Rozdział drugi

Mówić, że ją znałem, byłoby przesadą. Myślę, że oprócz wiedźmina i czarodziejki nikt jej naprawdę nie znał. Gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem, wcale nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, nawet pomimo dość niesamowitych okoliczności, jakie temu towarzyszyły. Znałem takich, którzy twierdzili, że od razu, od pierwszego spotkania czuli powiew śmierci, kroczącej za tą dziewczyną. Mnie jednak wydała się zupełnie zwyczajna, a wiedziałem wszak, że zwyczajną nie była — dlatego usilnie starałem się wypatrzeć, odkryć, poczuć w niej niezwykłość. Ale niczego nie dostrzegłem i niczego nie wyczułem. Niczego, co mogłoby być sygnałem, przeczuciem czy zapowiedzią późniejszych, tragicznych wydarzeń. Tych, których była przyczyną. I tych, które sama spowodowała.

Jaskier, Pół wieku poezji

Tuż przy rozstaju, w miejscu, gdzie kończył się las, wbito w ziemię dziewięć słupów. Do szczytu każdego słupa płasko przytwierdzono koło od wozu. Nad kołami kłębiły się wrony i kruki, dziobiąc i szarpiąc trupy, przywiązane do obręczy i piast. Wysokość słupów i mnogość ptactwa pozwalała, co prawda, wyłącznie przypuszczać, czym były nierozpoznawalne resztki, spoczywające na kołach. Ale były trupami. Nie mogły być niczym innym.

Ciri odwróciła głowę i ze wstrętem zmarszczyła nos. Wiatr wiał od strony słupów, mdlący odór rozkładających się zwłok snuł się nad rozdrożem.

— Wspaniała dekoracja — Yennefer pochyliła się w siodle i splunęła na ziemię, zapominając, że całkiem niedawno za podobne plucie ostro skarciła Ciri. - Malownicza i pachnąca. Ale dlaczego tutaj, na skraju puszczy? Zwykle coś takiego ustawia się tuż za miejskimi murami. Mam rację, dobrzy ludzie?

— Tb Wiewiórki, szlachetna pani — pospieszył z wyjaśnieniem jeden z dogonionych na rozstaju wędrownych handlarzy, wstrzymując zaprzężonego do wyładowanej dwukółki srokacza. - Elfy. Tam, na tych słupach. Dlatego i słupy w lesie stoją. Innym Wiewiórkom na przestrogę.

— Czy to znaczy — czarodziejka spojrzała na niego — że wziętych żywcem Scoia'tael przywozi się tutaj…

— Elfy, pani, rzadko dają się żywcem brać — przerwał handlarz. - A jeśli nawet którego wojacy schwycą, to do miasta go wiozą, bo tam osiadłe nieludzie bytują. Gdy owi kaźni na rynku się przyglądną, to wnet odchodzi ich ochota, by do Wiewiórków przystać. Ale gdy w boju jakich elfów ubiją, to trupy na rozstaje się wozi i na słupach wiesza. Nieraz z daleka ich wożą, całkiem zaśmiardłych dowożą…

— Pomyśleć — warknęła Yennefer — że nam zakazano praktyk nekromantycznych z uwagi na szacunek dla majestatu śmierci i doczesnych, zwłok, którym należy się cześć, spokój, rytualny i ceremonialny pochówek…

— Co mówicie, pani?

— Nic. Ruszajmy stąd co rychlej, Ciri, byle dalej od tego miejsca. Tfu, mam wrażenie, że już cała przesiąkłam tym smrodem.

— Ja też, eueueee — powiedziała Ciri, kłusem objeżdżając dookoła zaprzęg domokrążcy. - Pojedźmy galopem, dobrze?

— Dobrze… Ciri! Galopem, ale nie wariackim!

*****

Wkrótce ujrzały miasto, wielkie, otoczone murami, najeżone wieżami o szpiczastych błyszczących dachach. A za miastem widać było morze, zielonosine, skrzące się w promieniach porannego słońca, upstrzone tu i ówdzie białymi plamkami żagli. Ciri zatrzymała konia na skraju piaszczystego urwiska, uniosła się w strzemionach, chciwie wciągnęła nosem wiatr i zapach.

— Gors Velen — powiedziała Yennefer, podjeżdżając i stając bok w bok. - Dojechałyśmy wreszcie. Wróćmy na gościniec.

Na gościńcu poszły znowu lekkim galopem, pozostawiając w tyle kilka wolich zaprzęgów i objuczonych wiązkami drewna pieszych. Gdy wyprzedziły wszystkich i zostały same, czarodziejka zwolniła i gestem wstrzymała Ciri.

— Podjedź bliżej — powiedziała. - Jeszcze bliżej. Weź wodze i prowadź mojego konia. Potrzebuję obu rąk.

— Do czego?

— Weź wodze, prosiłam.

Yennefer wyjęła z juków srebrne zwierciadełko, przetarła je, po czym cicho wymówiła zaklęcie. Zwierciadełko wysunęło się z jej dłoni, uniosło i zawisło nad końskim karkiem, dokładnie naprzeciw twarzy czarodziejki.

Ciri westchnęła z podziwu, oblizała wargi.

Czarodziejka wydobyła z juków grzebień, zdjęła beret i przez następne kilka chwil energicznie czesała włosy. Ciri zachowała milczenie. Wiedziała, że podczas czesania włosów Yennefer nie wolno było przeszkadzać ani rozpraszać jej. Malowniczy i pozornie niedbały nieład jej krętych i bujnych loków powstawał w wyniku długotrwałych starań i wymagał niemało wysiłku.

Czarodziejka ponownie sięgnęła do juków. Przypięła do uszu brylantowe kolczyki, a na obu nadgarstkach zapięła bransolety. Zdjęła szal i rozpięła bluzkę, odsłaniając szyję i czarną aksamitkę ozdobioną gwiazdą z obsydianu.

— Ha! — nie wytrzymała wreszcie Ciri. - Wiem, czemu to robisz! Chcesz ładnie wyglądać, bo jedziemy do miasta! Zgadłam?

— Zgadłaś.

— Aja?

— Co ty?

— leż chcę ładnie wyglądać! Uczeszę się…

— Włóż beret — powiedziała ostro Yennefer, wciąż wpatrzona w wiszące nad uszami konia zwierciadło. - Na to samo miejsce, gdzie był. I schowaj pod nim włosy.

Ciri fuknęła gniewnie, ale usłuchała natychmiast. Już dawno nauczyła się rozróżniać barwy i odcienie głosu czarodziejki. Wiedziała, kiedy można spróbować dyskusji, a kiedy nie.

Yennefer, ułożywszy wreszcie loki na czole, wydobyła z juków mały słoiczek z zielonego szkła.

— Ciri — powiedziała łagodniej. - Podróżujemy skrycie. A podróż jeszcze się nie skończyła. Dlatego masz kryć włosy pod beretem. W każdej bramie miejskiej są tacy, którym płaci się za dokładną i pilną obserwację podróżnych. Rozumiesz?

— Nie — odparła bezczelnie Ciri, ściągając wodze karego ogiera czarodziejki. - Wypiękniłaś się tak, że tym wypatrywaczom z bramy oczy wyjdą! Ładna mi skrytość!

— Miasto, do którego bram zmierzamy — uśmiechnęła się Yennefer — to Gors Velen. Ja nie muszę się kamuflować w Gors Velen, a wręcz, powiedziałabym, przeciwnie. Z tobą jest inna sprawa. Ciebie nikt nie powinien zapamiętać.

— Ci, którzy będą gapić się na ciebie, dostrzegą i mnie! Czarodziejka odkorkowała słoiczek, z którego zapachniało bzem i agrestem. Zanurzywszy w słoiczku palec wskazujący wtarła sobie pod oczy nieco zawartości.

— Wątpię — powiedziała, wciąż zagadkowo uśmiechnięta — by ktokolwiek zwrócił na ciebie uwagę.

Przed mostem stał długi rząd jeźdźców i wozów, a na przedbramiu tłoczyli się podróżni, oczekujący na kolejkę do kontroli. Ciri żachnęła się i zaburczała, rozzłoszczona perspektywą długiego czekania. Yennefer jednak wyprostowała się w siodle i ruszyła kłusem, patrząc wysoko ponad głowy podróżnych — ci zaś rozstąpili się prędko, zrobili miejsce, kłaniając z szacunkiem. Strażnicy w długich kolczugach też od razu dostrzegli czarodziejkę i zrobili jej wolną drogę, nie żałując trzonków dzid, którymi karcili opornych lub zbyt powolnych.

— Tędy, tędy, wielmożna pani — zawołał jeden ze strażników, gapiąc się na Yennefer i mieniąc na twarzy. -Wjedźcie tędy, proszę łaskawie! Nastąpić się! Nastąpić się, chamy!

Wezwany pospiesznie dowódca warty wyłonił się z kordegardy naburmuszony i zły, ale na widok Yennefer po-kraśniał, szeroko otworzył oczy i usta, zgiął w niskim ukłonie.

— Uniżenie witam w Gors Velen, jaśnie pani — wybełkotał, prostując się i gapiąc. - Na twe rozkazy… Czy w mocy mojej usłużyć czym wielmożnej? Eskortę dać? Przewodnika? Wezwać może kogo?

— Nie trzeba — Yennefer wyprostowała się na kulbace, spojrzała na niego z góry. - Zabawię w mieście krótko. Jadę na Thanedd.

— Ma się rozumieć… - żołdak przestąpił z nogi na nogę, nie odrywając oczu od twarzy czarodziejki. Pozostali strażnicy gapili się również. Ciri dumnie wyprężyła się i zadarła głowę, ale skonstatowała, że na nią nie patrzy nikt. Jak gdyby w ogóle nie istniała.

— Ma się rozumieć — powtórzył dowódca straży. - Na Thanedd, tak… Na zjazd. Pojmuję, ma się rozumieć. Życzę tedy…

— Dziękuję — czarodziejka popędziła konia, w oczywisty sposób nieciekawa, czego chciałby życzyć jej komendant. Ciri podążyła w ślad. Strażnicy kłaniali się przejeżdżającej Yennefer, jej nadal nie zaszczycając choćby spojrzeniem.

— Nawet o imię cię nie zapytali — mruknęła, doganiając Yennefer i ostrożnie kierując koniem wśród wyjeżdżonych w błocie ulicy kolein. - Ani o to, skąd jedziemy! Zaczarowałaś ich?

— Nie ich. Siebie.

Czarodziejka odwróciła się, a Ciri westchnęła głośno. Oczy Yennefer płonęły fioletowym blaskiem, a twarz promieniała urodą. Olśniewającą. Wyzywającą. Groźną. I nienaturalną.

— Zielony słoiczek! — domyśliła się od razu Ciri. - Co to było?

— Glamarye. Eliksir, a raczej maść na specjalne okazje. Ciri, czy ty musisz wjeżdżać w każdą kałużę na drodze?

— Chcę umyć koniowi pęciny!

— Nie padało od miesiąca. To są pomyje i końskie szczyny, nie woda.

— Aha… Powiedz mi, dlaczego użyłaś tego eliksiru? Aż tak bardzo ci zależało…

— To jest Gors Velen — przerwała Yennefer. - Miasto, które swój dobrobyt w znacznej mierze zawdzięcza czarodziejom. Dokładniej, czarodziejkom. Sama widziałaś, jak traktuje się tu czarodziejki. A ja nie miałam ochoty przed- stawiać się ani udowadniać, kim jestem. Wolałam, by było to oczywiste na pierwszy rzut oka. Za tym czerwonym domem skręcamy w lewo. Stępa, Ciii, wstrzymuj konia, bo potrącisz jakieś dziecko.

— A po co myśmy tutaj przyjechały?

— Już ci to mówiłam.

Ciri parsknęła, zacisnęła usta, silnie szturchnęła wierzchowca piętą. Klacz zatańczyła, omal nie wpadając na mijający ich zaprzęg. Woźnica wstał z kozła i zamierzał uraczyć ją furmańską wiązanką, ale na widok Yennefer usiadł szybko i zajął się wnikliwą analizą stanu własnych chodaków.

— Jeszcze jedno takie bryknięcie — wycedziła Yennefer — a pogniewamy się. Zachowujesz się jak niedorosła koza. Przynosisz mi wstyd.

— Chcesz mnie oddać do jakiejś szkoły, tak? Ja nie chcę!

— Ciszej. Ludzie się gapią.

— Na ciebie się gapią, nie na mnie! Ja nie chcę iść do żadnej szkoły! Obiecywałaś mi, że zawsze będziesz ze mną, a teraz chcesz mnie zostawić! Samą! Ja nie chcę być sama!

— Nie będziesz sama. W szkole jest wiele dziewcząt w twoim wieku. Będziesz miała mnóstwo koleżanek.

— Nie chcę koleżanek. Chcę być z tobą i z… Myślałam, że…

Yennefer odwróciła się gwałtownie.

— Co myślałaś?

— Myślałam, że jedziemy do Geralta — Ciri wyzywająco podrzuciła głową. - Dobrze wiem, o czym rozmyślałaś całą drogę. I dlaczego wzdychałaś w nocy…

— Dość — syknęła czarodziejka, a widok jej płonących oczu sprawił, że Ciri wtuliła twarz w końską grzywę. -Nadto się rozzuchwaliłaś. Przypominam ci, że czas, gdy mogłaś mi się opierać, minął bezpowrotnie. Stało się tak z twojej własnej woli. Teraz masz być posłuszna. Zrobisz to, co rozkażę. Zrozumiałaś?

Ciri pokiwała głową.

— To, co rozkażę, będzie dla ciebie najlepsze. Zawsze.

I dlatego będziesz mnie słuchać i wykonywać moje polecenia. Jasne? Zatrzymaj konia. Jesteśmy na miejscu.

— To jest ta szkoła? — zaburczała Ciri, podnosząc oczy na okazałą fasadę budynku. - To już…

— Ani słowa więcej. Zsiadaj. I zachowuj się jak należy. To nie jest szkoła, szkoła jest w Aretuzie, nie w Gors Velen. To jest bank.

— A do czego nam bank?

— Pomyśl. Zsiadaj, mówiłam. Nie w kałużę! Zostaw konia, od tego jest służba. Zdejmij rękawice. Nie wchodzi się do banku w rękawicach do jazdy. Spójrz na mnie. Popraw beret. Wyrównaj kołnierzyk. Wyprostuj się. Nie wiesz, co zrobić z rękami? To nic z nimi nie rób!

Ciri westchnęła.

Służący, którzy wylegli z wrót budynku i gnąc się w ukłonach usłużyli, byli krasnoludami. Ciri przyjrzała się im ciekawie. Choć tak samo niscy, krępi i brodaci, w niczym nie przypominali jej druha, Yarpena Zigrina, ani jego „chłopaków". Służący byli szarzy, jednolicie umundurowani, nijacy. I uniżeni, czego o Yarpenie i jego chłopakach żadną miarą powiedzieć nie było można.

Weszły do środka. Magiczny eliksir nadal działał, toteż pojawienie się Yennefer spowodowało natychmiast wielkie poruszenie, bieganinę, ukłony, dalsze uniżone pozdrowienia i deklaracje gotowości do usług, którym kres położyło dopiero pojawienie się niewiarygodnie grubego, dostatnio odzianego i białobrodego krasnoluda.

— Szanowna Yennefer! — zahuczał krasnolud, podzwaniając złotym łańcuchem, zwisającym z potężnego karku znacznie poniżej białej brody. - Cóż za niespodzianka! I cóż za zaszczyt! Proszę, proszę do kantoru! A wy, nie stać, nie gapić się! Do roboty, do liczydeł! Wilfli, do kantoru natychmiast flaszkę Castel de Neuf, rocznik… Już ty wiesz który rocznik. Żywo, na jednej nodze! Pozwól, pozwól, Yennefer. Prawdziwa radość cię widzieć. Wyglądasz… Ech, psiakrew, aż dech zapiera!

— Ty też — uśmiechnęła się czarodziejka — nieźle się trzymasz, Giancardi.

— No pewnie. Proszę, proszę do mnie, do kantoru. Ależ nie, nie, panie przodem. Znasz przecież drogę, Yennefer.

