ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Pani Tubbs, kierowniczka hotelu Victory, przypominała nadętą ropuchę. Mimo upału miała na sobie szary wełniany sweter i dziurawe rajstopy, z których wystawał spuchnięty jak balon brudny paluch.

– Charlie? – powtórzyła, przyglądając im się podejrzliwie przez szparę w drzwiach. – Zgadza się, mieszkał tu taki jeden.

W pokoju za nią bębnił telewizor.

– Debilu jeden! Żeś nie mógł tego zgadnąć?!

– Gruby męski głos komentował występ uczestnika teleturnieju.

– Ebbie! Do diabła, weźże to przycisz. Nie słyszysz, że rozmawiam? – wrzasnęła przez ramię. – A ten Charlie, co się pytacie, to już tu nie mieszka – oznajmiła. – Wziął się i zabił. Tak mi mówiła policja.

– Jeśli można, chcielibyśmy obejrzeć jego pokój.

– A po co?

– Szukamy informacji.

– A wy co, też z policji?

– Nie, ale…

– Bez nakazu nikogo tam nie wpuszczę! – oznajmiła z naciskiem. – Policja zabroniła. A mnie już starczy kłopotów. – Dla podkreślenia wagi swych słów zaczęła zamykać drzwi, ale David je przytrzymał.

– Widzę, że przydałby się pani nowy sweter.

– Przydałoby mi się sporo nowych rzeczy – rzuciła, ale uchyliła drzwi nieco szerzej. – A zwłaszcza nowy mąż – dodała, gdy z pokoju dobiegło głośne beknięcie.

– Przykro mi, ale w tej sprawie pomóc nie mogę. – David się uśmiechnął.

– Pewnie. Tylko sam Pan Bóg może coś z tym zrobić.

– A on, jak wiadomo, potrafi czynić cuda – odparł i dyskretnie wsunął jej do ręki dwadzieścia dolarów.

– Jak właściciel hotelu się dowie, to mnie zabije.

– Nie dowie się – zapewnili ją zgodnym chórem.

– Skąd ta pewność? Żebyście wiedzieli, jakie ja grosze dostaję za prowadzenie tej budy – jęknęła i zaczęła wyrzekać na swój ciężki los.

David miał nadzieję, że następne dwadzieścia dolarów ulży nieco jej niedoli.

– Ale nie jesteście żadnymi inspektorami? – upewniła się, upychając pieniądze w staniku. – Nie, na pewno nie. Jeszcze nie widziałam, żeby któryś z tych łachudrów przyszedł tu tak wystrojony jak pan. No dobra. Szkoda czasu na gadanie. Chodźcie.

Po wąskich schodach wspięła się z nimi na piętro, sapiąc przy tym jak kowalski miech.

– To tutaj! Pokój dwieście trzy – wykrztusiła, purpurowa z wysiłku. – Ten wasz Charlie mieszkał u mnie miesiąc. Spokojny chłopak, nie powiem. Nie miałam z nim żadnych kłopotów. Nie to, co z resztą tego tałatajstwa.

Drzwi na drugim końcu korytarza otworzyły się z trzaskiem i dwie dziecięce główki wyjrzały na zewnątrz.

– Charlie wrócił? – zapytała chuda dziewczynka.

– Przecież już wam mówiłam, że nie ma go i nie będzie – huknęła pani Tubbs.

– A kiedy wróci?

– Wy głuche jesteśta, czy co? A w ogóle, to dlaczego nie poszliśta do szkoły?

– Bo Gabe zachorował – wyjaśniła dziewczynka. Dla potwierdzenia jej słów młodszy brat kichnął, a potem rozsmarował sobie wszystko na twarzy.

– A gdzie mama?

– W pracy.

– Tak… I znowu zostawiła was samych, żebyście mi tu chałupę z dymem puścili.

– Zabrała zapałki – zapewnił Gabe.

– Dobra, już was tu nie ma! – Pani Tubbs pogroziła im pięścią, po czym wzięła się za otwieranie drzwi do pokoju Charliego.

– Proszę bardzo – wysapała, puszczając ich przodem. – Wchodźcie śmiało. Możecie sobie patrzeć, ile dusza zapragnie. Tylko niczego nie zabierajcie! – zastrzegła.

