ROZDZIAŁ TRZECI

„Nie ma pani najmniejszych szans. Prędzej piekło zamarznie, niż pani ze mną wygra".

Siedząc samotnie w szpitalnym barku, bezustannie powtarzała w myślach te słowa. Ciekawe w jakiej temperaturze zamarza piekło? I ile potrzeba na to czasu?

A ile czasu będzie potrzebował Ransom, żeby zniszczyć ją w sądzie?

Do niedawna doskonale radziła w sobie w momentach krytycznych. Gdy życie ludzkie wisiało na włosku, nie załamywała rąk i wiedziała, co ma zrobić. I robiła to. W sterylnych ścianach sali operacyjnej czuła się bezpiecznie, bo miała kontrolę nad sytuacją.

Co innego w sali sądowej, która była dla niej obcym terytorium. Tu króluje David Ransom. To on dyktuje warunki, ona zaś jest bezradna i bezbronna jak pacjent na stole operacyjnym. Jak ma odeprzeć atak ze strony człowieka, który zbudował swoją potęgę, bezwzględnie łamiąc kariery lekarzy?

Dotąd nie odczuwała lęku przed mężczyznami. W końcu ramię w ramię zdobywała z nimi zawodowe szlify, a potem pracowała w zespole. David Ransom był pierwszym, przy którym poczuła się onieśmielona. Gdyby chociaż był niski albo łysy. Albo gdyby pokazał, że jak każdy ma słabości. Ale nie. Robiło jej się niedobrze na samą myśl, że w sądzie znów będzie musiała spojrzeć w lodowato zimne niebieskie oczy.

– Coś mi się zdaje, że potrzebujesz towarzystwa – stwierdził znajomy głos.

Uniosła głową i uśmiechnęła się do Guya Santiniego, który popatrywał na nią dobrotliwie zza szkieł grubych jak denka od butelek.

– Cześć! – Apatycznie skinęła głową.

– Co dobrego, Kate? – zagadnął.

– Poza tym, że jestem bezrobotna? – odparła z kwaśnym uśmiechem. – Świetnie.

– Słyszałem, że stary wycofał cię z bloku operacyjnego. Sorki.

– Powiem ci, że nawet nie mam do niego żalu. Wiadomo, że poczciwina Avery bez szemrania wykonuje polecenia.

– Bettencourta?

– A czyje? Nasz pan dyrektor spisał mnie na straty. Również finansowe.

– Tak to już jest, jak zasrani spece od zarządzania dorwą się do koryta. Jedyne, o czym potrafią gadać, to zyski i straty. Dam głowę, że gdyby Bettencourt mógł zarabiać na złotych zębach, każdy oddział miałby na stanie dentystyczne szczypce.

– I jeszcze kazałby pacjentom płacić za ekstrakcję. Nawet się nie roześmiali.

– Nie wiem, czy ci to w czymś pomoże, ale i tak ci powiem, że w sądzie nie będziesz sama. Mnie też pozwali.

– O rany, Guy, przykro mi…

– Daj spokój. – Wzruszył ramionami. – To dla mnie nie pierwszyzna. Miałem już proces. Uwierz mi, że tylko za pierwszym razem człowiek tak bardzo to przeżywa.

– A co się wtedy stało?

– Wypadek. Facet miał pękniętą śledzionę. Na ratunek było za późno. Jak mi doręczyli pozew, wpadłem w taki dołek, że miałem ochotę wyskoczyć z okna. Susan chciała mnie zamknąć w psychiatryku. Jak widzisz, przetrwałem. I ty też przetrwasz, jeśli będziesz pamiętała, że to nie ciebie atakują, tylko twoją pracę.

– Jakoś nie widzę różnicy.

– I właśnie na tym polega twój problem. Nie potrafisz oddzielić życia prywatnego od zawodowego. Oboje wiemy, ile godzin spędzasz w szpitalu. Do diabła, czasem mi się zdaje, że ty tu mieszkasz. Nie mówię, że pełne zaangażowanie w pracę to wada. Trzeba jednak uważać, żeby nie przeholować.

