Rozdział piąty

Evertaen Peter, *1234, zausznik cesarza Emhyra Deithwena i jeden z faktycznych twórców potęgi Cesarstwa. Główny komornik armii w czasie Wojen Północnych (ob.), od roku 1290 wielki podskarbi koronny. W końcowym okresie panowania Emhyra podniesiony do godności koadiutora Cesarstwa. Za panowania cesarza Morvrana Voorhisa fałszywie oskarżony o nadużycia, skazany, więziony, † 1301 w zamku Winneburg. Zrehabilitowany pośmiertnie przez cesarza Jana Calveita w roku 1328.

Effenberg i Talbot, Encyclopaedia Maxima Mundi, tom V

Drzyjcie, albowiem oto nadchodzi Niszczyciel Narodów. Stratują waszą ziemię i sznurem ją podzielą. Miasta wasze zostaną zburzone i pozbawione mieszkańców. Nietoperz, puchacz i kruk w domach waszych zamieszkają, wąż się w nich zagnieździ.

Aen Ithlinnespeath

Dowódca oddziałku zatrzymał wierzchowca, zdjął hełm, przeczesał palcami rzadkie, zlepione potem włosy.

— Koniec jazdy — powtórzył, widząc pytające spojrzenie trubadura.

— Hę? Jak to? — zdziwił się Jaskier. - Dlaczego?

— Dalej nie pójdziemy. Widzicie? Rzeczka, co tam błyska w dole, to Wstążka. Do Wstążki jeno mieliśmy was eskortować. Znaczy, czas się rozstać.

Reszta oddziałku zatrzymała się za nimi, ale żaden z żołnierzy nie zsiadł z konia. Wszyscy niespokojnie rozglądali się na boki. Jaskier przysłonił oczy dłonią, stanął w strzemionach.

— Gdzie ty tę rzekę widzisz?

— Rzekłem, w dole. Zjedźcie jarem, w mig traficie.

— Odprowadźcie mnie chociaż do brzegu — zaprotestował Jaskier. - Wskażcie bród…

— Ale, jużci jest co wskazywać. Od maja nic, jeno spiekota, to i opadła woda, wypłyciła się Wstążka. Koniem w każdym miejscu przejedzie…

— Pokazywałem waszemu komendantowi list od króla Venzlava — powiedział trubadur i nadął się. - Komendant zapoznał się z listem i sam słyszałem, jak rozkazywał wam odprowadzić mnie aż do samego Brokilonu. A wy chcecie mnie porzucić tu, w tej gęstwinie? Co będzie, jak zabłądzę?

— Nie zabłądzicie — burknął ponuro drugi żołnierz, który zbliżył się do nich, ale do tej pory milczał. - Nie zdążycie zabłądzić. Pierwej was dziwożoni grot odnajdzie.

— Ależ z was zestrachane dudki — zakpił Jaskier. - Ależ wy się tych driad boicie. Przecież Brokilon jest dopiero na tamtym brzegu Wstążki. Wstążka to granica. Jeszcze jej nie przekroczyliśmy!

— Ich granica — wyjaśnił dowódca, rozglądając się — sięga tak daleko, jak ich strzały. Strzała puszczona z tamtego brzegu dziarsko doleci aż do skraju lasu, a będzie miała dość pędu, by kolczugę przebóść. Wyście się uparli, by tam iść, wasza sprawa, wasza skóra. Ale mnie życie miłe. Ja dalej nie pojadę. Wolej by mi łeb w gniazdo szerszeni wetkać!

— Tłumaczyłem wam — Jaskier odsunął kapelusik na tył głowy i wyprostował się w siodle — że jadę do Brokilonu w misji. Jestem, można powiedzieć, ambasadorem. Driad się nie lękam. Ale proszę was, byście zechcieli eskortować mnie aż do brzegu Wstążki. Co będzie, jak mnie w tych chaszczach jacyś zbójcy obskoczą?

Ten drugi, ponury, zaśmiał się wymuszenie.

— Zbójcy? Tu? Za dnia? Panie, dniem tu żywego ducha nie spotkacie. Ostatnimi czasy dziwożony szyją z łuków do każdego, kto się na brzegu Wstążki pokaże, a potrafią się nieraz i daleko na naszą stronę zapuścić. Nie, zbójców to wy się nie lękajcie.