W kantorze było ciemnawo i przyjemnie chłodno, w powietrzu unosił się zapach, który Ciri pamiętała z wieży pisarczyka Jarre — zapach inkaustu, pergaminu i kurzu pokrywającego dębowe meble, gobeliny i stare księgi.

— Siadajcie, proszę — bankier odsunął od stołu ciężki fotel dla Yennefer, obrzucił Ciri ciekawym spojrzeniem. -Hmmm…

— Daj jej jakąś księgę, Molnar — powiedziała niedbale czarodziejka, zauważając spojrzenie. - Ona uwielbia księgi. Siądzie sobie w końcu stołu i nie będzie przeszkadzać. Prawda, Ciri?

Ciri nie uznała za celowe potwierdzać.

— Księgę, hem, hem — zatroskał się krasnolud, podchodząc do komody. - Co my tu mamy? O, księga przychodów i rozchodów… Nie, to nie. Cła i opłaty portowe… Też nie. Kredyt i remburs? Nie. O, a to skąd tu się wzięło? Jedna cholera wie… Ale chyba to będzie w sam raz. Proszę, dzieweczko.

Księga nosiła tytuł Physiologus i była bardzo stara i bardzo podarta. Ciri ostrożnie przewróciła okładkę i kilka stron. Dzieło zaciekawiło ją natychmiast, bo traktowało o zagadkowych potworach i bestiach i było pełne rycin. Przez następnych kilka chwil starała się dzielić zainteresowanie pomiędzy księgę a rozmowę czarodziejki z krasnoludem.

— Masz dla mnie jakieś listy, Molnar?

— Nie — bankier nalał wina Yennefer i sobie. - Żadne nowe nie nadeszły. Ostatnie, sprzed miesiąca, przekazałem ustalonym sposobem.

— Otrzymałam je, dziękuję. A czy przypadkiem… ktoś się tymi listami nie interesował?

— Tutaj nie — uśmiechnął się Molnar Giancardi. - Ale celujesz do właściwej tarczy, moja droga. Bank Vivaldich poinformował mnie poufnie, że listy próbowano tropić. Ich filia w Yengerbergu wykryła też próbę śledzenia operacji na twoim prywatnym koncie. Jeden z pracowników okazał się nielojalny.

Krasnolud urwał, spojrzał na czarodziejkę spod krzaczastych brwi. Ciri nadstawiła uszu. Yennefer milczała, bawiąc się swą obsydianową gwiazdą.

— Vivaldi — podjął bankier, zniżając głos — nie mógł albo nie chciał prowadzić śledztwa w tej sprawie. Nielojalny i podatny na przekupstwo klerk wpadł po pijanemu do fosy i utopił się. Nieszczęśliwy wypadek. Szkoda. Za szybko, za pochopnie…

— Szkoda mała, a żal krótki — wydęła wargi czarodziejka. - Ja wiem, kogo interesowały moje listy i konto, śledztwo u Vivaldich nie przyniosłoby rewelacji.

— Skoro tak uważasz… — Giancardi poczochrał brodę. - Jedziesz na Thanedd, Yennefer? Na ten powszechny zjazd czarodziejów?

— Owszem.

— By zdecydować o losach świata?

— Nie przesadzajmy.

— Różne plotki krążą — rzekł sucho krasnolud. - I różne rzeczy się dzieją.

— Jakie, jeśli to nie tajemnica?

— Od ubiegłego roku — powiedział Giancardi, gładząc brodę — obserwuje się dziwne ruchy w polityce podatkowej… Ja wiem, ciebie to nie interesuje…

— Mów.

— Podwojono wymiar pogłównego i hiberny, podatków ściąganych bezpośrednio przez władze wojskowe. Wszyscy kupcy i przedsiębiorcy muszą dodatkowo płacić do skarbu królewskiego „dziesiąty grosz", całkiem nowy podatek, jeden grosz od każdego nobla obrotu. Krasnoludy, gnomy, elfy i niziołki płacą ponadto zwiększone pogłówne i po-dymne. Jeżeli prowadzą działalność handlową lub produkcyjną, są nadto obciążeni obowiązkową „nieludzką" do-natywą, wynoszącą dziesięć od sta. W ten sposób ja odprowadzam do skarbu ponad sześćdziesiąt procent dochodu. Mój bank, wliczając wszystkie filie, daje Czterem Królestwom sześćset grzywien rocznie. Dla twojej wiadomości: to jest prawie trzykrotnie więcej, niż możny diuk czy hrabia płaci kwarty z potężnej królewszczyzny.

— Ludzie nie są obciążeni donatywą na wojsko?

— Nie. Płacą tylko hibernę i pogłówne.

— A zatem — pokiwała głową czarodziejka — to krasno-ludy i inni nieludzie finansują kampanię przeciwko Scoia'tael, która toczy się w lasach. Spodziewałam się czegoś takiego. Ale co mają podatki wspólnego ze zjazdem na Thanedd?

— Po waszych zjazdach — mruknął bankier — zawsze coś się dzieje. Tym razem mam zresztą nadzieję, że będzie odwrotnie. Liczę na to, że wasz zjazd sprawi, że przestanie się dziać. Bardzo byłbym rad, dla przykładu, gdyby ustały te dziwne skoki cen.

— Mów jaśniej.

Krasnolud rozparł się w fotelu i splótł palce na przykrytym brodą brzuchu.

— Pracuję w moim fachu ładne parę lat — powiedział. - Dostatecznie długo, by móc umieć powiązać niektóre ruchy cen z niektórymi faktami. A ostatnio bardzo wzrosły ceny drogich kamieni. Bo jest na nie popyt.

— Zamienia się gotówkę na klejnoty, by unikać strat z tytułu wahań kursów i parytetów monety?

— Też. Kamienie mają nadto jeszcze jedną wielką zaletę. Mieszcząca się w kieszeni kilkuuncjowa sakieweczka brylantów odpowiada wartością jakimś pięćdziesięciu grzywnom, taka zaś suma w monecie waży dwadzieścia pięć funtów i zajmuje spory worek. Z sakieweczka w kieszeni ucieka się znacznie szybciej niż z workiem na ramieniu. I ma się obie ręce wolne, co nie jest bez znaczenia. Jedną ręką można trzymać żonę, drugą, gdyby zaszła konieczność, można komuś przypieprzyć.

Ciri parsknęła z cicha, ale Yennefer natychmiast uciszyła ją groźnym spojrzeniem.

— A zatem — uniosła głowę — są tacy, którzy już zawczasu przygotowują się do ucieczki. A dokąd, ciekawość?

— Najwyżej notowana jest daleka Północ. Hengfors, Kovir, Poviss. Raz, że to faktycznie daleko, dwa, kraje te są neutralne i mają z Nilfgaardem dobre stosunki.

— Rozumiem — złośliwy uśmiech nie zniknął z warg czarodziejki. - A więc brylanty do kieszeni, żonę za rękę i na Północ… Nie za wcześnie? Ach, mniejsza z tym. Co jeszcze drożeje, Molnar?

- Łodzie.

— Co?

- Łodzie — powtórzył krasnolud i wyszczerzył zęby. -Wszyscy szkutnicy z wybrzeża produkują łodzie, zamówione przez kwatermistrzów armii króla Foltesta. Kwatermistrzowie płacą dobrze i ciągle składają nowe zamówienia. Jeśli masz wolny kapitał, Yennefer, zainwestuj w łodzie. Złoty interes. Produkujesz czółno z trzciny i kory, wystawiasz fakturę na barkas z pierwszorzędnej sośniny, górką dzielisz się z kwatermistrzem po połowie…

— Nie kpij, Giancardi. Mów, o co chodzi.

— Te łodzie — rzekł od niechcenia bankier, patrząc na powałę — transportuje się na południe. Do Sodden i Brugge, nad Jarugę. Ale z tego, co wiem, nie używa się ich do połowu ryb na rzece. Ukrywa się je w lasach nad prawym brzegiem. Wojsko podobno godzinami ćwiczy wsiadanie i wysiadanie. Na razie na sucho.

— Aha — Yennefer przygryzła wargę. - Ale dlaczego niektórym tak spieszno na pomoc? Jaruga jest na południu.

— Istnieje uzasadniona obawa — mruknął krasnolud, łypiąc na Ciri — że cesarz Emhyr var Emreis nie będzie zachwycony wieścią, że wzmiankowane łodzie spuszczono na wodę. Niektórzy uważają, że takie wodowanie gotowe Emhyra rozzłościć, a wówczas lepiej być jak najdalej od nilfgaardzkiej granicy… Cholera, byle do żniw. Gdy będzie po żniwach, odetchnę z ulgą. Jeżeli coś ma się wydarzyć, wydarzy się przed żniwami.

— Plony będą w spichrzach — powiedziała wolno Yennefer.

— Zgadza się. Konie trudno paść na rżyskach, a twierdze z pełnymi spichrzami długo się oblega… Pogoda sprzyja rolnikom i zbiory zapowiadają się nieźle… Tak, pogoda jest nad wyraz piękna. Słonko grzeje, kanie na próżno wyglądają dżdżu… A Jaruga w Dol Angra jest bardzo płytka… Łatwo ją przebrodzić. W obie strony.

— Dlaczego Dol Angra?

— Mam nadzieję — bankier pogładził brodę, świdrując czarodziejkę bystrym spojrzeniem — że mogę ci zaufać?

— Zawsze mogłeś, Giancardi. I nic się nie zmieniło.

— Dol Angra — powiedział wolno krasnolud — to Lyria i Aedirn, które są w militarnym sojuszu z Temerią. Nie sądzisz chyba, że Foltest, który kupuje łodzie, zamierza z nich skorzystać na własną rękę?

— Nie — powiedziała wolno czarodziejka. - Nie sądzę. Dziękuję za informacje, Molnar. Kto wie, może i masz rację? Może na zjeździe uda nam się jednak wpłynąć na losy świata i zamieszkujących ten świat ludzi?

— Nie zapominajcie o krasnoludach — parsknął Giancardi. - I o ich bankach.

— Postaramy się. Jeśli już przy tym jesteśmy…

— Słucham cię z uwagą.

— Mam wydatki, Molnar. A jeśli podejmę coś z konta u Vivaldich, znowu ktoś gotów utonąć, więc…

— Yennefer — przerwał krasnolud — ty masz u mnie nieograniczony kredyt. Pogrom w Yengerbergu miał miejsce bardzo dawno. Może ty zapomniałaś, ale ja nie zapomnę nigdy. Nikt z rodziny Giancardich nie zapomni. Ile ci potrzeba?

— Tysiąc pięćset temerskich orenów, przekazem na filię Cianfanellich w Ellander, na rzecz świątyni Melitele.

— Załatwione. Miły przekaz, datki dla świątyń nie są opodatkowane. Co jeszcze?

— Ile teraz płaci się rocznie czesnego w szkole w Aretuzie?

Ciii nadstawiła uszu.

— Tysiąc dwieście novigradzkich koron — powiedział Giancardi. - Dla nowej adeptki dochodzi immatrykulacja, coś koło dwustu.

— Podrożało, cholera.

— Wszystko podrożało. Adeptkom niczego się nie żałuje, żyją w Aretuzie jak królewny. A z nich żyje połowa miasta, krawcy, szewcy, cukiernicy, dostawcy…

— Wiem. Wpłać dwa tysiące na konto szkoły. Anonimowo. Z zaznaczeniem, że chodzi o wpisowe i zadatek na czesne… Dla jednej adeptki.

Krasnolud odłożył pióro, spojrzał na Ciri, uśmiechnął się ze zrozumieniem. Ciri, udając, że wertuje księgę, słuchała pilnie.

— To wszystko, Yennefer?

— Jeszcze trzysta novigradzkich koron dla mnie, gotówką. Na zjazd na Thanedd będę potrzebowała przynajmniej trzech sukni.

— Po co ci gotówka? Dam ci czek bankierski. Na pięćset. Ceny importowanych tkanin też cholernie wzrosły, a ty wszakże nie ubierasz się w wełnę ani len. A jeżeli czegoś potrzebujesz: dla siebie lub dla przyszłej adeptki szkoły w Aretuzie, moje sklepy i składy stoją otworem.

— Dziękuję. Na jaki procent się umówimy?

— Procent — krasnolud uniósł głowę — zapłaciłaś rodzinie Giancardich awansem, Yennefer. W czasie pogromu w Yengerbergu. Nie mówmy już o tym.

— Nie lubię takich długów, Molnar.

— Ja też nie. Ale ja jestem kupcem, krasnoludem interesu. Ja wiem, co to jest zobowiązanie. Znam jego wartość. Powtarzam, nie mówmy już o tym. Sprawy, o które prosiłaś, możesz uważać za załatwione. Sprawę, o którą nie prosiłaś, również.

Yennefer uniosła brwi.

— Pewien bliski ci wiedźmin — zachichotał Giancardi — odwiedził ostatnio miasto Dorian. Doniesiono mi, że zadłużył się tam u lichwiarza na sto koron. Lichwiarz pracuje dla mnie. Umorzę ten dług, Yennefer.

Czarodziejka rzuciła okiem na Ciri, silnie skrzywiła usta.

— Molnar — powiedziała zimno — nie pchaj palców między drzwi, w których popsuły się zawiasy. Wątpię, żeby on wciąż uważał mnie za bliską, a jeśli dowie się o umarzaniu długów, znienawidzi mnie z kretesem. Znasz go przecież, jest obsesyjnie honorowy. Dawno temu był w Dorian?

— Jakieś dziesięć dni. Potem widziano go w Małym Łęgu. Stamtąd, jak mi doniesiono, pojechał do Hirundum, bo miał zlecenie od tamtejszych farmerów. Jak zwykle, jakiś potwór do zabicia…

— A za zabicie, jak zwykle, zapłacą mu grosze — głos Yennefer zmienił się lekko — które, jak zwykle, ledwo wystarczą na koszty leczenia, jeżeli potwór go pokiereszuje. Jak zwykle. Jeżeli rzeczywiście chcesz coś dla mnie zrobić, Molnar, to włącz się w to. Skontaktuj się z farmerami z Hirundum i podnieś nagrodę. Tak by miał za co żyć.

— Jak zwykle — parsknął Giancardi. - A jeśli on wreszcie dowie się o tym?

Yennefer utkwiła oczy w Ciri, która przyglądała się i przysłuchiwała, nawet nie próbując udawać zainteresowania Physiologusem.

— A od kogo — wycedziła — miałby się dowiedzieć? Ciri spuściła wzrok. Krasnolud uśmiechnął się znacząco, pogładził brodę.

— Przed udaniem się na Thanedd wybierzesz się w stronę Hirundum? Przypadkowo, oczywiście?

— Nie — czarodziejka odwróciła wzrok. - Nie wybiorę się. Zmieńmy temat, Molnar.

Giancardi znowu pogładził brodę, spojrzał na Ciri. Ciri spuściła głowę, zachrząkała i zawierciła się na krześle.

— Słusznie — potwierdził. - Czas zmienić temat. Ale twoją podopieczną najwyraźniej nudzi księga… i nasza rozmowa. A to, o czym teraz chciałbym z tobą porozmawiać, znudzi ją jeszcze bardziej, jak podejrzewam… Losy świata, losy krasnoludów tego świata, losy ich banków, jakiż to nudny temat dla młodych dziewcząt, przyszłych absolwentek Aretuzy… Wypuść ją na trochę spod skrzydeł, Yennefer. Niech się przejdzie po mieście…

— Oj, tak! — krzyknęła Ciri.

Czarodziejka żachnęła się i już otwierała usta, by zaprotestować, ale nagle zmieniła zamiar. Ciri nie była pewna, ale wydawało się jej, że wpływ na tę decyzję miało nieznaczne mrugnięcie, towarzyszące propozycji bankiera.