Najbardziej bolało ją, że Guy ma rację. Często zostawała po godzinach. Być może było jej to potrzebne, bo pozwalało zapomnieć o nieudanym życiu osobistym.

To nieprawda, że żyję tylko pracą – broniła się. ostatnio znowu zaczęłam chodzić na randki. Najwyższy czas. Można wiedzieć, z kim? W zeszłym tygodniu spotkałam się z Elliotem.

– Tym kolesiem od komputerów? – westchnął Guy. Wspomniany Elliot nie mógł uchodzić za wzór męskiej urody: przy wzroście metr osiemdziesiąt parę ważył góra sześćdziesiąt kilogramów i był nieco podobny do Pee – Wee Hermana. – Wyobrażam sobie, jak się ubawiłaś.

– Wiesz co? Właściwie to nawet było fajnie. Po kolacji zaprosił mnie do siebie.

– Poważnie?

– I poszłam.

– No nie żartuj!

– Chciał mi pokazać swój najnowszy elektroniczny gadżet.

– I co było dalej? – Guy przysunął się bliżej.

– Słuchaliśmy kompaktów. Graliśmy w gry komputerowe.

– I?

– Po ośmiu rundach Zorka poszłam do domu. Guy z jękiem zawodu osunął się na krześle.

– Elliot Lafferty, ostatni z gorących kochanków. Moim zdaniem powinnaś poszukać kogoś na forach randkowych. Jak chcesz, to napiszę twój post. Inteligentna i atrakcyjna pozna…

– Tatuś! – Radosny dziecięcy okrzyk przebił się przez gwar rozmów.

Guy obrócił się, słysząc znajomy tupot małych stóp.

– Patrzcie, kogo tu mamy! – zawołał. – Przecież to mój Will! – Poderwał się z krzesła i chwyciwszy swego pięcioletniego synka, podrzucił go do góry. Chłopczyk był tak lekki, że przez chwilę frunął w powietrzu jak ptak, by w końcu wylądować w ramionach ojca.

– Ty wiesz, szkrabie, że ja tu na ciebie czekam? – zapytał go Guy. – Co tak długo?

– Mama późno wróciła.

– Znowu?

– Adele była wściekła – szepnął mu Will na ucho.

– Umówiła się z chłopakiem do kina i nie mogła wyjść.

– Ojoj! To ci obciach! A my przecież nie chcemy, żeby Adele była na nas zła, prawda? – Guy spojrzał pytająco na swoją żonę Susan, która szła w ich stronę.

– Czyżbyśmy wykończyli kolejną opiekunkę?

– Przysięgam, że to wina pełni księżyca! – Susan ze śmiechem odgarnęła z oczu pasmo kręconych rudych włosów. – Wszystkim moim pacjentom kompletnie dziś odbiło. Nie mogłam się od nich uwolnić. Dosłownie nie chcieli wychodzić z gabinetu.

– A zarzekała się, że wraca tylko na pół etatu – mruknął Guy, przysuwając się do Kate. – Dobre sobie! Zgadnij, kogo co noc wzywają do nagłych przypadków?

– Ty się lepiej od razu przyznaj, że brakuje ci domowych obiadków i wyprasowanych koszul. – Susan czule poklepała męża po policzku. Był to jeden z typowo macierzyńskich gestów, z których Susan Santini była powszechnie znana. „Moja kwoczka", powiedział o niej kiedyś Guy. To będące wyrazem czułości określenie pasowało do niej jak ulał. Jej piękno nie wiązało się z wyglądem zewnętrznym, miała bowiem przeciętnej urody piegowatą twarz i masywną budowę ciała żony farmera. Piękno Susan Santini kryło się w jej łagodnym uśmiechu, którym właśnie obdarzyła swego małego synka.