Weszli do środka, wywołując panikę wśród stada karaluchów, które w sekundę rozpierzchły się do swych kryjówek. Ich gospodyni podeszła do okna i rozsunęła przetarte zasłony. Jasny blask słońca wyostrzył przygnębiającą nędzę ciasnego pokoiku, w którym unosił się zatęchły smród papierosów i starego tłuszczu.

Kate rozejrzała się i pojęła, dlaczego pani Tubbs tak bardzo obawia się wizyty inspektorów. Pokój był bowiem zapuszczoną norą, nie spełniającą żadnych norm sanitarnych.

Przygnębiona popatrzyła na skotłowaną brudną pościel, przepełnioną popielniczkę i stolik zawalony jakimiś notatkami. Podeszła bliżej i ostrożnie sięgnęła po pierwszą kartkę z brzegu.

Ósme urodziny były super

Dziewiąte też niczego sobie

A teraz przyszła pora na dziesiąte.

Kochana moja Jocelyn,

Przyjmij najlepsze życzenia

Wszystkich marzeń spełnienia

I pamiętaj: najlepsze dopiero przed tobą.

– Kto to jest Jocelyn? – zapytała panią Tubbs.

– Ta mała z pokoju obok. Same kłopoty z tymi bachorami, matki nigdy nie ma, więc robią, co chcą. Dawno już bym ich wywaliła, ale płacą na czas.

– Ile kosztuje pokój?

– Cztery stówy za miesiąc.

– Chyba pani żartuje?

– Przecież taka świetna lokalizacja musi kosztować – oburzyła się. – Blisko stąd do autobusów. Nie pobieramy opłat za wodę i światło. – Okazały prusak przebiegł tuż obok jej stóp. – I przyjmujemy zwierzęta – dodała, nie tracąc rezonu.

– Jaki był Charlie? – zapytała ją Kate.

– Jaki był? Strasznie skryty. Siedział tu sobie cichutko jak mysz pod miotłą. Nie puszczał głośno muzyki. Na nic nie narzekał. Aż czasem człowiek zapominał, że tu jest. Ech, porządny był z niego gość – westchnęła z żalem.

Zaczęli przeszukiwać pokój. Szybko okazało się, że Charlie prawie nic nie miał. Zostawił po sobie kilka wymiętych koszul, skarpetki, bieliznę i parę puszek zupy „Campbell".

Kate podeszła do okna i wyjrzała na ulicę zasłaną potłuczonym szkłem. Okolica była nie mniej przygnębiająca niż pokój. Wyglądała jak ślepy zaułek. Miejsce przeklęte przez Boga i ludzi, w którym lądują życiowi rozbitkowie, gdy sięgną dna. Nie, tak naprawdę można upaść jeszcze niżej.

W końcu zawsze pozostaje grób.

– Kate, pozwól na chwilę. Znalazłem tu jakieś lekarstwa! – zawołał David, który przeglądał nocną szafkę. – Haldol. Wydany na receptę wystawioną przez doktora Nemechka ze stanowego szpitala.

– To psychiatra Deckera.

– Spójrz, mam coś jeszcze.

Pokazał jej niewielkie zdjęcie w ramce. Od razu wiedziała, kim jest uwieczniona na nim kobieta. Wzięła je od Davida i podeszła do okna, by mu się przyjrzeć. Fotka została zrobiona na jakiejś plaży. Młoda kobieta, właściwie dziewczyna, uśmiechała się do obiektywu, mrużąc lekko oczy. Kate od razu zwróciła na nie uwagę, były bowiem bardzo piękne. Ciemne, wesołe, życzliwe całemu światu, były największą ozdobą ładnej twarzy. Dziewczyna miała na sobie prosty biały kostium. Klęczała na piasku, celowo przybierając seksowną pozę. Była w niej jednak wrodzona niewinność, która sprawiała, że wyglądała jak mała dziewczynka wystrojona w ubranie mamy.

Delikatnie wyjęła fotografię z ramki. Brzegi były wytarte, widocznie ktoś ich często dotykał. Na odwrocie widniała dedykacja. „Wracaj do mnie szybko. Jenny".