— Niech sobie dziewczyna popatrzy na wspaniałości prastarego grodu Gors Velen — dodał Giancardi, uśmiechając się szeroko. - Należy się jej trochę swobody przed… Aretuzą. A my tu sobie jeszcze pogawędzimy o pewnych sprawach… hmm, osobistych. Nie, nie proponuję, by dziewczę chodziło samotnie, choć to bezpieczne miasto. Przydam jej towarzysza i opiekuna. Jednego z moich młodszych klerków…

— Wybacz, Molnar — Yennefer nie odpowiedziała na uśmiech — ale nie wydaje mi się, by w dzisiejszych czasach, nawet w bezpiecznym mieście, towarzystwo krasnoluda…

— Nawet mi przez myśl nie przeszło — żachnął się Giancardi — by to był krasnolud. Klerk, o którym mówię, jest synem szanowanego kupca, człowieka całą, że się tak wyrażę, gębą. Myślałaś, że zatrudniam tu tylko krasnoludów? Hej, Wifli! Wołaj mi tu Fabia, na jednej nodze!

— Ciri — czarodziejka podeszła do niej, pochyliła się lekko. - Tylko bez żadnych głupstw, żebym się nie musiała wstydzić. A przed klerkiem język za zębami, pojmujesz? Przyrzeknij mi, że będziesz uważać na czyny i słowa. Nie kiwaj głową. Przyrzeczenia składa się pełnym głosem.

— Przyrzekam, pani Yennefer.

— Spoglądaj też czasem na słońce. W południe wrócisz. Punktualnie. A gdyby… Nie, nie sądzę, by ktoś cię rozpoznał. Ale gdybyś zobaczyła, że ktoś zanadto ci się przygląda…

Czarodziejka sięgnęła do kieszonki, wydobyła niewielki, poznaczony runami chryzopraz, wyszlifowany w kształt klepsydry.

— Schowaj do sakiewki. Nie zgub. W razie potrzeby… Zaklęcie pamiętasz? Tylko dyskretnie, aktywizacja daje silne echo, a działający amulet wysyła fale. Jeśli w pobliżu byłby ktoś wyczulony na magię, ujawnisz się, zamiast zamaskować. Aha, masz tu jeszcze… Gdybyś chciała coś sobie kupić.

— Dziękuję, pani Yennefer — Ciri włożyła amulet i monety do sakiewki, ciekawie spojrzała na chłopca wbiegającego do kantoru. Chłopiec był piegowaty, falujące kasztanowate włosy spadały mu na wysoki kołnierz szarego uniformu klerka.

— Fabio Sachs — przedstawił Giancardi. Chłopiec ukłonił się grzecznie.

— Fabio, to jest pani Yennefer, nasz czcigodny gość i szanowana klientka. A ta panna, jej wychowanka, ma życzenie zwiedzić miasto. Będziesz jej towarzyszył, służył za przewodnika i opiekuna.

Chłopiec ukłonił się jeszcze raz, tym razem wyraźnie w stronę Ciri.

— Ciri — powiedziała chłodno Yennefer. - Wstań, proszę.

Wstała, zdziwiona lekko, bo znała obyczaj na tyle, by wiedzieć, że tego nie wymagał. I natychmiast zrozumiała. Klerk, co prawda, wyglądał na jej rówieśnika, ale był od niej o głowę niższy.

— Molnar — powiedziała czarodziejka. - Kto ma się tu opiekować kim? Nie mógłbyś oddelegować do tego zadania kogoś o nieco znaczniejszych gabarytach?

Chłopiec poczerwieniał i pytająco spojrzał na pryncypała. Giancardi przyzwalająco kiwnął głową. Klerk ukłonił się po raz kolejny.

— Wielmożna pani — wypalił płynnie i bez skrępowania. - Może i nie jestem duży, ale można na mnie polegać. Znam dobrze gród, podgrodzie i całą okolicę. Będę opiekował się tą panną, jak umiem najlepiej. A gdy ja, Fabio Sachs Młodszy, syn Fabia Sachsa, robię coś tak, jak umiem najlepiej, to… To niejeden większy mi nie dorówna.

Yennefer patrzyła na niego przez chwilę, potem odwróciła się w stronę bankiera.

— Gratuluję, Molnar — powiedziała. - Umiesz dobierać pracowników. Będziesz miał w przyszłości pociechę z twojego młodszego klerka. Zaiste, kruszec dobrej próby dźwięczy, gdy weń uderzyć. Ciri, z pełnym zaufaniem powierzam cię pieczy Fabia, syna Fabia, albowiem jest to mężczyzna poważny i godny zaufania.

Chłopiec zaczerwienił się aż po cebulki kasztanowatych włosów. Ciri czuła, że też się rumieni.

— Fabio — krasnolud otworzył szkatułkę, pogrzebał w brzęczącej zawartości. - Masz tu pół nobla i trzy… I dwa piątaki. Na wypadek gdyby panna miała jakieś życzenia. Gdyby nie miała, odniesiesz z powrotem. No, możecie iść.

— W południe, Ciri — przypomniała Yennefer. - Ani chwili później.

— Pamiętam, pamiętam.

— Nazywam się Fabio — powiedział chłopiec, gdy tylko zbiegli po schodach i wyszli na ruchliwą ulicę. - A ciebie zwą Ciri, tak?

— Tak.

— Co chcesz zwiedzić w Gors Velen, Ciri? Ulicę Główną? Zaułek Złotników? Port morski? A może rynek i jarmark?

— Wszystko.

— Hmm… — zatroskał się chłopiec. - Mamy czas tylko do południa… Najlepiej będzie, jeśli pójdziemy na rynek. Dziś jest dzień targowy, można tam będzie zobaczyć mnóstwo ciekawych rzeczy! A wcześniej wejdziemy na mur, z którego jest widok na całą Zatokę i na słynną wyspę Thanedd. Co ty na to?

— Chodźmy.

Ulicą z hurkotem toczyły się wozy, człapały konie i woły, bednarze turlali beczki, wszędzie panował hałas i pośpiech. Ciri była z lekka oszołomiona ruchem i rozgardiaszem — niezręcznie zstąpiła z drewnianego chodnika i po kostki wpadła w błoto i gnój. Fabio chciał ująć ją pod ramię, ale wyrwała się.

— Umiem sama chodzić!

— Hmm… No, tak. Chodźmy zatem. Tu, gdzie jesteśmy, to jest główna ulica miasta. Nazywa się Kardo i łączy obie bramy, Główną i Morską. Tędy, o, idzie się do ratusza. Widzisz tę wieżę ze złotym kurkiem? To właśnie ratusz. A tam, gdzie wisi ten kolorowy szyld, to jest oberża „Pod Rozpiętym Gorsetem". Ale tam, hmm… tam nie pójdziemy. Pójdziemy o, tędy, skrócimy sobie drogę przez targ rybny, który jest na ulicy Okrężnej.

Skręcili w zaułek i wyszli wprost na placyk wciśnięty między ściany domów. Placyk zapełniony był straganami, beczkami i kadziami, z których biła silna woń ryb. Trwał ożywiony i hałaśliwy handel, przekupnie i kupujący starali się przekrzyczeć krążące w górze mewy. Pod murem siedziały koty, udając, że ryby nie interesują ich w najmniejszym stopniu.

— Twoja pani — powiedział nagle Fabio, lawirując wśród straganów — jest bardzo surowa.

— Wiem.

— Nie jest twoją bliską krewną, prawda? Od razu to poznać!

— Tak? A po czym?

— Jest bardzo piękna — powiedział Fabio z okrutną, rozbrajająco swobodną szczerością młodego człowieka. Ciri odwróciła się jak sprężyna, ale nim zdołała uraczyć Fabia jakąś kąśliwą uwagą, dotyczącą jego piegów i wzrostu, chłopiec już ciągnął ją między wózki, beczki i stragany, objaśniając jednocześnie, że górująca nad placykiem baszta nosi nazwę Złodziejskiej, że kamienie użyte do jej budowy pochodzą z dna morskiego i że rosnące pod nią drzewa zowią się platanami.

— Jesteś strasznie małomówna, Ciri — stwierdził nagle.

— Ja? — udała zdziwienie. - Nic podobnego! Po prostu słucham pilnie tego, co mówisz. Opowiadasz bardzo ciekawie, wiesz? Właśnie chciałam cię zapytać…

— Słucham, pytaj.

— Czy daleko stąd do… do miasta Aretuza?

— Ależ całkiem niedaleko! Bo Aretuza to wcale nie miasto. Wejdźmy na mur, pokażę ci. O, tam są schody.

Mur był wysoki, a schody strome. Fabio spocił się i zdyszał, i nic dziwnego, bo cały czas gadał. Ciri dowiedziała się, że mur okalający gród Gors Velen to konstrukcja niedawna, o wiele młodsza od samego miasta, zbudowanego jeszcze przez elfy, że ma trzydzieści pięć stóp wysokości i że jest to tak zwany mur kazamatowy, zrobiony z ciosanego kamienia i nie wypalanej cegły, bo taki materiał jest odporniejszy na uderzenia taranów.

Na szczycie przywitał ich i owiał orzeźwiający morski wiatr. Ciri z radością odetchnęła nim po gęstym i nieruchomym zaduchu miasta. Oparła łokcie o krawędź muru, patrząc z wysoka na port, kolorowy od żagli.

— Co to jest, Fabio? Ta góra?

— Wyspa Thanedd.

Wyspa wydawała się bardzo bliska. I nie przypominała wyspy. Wyglądała jak wbity w morskie dno gigantyczny kamienny słup, wielki zigurat obwiedziony wijącą się spiralnie drogą, zygzakami schodów i tarasami. Tarasy zieleniły się od gajów i ogrodów, a z zieleni, przylepione do skał jak jaskółcze gniazda, sterczały białe strzeliste wieże i ozdobne kopuły, zwieńczające kompleksy otoczonych krużgankami budynków. Budynki te wcale nie sprawiały wrażenia wybudowanych. Wydawało się, że wykuto je w stokach tej morskiej góry.

— To wszystko zbudowały elfy — wyjaśnił Fabio. - Mówi się, że za pomocą elfiej magii. Od niepamiętnych czasów Thanedd należy jednak do czarodziejów. Blisko czubka, tam gdzie te lśniące kopuły, znajduje się pałac Garstang. Tam za parę dni rozpocznie się wielki zjazd magików. A tam, spójrz, na samiutkim wierzchołku, ta wysoka samotna wieża z blankami, to jest Tor Lara, Wieża Mewy…

— Czy tam można dostać się lądem? To przecież bliziutko.

— Można. Jest most łączący brzeg zatoki z wyspą. Nie widzimy go, bo zasłaniają drzewa. Widzisz te czerwone dachy u podnóża góry? To pałac Loxia. Tam prowadzi most. Tylko przez Loxię można dojść do drogi prowadzącej na górne tarasy…

— A tam gdzie te śliczne krużganki i mostki? I ogrody? Jak to się trzyma skały, że nie spadnie… Co to za pałac?

— To właśnie Aretuza, o którą pytałaś. Tam znajduje się słynna szkoła dla młodych czarodziejek.

— Ach — Ciri oblizała wargi — więc to tam… Fabio?

— Słucham.

— Widujesz czasami młode czarodziejki, które uczą się w tej szkole? W tej Aretuzie?

Chłopiec spojrzał na nią, wyraźnie zdumiony.

— Ależ nigdy! Nikt ich nie widuje! Im nie wolno opuszczać wyspy i wychodzić do miasta. A na teren szkoły nikt nie ma wstępu. Nawet burgrabia i bajlif, jeśli mają sprawę do czarodziejek, mogą iść tylko do Loxii. Na najniższy poziom.

— Tak myślałam — Ciri pokiwała głową, zapatrzona w połyskujące dachy Aretuzy. - To nie szkoła, lecz więzienie. Na wyspie, na skale, nad przepaścią. Więzienie i koniec.

— Trochę tak — przyznał Fabio po chwili namysłu. -Stamtąd raczej trudno wyjść… Ale nie, to nie jest tak jak w więzieniu. Adeptki to przecież młode dziewczyny. Trzeba ich strzec…

— Przed czym?

— No… — zająknął się chłopiec. - Przecież wiesz…

— Nie wiem.

— Hmmm… Ja myślę… Och, Ciri, przecież nikt ich nie zamyka w szkole przemocą. One same chcą…

— No pewnie — Ciri uśmiechnęła się szelmowsko. -Chcą, to siedzą w tym więzieniu. Gdyby nie chciały, to by się nie dały tam zamknąć. To żadna sztuka, wystarczy w porę dać nogę. Zanim jeszcze się tam znajdzie, bo później to już może być trudno…

— Jak to? Uciekać? A dokąd one miałyby…

— One — przerwała — pewnie nie miały dokąd, biedaczki. Fabio? Gdzie jest miasto… Hirundum? Chłopiec spojrzał na nią, zaskoczony.

— Hirundum to nie miasto — powiedział. - To wielka farma. Są tam sady i ogrody dostarczające warzyw i owoców dla wszystkich miast w okolicy. Są tam też stawy, w których hoduje się karpie i inne ryby…

— Jak daleko stąd do tego Hirundum? Którędy? Pokaż mi.

— A dlaczego chcesz to wiedzieć?

— Pokaż mi, prosiłam.

— Widzisz tę drogę, prowadzącą na zachód? Tam gdzie te wozy? Tamtędy właśnie jedzie się do Hirundum. To jakieś piętnaście mil, cały czas lasami.

— Piętnaście mil — powtórzyła Ciri. - Niedaleko, gdy się ma dobrego konia… Dziękuję ci, Fabio.

— Za co mi dziękujesz?

— Nieważne. Teraz zaprowadź mnie na rynek. Obiecałeś.

— Chodźmy.

Takiego ścisku i zgiełku, jaki panował na rynku Gors Velen, Ciri nigdy jeszcze nie widziała. Hałaśliwy targ rybny, przez który niedawno przechodzili, w porównaniu z rynkiem sprawiał wrażenie cichej świątyni. Plac był iście gigantyczny, a mimo to wydawało się jej, że będą mogli co najwyżej poprzyglądać się z daleka, bo o dostaniu się na teren jarmarku nie ma nawet co marzyć. Fabio jednak śmiało wdarł się w skłębiony tłum, ciągnąc ją za rękę. Ciri z miejsca zakręciło się w głowie.

Przekupnie darli się, kupujący darli się jeszcze głośniej, zagubione w tłoku dzieci wyły i lamentowały. Bydło ryczało, owce beczały, ptactwo kwakało i gdakało. Krasnoludzcy rzemieślnicy zawzięcie walili młotkami w jakieś blachy, a gdy przerywali walenie, by się napić, zaczynali plugawię kląć. Z kilku punktów placu rozbrzmiewały piszczałki, gęśle i cymbały, koncertowali widać waganci i muzycy. Na domiar złego ktoś niewidoczny wśród ciżby bez ustanku daj: w mosiężną surmę. Z pewnością nie był to muzyk.

Ciri uskoczyła przed biegnącą truchtem, przenikliwie kwiczącą świnią i wpadła na klatki z kurami. Potrącana, nadepnęła na coś, co było miękkie i zamiauczało. Odskoczyła, o mały włos nie wpadając pod kopyta wielkiego, śmierdzącego, obrzydliwego i budzącego grozę bydlaka, roztrącającego ludzi kosmatymi bokami.

— Co to było? — jęknęła, łapiąc równowagę. - Fabio?

— Wielbłąd. Nie bój się.

— Nie boję się! Też coś!

Rozglądała się ciekawie. Przyjrzała się pracy niziołków, produkujących na oczach publiki ozdobne bukłaki z koziej skóry, pozachwycała się pięknymi lalkami, oferowanymi na straganie przez parę półelfów. Pooglądała wyroby z malachitu i jaspisu, które wystawiał na sprzedaż ponury i burkliwy gnom. Z zainteresowaniem i znawstwem obejrzała miecze w warsztacie płatnerza. Poobserwowała dziewczęta wyplatające koszyki z wikliny i doszła do wniosku, że nie ma nic gorszego niż praca.

Dmący w surmę przestał dąć. Prawdopodobnie go zabito.

— Co tu tak smakowicie pachnie?

— Pączki — Fabio pomacał sakiewkę. - Masz życzenie zjeść jednego?

— Mam życzenie zjeść dwa.