– Tato! – Will kręcił się wokół nóg Guya niczym elf. – Podrzuć mnie jeszcze raz.

– A co ja jestem, wyrzutnia rakietowa?

– Podrzuć! Jeszcze raz!

– Później, Will – przystopowała go Susan. – Musimy odebrać samochód taty, zanim zamkną garaż.

– Proszę!

– Słyszałaś? Powiedział magiczne słowo! – rozpromienił się Guy i rycząc jak lew, porwał chłopca na ręce i podrzucił do samego sufitu.

Susan posłała Kate cierpiętnicze spojrzenie.

– Tak naprawdę mam dwoje dzieci – westchnęła z rezygnacją. – Tyle że jedno waży sto dwadzieścia kilo.

– Wszystko słyszałem. – Guy otoczył żonę ramieniem. – Za karę, moja pani, musisz odwieźć mnie do domu.

– Tyran! Masz ochotę na coś z McDonalda?

– Uhm. Chyba wiem, komu się dziś nie chce gotować. – Guy pomachał Kate i ruszył ze swą rodziną do wyjścia. Słyszała, jak pyta synka, co ma ochotę zjeść.

Odprowadzała ich tęsknym wzrokiem. Z łatwością wyobraziła sobie, jak będzie wyglądał ich wieczór. Najpierw McDonald, gdzie śmiejąc się i żartując, będą na zmianę podtykali jedzenie Williamowi, który nigdy nie był głodny. Potem wrócą do domu i położą go spać. Guy pewnie opowie mu bajkę na dobranoc, a on złapie go za szyję swymi chudymi rączkami i da mu buziaka.

A ja do czego mam wracać? To pustych ścian? – pomyślała ze smutkiem, machając do Guya. Szczęściarz, westchnęła, czując lekkie ukłucie zazdrości.


Po wyjściu z biura David pojechał w górę Nuuanu Avenue i skręcił w gruntową drogę wiodącą na stary cmentarz. Zaparkował samochód w cieniu rozłożystego figowca i stąpając po świeżo skoszonej trawie, rozpoczął wędrówkę pomiędzy marmurowymi nagrobkami, z których spoglądały na niego groteskowe anioły strzegące wiecznego spokoju Dole'ow, Bighamów i Cooke'ów. Minąwszy starszą część, przeszedł do nowych kwater, w których miejsce tradycyjnych pomników zajęły wykonane z brązu tablice położone wprost na trawie. Tam zatrzymał się pod okazałym drzewem i spojrzał w dół.

Noah Ransom Żył lat siedem

Miejsce było wyjątkowo malownicze, usytuowane na łagodnie opadającym stoku, z którego roztaczał się widok na miasto. Zawsze wiał tu lekki wiatr, przylatujący albo od strony morza, albo – doliny. David nawet z zamkniętymi oczami potrafił odgadnąć, z której strony wieje; poznawał to po zapachu.

Nie on wybierał to miejsce. Nawet nie pamiętał, kto zdecydował, że Noah ma spocząć właśnie tutaj. A może była to kwestia przypadku, bo akurat ta kwatera była wolna. Kto w obliczu śmierci dziecka ma głowę myśleć o widokach, powiewach wiatru albo drzewach?

Pochylił się i zmiótł ręką liście z tablicy. Potem się wyprostował i milcząc stal przy swoim synu. Był tak skupiony, że ledwie usłyszał szelest długiej spódnicy i rytmiczne głuche stukanie laski.

– A więc jesteś, Davidzie – odezwał się głos za jego plecami.

Odwrócił się i ujrzał wysoką siwowłosą kobietę, która powoli kuśtykała w jego stronę.

– Nie powinnaś tu przychodzić, mamo. Masz zwichniętą nogę i dobrze wiesz, że nie wolno ci jej nadwerężać – odparł.