– Jenny – szepnęła wzruszona. Długo przyglądała się kobiecie, w której oczach płonął wieczny blask. I myślała o tym, że dla Charliego ta blaknąca fotografia była najcenniejszym skarbem. – Co się stanie z tymi rzeczami? – zapytała panią Tubbs.

– A bo ja wiem? Chyba spróbuję to sprzedać. Biedaczysko nie zapłacił mi za ostatni tydzień, więc muszę to sobie jakoś odbić. Tylko że to wszystko nic niewarte. No, może z wyjątkiem tego, co pani trzyma.

– Śliczna była, prawda? – Kate spojrzała ciepło na uśmiechniętą Jenny.

– Ja nie mówię o zdjęciu, tylko o ramce. Jest srebrna – wyjaśniła pani Tubbs.


Jocelyn i jej brat bujali się na łańcuchach odgradzających chodnik od jezdni. Kiedy Kate i David wyszli z hotelu, zeskoczyli na ziemię i zaczęli im się uważnie przyglądać. Mieli przy tym takie miny, jakby spodziewali się jakichś niezwykłych zdarzeń. Ponieważ nic niezwykłego nie nastąpiło, dziewczynka postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.

– On umarł, prawda? – zawołała, a kiedy Kate kiwnęła głową, powiedziała do jednej z plam na swojej sukience: – Widzisz, mówiłam ci, że tak będzie. Dorośli to straszne głupki. Nigdy nie mówią prawdy.

– A co wam powiedzieli o Charliem? – zapytała Kate.

– Że gdzieś wyjechał. Ale nie uwierzyłam, bo nie dał mi prezentu.

– Na urodziny?

– Mam już dziesięć lat! – oświadczyła z dumą, spoglądając na swój nieistniejący biust.

– A ja siedem – wtrącił Gabe, który przez cały czas kurczowo trzymał się brzegu siostrzanej spódnicy.

– Charlie był waszym przyjacielem, tak? – David próbował być miły, ale tylko niepotrzebnie ją speszył.

– Charlie nie miał żadnych przyjacieli – odparła z powagą. – Ja też nie mam. Tylko Gabe'a, ale on się nie liczy, bo to brat.

Gabe uśmiechnął się i wytarł nos o jej spódnicę.

– A czy mieszka tu ktoś, kto znał Charliego tak dobrze jak wy? – ciągnął David.

Jocelyn chwilę się zastanawiała.

– Możecie zapytać u Maloneya, tu niedaleko.

– A kto to jest?

– Nikt.

– Jak to nikt? Przecież mówisz, że znał Charliego.

– Bo to nie jest żaden on. Maloney to miejsce.

– Jasne. Ale ze mnie głuptak – zreflektował się David.

– A co wy tu robicie, gnojki? Uciekać mi stąd! I to już! Chcecie, żeby mi przez was zabrali pozwolenie?!

Jocelyn i Gabe udawali, że niczego nie słyszą i pobiegli prosto do baru.

– Przyprowadziliśmy panią i pana, którzy chcą z tobą pogadać, Sam – wyjaśniła dziewczynka, wdrapując się na wysoki stołek.

– Nie widzieliście, co jest napisane na drzwiach?

– burknął barman. – Żeby tu wejść, trzeba mieć dwadzieścia jeden lat!

– A ja mam już siedem. Dasz mi oliwkę? – zagadnął Gabe.

– Masz i zmykaj! – Mężczyzna położył przed nim kilka sztuk. W tej samej chwili spostrzegł Davida i Kate. Tak się ich przestraszył, że aż podskoczył. – To nie moja wina – zastrzegł od razu. – Te małe szelmy ciągle tu przyłażą. Właśnie próbuję ich stąd wykurzyć.

– Sam, to nie są żadni inspektorzy – szepnęła Jocelyn. – To my ich tu przyprowadziliśmy.

– Zbieramy informacje o jednym z klientów – wyjaśnił David, by nie trzymać barmana w niepewności.

– Czy może pan nam coś powiedzieć o Charliem?

Barman obrzucił go taksującym spojrzeniem. Jego chytrze przymrużone oczy zdradzały tok myśli: elegancki garnitur, jedwabny krawat, wszystko warte kupę szmalu.