Sprzedawca podał trzy pączki, przyjął piątaka i wydał cztery miedziaki, z których jeden przełamał na pół. Ciri, powoli odzyskując kontenans, przyglądała się operacji łamania, łapczywie pochłaniając pierwszego pączka.

— Czy to stąd — spytała, zabierając się za drugiego — pochodzi powiedzenie: „Niewart złamanego grosza"?

— Stąd — Fabio przełknął swojego pączka. - Przecież nie ma niniejszych monet niż grosz. Czy tam, skąd pochodzisz, nie używa się półgroszków?

— Nie — Ciri oblizała palce. - Tam, skąd pochodzę, używało się złotych dukatów. Poza tym to całe łamanie było bez sensu i niepotrzebne.

— Dlaczego?

— Bo mam życzenie zjeść trzeciego pączka.

Nadziewane śliwkowymi powidłami pączki zadziałały jak najcudowniejszy eliksir. Ciri nabrała humoru, a kotłujący się plac przestał przerażać, zaczął się nawet podobać. Nie pozwoliła już, by Fabio wlókł ją za sobą, sama pociągnęła go w największy tłok, ku miejscu, z którego ktoś przemawiał, wlazłszy na zaimprowizowaną z beczek mównicę. Przemawiającym był podstarzały grubas. Po ogolonej głowie i burej szacie Ciri rozpoznała w nim wędrownego kapłana. Widywała już takich, czasami odwiedzali świątynię Melitele w Ellander. Matka Nenneke nigdy nie mówiła o nich inaczej jak „ci fanatyczni durnie".

— Jedno jest na świecie prawo! — ryczał gruby kapłan. - Prawo boskie! Cała natura temu prawu podlega, cała ziemia i wszystko, co na tej ziemi żyje! A czary i magia są temu prawu przeciwne! Przeklęci więc są czarownicy i bliski jest dzień gniewu, w którym ogień z niebios zniszczy ich plugawą wyspę! Runą wówczas mury Loxii, Aretuzy i Garstangu, za którymi właśnie zbierają się ci poganie, by swe knowania obmyślać! Runą te mury…

— I trza będzie, psia mać, od nowa stawiać — mruknął stojący obok Ciri czeladnik mularski w kitlu upapranym wapnem.

— Upominam was, ludzie dobrzy i pobożni — wrzeszczał kapłan — nie wierzcie czarownikom, nie obracajcie się ku nim ni za radą, ni z prośbą! Nie dajcie się zwieść ni ich postacią piękną, ni mową gładką, bo zaprawdę powiadam wam, że są owi czarodzieje niby groby pobielane, z wierzchu piękne, we wnętrzu zaś zgnilizny pełne i spróchniałych kości!

— Widzieliście go — rzekła młoda niewiasta z koszykiem pełnym marchwi — jaki to w gębie mocny. Na magików szczeka, bo zawidzi im, i tyle.

— Pewno — przytaknął mularz. - Samemu, patrzajta, łeb niby jaje wyłysiał, a kałdun podle kolan wisi. A czarodzieje urodziwe są, ani grubną, ani łysieją… A czarodziejki, ha, sama krasa…

— Bo diabłu duszę za tę krasę przedały! — krzyknął niski osobnik z szewskim młotkiem za pasem.

— Głupiś, butorobie. Gdyby nie dobre panie z Aretuzy, dawno z torbami byś poszedł! Dzięki nim masz co żreć!

Fabio pociągnął Ciri za rękaw, ponownie pogrążyli się w tłumie, który poniósł ich w stronę centrum placu. Usłyszeli łomot bębna i gromkie okrzyki wzywające do uciszenia się. Tłum ani myślał się uciszyć, ale obwoływaczowi z drewnianego podwyższenia wcale to nie przeszkadzało. Miał donośny, ćwiczony głos i umiał się nim posługiwać.

— Wiadomym się czyni — zaryczał, rozwinąwszy rulon pergaminu — jako Hugo Ansbach, z rodu niziołek, spod prawa jest wyjęty, bo złoczyńcom elfom, co się Wiewiórkami mianują, w domie swoim dał nocleg i gościnę. Toż samo Justin Ingvar, kowal, z rodu krasnolud, który niecnotom owym groty do strzał kuł. Tegdy na obu burgrabia ślad ogłasza i ścigać ich nakazuje. Kto ich pochwyci, temu nagroda: pięćdziesiąt koron gotówką. A jeśli kto im da strawę lubo schronienie, za wspólnika winy ich poczytany będzie i jednaka kara jemu jako i im wymierzona będzie. A jeśli w opolu albo we wsi pochwyceni będą, całe opole albo wieś da płatę…

— A któż by — krzyknął ktoś z tłumu — niziołkowi schronienie dał! Po ichnich farmach niech szukają, a najdą, to wszystkich ich, nieludziów, do jamy!

— Na szubienicę, nie do jamy!

Obwoływacz jął odczytywać dalsze obwieszczenia burgrabiego i rady miejskiej, a Ciri straciła zainteresowanie. Właśnie miała zamiar wyzwolić się z tłoku, gdy nagle poczuła na pośladku rękę. Absolutnie nieprzypadkową, bezczelną i nad wyraz umiejętną.

Ścisk, wydawałoby się, uniemożliwiał odwrócenie się, ale Ciri nauczyła się w Kaer Morhen, jak poruszać się w miejscach, w których trudno się poruszać. Obróciła się, czyniąc nieco zamieszania. Stojący tuż za nią młody kapłan z ogoloną głową uśmiechnął się aroganckim, wypraktykowanym uśmiechem. No i co, mówił ten uśmiech, co teraz zrobisz? Zarumienisz się ślicznie i na tym rumieńcu się skończy, nieprawdaż?

Kapłan widać nigdy nie miał do czynienia z uczennicą Yennefer.

- Łapy przy sobie, ty łysa pało! — rozdarła się Ciri, blednąc ze wściekłości. - Za własny tyłek się chwyć, ty… Ty grobie pobielany!!!

Korzystając z faktu, że uwięziony w tłoku kapłan nie mógł się poruszyć, zamierzała go kopnąć, ale udaremnił to Fabio, pospiesznie odciągając ją daleko od kapłana i miejsca zajścia. Widząc, że aż się trzęsie ze złości, uspokoił ją, fundując kilka posypanych mielonym cukrem racuszków, na widok których Ciri momentalnie zapomniała o incydencie. Stanęli przy straganie, w miejscu, z którego mieli widok na szafot z pręgierzem. W pręgierzu nie było jednak żadnego złoczyńcy, a sam szafot był udekorowany girlandami kwiatów i służył grupie wystrojonych jak papugi wędrownych muzykantów, od Ucha rżnących na gęślach i popiskujących na dudach i piszczałkach. Młoda czarnowłosa dziewczyna w wyszywanym cekinami serda-czku śpiewała i tańczyła, potrząsając tamburynkiem i wesoło potupując maleńkimi bucikami.

Szła magiczka przez porębę, pogryzły ją żmije Wszystkie gady wyzdychały, a magiczka żyje!

Zgromadzony wokół szafotu tłum zaśmiewał się do rozpuku i klaskał do rytmu. Sprzedawca racuszków wrzucił do wrzącego oleju kolejną porcję. Fabio oblizał palce i pociągnął Ciri za rękaw.

Straganów było bez liku i wszędzie oferowano coś smacznego. Zjedli jeszcze po ciasteczku z kremem, później — do spółki — wędzonego węgorzyka, po czym poprawili czymś bardzo dziwnym, smażonym i nabitym na patyk. Później zatrzymali się przy beczkach z kiszoną kapustą i udali, że próbują, by kupić większą ilość. Gdy objedli się i nie kupili, przekupka nazwała ich zasrańcami.

Poszli dalej. Za resztę pieniędzy Fabio nabył koszyczek gruszek bergamotek. Ciri spojrzała na niebo, ale uznała, że to jeszcze nie południe.

— Fabio? A co to za namioty i budki, tam, pod murem?

— Różne rozrywki. Chcesz zobaczyć?

— Chcę.

Przed pierwszym namiotem stali wyłącznie mężczyźni, w podnieceniu przebierający nogami. Z wnętrza dobiegały dźwięki fletu.

— „Czarnoskóra Leila… — Ciri z trudem odczytała koślawy napis na płachcie — zdradza w tańcu wszystkie sekrety swego ciała"… Głupota jakaś! Jakie sekrety…

— Chodźmy dalej, chodźmy dalej — ponaglił Fabio, czerwieniejąc lekko. - O, spójrz, to jest ciekawe. Tu przyjmuje wróżka przepowiadająca przyszłość. Mam jeszcze akurat dwa grosze, to wystarczy…

— Szkoda pieniędzy — fuknęła Ciri. - Też mi przepowiednia, za dwa grosze! Żeby przepowiadać, trzeba być wieszczką. Wieszczenie to wielki talent. Nawet wśród czarodziejek najwyżej jedna na sto ma takie zdolności…

— Mojej najstarszej siostrze — wtrącił chłopiec — wróżka wywróżyła, że wyjdzie za mąż i sprawdziło się. Nie grymaś, Ciri. Chodź, powróżymy sobie…

— Nie chcę wychodzić za mąż. Nie chcę wróżb. Jest gorąco, a z tego namiotu śmierdzi kadzidłami, nie wejdę tam. Chcesz, to idź sam, ja zaczekam. Nie wiem tylko, po co ci przepowiednie? Co chciałbyś wiedzieć?

— No… — zająknął się Fabio. - Najbardziej, to… Czy będę podróżował. Chciałbym podróżować. Zwiedzić cały świat…

Będzie, pomyślała nagle Ciri, czując zawrót głowy. Będzie pływał na wielkich białych żaglowcach… Dotrze do krain, których nikt przed nim nie widział… Fabio Sachs, odkrywca… Jego imieniem nazwie się przylądek, kraniec kontynentu, który dziś jeszcze nie ma nazwy. Mając pięćdziesiąt cztery lata, żonę, syna i trzy córki, umrze, daleko od domu i bliskich… Na chorobę, która dziś jeszcze nie ma nazwy…

— Ciri! Co ci jest?

Przetarła twarz dłonią. Miała wrażenie, że wynurza się z wody, że płynie ku powierzchni z dna głębokiego, lodowato zimnego jeziora.

— To nic… — wymamrotała, rozglądając się i przytomniejąc. - W głowie mi się zakręciło… To przez ten upał. I przez te kadzidła z namiotu…

— Raczej przez tę kapustę — powiedział poważnie Fabio. - Niepotrzebnie tyle zjedliśmy. Mnie też w brzuchu burczy.

— Nic mi nie jest! — Ciri dziarsko zadarła głowę, faktycznie czując się lepiej. Myśli, które przeleciały jej przez głowę jak wicher, rozwiały się, zgubiły w niepamięci. -Chodź, Fabio. Idziemy dalej.

— Chcesz gruszkę?

— No pewnie, że chcę.

Pod murem grupa wyrostków grała na pieniądze w bączka. Bączek, precyzyjnie omotany sznurkiem, należało zręcznym, przypominającym strzelenie z bata szarpnięciem wprawić w ruch wirowy, tak by zataczał koła po wymalowanych kredą polach. Ciri ogrywała w bączka większość chłopców ze Skellige, ograła też wszystkie adeptki w świątyni Melitele. Rozważała już koncepcję włączenia się do gry i ogrania urwisów nie tylko z miedziaków, ale i z połatanych portek, gdy jej uwagę przykuły nagle gromkie okrzyki.

Na samym końcu szeregu namiotów i budek, wciśnięta pod mur i kamienne schody, stała dziwaczna półokrągła zagroda, sformowana z płacht rozpiętych na sążniowych tykach. Pomiędzy dwoma tykami było wejście, które tarasował wysoki, ospowaty mężczyzna, ubrany w przeszywanicę i pasiaste spodnie wpuszczone w żeglarskie buty. Przed nim tłoczyła się grupka ludzi. Po wrzuceniu do garści dziobatego kilku monet ludzie po kolei znikali za płachtą. Dziobaty chował pieniądze do pokaźnego pytla, podzwaniał nim i powrzaskiwał chrapliwie.

— Do mnie, dobrzy ludzie! Do mnie! Na własne oczy ujrzycie najstraszliwszego stwora, jakiego bogowie stworzyli! Horror i zgroza! Żywy bazyliszek, jadowity postrach zerrikańskich pustyń, diabeł wcielony, ludożerca nienasycony! Jeszcze żeście takiego potwora nie widzieli, ludziska! Dopiero co schwytany, zza mórz na korabiu przywieziony! Obejrzyjcie, obejrzyjcie żywego, srogiego bazyliszka na własne oczy, bo takiego nigdy i nigdzie już nie zobaczycie! Ostatnia okazja! Tu, u mnie, za jedyne trzy piątaki! Baby z dziećmi po dwa piątaki!

— Ha — powiedziała Ciri, odpędzając osy od gruszek. -

Bazyliszek? I to żywy? Muszę go koniecznie zobaczyć. Do tej pory oglądałam tylko ryciny. Chodź, Fabio.

— Nie mam już pieniędzy…

— Ja mam. Zapłacę za ciebie. Chodź, śmiało.

— Sześć się należy — dziobaty spojrzał na wrzucone mu do garści miedziaki. - Trzy piątaki od osoby. Taniej tylko baby z dziećmi.

— On — Ciri wskazała na Fabia gruszką — jest dzieckiem. A ja jestem babą.

— Taniej tylko baby z dzieckiem na ręku — zawarczał dziobaty. - Nuże, dorzuć jeszcze dwa piątaki, zmyślna panienko, albo zmykaj i przepuść innych. Pospieszcie się, ludzie! Jeszcze tylko trzy miejsca wolne!

Za ogrodzeniem z płachty tłoczyli się mieszczanie, otaczając zwartym pierścieniem zbity z desek podest, na którym stała drewniana, okryta kobiercem klatka. Wpuściwszy brakujących do kompletu widzów, dziobaty wskoczył na podest, wziął długą tyczkę i strącił nią kobierzec. Powiało padliną i nieprzyjemnym gadzim smrodem. Widzowie zaszemrali i cofnęli się lekko.

— Roztropnie czynicie, dobrzy ludzie — oznajmił dziobaty. - Nie za blisko, bo to nieprzezpiecznie!

W klatce, wybitnie dla niego za ciasnej, leżał zwinięty w kłębek jaszczur, pokryty ciemną łuską o dziwnym rysunku. Gdy dziobaty stuknął w klatkę tyczką, gad zaszamotał się, zazgrzytał łuskami o pręty, wyciągnął długą szyję i zasyczał przeszywająco, demonstrując ostre, białe, stożkowate zęby, silnie kontrastujące z niemal czarną łuską dookoła paszczy. Widzowie westchnęli głośno. Zaniósł się przenikliwym ujadaniem kudłaty piesek, trzymany na rękach przez kobietę o wyglądzie przekupki.

— Patrzcie uważnie, dobrzy ludzie — zawołał dziobaty. - I radujcie się temu, że w naszych stronach podobne maszkary nie żyją! Oto potworny bazyliszek z dalekiej Zerrikanii! Nie zbliżajcie się, nie zbliżajcie, bo choć w klatce zamkniony, samym swym dechem może on was zatruć!

Ciri i Fabio przepchnęli się wreszcie przez wianuszek widzów.

— Bazyliszek — kontynuował dziobaty z podwyższenia, wspierając się na tyczce jak strażnik na halabardzie — to najjadowitsza bestia świata! Albowiem bazyliszek królem jest wszystkich żmijów! Gdyby bazyliszków więcej było, przepadłby ten świat ze szczętem! Szczęściem wielce rzadki to potwór, bo rodzi się z jaja przez koguta zniesionego. A sami wszak wiecie, ludziska, jako nie każdy kogut jaja znosi, a jeno taki plugawiec, któren sposobem kwoki drugiemu kogutu kupra nadstawia.

Spektatorzy chóralnym śmiechem zareagowali na przedni — czy może raczej tylny — żart. Nie śmiała się jedynie Ciri, cały czas bacznie obserwująca stwora, który podrażniony hałasem zwijał się, tłukł o pręty klatki i kąsał je, nadaremnie usiłując rozwinąć w ciasnocie pokaleczone błony skrzydeł.