– Zobaczyłam cię z kuchni – powiedziała, wskazując laską biały dom sąsiadujący z cmentarzem – i pomyślałam sobie, że pójdę się przywitać. Przecież nie będę w nieskończoność czekała, aż się domyślisz, że trzeba mnie odwiedzić.

– Przepraszam – mruknął, całując ją w policzek. – Ostatnio mam mnóstwo pracy. Ale naprawdę chciałem dziś do ciebie zajrzeć.

– Pewnie – burknęła i spojrzała na grób. Chłodny błękit oczu był tylko jedną spośród wielu cech, które po niej odziedziczył. Mimo skończonych sześćdziesięciu ośmiu lat Jinx Ransom miała równie przenikliwe spojrzenie jak on. – O niektórych rocznicach lepiej zapomnieć – stwierdziła półgłosem.

David nie zareagował.

– Pamiętasz, Noah zawsze mówił, że chce mieć brata. Zastanów się, czy aby nie pora spełnić jego prośbę.

– I co w związku z tym proponujesz? – Zaryzykował słaby uśmiech.

– Coś, co jest naturalną koleją rzeczy.

– A nie uważasz, że powinienem najpierw się ożenić?

– To chyba oczywiste! Powiedz, masz kogoś na oku? – zapytała z nadzieją.

– Absolutnie nikogo.

– Tak myślałam – przyznała, nie kryjąc zawodu, i wziąwszy go za ramię, westchnęła. – Chodź, synu. Skoro nie czeka na ciebie żadna piękna kobieta, to przynajmniej napij się kawy ze starą matką.

Poszli w stronę domu. Grunt był nierówny, więc Jinx posuwała się wolno i ostrożnie. David klika razy proponował, by wzięła go pod ramię, ale ona uparcie odmawiała. Nie dziwiło go to, bo matka nigdy nie słuchała lekarzy, a kontuzji nabawiła się, grając w tenisa.

Drzwi otworzyła im Gracie, która mieszkała z Jinx i pomagała jej w domu.

– No wreszcie jesteś! – zawołała z wyrzutem, a zwróciwszy się do Davida, dodała tonem skargi: – Uprzedzam, że nie mam żadnej kontroli nad tą kobietą. Żadnej!

– A kto ma? – odparł, wzruszając ramionami. Razem z matką usiadł przy kuchennym stole, obok okna, z którego widać było cmentarz.

– Co za szkoda, że przycięli drzewa – westchnęła.

– Przecież musieli to zrobić – zauważyła Gracie, nalewając kawę. – Inaczej trawa by nie rosła.

– Ale zepsuli nam widok.

– Nie przesadzaj z tym widokiem – obruszył się David, odsuwając na bok liść paproci, który łaskotał go w twarz. Jego matka hodowała taką ilość kwiatów, że kuchnia powoli zmieniała się w dżunglę. – Nie rozumiem, jak można dzień w dzień patrzeć na cmentarz.

– Mnie to nie przeszkadza – odparła. – Kiedy wyglądam przez okno, przypominają mi się starzy przyjaciele. Pani Goto, która leży pod żywopłotem. Pan Carvalho pochowany pod złotokapem. A na górce jest nasz Noah. Dla mnie oni wszyscy po prostu śpią.

– Mamo, na litość boską, daj spokój!

– Wiesz, synu, na czym polega twój problem? Na tym, że nie uporałeś się z lękiem przed śmiercią. Dopóki tego nie zrobisz, nie uporządkujesz sobie życia.

– Jakieś sugestie, jak to zrobić?

– Jeszcze raz spróbuj zawalczyć o nieśmiertelność. Zafunduj sobie drugie dziecko.

– Póki co nie zamierzam się żenić, więc proponuję zmianę tematu.

Jinx zareagowała tak, jak zwykła była reagować, gdy syn występował z jakąś niedorzeczną prośbą. Zignorowała go.

– Zdaje się, że w zeszłym roku poznałeś na Maui jakąś dziewczynę. Co się z nią stało?

– Wyszła za mąż. Za innego.

– Co za pech!