– Charlie nie żyje – rzucił lakonicznie.

– Wiemy.

– Nie powiem złego słowa o umarłym – zastrzegł, po czym zrobił znaczącą pauzę. – Podać coś państwu?

– Dwa piwa – westchnął David, siadając na stołku.

– I dwa soki ananasowe – dodała szybko Jocelyn.

– Robi się. Dwanaście dolarów.

– Tanio u pana – stwierdził David, kładąc na barze dwadzieścia dolarów. – Reszty nie trzeba.

– Co powie pan o Charliem? – zapytała Kate.

– Zawsze siadał przy tamtym stoliku. – Barman machnął ścierką w kierunku mrocznego kąta.

– I?

– I nic. Mówię, że tam siadał.

– I co robił?

– To co wszyscy. Pił. Najczęściej czystą whisky. A jak miał chęć, to robiłem mu „kwaśnego Sama". Mój wynalazek – pochwalił się i umilkł. Jak automat, który czeka, aż ktoś wrzuci następną monetę.

– Chętnie spróbuję pana wynalazku – rzekła Kate.

– Proszę bardzo. – Dokładnie odmierzył dżin, wodę sodową i sok z cytryny. – Pięć dolarów – poinformował, stawiając przed nią szklankę. – I co? Dobre?

– Interesujący smak – wybrnęła, upiwszy mały łyk.

– Wszyscy tak mówią.

– Rozmawiamy o Charliem. – David pilnował, by rozmowa nie zbaczała z właściwych torów.

– A tak. No więc przychodził do nas prawie co wieczór. Chyba lubił być między ludźmi, choć rzadko z kimś rozmawiał, bo coś tam miał nie tak z gardłem. Siadał sobie w tym swoim kącie i pił, ale nigdy nie przesadzał. Zwykle kończył na dwóch…

– Czystych whisky – dopowiedział David.

– Właśnie. Znał umiar, nie to co inni. Przychodził tak przez cały miesiąc, a potem raptem przestał. Szkoda.

– Wie pan, dlaczego zniknął?

– Podobno gliny go szukały. Poszła plotka, że kogoś zabił.

– A co pan o tym myśli?

– Charlie miałby kogoś zabić? – Barman parsknął śmiechem. – Wolne żarty!

– Czy kiedykolwiek wspominał o Jenny Brook? – zapytała Kate.

– Już mówiłem, że mało gadał. Zresztą często był zajęty, bo pisał te swoje wiersze. Mógł tak bazgrać godzinami. A potem nagle coś w niego wstępowało i zaczynał je drzeć na strzępy. Tylko sprzątanie potem było.

– Nie wiedziałam, że był poetą – powiedziała zaskoczona.

– Dzisiaj to każdy się za poetę uważa. Ale ten Charlie traktował to poważnie. Jak tu był ostatnim razem, zabrakło mu pieniędzy. Wyciągnął więc jeden z tych swoich wierszy i mi go dał. Bierz, Sam, mówi. Kiedyś to będzie sporo warte. Co miałem robić, wziąłem. Straszny ze mnie frajer, nie?

– Ma pan ten wiersz? – zainteresowała się.

– Tak, powiesiłem go tu, na ścianie.

Wyrwana z zeszytu kartka dyndała na paru kawałkach taśmy klejącej. W mrocznym wnętrzu z trudem dawało się odczytać słowa:


Oto co od nich usłyszałem:

„Potrzeba czasu…

Czas leczy rany, pozwala zapomnieć".

Oto co im odpowiedziałem:

„Uzdrowienie nie polega na zapominaniu

Lecz na pamięci

O tobie.

O zapachu morza na twojej skórze;

O odciśniętych na piasku śladach twoich drobnych pięknych stóp.

Pamięć jest bezkresna.

Leżysz więc, teraz i na zawsze, na brzegu morza.

Otwierasz oczy. Dotykasz mnie.

Słońce przepływa przez twoje palce.

I czuję się uleczony. Czuję się uleczony".


– I co? Myślicie, że to coś warte? – Barman spojrzał na nich z nadzieją.

– No pewnie! Przecież to Charlie napisał! – powiedziała z przejęciem.