— Jaje, przez takiego koguta ulężone — ciągnął dziobaty — musi sto i jeden jadowitych wężów wysiedzieć! A gdy się z jaja wykluje bazyliszek…

— To nie jest bazyliszek — stwierdziła Ciri, gryząc bergamotkę. Dziobaty spojrzał na nią koso.

— …gdy się bazyliszek wykluje, powiadam — kontynuował — te gdy wszystkie węże z gniazda wyżre, ich truciznę chłonąc, ale szkody nijakiej od tego nie zaznaje. Sam zaś jadem się tak nadmie, że nie tylko zębem zabić zdoła, nie dotykiem nawet, ale dechem samym! A gdy konny rycerz weźmie i dzidą bazyliszka przebodzie, to trucizna po drzewcu w wierch uderzy, zarazem jeźdźca i konia na miejscu ubije!

— To jest nieprawdziwa nieprawda — powiedziała głośno Ciri, wypluwając pestkę.

— Prawda najprawdziwsza! — zaprotestował dziobaty. - Ubije, konia i jeźdźca ubije!

— Akurat!

— Cichaj, panieneczko! — krzyknęła przekupka z pieskiem. - Nie przeszkadzaj! Chcemy się podziwować i posłuchać!

— Ciri, przestań — szepnął Fabio, trącając ją w bok. Ciri fuknęła na niego, sięgając do koszyczka po kolejną gruszkę.

— Przed bazyliszkiem — dziobaty podniósł głos we wzmagającym się wśród spektatorów szumie — każdy zwierz w te pędy zmyka, gdy tylko jego syk posłyszy. Każdy zwierz, nawet smok, co ja mówię, kokodryl nawet, a kokodryl niemożebnie jest straszny, kto go widział, ten wie. Jedno tylko jedyne zwierzę nie lęka się bazyliszka, a jest to kuna. Kuna, gdy potwora na pustyni zoczy, to do łasa czem prędzej bieży, tam jej tylko znane ziele wyszukuje i zjada. Wtedy jad bazyliszka już kunie niestraszny i zagryźć go może wnet na śmierć…

Ciri parsknęła śmiechem i zaimitowała wargami przeciągły, nader nieprzystojny odgłos.

— Hej, mądralo! — nie wytrzymał dziobaty. - Jeśli ci co nie w smak, to wynocha! Nie ma musu słuchać ni na bazyliszka patrzeć!

— To nie jest żaden bazyliszek.

— Tak? A co to jest, pani przemądrzalska?

— Wiwerna — stwierdziła Ciri, odrzucając ogonek gruszki i oblizując palce. - Zwyczajna wiwerna. Młoda, nieduża, zagłodzona i brudna. Ale wiwerna, i tyle. W Starszej Mowie: wyyern.

— O, patrzajta! — wrzasnął dziobaty. - Jaka to umna i uczona nam się trafiła! Zawrzyj gębusię, bo jak cię…

— Hola — odezwał się jasnowłosy młodzik w aksamitnym berecie i pozbawionym herbu wamsie giermka, trzymający pod ramię delikatną i bladziutką dziewczynę w sukience koloru moreli. - Wolnego, mości zwierzołapie! Nie groźcie szlachciance, bym was snadnie mym mieczem nie skarcił. A nadto coś mi tu oszustwem pachnie!

— Jakie oszustwo, młody panie rycerzu? — zachłysnął się dziobaty. - Łże ta smar… Chciałem rzec, myli się ta szlachetnie urodzona panna! To jest bazyliszek!

— To jest wiwerna — powtórzyła Ciri.

— Jaka tam werna! Bazyliszek! Spójrzcie jeno, jaki srogi, jak syczy, jak klatkę kąsa! Jakie ma zębiska! Zębiska, powiadam, ma jak…

— Jak wiwerna — wykrzywiła się Ciri.

— Jeśliś wszystkie rozumy pojadła — dziobaty utkwił w niej spojrzenie, którego nie powstydziłby się autentyczny bazyliszek — to zbliż się! Podejdź, by na ciebie dechnął! Wraz wszyscy zobaczą, jak się wykopyrtniesz, od jadu pośmiawszy! No, podejdź!

— Proszę bardzo — Ciri wyszarpnęła rękę z uścisku Fabia i postąpiła krok do przodu.

— Nie zezwolę na to! — krzyknął jasnowłosy giermek, porzucając swą morelową towarzyszkę i zagradzając Ciri drogę. - Nie może to być! Nazbyt się narażasz, miła damo.

Ciri, której jeszcze nikt tak nie tytułował, pokraśniała lekko, spojrzała na młodzika i zatrzepotała rzęsami w sposób po wielekroć wypróbowany na pisarczyku Jarre.

— Nie ma żadnego ryzyka, szlachetny rycerzu — uśmiechnęła się uwodzicielsko, wbrew przestrogom Yennefer, która nader często przypominała jej przypowiastkę o głupim i serze. - Nic mi się nie stanie. Ten niby jadowity oddech to blaga.

— Chciałbym jednak — młodzik położył dłoń na rękojeści miecza — być obok ciebie. Ku ochronie i obronie… Czy pozwolisz?

— Pozwolę — Ciri nie wiedziała, dlaczego wyraz wściekłości na twarzy morelowej panny sprawia jej tak wielką przyjemność.

— To ja ją chronię i bronię! - Fabio zadarł głowę i spojrzał na giermka wyzywająco. - I też z nią idę!

— Panowie — Ciri napuszyła się i uniosła nos. - Więcej godności. Nie pchajcie się. Dla wszystkich wystarczy.

Pierścień widzów zafalował i zamruczał, gdy śmiało zbliżyła się do klatki, czując niemal oddechy obu chłopców na karku. Wiwerna zasyczała wściekle i zaszamotała się, w nozdrza uderzył gadzi odór. Fabio sapnął głośno, ale Ciri nie cofnęła się. Podeszła jeszcze bliżej i wyciągnęła rękę, prawie dotykając klatki. Potwór runął na pręty, orząc je zębami. Tłum znowu zafalował, ktoś wrzasnął.

— No i co? — Ciri obróciła się, biorąc dumnie pod boki. - Umarłam? Otruł mnie ten niby jadowity potwór? Taki z niego bazyliszek, jak ze mnie…

Urwała, widząc nagłą bladość pokrywającą twarze giermka i Fabia. Odwróciła się błyskawicznie i zobaczyła, jak dwa pręty klatki rozłażą się pod naporem rozwścieczonego jaszczura, wyrywając z ramy zardzewiałe gwoździe.

— Uciekajcie! — wrzasnęła na całe gardło. - Klatka pęka!

Widzowie z krzykiem runęli ku wyjściu. Kilku usiłowało przedrzeć się przez płachtę, ale zaplątali w nią tylko siebie i innych, poprzewracali, tworząc wrzeszczące kłębowisko. Giermek chwycił Ciri za ramię dokładnie w tym momencie, gdy usiłowała odskoczyć, w rezultacie oboje zatoczyli się, potknęli i upadli, przewracając również Fabia. Kudłaty piesek przekupki zaczął ujadać, dziobaty szkaradnie bluźnić, a zupełnie zdezorientowana morelowa panna — przeraźliwie piszczeć.

Pręty klatki wyłamały się z trzaskiem, wiwerna wydarła się na zewnątrz. Dziobaty zeskoczył z podestu i usiłował powstrzymać ją tyczką, ale potwór wytrącił mu ją jednym ciosem łapy, zwinął się i smagnął go kolczastym ogonem, zamieniając ospowaty policzek w krwawą miazgę. Sycząc i rozwijając pokaleczone skrzydła, wiwerna sfrunęła z podestu, rzucając się na Ciri, Fabia i giermka, usiłujących pozbierać się z ziemi. Morelowa panna zemdlała i padła jak długa, na wznak. Ciri sprężyła się do skoku, ale zrozumiała, że nie zdąży.

Uratował ich kosmaty piesek, który wyrwał się z rąk przekupki, przewróconej i zamotanej we własne sześć spódnic. Ujadając cienko, psina rzuciła się na potwora. Wiwerna zasyczała, uniosła się, przydeptała kundelka szponami, zwinęła się wężowym, niesamowicie szybkim ruchem i wpiła mu zęby w kark. Piesek zaskowyczał dziko.

Giermek zerwał się na kolana i sięgnął do boku, ale nie znalazł już rękojeści, bo Ciri była szybsza. Błyskawicznym ruchem wyciągnęła miecz z pochwy, przyskoczyła w półobrocie. Wiwerna uniosła się, oderwany łeb pieska zwisał z jej zębatej paszczęki.

Wszystkie wyuczone w Kaer Morhen ruchy, jak się zdawało Ciri, wykonały się same, prawie bez jej woli i udziału. Cięła zaskoczoną wiwernę w brzuch i natychmiast zawirowała w uniku, a rzucający się na nią jaszczur upadł na piasek, buchając krwią. Ciri przeskoczyła nad nim, zręcznie unikając świszczącego ogona, pewnie, celnie i mocno rąbnęła potwora w kark, odskoczyła, odruchowo wykonała niepotrzebny już unik i natychmiast po- prawiła jeszcze raz, tym razem przerąbując kręgi. Wiwerna skręciła się i znieruchomiała, tylko wężowaty ogon wił się jeszcze i tłukł, siejąc dokoła piaskiem.

Ciri szybko wcisnęła giermkowi do ręki zakrwawiony miecz.

— Już po strachu! — krzyknęła do zbiegającego się tłumu i wciąż wyplątujących się z płachty widzów. - Potwór zabity! Ten mężny rycerz zakatrupił go na śmierć…

Nagle poczuła ucisk w gardle i wirowanie w żołądku, w oczach jej pociemniało. Coś ze straszliwą mocą walnęło ją w tyłek, tak że aż zadzwoniły zęby. Rozejrzała się błędnie. Tym, co ją walnęło, była ziemia.

— Ciri… — szepnął klęczący przy niej Fabio. - Co ci jest? Bogowie, blada jesteś jak trup…

— Szkoda — wymamrotała — że siebie nie widzisz.

Ludzie tłoczyli się dookoła. Kilku szturchało cielsko wiwerny kijami i ożogami, kilku opatrywało dziobatego, reszta wiwatowała na cześć bohaterskiego giermka, nieustraszonego smokobójcy, jedynego, który zachował zimną krew i zapobiegł masakrze. Giermek cucił morelową pannę, wciąż z lekkim osłupieniem gapiąc się na klingę swego miecza, pokrytą rozmazanymi smugami schnącej krwi.

— Mój bohaterze… — morelową panna ocknęła się i zarzuciła giermkowi ramiona na szyję. - Mój wybawco! Mój ukochany!

— Fabio — powiedziała słabym głosem Ciri, widząc przepychających się przez ciżbę strażników miejskich. -Pomóż mi wstać i zabierz mnie stąd. Szybko.

— Biedne dzieci… — gruba mieszczka w czepcu spojrzała na nich, gdy chyłkiem wymykali się ze zbiegowiska. -Oj, upiekło się wam. Oj, gdyby nie dzielny rycerzyk, oczy wypłakałyby wasze matki!

— Wywiedzcie się, komu ów młodzian giermkuje! — krzyknął rzemieślnik w skórzanym fartuchu. - Wart za ów czyn pasa i ostróg!

— A zwierzołapa pod pręgierz! Baty mu, baty! Taką potworę do grodu, między ludzi…

— Wody, prędzej! Panna znowu zemdlała!

— Moja biedna Muszka! — zawyła nagle przekupka, schylona nad tym, co zostało z kudłatego kundla. - Moja psinka nieszczęsna! Ludzieeee! Łapcie tę dziewkę, tę szelmę, co smoka ozeźliła! Gdzie ona? Chwytajcie ją! To nie zwierzołap, to ona wszystkiemu winna!

Strażnicy miejscy, wspomagani przez licznych ochotników, jęli przepychać się wśród tłumu i rozglądać. Ciri opanowała zawroty głowy.

— Fabio — szepnęła. - Rozdzielamy się. Spotkamy się za chwilę w tej uliczce, którą przyszliśmy. Idź. A gdyby ktoś cię zatrzymał i pytał o mnie, to nie znasz mnie i nie wiesz, kim jestem.

— Ale… Ciri…

— Idź!

Ścisnęła w pięści amulet Yennefer i wymruczała aktywizujące zaklęcie. Czar podział w okamgnieniu, a czas był najwyższy. Strażnicy, którzy już przepychali się w jej kierunku, zatrzymali się zdezorientowani.

— Kie licho? — zdumiał się jeden z nich, patrząc, wydawałoby się, wprost na Ciri. - Gdzie ona? Dopierom co ją widział…

— Tam, tam! — krzyknął drugi, wskazując w przeciwnym kierunku.

Ciri odwróciła się i odeszła, wciąż lekko oszołomiona i osłabiona uderzeniem adrenaliny i aktywizacją amuletu. Amulet działał tak, jak powinien działać — absolutnie nikt jej nie dostrzegał i nikt nie zwracał na nią uwagi. Absolutnie nikt. W rezultacie zanim wydostała się z tłoku, została niezliczoną ilość razy potrącona, podeptana i kopnięta. Cudem uniknęła zmiażdżenia zrzucaną z wozu skrzynią. O mało nie wybito jej oka widłami. Zaklęcia, jak się okazywało, miały swoje dobre i złe strony — i tyleż zalet, co wad.

Działanie amuletu nie trwało długo. Ciri nie miała dość mocy, by nad nim zapanować i przedłużyć czas trwania zaklęcia. Szczęściem czar przestał działać we właściwym momencie — gdy wydostała się z tłumu i zobaczyła Fabia czekającego na nią w uliczce.

— Ojej — powiedział chłopiec. - Ojej, Ciri. Jesteś. Niepokoiłem się…

— Niepotrzebnie. Chodźmy, szybciej. Południe już minęło, muszę wracać.

— Nieźle poradziłaś sobie z tym potworem — chłopiec spojrzał na nią z podziwem. - Ależ szybko się zwijałaś! Gdzie ty się tego nauczyłaś?

— Czego? Wiwernę zabił giermek.

— Nieprawda. Widziałem…

— Nic nie widziałeś! Proszę cię, Fabio, ani słowa nikomu. Nikomu. A zwłaszcza pani Yennefer. Ojej, dałaby mi ona, gdyby się dowiedziała…

Zamilkła.

— Ci tam — wskazała za siebie, w stronę rynku — mieli rację. To ja rozdrażniłam wiwernę… To przeze mnie…

— To nie przez ciebie — zaprzeczył z przekonaniem Fabio. - Klatka była zbutwiała i zbita byle jak. Mogła pęknąć w każdej chwili, za godzinę, jutro, pojutrze… Lepiej, że to teraz było, bo uratowałaś…

— Giermek uratował! - wrzasnęła Ciri. - Giermek! Wbij to sobie do głowy nareszcie! Mówię ci, jeżeli mnie zdradzisz, zmienię cię w… W coś okropnego! Ja znam czary! Zaczaruję cię…

— Ejże — rozległo się zza ich pleców. - Dość tego dobrego!

Jedna z idących za nimi kobiet miała ciemne, gładko uczesane włosy, błyszczące oczy i wąskie wargi. Nosiła narzucony na ramiona krótki płaszcz z fioletowej kamchy, oprymowany futrem z popielic.

— Dlaczego nie jesteś w szkole, adeptko? — spytała zimnym, dźwięcznym głosem, mierząc Ciri przenikliwym spojrzeniem.

— Zaczekaj, Tissaia — powiedziała druga kobieta, młodsza, jasnowłosa i wysoka, w zielonej, mocno wydekoltowanej sukni. - Ja jej nie znam. Ona chyba nie jest…

— Jest — przerwała ciemnowłosa. - Jestem pewna, że to jedna z twoich dziewcząt, Rita. Nie znasz przecież wszystkich. To jedna z tych, które wymknęły się z Loxii podczas bałaganu przy zmianie kwater. I zaraz nam to sama przyzna. No, adeptko, czekam.

— Co? — zmarszczyła się Ciri.

Kobieta zacisnęła wąskie wargi, poprawiła mankiety rękawiczek.

