
– Którego? – zapytała gorliwie.
– Z sali numer… osiem.
– A czy B?
– B.
– Pani Loomis?
– Właśnie. Dziękuję, nie mogłem sobie przypomnieć nazwiska.
– Już podaję.
Wstała i kołysząc biodrami, podeszła do segregatora, a potem wyjątkowo długo szukała tej właściwej, mimo iż miała ją pod samym nosem. David spojrzał na okładkę powieści o wiele mówiącym tytule: „Namiętna panna młoda", i uśmiechnął się do siebie.
– Proszę bardzo. – Podała mu kartę w taki sposób, jakby ofiarowywała mu najcenniejszy skarb.
– Dziękuję, pani…
– Janet Mann. Panna…
– Oczywiście, panno Janet.
Usiadł jak najdalej od niej i zaczął przeglądać papiery. Szczęście mu dopisało, bo zadzwonił telefon i po chwili romantyczna panna Mann musiała lecieć gdzieś z próbkami krwi do analizy.
I już. Dziecinnie proste, stwierdził, czytając kolejne wpisy w karcie nieszczęsnej pani Loomis, która musiała być kobietą wyjątkowo słabego zdrowia. Nie dość, że miała do czynienia z chirurgiem i anestezjologiem, to jeszcze jej dolegliwości były konsultowane przez internistę, psychiatrę, dermatologa i ginekologa. Gdzie kucharek sześć… przebiegło mu przez myśl, gdy przeglądał wpisy. Biedna kobieta, jest chyba bez szans.
Pielęgniarki mijały go jedna po drugiej i żadna nawet nie zapytała, co tu robi. Spokojnie przejrzał całą kartę i doszedł do wniosku, że gdyby ktoś chciał podmienić wyniki EKG, nie miałby z tym problemu. I na pewno nikt by tego nie zauważył.
Okazja czyni złodzieja, pomyślał, Albo mordercę. Wystarczy, żeby włożył biały fartuch.