— Prawda to — potwierdził dowódca. - Wielce głupi musiałby być zbój, by się za dnia nad Wstążkę wyprawić. Dlatego i my nie durni. Wy samojeden jedziecie, bez zbroi ni oręża, a na wojaka to, wybaczcie, całkiem nie patrzycie, na milę to widać. Tb i może się wam poszczęści. Ale gdy nas zoczą dziwożony, konnych i zbrojnych, nie ujrzeć nam słonka zza lecących strzał.

— Ha. cóż. trudna rada — Jaskier poklepał konia po szyi, spojrzał w dół, do wąwozu. - Jadę tedy sam. Bywajcie, żołnierze. Dziękuję za eskortę.

— Nie spieszcie się tak — ponury żołdak spojrzał w niebo. - Wieczór blisko. Gdy się opar ze strugi podniesie, wtedy jedźcie. Bo to, wiecie…

— Co?

— We mgle strzał mniej pewny. Jak wam dola będzie łaskawa, chybi dziwożona. Ale one, panie, rzadko chybiają…

— Mówiłem wam…

— Ano, mówić mówiliście, miarkowałem. Że to niby z misyją do nich jedziecie. Ale ja wam co inszego rzeknę: z misyją li czy z procesyją, im to ząjedno. Puszczą w was szyp, i tyle.

— Uwzięliście się, żeby mnie straszyć? - nadał się znowu poeta. - Za kogo wy mnie macie, za grodzkiego gryzipiórka? Ja, panowie żołnierze, widziałem więcej pól bitewnych niż wy wszyscy razem wzięci. I o driadach też więcej wiem niż wy. Choćby to, że nigdy nie strzelają bez ostrzeżenia.

— Onegdaj tak było, prawiście — rzekł cicho dowódca oddziałku. - Onegdaj ostrzegały. Puściły strzałę w pień albo na ścieżkę, znaczy, tu, gdzie ów szyp, jest rubież, dalej ani kroku. Jeśli człek bystro zawrócił, mógł ujść cało. Ale nynie jest inaczej. Nynie od razu szyją tak, by zabić.

— Skąd ta zawziętość?

— Ano — mruknął żołnierz — widzicie, to jest tak. Gdy królowie rozejm z Nilfgaardem zawarli, wzięli się ostro za elfie bandy. Mocno je widać wszędy przycisnęli, bo nie ma nocy, by niedobitki nie umykały przez Brugge, w Brokilo-nie szukając schronienia. A gdy nasi elfów ścigają, to zdarzy się też czasem rozprawa z dziwożonami, które im zza Wstążki na odsiecz idą. A było, że i nasze wojsko rozpędziło się nieco w pościgu… Rozumiecie?

— Rozumiem — Jaskier spojrzał na żołnierza bacznie, pokiwał głową. - Ścigając Scoia'tael, przekraczaliście Wstążkę. Zabijaliście driady. I teraz driady rewanżują się tym samym. Wojna.

— Tak jest, panie, z ust żeście mi wyjęli. Wojna. Zawsze to była na śmierć walka, nigdy na życie, ale teraz to już bardzo źle jest. Wielka jest między nimi a nami nienawiść. Jeszcze raz wam powiadam, jeśli nie macie musu, nie jedźcie tamój. Jaskier przełknął ślinę.

— Rzecz w tym — wyprostował się w siodle, z wielkim wysiłkiem przybierając marsową minę i dziarską postawę — że mam mus. I jadę. Zaraz. Wieczór nie wieczór, mgła nie mgła, trzeba ruszać, gdy obowiązek wzywa.

Lata ćwiczeń robiły swoje. Głos trubadura brzmiał pięknie i groźnie, surowo i zimno, dźwięczał żelazem i męstwem. Żołnierze spojrzeli na niego z niekłamanym podziwem.

— Nim wyruszycie — dowódca odtroczył od kulbaki płaską drewnianą manierkę — golnijcie sobie gorzałki, panie śpiewak. Golnijcie sobie tęgo…

— Lekcej wam będzie umierać — dodał ponuro ten drugi, małomówny.

Poeta łyknął z manierki.

— Tchórz — oświadczył z godnością, gdy tylko przestał kasłać i złapał oddech — umiera po stokroć. Człek mężny umiera tylko raz. Ale Pani Fortuna sprzyja śmiałym, tchórzów w pogardzie mając.

Żołnierze popatrzyli z jeszcze większym podziwem. Nie wiedzieli i nie mogli wiedzieć, że Jaskier cytuje słowa bohaterskiego eposu. W dodatku napisanego przez kogoś innego.