— Komu ukradłaś amulet kamuflujący? A może ktoś ci go dał?

— Co?

— Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości, adeptko. Twoje imię, klasa, imię preceptorki. Prędko!

— Co?

— Udajesz głupią, adeptko? Imię! Jak się nazywasz? Ciri zacisnęła zęby, a jej oczy zapaliły się zielonym żarem.

— Anna Ingeborga Klopstock — wycedziła bezczelnie.

Kobieta uniosła rękę i Ciri natychmiast zrozumiała cały ogrom pomyłki. Yennefer tylko raz i znużona długim marudzeniem zademonstrowała jej, jak działa czar paraliżujący. Wrażenie było wyjątkowo paskudne. Teraz też takie było.

Fabio krzyknął głucho i rzucił się w jej stronę, ale druga kobieta, ta jasnowłosa, chwyciła go za kołnierz i osadziła w miejscu. Chłopiec targnął się, ale ramię kobiety było jak z żelaza. Ciri nie mogła nawet drgnąć. Miała wrażenie, że powoli wrasta w ziemię. Ciemnowłosa pochyliła się i utkwiła w niej błyszczące oczy.

— Nie jestem zwolenniczką kar cielesnych — powiedziała lodowato, ponownie poprawiając mankiety rękawiczek — Ale postaram się, by cię wychłostano, adeptko. Nie za nieposłuszeństwo, nie za kradzież amuletu i nie za wagary. Nie za to, że nosisz niedozwolony ubiór, że chodzisz z chłopakiem i rozmawiasz z nim o sprawach, o których zakazano ci mówić. Będziesz wychłostana za to, że nie potrafiłaś rozpoznać arcymistrzyni.

— Nie! — krzyknął Fabio. - Nie rób jej krzywdy, wielmożna pani! Ja jestem klerkiem w banku pana Molnara Giancardiego, a ta panienka jest…

— Zamknij się! - wrzasnęła Ciri. - Zam… Zaklęcie kneblujące było rzucone szybko i brutalnie. Poczuła w ustach krew.

— No? — ponagliła Fabia ta jasnowłosa, puszczając i pieszczotliwym ruchem wygładzając zmięty kołnierz chłopca.

— Mów. Kim jest ta harda panienka?

Margarita Laux-Antille z pluskiem wynurzyła się z basenu, rozbryzgując wodę. Ciii nie mogła się powstrzymać, by się nie przyglądać. Widziała nagą Yennefer nie raz i nie sądziła, by ktokolwiek mógł mieć piękniejszą figurę. Była w błędzie. Na widok nagiej Margarity Laux-Antille pokraśniałyby z zawiści nawet marmurowe posągi bogiń i nimf.

Czarodziejka chwyciła ceber z zimną wodą i wylała go sobie na biust, klnąc przy tym nieprzyzwoicie i otrząsając się.

— Hej, dziewczyno — skinęła na Ciri. - Bądź tak dobra i podaj mi ręcznik. No, przestań się wreszcie na mnie boczyć.

Ciri fuknęła z cicha, nadal obrażona. Gdy Pabio zdradził, kim jest, czarodziejki wlokły ją przemocą przez pół miasta, wystawiając na pośmiewisko. W banku Giancardiego sprawa, rzecz jasna, wyjaśniła się natychmiast. Czarodziejki przeprosiły Yennefer, tłumacząc swoje zachowanie. Chodziło o to, że adeptki z Aretuzy zostały czasowo przeniesione do Loxii, bo pomieszczenia szkoły zamieniano na kwatery dla uczestników i gości zjazdu czarodziejów. Korzystając z zamieszania przy przeprowadzce, kilka adeptek wymknęło się z Thanedd i zwagarowało do miasta. Margarita Laux-Antille i Tissaia de Vries, zaalarmowane aktywizacją amuletu Ciri, wzięły ją za jedną z wagarowiczek.

Czarodziejki przeprosiły Yennefer, ale żadna nie pomyślała o tym, by przeprosić Ciri. Yennefer, wysłuchując przeprosin, patrzyła na nią, a Ciri czuła, jak płoną jej uszy. A najbiedniejszy był Fabio — Molnar Giancardi zrugał go tak, że chłopiec miał łzy w oczach. Ciri było go żal, ale była też z niego dumna — Fabio dotrzymał słowa i nawet słówkiem nie pisnął o wiwernie.

Yennefer, jak się okazało, doskonale znała Tissaię i Margaritę. Czarodziejki zaprosiły ją do „Srebrnej Czapli", najlepszego i najdroższego zajazdu w Gors Velen, gdzie Tissaia de Vries zatrzymała się po przyjeździe, z sobie tylko znanych powodów zwlekając z udaniem się na wyspę. Margarita Laux-Antille, która, jak się okazało, była rektorką Aretuzy, przyjęła zaproszenie starszej czarodziejki i chwilowo dzieliła z nią mieszkanie. Zajazd był prawdziwie luksusowy — miał w podziemiach własną łaźnię, którą Margarita i Tissaia wynajęły do swego wyłącznego użytku, płacąc za to niewyobrażalne pieniądze. Yennefer i Ciri, rzecz jasna, zostały zachęcone do korzystania z łaźni — w rezultacie wszystkie na przemian pławiły się w basenie i pociły w parze już od kilku godzin, plotkując przy tym nieustannie.

Ciri podała czarodziejce ręcznik. Margarita delikatnie uszczypnęła ją w policzek. Ciri znowu fuknęła i z pluskiem wskoczyła do basenu, do pachnącej rozmarynem wody.

— Pływa jak mała foczka — zaśmiała się Margarita, wyciągając się obok Yennefer na drewnianej leżance. -A zgrabna jak najada. Dasz mi ją, Yenna?

— W tym celu ją tu przywiozłam.

— Na który rok mam ją przyjąć? Zna podstawy?

— Zna. Ale niech zacznie jak wszystkie, od freblówki. Nie zaszkodzi jej to.

— Mądrze — powiedziała Tissaia de Vries, zajęta poprawianiem ustawienia pucharków na marmurowym, pokrytym warstewką skroplonej pary blacie stołu. - Mądrze, Yennefer. Dziewczynie będzie łatwiej, jeśli rozpocznie wraz z innymi nowicjuszkami.

Ciri wyskoczyła z basenu, siadła na brzegu cembrowiny, wyżymając włosy i pluszcząc nogami w wodzie. Yennefer i Margarita plotkowały leniwie, co jakiś czas wycierając twarze zmoczonymi w zimnej wodzie ściereczkami. Tissaia, skromnie owinięta w prześcieradło, nie włączała się do rozmowy, sprawiając wrażenie całkowicie pochłoniętej robieniem porządku na stoliku.

— Uniżenie przepraszam wielmożne damy! — zawołał nagle z góry niewidoczny właściciel zajazdu. - Raczcie wybaczyć, że śmiem przeszkadzać, ale… Jakiś oficer pragnie pilnie widzieć panią de Vries! Mówi, że to nie cierpi zwłoki!

Margarita Laux-Antille zachichotała i mrugnęła do Yennefer, po czym obie jak na komendę odrzuciły z bioder ręczniki i przybrały dość wyszukane i bardzo wyzywające pozy.

— Niech oficer wejdzie! — krzyknęła Margarita, powstrzymując śmiech. - Zapraszamy! Jesteśmy gotowe!

— Jak dzieci — westchnęła Tissaia de Vries, kręcąc głową. - Okryj się, Ciri.

Oficer wszedł, ale figiel czarodziejek całkowicie spalił na panewce. Oficer nie zmieszał się na ich widok, nie zaczerwienił, nie otworzył ust, nie wybałuszył oczu. Bo oficer był kobietą. Wysoką, smukłą kobietą z grubym czarnym warkoczem i mieczem u boku.

— Pani — powiedziała sucho kobieta, z chrzęstem kolczugi kłaniając się lekko w stronę Tissai de Vries. - Melduję wykonanie twych poleceń. Proszę o pozwolenie na powrót do garnizonu.

— Zezwalam — odrzekła krótko Tissaia. - Dziękuję za eskortę i za pomoc. Szczęśliwej drogi.

Yennefer usiadła na leżance, patrząc na czarno-złoto-czerwoną kokardę na ramieniu wojowniczki.

— Czy ja ciebie nie znam?

Wojowniczka ukłoniła się sztywno, otarła spoconą twarz. W łaźni było gorąco, a ona miała na sobie kolczugę i skórzany kaftan.

— Często bywałam w Yengerbergu — powiedziała. - Pani Yennefer. Zwę się Rayla.

— Sądząc po kokardzie, służysz w oddziałach specjalnych króla Demawenda?

— Tak, pani.

— W randze?

— Kapitana.

— Bardzo dobrze — roześmiała się Margarita Laux-Antille. - W wojsku Demawenda, jak konstatuję z zadowoleniem, zaczęto nareszcie dawać oficerskie patenty żołnierzom mającym jaja.

— Czy mogę odejść? - wojowniczka wyprostowała się, opierając dłoń na głowicy miecza.

— Możesz.

— Wyczułam wrogość w twoim głosie, Yenna — powiedziała po chwili Margarita. - Co masz do pani kapitan?

Yennefer wstała, zdjęła dwa pucharki ze stolika.

— Widziałaś słupy stojące na rozstajach? — spytała. -Musiałaś widzieć, musiałaś wąchać smród gnijących trupów. Te słupy to ich pomysł i ich dzieło. Jej i jej podkomendnych z oddziałów specjalnych. Banda sadystów!

— To wojna, Yennefer. Ta Rayla nie raz musiała widzieć towarzyszy broni, którzy wpadli żywi w łapy Wiewiórek. Powieszonych za ręce na drzewach jako cel dla strzał. Oślepionych, wykastrowanych, z nogami spalonymi w ogniskach. Okrucieństw, które popełniają Scoia'tael, nie powstydziłaby się sama Falka.

— Metody oddziałów specjalnych też jako żywo przypominają metody Falki. Ale nie o to chodzi, Rita. Ja nie rozczulam się nad losem elfów, wiem, czym jest wojna. Wiem też, jak wygrywa się wojny. Wygrywa się je żołnierzami, którzy z przekonaniem i poświęceniem bronią kraju, bronią swego domu. Nie z takimi jak ta Rayla, z najemnikami bijącymi się dla pieniędzy, którzy nie umieją i nie zechcą się poświęcać. Oni nawet nie wiedzą, czym jest poświęcenie. A jeśli wiedzą, pogardzają nim.

— Pal sześć ją, jej poświęcenie i jej pogardę. Co to nas obchodzi? Ciri, narzuć coś na siebie i skocz na górę po nową karafkę. Mam ochotę się dzisiaj urżnąć.

Tissaia de Vries westchnęła, kręcąc głową. Uwadze Margarity to nie uszło.

— Na szczęście — zachichotała — nie jesteśmy już w szkole, kochana mistrzyni. Wolno już nam robić, co się nam podoba.

— Nawet w obecności przyszłej adeptki? — spytała zjadliwie Tissaia. - Ja, gdy byłam rektorką Aretuzy…

— Pamiętamy, pamiętamy — przerwała z uśmiechem Yennefer. - Choćbyśmy chciały, nie zapomnimy. Idź po karafkę, Ciri.

Na górze, czekając na karafkę, Ciri była świadkiem odjazdu wojowniczki i jej oddziałku składającego się z czterech żołnierzy. Z ciekawością i podziwem przyglądała się ich postawom, minom, odzieniu i broni. Rayla, kapitan z czarnym warkoczem, właśnie kłóciła się z właścicielem zajazdu.

— Nie będę czekała do świtu! I łajno mnie obchodzi, że bramy zamknięte! Chcę natychmiast za mury! Wiem, że zajazd ma w stajniach własną poternę! Rozkazuję ją otworzyć!

— Przepisy…

- Łajno mnie obchodzą przepisy! Wykonuję rozkazy arcymistrzyni de Vries!

— Dobrze już, kapitanie, nie krzyczcie. Otworzę wam…

Owa poterna, jak się okazało, była wąskim, solidnie zaryglowanym przejściem, prowadzącym wprost za mury miasta. Zanim Ciri odebrała z rąk pachołka karafkę, zobaczyła, jak ową poternę otworzono, a Rayla i jej oddział wyjechali na zewnątrz, w noc.

Zamyśliła się.

*****

— No, nareszcie — ucieszyła się Margarita, nie wiadomo, czy na widok Ciri, czy niesionej przez nią karafki. Ciri postawiła karafkę na stoliku — najwidoczniej źle, bo Tissaia de Vries natychmiast ją poprawiła. Nalewając, Yennefer popsuła całe ustawienie i Tissaia znowu musiała poprawiać. Ciri ze zgrozą wyobraziła sobie Tissaię w roli nauczycielki.

Yennefer i Margarita wróciły do przerwanej rozmowy, nie żałując karafki. Dla Ciri stało się jasnym, że wkrótce będzie znowu musiała biec po nową. Zamyśliła się, przysłuchując rozmowie czarodziejek.

— Nie, Yenna — potrząsnęła głową Margarita. - Nie jesteś, jak widzę, na bieżąco. Zerwałam z Larsem. To już skończone. Elaine deireadh, jak mawiają elfy.

— I dlatego masz ochotę się urżnąć?

— Między innymi — potwierdziła Margarita Laux-Antille. - Smutno mi, nie ukrywam. W końcu byłam z nim przez cztery lata. Ale musiałam z nim zerwać. Z takiej mąki nie bywa chleba…

— Zwłaszcza — parsknęła Tissaia de Vries, wpatrzona w złote wino w kołysanym pucharze — że Lars był żonaty.

— To akurat — wzruszyła ramionami czarodziejka — uważam za pozbawione znaczenia. Wszyscy atrakcyjni mężczyźni w interesującym mnie wieku są żonaci, nic na to nie poradzę. Lars kochał mnie, a i mnie wydawało się przez czas jakiś… Ach, co tu dużo mówić. Za dużo chciał. Zagroził mojej swobodzie, a mnie mdli na samą myśl o monogamii. Zresztą, wzięłam przykład z ciebie, Yenna. Pamiętasz tamtą rozmowę, w Yengerbergu? Gdy postanowiłaś zerwać z tym twoim wiedźminem? Radziłam ci wówczas, byś się zastanowiła, mówiłam, że miłości nie znajduje się na ulicy. Ale jednak to ty miałaś rację. Miłość miłością, a życie życiem. Miłość mija…

— Nie słuchaj jej, Yennefer — powiedziała zimno Tissaia. - Jest rozgoryczona i pełna żalu. Wiesz, dlaczego nie idzie na bankiet do Aretuzy? Bo wstydzi pokazać się tam sama, bez mężczyzny, z którym kojarzono ją od czterech lat. Którego jej zazdroszczono. Którego straciła, bo nie umiała docenić jego miłości.

— Może by tak porozmawiać o czymś innym? — zaproponowała Yennefer, pozornie niefrasobliwym, ale odrobinę zmienionym głosem. - Ciri, nalej nam. Cholera, mała ta karafka. Bądź milutka, przynieś jeszcze jedną.

— Przynieś dwie — zaśmiała się Margarita. - W nagrodę też dostaniesz łyczek i usiądziesz przy nas, nie będziesz już musiała strzyc z daleka uszami. Twoja edukacja rozpocznie się tutaj, zaraz, zanim jeszcze trafisz do mnie, do Aretuzy.

— Edukacja! — Tissaia wzniosła oczy ku powale. - Bogowie!

— Cicho, ukochana mistrzyni — Margarita pacnęła się dłonią w mokre udo, pozorując gniew. - Teraz ja jestem rektorką szkoły! Nie udało ci się ściąć mnie na końcowych egzaminach!

- Żałuję.

— Ja też, wyobraź sobie. Miałabym teraz prywatną praktykę, jak Yenna, nie musiałabym męczyć się z adeptkami, nie musiałabym wycierać nosów tym płaksiwym ani użerać się z tymi hardymi. Ciri, posłuchaj mnie i ucz się. Czarodziejka zawsze działa. Źle czy dobrze, okaże się później. Ale trzeba działać, śmiało chwytać życie za grzywę. Wierz mi malutka, żałuje się wyłącznie bezczynności, niezdecydowania, wahania. Czynów i decyzji, choć niekiedy przynoszą smutek i żal, nie żałuje się. Spójrz na tę poważną panią, która siedzi tani, robi miny i pedantycznie poprawia, co może. To Tissaia de Vries, arcymistrzyni, która wychowała dziesiątki czarodziejek. Ucząc je, że należy działać. Że niezdecydowanie…

— Przestań, Rita.