– Też facetowi współczuję.

– Jesteś niemożliwy! Kiedy ty wreszcie dorośniesz?!

Uśmiechnął się i ostrożnie upił łyk smolisto czarnej kawy, tak mocnej, że o mało się nie zakrztusił. Był to jeszcze jeden z powodów, dla których unikał tych wizyt. Nie dość, że matka potrafiła obudzić w nim wspomnienia, od których wolał uciec, to jeszcze musiał pić okropną ciecz, którą Gracie ośmielała się nazywać kawą.

– Jak minął dzień, mamo? – zagadnął.

– Z minuty na minutę coraz gorzej.

– Dolać ci kawy? – zapytała Gracie.

– Nie! – Gwałtownie zasłonił ręką filiżankę, nad którą groźnie zawisł dzióbek dzbanka. Jego żywiołowa reakcja zdumiała Gracie, więc szybko dodał: – Dziękuję bardzo, już mi wystarczy.

– Strasznie jesteś nerwowy – zauważyła Jinx. – Masz jakieś problemy? Oczywiście poza brakiem seksu.

– Po prostu mam więcej pracy niż zwykle. Hiro wciąż ma kłopoty z kręgosłupem, więc cała kancelaria jest na mojej głowie.

– Coś mi się zdaje, że praca nie daje ci już takiej satysfakcji jak kiedyś. Chyba było ci lepiej w prokuraturze. Odkąd poszedłeś na swoje, strasznie się wszystkim przejmujesz.

– Bo jest czym. W końcu to poważne sprawy.

– Pozywanie lekarzy? Ha! Dla mnie to jeszcze jeden sposób, żeby się szybko dorobić.

– Mój lekarz też miał raz proces – przypomniała sobie Gracie. – Straszne, co o nim wygadywali. A to przecież taki porządny człowiek, prawdziwy anioł…

– Nikt nie jest święty – stwierdził ponuro. – A już na pewno żaden lekarz – dodał, błądząc nieobecnym wzrokiem gdzieś za oknem.

Znowu wrócił myślami do sprawy O'Brien. Tak naprawdę miał ją w głowie przez cały czas. Nie tyle zresztą samą sprawę, co zielonooką kłamliwą doktor Chesne. Wiedział, że w sądzie będzie dla niego łatwym celem i zamierzał to wykorzystać. Miał zwyczaj przechadzać się po sali w czasie rozprawy, zataczając kręgi wokół podsądnego. W miarę zadawania pytań krąg się zacieśniał. Gdy przychodził czas na ostateczny cios, z reguły stał już twarzą w twarz z ofiarą. Nagle wyobraził sobie, jak to będzie wyglądało w przypadku doktor Chesne, i poczuł irracjonalny lęk. Przestraszył się, że będzie musiał ją obnażyć. Zniszczyć. Na tym polega jego praca. Dotąd był z siebie dumny, że jest tak dobry w tym, co robi. Z przymusem dopił kawę i wstał.

– Muszę jechać – oznajmił i wstał, w ostatniej chwili uchylając się przed wiszącą doniczką z paprocią. – Zadzwonię do ciebie, mamo.

– Kiedy? W przyszłym roku? – prychnęła.

Nie dał się sprowokować, jedynie z sympatią poklepał Gracie po plecach i szepnął jej do ucha:

– Powodzenia! Nie dawaj się. Nie pozwól, żeby doprowadziła cię do szału.

– Ja! Ja ją doprowadzam do szału? – obruszyła się Jinx. – Wolne żarty.

Gracie odprowadziła go do drzwi, a potem patrzyła, jak idzie przez cmentarz do samochodu.

– Biedny człowiek, taki nieszczęśliwy – westchnęła, wróciwszy do kuchni. – Gdyby udało mu się zapomnieć…

– On nie zapomni – odparła smutno Jinx. – Jest taki sam jak jego ojciec. Będzie się z tym zmagał do końca życia.

Загрузка...