— Tym zaś — poeta wyciągnął zza pazuchy skórzany pobrzękujący woreczek — niechże się wam odwdzięczę za eskortę. Nim do fortu wrócicie, nim was znowu surowa służba-matka przytuli, zawadźcie o szynk, wypijcie moje zdrowie.

— Dzięki, panie — dowódca poczerwieniał lekko. - Hojniście, a przecie my… Wybaczcie, że was samego ostawiamy, ale…

— Nic to. Bywajcie.

Bard zawadiacko przesunął kapelusik na lewe ucho, szturchnął konia piętą i ruszył w dół jarem, pogwizdując melodię „Wesela w Bullerlyn", słynnej i wyjątkowo nieprzyzwoitej kawaleryjskiej piosenki.

— A mówił w forcie kornet — usłyszał jeszcze słowa tego ponurego — że to darmozjad, tchórz i dupek. A to wojenny i chrobry pan, choć wierszokleta.

— Iście, prawda — odpowiedział dowódca. - Bojący to on nie jest, nie można rzec. Nawet mu powieka nie mrugła, miarkowałem. I jeszcze se gwizda, słyszysz? Ho, ho… Baczyłeś, co mówił? Że ambarasem jest. Nie bój się, byle kogo ambarasem nie mianują. Trza mieć łeb na karku, by ambarasem zostać…

Jaskier pojechał szybciej, chcąc jak najprędzej się oddalić. Nie chciał sobie psuć opinii, na którą dopiero co zapracował. A wiedział, że na dłuższe gwizdanie nie wystarczy mu już wilgoci na schnących z przerażenia wargach.

Jar był mroczny i wilgotny, mokra glina i zalegający ją dywan przegniłych liści tłumiły stuk kopyt skarogniadego wałacha, ochrzczonego przez poetę Pegazem. Pegaz kroczył powoli, zwiesiwszy łeb. Był to jeden z tych nielicznych koni, którym zawsze jest wszystko jedno.

Las się skończył, ale od koryta rzeki, wytyczonego pasem olch, dzieliła Jaskra jeszcze szeroka zatrzciniona łąka. Poeta zatrzymał konia. Rozejrzał się uważnie, ale niczego nie dostrzegł. Wytężył słuch, ale słyszał jedynie granie żab.

— No, koniku — odchrząknął. - Raz kozie śmierć. Naprzód.

Pegaz uniósł nieco łeb i pytająco postawił obwisłe zwykle uszy.

— Dobrze słyszałeś. Naprzód.

Wałach z ociąganiem ruszył, pod kopytami zamlaskało bagno. Żaby długimi susami umykały spod nóg konia. Kilka kroków przed nimi poderwała się z furkotem i kwakiem kaczka, sprawiając, że serce trubadura na moment wstrzymało pracę, po czym zaś zaczęło pracować bardzo szybko i intensywnie. Pegaz nie przejął się kaczką w ogóle.

— Jechał bohater… — wymamrotał Jaskier, wycierając zlany zimnym potem kark wyciągniętą zza pazuchy chustką. - Nieustraszenie jechał przez uroczysko, nie bacząc na skaczące płazy i latające smoki… Jechał i jechał… Aż dotarł nad niezmierzony przestwór wód…

Pegaz parsknął i zatrzymał się. Byli nad rzeką, wśród trzcin i oczeretów sięgających powyżej strzemion. Jaskier otarł spocone powieki, zawiązał chustkę na szyi. Długo, aż do załzawienia oczu wpatrywał się w gęstwę olszyn na przeciwległym brzegu. Niczego i nikogo nie dostrzegł. Powierzchnię wody marszczyły poruszane prądem wodorosty, tuż nad nimi śmigały turkusowo-oranżowe zimorodki. Powietrze migotało od rójki owadów. Ryby połykały jętki, zostawiając na wodzie wielkie koła.

Wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać było bobrze żeremia, kupy naciętych gałęzi, zwalone i poogryzane pnie, omywane leniwym nurtem. Ależ tu jest bobrów, pomyślał poeta, niewiarygodne bogactwo. I nie dziwota. Nikt nie niepokoi cholernych drzewogryzów. Nie zapuszczają się tu zbójcy, łowcy ani bartnicy, nawet wszędobylscy traperzy nie zastawiają tu sideł. Ci, którzy próbowali, dostali strzałę w gardło, raki oszczypały ich w przybrzeżnym mule. A ja, idiota, pcham się tu z nieprzymuszonej woli, tu, nad Wstążkę, nad rzekę, nad którą unosi się trupi smród, którego nie zabija nawet zapach tataraku i mięty…

Westchnął ciężko.