— Tissaia ma rację — powiedziała Yennefer, wciąż wpatrzona w kąt łaźni. - Przestań. Wiem, że smutno ci z powodu Larsa, ale nie zamieniaj tego w nauki życiowe. Dziewczyna ma jeszcze czas na tego typu nauki. I nie w szkole je odbierze. Ciri, idź po karafkę.

Ciii wstała. Była już kompletnie ubrana.

I w pełni zdecydowana.

*****

— Co? — wrzasnęła Yennefer. - Co takiego? Jak to, odjechała?

— Kazała… — wymamrotał gospodarz, blednąc i przyciskając się plecami do ściany. - Kazała osiodłać sobie konia…

— I ty posłuchałeś jej? Miast zwrócić się do nas?

— Pani! Skąd mogłem wiedzieć? Pewien byłem, że rusza z waszego rozkazu… Ani mi w głowie nie postała myśl…

— Ty przeklęty durniu!

— Spokojnie, Yennefer — Tissaia przyłożyła rękę do czoła. - Nie ulegaj emocjom. Jest noc. Nie wypuszczą jej za bramy.

— Kazała — szepnął gospodarz — otworzyć sobie poternę…

— I otworzono jej?

— Przez ten zjazd, pani — gospodarz spuścił oczy — w mieście pełno czarodziejów… Boją się ludzie, nikt nie śmie im w drogę wejść… Jak mogłem jej odmówić? Mówiła tak samo jak wy, pani, kubek w kubek takim samym głosem… I patrzyła tak samo… Nikt nie śmiał nawet w oczy jej spojrzeć, co dopiero pytań stawiać… Była taka jak wy… Kubek w kubek… Kazała podać sobie pióro i inkaust… i napisała list.

— Dawaj!

Tissaia de Vries była szybsza.

Pani Yennefer!

— przeczytała na głos.

Wybacz mi. Jadę do Hirundum, bo chcę zobaczyć Ge-ralta. Zanim pójdę do szkoły, chcą go zobaczyć. Wybacz mi nieposłuszeństwo, ale ja muszę. Wiem, że mnie ukarzesz, ale nie chcę żałować niezdecydowania i wahania. Jeśli mam żałować, to niech to będzie za czyn i za działanie. Jestem czarodziejką. Chwytam życie za grzywę. Wrócę, gdy tylko będę mogła.

Ciri

— To wszystko?

— Jest jeszcze postscriptum:

Powiedz pani Ricie, że w szkole nie będzie musiała wycierać mi nosa.

Margarita Laux-Antille pokręciła głową z niedowierzaniem. A Yennefer zaklęła. Karczmarz pokraśniał i otworzył usta. Słyszał już wiele przekleństw, ale takiego jeszcze nie.

Wiatr wiał od lądu w kierunku morza. Fale chmur najechały na księżyc wiszący nad lasem. Droga ku Hirundum utonęła w ciemności. Galop stał się zbyt niebezpieczny. Ciri zwolniła, poszła kłusem. O tym, by jechać stępa, nawet nie pomyślała. Spieszyła się.

Z oddali słychać było pomruki nadciągającej burzy, horyzont co pewien czas jaśniał poświatą błyskawic, wyłaniających z mroku zębatą piłę wierzchołków drzew.

Wstrzymała konia. Była na rozstaju — droga rozchodziła się widłowato, oba rozwidlenia wyglądały identycznie.

Dlaczego Fabio nie mówił nic o rozstajach? A, co tam, przecież ja nigdy nie błądzę, przecież ja zawsze wiem, którędy trzeba iść lub jechać…

Dlaczego więc teraz nie wiem, w którą drogę skręcić?

Olbrzymi kształt bez szmeru przesunął się nad jej głową. Ciri poczuła, jak serce podjeżdża jej do przełyku. Koń zarżał, wierzgnął i pomknął galopem, wybierając prawe rozwidlenie. Wstrzymała go po chwili.

— To tylko zwykła sowa — wydyszała, próbując uspokoić siebie i wierzchowca. - Zwyczajny ptak… Nie ma się czego bać…

Wiatr wzmagał się, ciemne chmury zakryły księżyc całkowicie. Ale przed nią, w perspektywie drogi, w ziejącej wśród lasu szczerbie, była jasność. Pojechała szybciej, piasek prysnął spod kopyt.

Wkrótce musiała się zatrzymać. Przed nią było urwisko i morze, z którego wyrastał znajomy czarny stożek wyspy. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie widać było świateł Garstangu, Loxii ani Aretuzy. Widziała tylko samotną, strzelistą, zwieńczającą Thanedd wieżę.

Tor Lara.

Zagrzmiało, a w chwilę później oślepiająca wstęga błyskawicy połączyła chmurne niebo ze szczytem wieży. Tor Lara łypnęła na nią czerwonymi ślepiami okien, zdawało się, że we wnętrzu wieży na sekundę zapłonął ogień.

Tor Lara… Wieża Mewy… Dlaczego ta nazwa budzi we mnie taką grozę?

Wicher targnął drzewami, gałęzie zaszumiały, Ciri zmrużyła oczy, kurz i listki uderzyły ją w policzek. Zawróciła parskającego i boczącego się konia. Odzyskała orientację. Wyspa Thanedd wskazywała północ, ona musiała jechać w kierunku zachodnim. Piaszczysta droga kładła się wśród mroku wyraźną białą wstęgą. Poszła w galop.

Zagrzmiało znowu, w świetle błyskawicy Ciri nagle zobaczyła jeźdźców. Ciemne, niewyraźne, ruchliwe sylwetki po obu stronach drogi. Usłyszała okrzyk.

— Gar'ean!

Bez namysłu spięła konia, ściągnęła wodze, zawróciła i poszła w galop. Za nią krzyk, gwizd, rżenie, łomot kopyt.

— Gar'ean! Dh'oine!

Galop, łomot kopyt, pęd powietrza. Ciemność, w której migają białe pnie przydrożnych brzóz. Grzmot. Błyskawica, w jej świetle dwóch konnych próbuje zajechać jej drogę. Jeden wyciąga rękę, chce chwycić wodze. Do czapki ma przypięty wiewiórczy ogon. Ciri uderza konia piętami, przywiera do końskiej szyi, pęd przenosi ją obok. Za nią krzyk, gwizd, łoskot gromu. Błyskawica.

— Spar'le, Yaeyinn!

Cwał, cwał! Szybciej, koniu! Grom. Błyskawica. Rozwidlenie dróg. W lewo! Ja nigdy nie błądzę! Znowu rozwidlenie. W prawo! W cwał, koniu! Szybciej, szybciej!

Droga biegnie w górę, pod kopytami piach, koń, choć ponaglany, zwalnia…

Na szczycie wzniesienia obejrzała się. Kolejna błyskawica oświetliła drogę. Zupełnie pustą. Nadstawiła uszu, ale słyszała wyłącznie wiatr szumiący liśćmi. Zagrzmiało.

Tu nie ma nikogo. Wiewiórki… To tylko wspomnienie z Kaedwen. Róża z Shaerrawedd… To wszystko mi się tylko zdawało. Tu nie ma żywego ducha, nikt mnie nie ściga…

Uderzył w nią wiatr. Wiatr wieje od lądu, pomyślała, a czuję go na prawym policzku…

Zabłądziłam.

Błyskawica. W jej świetle rozbłyskuje powierzchnia morza, na jej tle czarny stożek wyspy Thanedd. I Tor Lara. Wieża Mewy. Wieża, która ciągnie jak magnes… Ale ja nie chcę do tej wieży. Ja jadę do Hirundum. Bo muszę zobaczyć Geralta.

Znowu błysnęło.

Między nią a urwiskiem stał czarny koń. A na nim siedział rycerz w hełmie ozdobionym skrzydłami drapieżnego ptaka. Skrzydła załopotały nagle, ptak zrywa się do lotu…

Cintra!

Paraliżujący strach. Ręce do bólu zaciśnięte na rzemieniu wodzy. Błyskawica. Czarny rycerz spina konia. W miejscu twarzy ma upiorną maskę. Skrzydła łopoczą…

Koń poszedł w galop bez zachęty. Ciemność, rozświetlana błyskawicami. Las się kończy. Pod kopytami plusk, mlaskot bagna. Za nią szum skrzydeł drapieżnego ptaka. Coraz bliżej… Bliżej…

Wściekły galop, oczy łzawią od pędu. Błyskawice tną niebo w ich świetle Ciri widzi olchv i wierzby po obu stronach drogi. Ale to nie są drzewa. To są słudzy Króla Olch. Słudzy czarnego rycerza, który galopuje za nią, a skrzydła drapieżnego ptaka szumią na jego hełmie. Pokraczne potwory po obu stronach drogi wyciągają ku niej gruzłowate ramiona, śmieją się dziko, rozdziawiając czarne paszczęki dziupli. Ciri kładzie się na końskiej szyi. Gałęzie świszczą, smagają, czepiają się ubrania. Pokraczne pnie trzeszczą, dziuple kłapią, zanoszą się szyderczym śmiechem…

Lwiątko z Cintry! Dziecko Starszej Krwi!

Czarny rycerz jest tuż za nią, Ciri czuje jego rękę próbującą chwycić ją za włosy na karku. Popędzony krzykiem koń rwie do przodu, ostrym skokiem bierze niewidoczną przeszkodę, z trzaskiem łamie trzciny, potyka się…

Ściągnęła wodze, odchylając się w kulbace, obróciła chrapiącego konia. Krzyknęła dziko, wściekle. Wyszarpnęła miecz z pochwy, zawinęła nim nad głową. To już nie Cintra! Ja już nie jestem dzieckiem! Już nie jestem bezbronna! Nie pozwolę…

— Nie pozwolę! Nie dotkniesz mnie już! Nie dotkniesz mnie już nigdy!

Koń z pluskiem i chlupotem wylądował w wodzie, sięgającej mu po brzuch. Ciri pochyliła się, krzyknęła, uderzyła wierzchowca piętami, wyrwała się z powrotem na groblę. Stawy, pomyślała. Fabio mówił o stawach rybnych. To jest Hirundum. Trafiłam. Ja nigdy nie błądzę…

Błyskawica. Za nią grobla, dalej czarna ściana lasu, werżnięta w niebo jak piła. I nikogo. Cisza przerywana tylko skowytem wichru. Gdzieś na bagnach kwacze wystraszona kaczka.

Nikogo. Na grobli nie ma nikogo. Nikt mnie nie ściga. To był majak, koszmar. Wspomnienie z Cintry. To mi się tylko zdawało.

W oddali światełko. Latarnia. Albo ogień. To farma. Hirundum. Już blisko. Jeszcze tylko jeden wysiłek…

Błyskawica. Jedna, druga, trzecia. Bez gromu. Wiatr zamiera nagle. Koń rży, miota łbem i staje dęba.

Na czarnym niebie pojawia się mleczna, szybko jaśniejąca wstęga, zwijająca się jak wąż. Wiatr znowu uderza w wierzby, wzbija z grobli kurzawę liści i zeschłych traw.

Dalekie światełko znika. Tonie i rozmywa się w powodzi miliarda błękitnych ogników, którymi nagle rozbłyskuje i płonie całe bagno. Koń parska, rży, szaleje po grobli, Ciri z trudem utrzymuje się w siodle.

W sunącej po niebie wstędze zjawiają się niewyraźne, koszmarne sylwetki jeźdźców. Są coraz bliżej, widać ich coraz wyraźniej. Chwieją się bawole rogi i wystrzępione pióropusze na hełmach, spod hełmów bieleją trupie maski. Jeźdźcy siedzą na szkieletach koni, okrytych strzępami kropierzy. Wściekły wicher wyje wśród wierzb, klingi błyskawic bez ustanku tną czarne niebo. Wiatr zawodzi coraz głośniej. Nie, to nie wiatr. To upiorny śpiew.

Koszmarna kawalkada zakręca, mknie wprost na nią. Kopyta widmowych koni kotłują poświatę błędnych ogników wiszących nad bagnami. Na czele kawalkady galopuje Król Gonu. Przerdzewiały szyszak kołysze się nad trupią maską, ziejącą dziurami oczodołów, w których płonie sinawy ogień. Powiewa wystrzępiony płaszcz. O pokryty rdzą napierśnik grzechocze naszyjnik, pusty jak stara grochowina. Niegdyś były w nim drogie kamienie. Ale wypadły podczas dzikiej gonitwy po niebie. I stały się gwiazdami…

To nieprawda! Tego nie ma! To koszmar, to majak, to złuda! To mi się tylko zdaje!

Król Gonu spina rumaka-kościotrupa, wybucha dzikim, przerażającym śmiechem.

Dziecko Starszej Krwi! Należysz do nas! Jesteś nasza! Dołącz do orszaku, dołącz do naszego Gonu! Będziemy gnać, gnać aż do końca, aż do wieczności, aż po kraniec istnienia! Jesteś nasza, gwiazdooka córo Chaosu! Dołącz, poznaj radość Gonu! Jesteś nasza, jesteś jedną z nas! Wśród nas jest twoje miejsce!

— Nie! — wrzasnęła. - Idźcie precz! Jesteście trupami!

Król Gonu śmieje się, kłapią przegniłe zęby nad zardzewiałym kołnierzem zbroi. Sino goreją oczodoły trupiej maski.

Tak, my jesteśmy trupami. Ale to ty jesteś śmiercią.

Ciri przywarła do końskiej szyi. Nie musiała popędzać konia. Czując za sobą ścigające widma, wierzchowiec rwał po grobli w karkołomnym cwale.

*****

Bernie Hofmeier, niziołek, farmer z Hirundum, uniósł kędzierzawą głowę, wsłuchując się w daleki odgłos gromu.

— Niebezpieczna rzecz — powiedział — taka burza bez deszczu. Rypnie gdzieś piorun i pożar gotowy…

— Trochę deszczu by się zdało — westchnął Jaskier, dokręcając kołki lutni — bo powietrze takie, że nożem można krajać… Koszula się klei do grzbietu, komary tną… Ale chyba to się rozejdzie po kościach. Krążyła burza, krążyła, ale od jakiegoś czasu błyska się gdzieś na północy. Chyba nad morzem.

— Wali w Thanedd — potwierdził niziołek. - To najwyższy punkt w okolicy. Ta wieża na wyspie, Tor Lara, cholernie ściąga pioruny. W czasie porządnej nawałnicy wygląda tak, jakby stała w ogniu. Aż dziw bierze, że się nie rozleci…

— To magia — stwierdził z przekonaniem trubadur. -Wszystko na Thanedd jest magiczne, nawet sama skała. A czarodzieje nie lękają się piorunów. Co ja mówię! Czy wiesz, Bernie, że oni potrafią łapać pioruny?

— A jużci! Łżesz, Jaskier.

— Niech mnie grom… — poeta urwał, niespokojnie spojrzał na niebo. - Niech mnie gęś kopnie, jeśli kłamię. Powiadam ci, Hofmeier, magicy łapią pioruny. Na własne oczy widziałem. Stary Gorazd, ten, którego później zabili na Wzgórzu Sodden, złapał kiedyś piorun na moich oczach. Wziął długaśny kawał drutu, jeden koniec uczepił na czubku swej wieży, drugi zaś…

— Drugi koniec drutu trza by w butlę włożyć — zapiszczał nagle kręcący się po ganku syn Hofmeiera, malutki niziołek z czupryną gęstą i kręconą jak baranie runo. -W szklany gąsior, taki, w jakim tatko wino pędzą. Pierun po drucie do gąsiora smyknie…

— Do domu, Franklin! — wrzasnął farmer. - Do łóżka, spać, ale już! Wnet północ, a jutro pracować trza! A niech no ja cię schwycę, gdy w czas burzy koło gąsiorów albo drutów majdrujesz, będzie rzemień w robocie! Dwie niedziele na dupie nie usiedzisz! Petunia, weźże go stąd! A nam jeszcze piwa przynieś!