– Zdaje się, że zabrnęliśmy w ślepy zaułek – skomentował David, gdy wyszli na zalaną słońcem ulicę.

Równie dobrze mógł to powiedzieć o ich związku. Gdyby chociaż się do niej uśmiechnął lub dał jakiś znak, że ich przygoda jeszcze się nie kończy. On jednak milczał. Patrzyła, jak stoi z rękami w kieszeni na chodniku zaśmieconym szkłem z potłuczonych butelek, na tle krzykliwej fasady kina porno, i powoli godziła się z myślą, że ich wspólny czas dobiega końca.

– W tej sprawie jest mnóstwo niezbadanych wątków – stwierdziła, gdy ruszyli do samochodu. – Nie rozumiem, dlaczego policja zamknęła śledztwo.

– W tej pracy tak już jest. Zawsze zostają jakieś wątpliwości i niezbadane wątki.

– To smutne, kiedy człowiek umiera i prawie nic po nim nie zostaje – westchnęła, zerkając w stronę hotelu.

– Myślisz, że z nami będzie inaczej? Jeśli nie napiszesz wspaniałej książki albo nie zbudujesz imponującego gmachu, kto będzie o tobie pamiętał? Nikt.

– Z wyjątkiem dzieci. Długo milczał.

– O ile zdarzy ci się to szczęście, by je mieć – zauważył z goryczą.

– Przynajmniej dowiedzieliśmy się jednego o Deckerze – dodała na pocieszenie. – Bardzo ją kochał. Tę swoją Jenny.

Ciekawe, jakie to uczucie, być tak kochaną? – przebiegło jej przez myśl. I co takiego miała w sobie ta kobieta, że zasłużyła na tak wielką miłość?

– Fajnie wrócić wreszcie do domu – stwierdziła bez przekonania.

– Naprawdę?

– Tak. Przywykłam do tego, że jestem sama.

– Podobnie jak ja.

Wycofali się do swych emocjonalnych narożników. Zostało im już tak niewiele czasu, a oni cedzili słowa jak nieznajomi. Rano, zanim pojechali do hotelu, rozmawiali o wszystkim z wyjątkiem tego, co najbardziej leżało jej na sercu. Pakując walizki, w napięciu czekała, aż David poprosi, by została. Nie wahałaby się ani chwili.

Nawet się na ten temat nie zająknął.

Dziękowała Bogu, że obdarzył ją silnym charakterem. W trudnych chwilach nigdy nie zalewała się łzami ani nie próbowała emocjonalnego szantażu. Nawet Eric, jej były partner, to doceniał. Zawsze jesteś taka rozsądna, powiedział, gdy się rozstawali.

Teraz też zachowała rozsądek. Całą drogę do domu udało jej się utrzymać minę rasowego pokerzysty.

David zaniósł jej walizkę pod drzwi. Poruszał się przy tym jak człowiek, któremu bardzo się spieszy.

– Może wstąpisz na kawę? – zaproponowała, wiedząc, że odmówi.

– Teraz nie mogę. Ale zadzwonię do ciebie. Słynne ostatnie zdanie. Oczywiście w mig pojęła jego ukryty sens. Było żywcem wyjęte z kanonu rozstań.

David ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Pora ruszać w drogę. Tyle że każde z nas w swoją, pomyślała.

Przekręciła klucz w zamku i lekko pchnęła drzwi. Otwierały się powoli, stopniowo odsłaniając znajome wnętrze. Znieruchomiała. Nie wierzyła własnym oczom. Miała wrażenie, że ogląda scenę z sennego koszmaru.

Boże, dlaczego mnie to spotyka? I dlaczego teraz?

Poczuła na ramieniu rękę Davida. Podtrzymał ją, gdy cofając się, zaplątała się we własne nogi. Zdawało jej się, że pokój faluje. Chcąc skupić na czymś wzrok, spojrzała na przeciwległą ścianę. I po raz drugi ugięły się pod nią kolana. Na jasnej tapecie w delikatny roślinny wzór ktoś napisał krwistoczerwonym sprejem: „NIE WTYKAJ NOSA W NIE SWOJE SPRAWY". A pod spodem narysował trupią czaszkę.

Загрузка...