Pegaz powoli wstąpił w wodę przednimi nogami, opuścił pysk ku powierzchni, pił długo, potem odwrócił łeb i popatrzył na Jaskra. Woda ciekła mu z pyska i nozdrzy. Poeta pokiwał głową, westchnął ponownie, głośno pociągnął nosem.

— Spojrzał bohater na wzburzony odmęt — wydeklamował z cicha, starając się nie szczękać zębami. - Spojrzał i ruszył naprzód, albowiem serce jego nie znało trwogi.

Pegaz zwiesił łeb i uszy.

— Nie znało trwogi, mówię.

Pegaz potrząsnął łbem, dzwoniąc kółkami wodzy i munsztuka. Jaskier szturchnął go piętą w bok. Wałach wkroczył w wodę z patetyczną rezygnacją.

Wstążka była płytka, ale bardzo zarośnięta. Nim dotarli do środka nurtu, za nogami Pegaza wlokły się już długie warkocze zielska. Koń stąpał powoli i z wysiłkiem, przy każdym kroku usiłując strząsać krępujące go wodorosty.

Szuwary i olszyny prawego brzegu były już niedaleko. Tak niedaleko, że Jaskier poczuł, jak żołądek opuszcza mu się nisko, bardzo nisko, aż do samego siodła. Miał świadomość, że na środku rzeki, uwięźnięty w zielsku, stanowi wyśmienity, niemożliwy do spudłowania cel. Oczyma wyobraźni widział już wyginające się obłęki łuków, napinające się cięciwy i ostre groty wymierzonych w siebie strzał.

Ścisnął boki konia łydkami, ale Pegaz miał to gdzieś. Zamiast przyspieszyć, zatrzymał się i zadarł ogon. Jabłka nawozu chlupnęły w wodę. Jaskier jęknął przeciągle.

— Bohater — wymamrotał, przymykając oczy — nie zdołał sforsować huczących porohów. Zginął śmiercią walecznych, przeszyty mnogimi pociskami. Na wieki skryła go modra toń, utuliły go w objęciach glony, zielone jak nefryty. Przepadł po nim ślad wszelki, ostało jeno końskie gówno, niesione nurtem ku dalekiemu morzu…

Pegaz, któremu widać ulżyło, bez zachęty ruszył raźniej ku brzegowi, a na przybrzeżnej, wolnej od wodorostów bystrzynie pozwolił sobie nawet na bryknięcie, którym dokumentnie zmoczył Jaskrowi buty i spodnie. Poeta nawet tego nie zauważył — wizja wycelowanych w jego brzuch strzał nie opuszczała go ani na moment, a przerażenie pełzało po plecach i karku jak wielka, zimna i śliska pijawka. Bo za olszynami, mniej niż sto kroków za soczyście zielonym pasem nadrzecznych traw, wyrastała z wrzosowisk pionowa, czarna, groźna ściana lasu.

Brokilon.

Na brzegu, kilka kroków z biegiem rzeki, bielał koński szkielet. Pokrzywy i oczerety przebijały się przez klatkę żeber. Leżało tam też trochę innych, mniejszych kości, nie wyglądających na końskie. Jaskier zadygotał i odwrócił wzrok.

Popędzony wałach z mlaskiem i chlupem wydarł się z przybrzeżnego bagna, muł zaśmierdział nieładnie. Żaby na moment przestały koncertować. Zrobiło się bardzo cicho. Jaskier zamknął oczy. Nie deklamował już, nie improwizował. Natchnienie i fantazja uleciały gdzieś w nieznaną dal. Pozostał tylko zimny, obrzydliwy strach, doznanie silne, ale zupełnie wyprane z impulsów twórczych.

Pegaz zastrzygł obwisłymi uszami i beznamiętnie poczłapał w stronę Lasu Driad. Przez wielu nazywanego Lasem Śmierci.