— Wystarczy wam — powiedziała gniewnie Petunia Hofmeier, zabierając syna z ganku. - Dość już wyżłopaliście.

— Nie gderaj. Tylko patrzeć, jak wiedźmin wróci. Godzi się gościa poczęstować.

— Gdy wiedźmin wróci, przyniosę. Dla niego.

— Ot, skąpa baba — burknął Hofmeier, ale tak, by żona nie dosłyszała. - Cała jej swojacina, Biberveldtowie z Łąki, co do jednego kutwa w kutwę i na kutwie jeździ… A wiedźmina coś długo nie widać. Jak poszedł nad stawy, tak przepadł. Dziwny z niego człek. Widziałeś, jak z wieczora na dziewczynki patrzał, na Cinię i Tangerinkę, gdy się na podwórzu bawiły? Dziwny miał wzrok. A teraz… Oprzeć się nie mogę wrażeniu, że poszedł, by sam być. A u mnie gościnę przyjął, bo moja farma na uboczu, z dala od innych. Ty go lepiej znasz, Jaskier, powiedz…

— Znam go? — poeta zabił komara na karku, zabrzdąkał na lutni, wpatrzony w czarne sylwetki wierzb nad stawem. - Nie, Bernie. Nie znam. Myślę, że nikt go nie zna. Ale coś się z nim dzieje, widzę to. Po co on tu przyjechał, do Hirundum? Żeby być bliżej wyspy Thanedd? A gdy wczoraj zaproponowałem mu wspólną jazdę do Gors Ve-len, skąd Thanedd widać, odmówił bez namysłu. Co go tu trzyma? Daliście mu jakieś intratne zlecenia?

— Gdzie tam — mruknął niziołek. - Szczerze powiem, wcale nie wierzę, żeby tu naprawdę jakiś potwór był. Tego dzieciaka, co w stawie utonął, mógł kurcz chwycić. Ale zaraz wszyscy w krzyk, że to utopiec albo kikimora i że trzeba wiedźmina wezwać… A pieniądze to mu takie nikczemne obiecali, że aż wstyd. A on co? Trzy noce po groblach łazi, w dzień śpi albo siedzi bez słowa, jak chochoł, na dzieciaki patrzy, na dom… Dziwne. Rzekłbym, osobliwe.

— Dobrze rzekłbyś.

Błysnęła błyskawica, oświetlając obejście i zabudowania farmy. Na moment zalśniły bielą ruiny elfiego pałacyku na końcu grobli. Po chwili nad sadami przetoczył się gruchot gromu. Zerwał się gwałtowny wiatr, drzewa i trzciny nad stawem zaszumiały i przygięły się, lustro wody zmarszczyło się i zmatowiało, najeżyło postawionymi sztorcem liśćmi nenufarów.

— Idzie jednak burza ku nam — farmer popatrzył w niebo. - Może ją magicy czarami odegnali od wyspy? Na Thanedd zjechało ich pono ze dwie setki… Jak myślisz, Jaskier, nad czym oni tam będą radzić, na tym ich zjeździe? Będzie z tego co dobrego?

— Dla nas? Wątpię — trubadur pociągnął kciukiem po strunach lutni. - Te zjazdy to zwykle rewia mody, plotki, okazja do obmów i wewnętrznych przepychanek. Kłótnie o to, czy upowszechniać magię, czy ją elitaryzować. Awantury pomiędzy tymi, którzy służą królom, i tymi, którzy wolą z daleka wywierać na królów presję…

— Ha — powiedział Bernie Hofmeier. - Coś mi się tedy widzi, że w czasie tego zjazdu będzie na Thanedd łyskać a grzmieć nie gorzej niż w czas burzy.

— Możliwe. Ale co to nas obchodzi?

— Ciebie nic — rzekł ponuro niziołek. - Bo ty jeno na lutni brzdąkasz i piejesz. Patrzysz na świat dokoła i tylko rymy widzisz i nuty. A nam tu jeno za ostatnią niedzielę konni dwa razy kapustę i rzepę kopytami stratowali. Wojsko goni za Wiewiórkami, Wiewiórki kluczą i zmykają, a jednym i drugim przez naszą kapustę droga wypada…

— Nie czas żałować kapusty, gdy płonie las — wyrecytował poeta.

— Ty, Jaskier — Bernie Hofmeier spojrzał na niego krzywo — jak coś powiesz, to nie wiadomo, płakać, śmiać się czy w rzyć cię kopnąć. Ja poważnie gadam! I to ci powiem, że paskudny nadszedł czas. Przy gościńcach pale, szubienice, na polanach i po duktach trupy, psiamać, ten kraj musiał tak chyba wyglądać za czasów Falki. I jak tu żyć? W dzień przyjadą królewscy ludzie i grożą, że za pomaganie Wiewiórkom wezmą nas w dyby. A nocą zjawiają się elfy i spróbuj im pomocy odmówić! Zaraz poetycznie obiecują, że zobaczymy, jak noc przybiera czerwone oblicze. Tacy poetyczni są, że wyrzygać się można. I tak nas wzięli w dwa ognie…

— Liczysz na to, że zjazd czarodziejów coś zmieni?

— A liczę. Sam powiedziałeś, że się wśród magików dwa stronnictwa przepierają. Bywało już drzewiej, że czarodzieje królów mitygowali, kładli kres wojnom i ruchawkom. Przecie to właśnie magicy pokój uczynili z Nilfgaardem trzy lata temu. To może i teraz…

Bernie Hofmeier umilkł, nadstawił ucha. Jaskier stłumił dłonią dźwięczące struny.

Z mroku na grobli wyłonił się wiedźmin. Szedł wolno w stronę domu. Znowu błysnęła błyskawica. Gdy zagrzmiało, wiedźmin był już przy nich, na ganku.

— No i jak, Geralt? — spytał Jaskier, by przerwać niezręczne milczenie. - Wytropiłeś szkaradę?

— Nie. To nie jest noc do tropienia. To niespokojna noc. Niespokojna… Zmęczony jestem, Jaskier.

— Usiądź więc, odetchnij.

— Nie zrozumiałeś mnie.

— W samej rzeczy — mruknął niziołek, patrząc w niebo i nasłuchując. - Niespokojna noc, niedobrego coś w powietrzu wisi… Zwierzaki tłuką się w oborze… A w tym wichrze krzyki słychać…

— Dziki Gon — powiedział cicho wiedźmin. - Pozamykajcie dobrze okiennice, panie Hofmeier.

— Dziki Gon? — przeraził się Bernie. - Widma?

— Bez obaw. Przejdzie wysoko. Latem zawsze przechodzi wysoko. Ale dzieci mogą się zbudzić, Gon przynosi senne koszmary. Lepiej zaniknąć okiennice.

— Dziki Gon — powiedział Jaskier, niespokojnie zerkając w górę — zwiastuje wojnę.

— Bzdura. Przesąd.

— Ale! Na krótko przed nilfgaardzkim atakiem na Cintrę…

— Cicho! — wiedźmin przerwał mu gestem, wyprostował się nagle, zapatrzony w ciemność.

— Co się…

— Konni.

— Psiakrew — syknął Hofmeier, zrywając się z ławy. -Nocą to mogą być tylko Scoia'tael…

— Jeden koń — przerwał mu wiedźmin, podnosząc z ławy miecz. — Jeden rzeczywisty koń. Reszta to widma z Gonu… Cholera, niemożliwe… Latem?

Jaskier też się zerwał, ale wstyd mu było uciekać, bo ani Geralt, ani Bernie nie sposobili się do ucieczki. Wiedźmin wydobył miecz i pobiegł w kierunku grobli, niziołek bez namysłu pospieszył za nim, uzbrojony w widły. Znowu błysnęło, na grobli zamajaczył galopujący koń. A za koniem podążało coś nieokreślonego, coś, co było nieregularnym, utkanym z mroku i poświaty kłębem, wirem, majakiem. Coś, co budziło paniczny strach, obrzydliwą, skręcającą trzewia grozę.

Wiedźmin krzyknął, wznosząc miecz. Jeździec zauważył go, przyspieszył galop, obejrzał się. Wiedźmin krzyknął raz jeszcze. Gruchnął grom.

Błysnęło, ale tym razem nie była to błyskawica. Jaskier ukucnął przy ławie i byłby pod nią wlazł, ale okazała się za niska. Bernie upuścił widły. Petunia Hofmeier, która wybiegła z domu, wrzasnęła.

Oślepiający błysk zmaterializował się w przejrzystą sferę, wewnątrz której zamajaczyła postać, w błyskawicznym tempie nabierając konturów i kształtów. Jaskier rozpoznał ją natychmiast. Znał te czarne rozburzone loki i obsydianową gwiazdę na aksamitce. Tym, czego nie znał i nigdy dotąd nie widział, była twarz. Twarz Furii i Wściekłości, twarz bogini Zemsty, Zagłady i Śmierci.

Yennefer uniosła rękę i wykrzyczała zaklęcie, z jej dłoni strzeliły z sykiem sypiące iskrami spirale, tnąc nocne niebo i tysiącem refleksów odbijając się na powierzchni stawów. Spirale wbiły się jak dziryty w ścigający samotnego jeźdźca kłąb. Kłąb zakotłował się, Jaskrowi wydało się, że słyszy upiorne krzyki, że widzi majaczące, koszmarne sylwetki widmowych koni. Widział to przez ułamek sekundy, bo kłąb nagle skurczył się, zwarł w kulę i pomknął w górę, w niebo, w pędzie wydłużając się i wlokąc za sobą podobny komecie ogon. Zapadła ciemność, rozświetlana tylko rozedrganym blaskiem latarni, trzymanej przez Petunię Hofmeier.

Jeździec wrył konia na dziedzińcu przed domem, sfrunął z siodła, zachwiał się. Jaskier natychmiast zorientował się, kto to jest. Nigdy dotąd nie widział tej szczupłej, szarowłosej dziewczyny. Ale natychmiast ją rozpoznał.

— Geralt… — powiedziała cicho dziewczyna. - Pani Yennefer… Przepraszam… Musiałam. Przecież wiesz…

— Ciri — powiedział wiedźmin. Yennefer zrobiła krok w stronę dziewczyny, zatrzymała się jednak. Milczała.

Do kogo podejdzie, pomyślał Jaskier. Żadne z nich, ani wiedźmin, ani czarodziejka, nie zrobią kroku ani gestu. Do kogo ona najpierw podejdzie? Do niego? Czy do niej?

Ciri nie podeszła do żadnego z nich. Nie umiała wybrać. Zemdlała więc.

*****

Dom był pusty, niziołek i cała jego rodzina wyruszyli do pracy o brzasku. Ciri udawała, że śpi, ale słyszała, jak Geralt i Yennefer wychodzą. Wyśliznęła się z pościeli, ubrała szybko, wymknęła cichaczem z izby, poszła za nimi do sadu.

Geralt i Yennefer skręcili na groblę między stawami bielącymi się nenufarem i żółcącymi grążelem. Ciri skryła się za zrujnowanym murem i obserwowała oboje przez szparę. Sądziła, że ów Jaskier, sławny poeta, którego wiersze wielokrotnie czytywała, jeszcze śpi. Ale myliła się. Poeta Jaskier nie spał. I nakrył ją na gorącym uczynku.

— Ej — powiedział, podchodząc znienacka i chichocząc. - Ładnie to tak, podpatrywać i podsłuchiwać? Więcej dyskrecji, mała. Pozwól im pobyć trochę ze sobą.

Ciri poczerwieniała, ale natychmiast zacięła usta.

— Po pierwsze, nie jestem mała — syknęła hardo. -A po drugie, to chyba im nie przeszkadzam, co? Jaskier spoważniał nieco.

— Chyba nie — powiedział. - Wydaje mi się nawet, że im pomagasz.

— Jak? W czym?

— Nie udawaj. Wczoraj, to było bardzo sprytne. Ale mnie nie udało ci się oszukać. Udałaś omdlenie, prawda?

— Prawda — mruknęła, odwracając twarz. - Pani Yennefer poznała się na tym, ale Geralt nie…

— Oboje zanieśli cię do domu. Ich ręce stykały się. Siedzieli przy twoim łóżku prawie do rana, ale nie powiedzieli do siebie ani słowa. Dopiero teraz zdecydowali się porozmawiać. Tam, na grobli, nad stawem. A ty zdecydowałaś się podsłuchiwać, o czym mówią… I podpatrywać ich przez dziurę w murze. Tak gwałtownie musisz wiedzieć, co oni tam robią?

— Oni tam nic nie robią — Ciri poczerwieniała lekko. -Trochę rozmawiają, i tyle.

— A ty — Jaskier usiadł na trawie pod jabłonią i oparł się plecami o pień, sprawdziwszy uprzednio, czy nie ma na nim mrówek lub liszek. - Ty chciałabyś wiedzieć, o czym rozmawiają, tak?

— Tak… Nie! A zresztą… Zresztą i tak nic nie słyszę. Są za daleko.

— Jeśli chcesz — zaśmiał się bard — to ci powiem.

— A ty niby skąd to możesz wiedzieć?

— Ha, ha. Ja, miła Ciri, jestem poetą. Poeci o takich sprawach wiedzą wszystko. Powiem ci jeszcze coś: poeci o takich sprawach wiedzą więcej niż same zaangażowane osoby.

— Akurat!

— Daję ci słowo. Słowo poety.

— Tak? No to… No to powiedz, o czym oni rozmawiają? Wyjaśnij mi, co to wszystko znaczy!

— Wyjrzyj jeszcze raz przez dziurę i zobacz, co robią.

— Hmm… — Ciri przygryzła dolną wargę, potem pochyliła się i zbliżyła oko do wyłomu. - Pani Yennefer stoi przy wierzbie… Obrywa listki i bawi się swoją gwiazdą… Nic nie mówi i nie patrzy w ogóle na Geralta… A Geralt stoi obok. Spuścił głowę. I coś mówi. Nie, milczy. Oj, minę ma… Ależ dziwną ma minę…

— Dziecinnie proste — Jaskier znalazł w trawie jabłko, wytarł je o spodnie i obejrzał krytycznie. - On właśnie prosi ją, by mu wybaczyła jego rozmaite głupie słowa i uczynki. Przeprasza ją za niecierpliwość, za brak wiary i nadziei, za upór, za zawziętość, za dąsy i pozy niegodne mężczyzny. Przeprasza ją za to, czego kiedyś nie rozumiał, za to, czego nie chciał rozumieć…

— To jest niemożliwa nieprawda! — Ciri wyprostowała się i gwałtownym ruchem odrzuciła grzywkę z czoła. - Wszystko zmyślasz!

— Przeprasza za to, co zrozumiał dopiero teraz — Jaskier zapatrzył się w niebo, a jego głos zaczął nabierać rytmu właściwego balladom. - Za to, co chciałby zrozumieć, ale lęka się, że nie zdąży… I za to, czego nigdy nie zrozumie. Przeprasza i prosi o wybaczenie… Hmm, hmm… Znaczenie… Sumienie… Przeznaczenie? Wszystko banalne, cholera…

— Nieprawda! — tupnęła Ciri. - Geralt wcale tak nie mówi! On… w ogóle nie mówi. Przecież widziałam. Stoi tam z nią i milczy…

— Na tym polega rola poezji, Ciri. Mówić o tym, o czym inni milczą.

— Głupia jest ta twoja rola. A ty wszystko zmyślasz!

— Na tym także polega rola poezji. Hej, słyszę znad stawu jakieś podniesione głosy. Wyjrzyj prędko, zobacz, co się tam dzieje.

— Geralt — Ciri ponownie przyłożyła oko do dziury w murze — stoi z opuszczoną głową. A Yennefer strasznie wrzeszczy na niego. Wrzeszczy i wymachuje rękoma. Ojej… Co to może znaczyć?

— Dziecinnie proste — Jaskier znowu wpatrzył się w ciągnące po niebie obłoki. - Teraz ona przeprasza jego.

Загрузка...