Przekroczyłem granicę, pomyślał poeta. Teraz wszystko się rozstrzygnie. Dopóki byłem nad rzeką i w wodzie, mogły być wspaniałomyślne. Ale teraz już nie. Teraz jestem intruzem. Tak jak tamten… Po mnie też może zostać tylko szkielet… Ostrzeżenie dla następnych… Jeśli driady tu są… Jeśli mnie obserwują…

Przypomniał sobie oglądane zawody łucznicze, jarmarczne konkursy i popisy strzeleckie, słomiane tarcze i manekiny, szpikowane i darte grotami strzał. Co czuje trafiony strzałą człowiek? Uderzenie? Ból? A może… nic?

Driad nie było w okolicy albo nie zdecydowały jeszcze, co przedsięwziąć względem samotnego jeźdźca, bo poeta podjechał pod las zmartwiały ze strachu, ale żywy, cały i zdrowy. Dostępu do drzew broniła zakrzaczona, najeżona korzeniami i gałęziami matnia wiatrołomu, ale Jaskier i tak nie miał najmniejszego zamiaru dojeżdżać do samego skraju ani tym bardziej zagłębiać się w las. Mógł zmusić się do ryzyka — ale nie do samobójstwa.

Zsiadł bardzo wolno, przymocował wodze do sterczącego w górę korzenia. Zazwyczaj tego nie robił — Pegaz nie zwykł oddalać się od właściciela. Jaskier nie był jednak pewien, jak koń zareaguje na świst i furkot strzał. Do tej pory ani siebie, ani Pegaza raczej nie narażał na takie odgłosy.

Zdjął z łęku siodła lutnię, unikalny, wysokiej klasy instrument o smukłym gryfie. Prezent od elfki, pomyślał, gładząc intarsjowane drewno. Może się zdarzyć, że wróci do Starszego Ludu… Chyba że driady zostawią ją przy moim trupie…

Niedaleko leżało leciwe, zwalone przez wicher drzewo. Poeta usiadł na pniu, oparł lutnię o kolano, oblizał wargi, wytarł spocone dłonie o spodnie.

Słońce chyliło się ku zachodowi. Z Wstążki wstawał opar, szarobiałym całunem zasnuwając łąki. Zrobiło się chłodniej. Klangor żurawi rozbrzmiał i przebrzmiał, zostało tylko granie żab.

Jaskier uderzył w struny. Raz, potem drugi, potem trzeci raz. Podkręcił kołki, dostroił instrument i zaczął grać. A po chwili śpiewać.


Yviss, m'evelienn vente cdelm en tell Elaine Ettariel Aep cór me lode deith ess'viell

Yn blath que me darienn

Aen minne vain tegen a me

Yn toin av muirednn que dis eveigh e aep llea…


Słońce zniknęło za lasem. W cieniu ogromnych drzew Brokilonu natychmiast zrobiło się mroczno.


Ueassan Lamm feainne renn, ess'ell,

Elaine Ettariel,

Aep cor…


Nie usłyszał. Poczuł obecność.

— N'te mirę daetre. Sh'aente vort.

— Nie strzelaj… — wyszeptał, posłusznie nie oglądając się. - N'aen aespar a me… Przybywam w pokoju…

— N'ess a tearth. Sh'aente.

Usłuchał, choć palce ziębły mu i drętwiały na strunach, a śpiew z trudem dobywał się z krtani. Ale w głosie driady nie było wrogości, a on, do cholery, był zawodowcem.


Ueassan Lamm feainne renn, ess'ell,

Elaine Ettariel,

Aep cor aen tedd teviel e gwen

Yn blath que me darienn

Ess yn e evellien a me

Que shaent te caelm a'vean minne me striscea…


Tym razem pozwolił sobie na rzut oka przez ramię. To, co przycupnęło obok pnia, bardzo blisko, przypominało omotany bluszczem krzak. Ale to nie był krzak. Krzaki nie miewały wielkich błyszczących oczu.

Pegaz prychnął cicho, a Jaskier wiedział, że za nim, w ciemnościach, ktoś głaszcze jego konia po chrapach.

— Sh'aente vort — poprosiła ponownie przycupnięta za jego plecami driada. Jej głos przypominał szum liści uderzanych deszczem.

— Ja… — zaczął. - Ja jestem… Jestem druhem wiedźmina Geralta… Wiem, że Geralt… Że Gwynbleidd jest wśród was w Brokilonie. Przybywam…

— N'te dice'en. Sh'aente, va.

— Sh'aent — łagodnie poprosiła zza jego pleców druga driada, nieledwie chórem z trzecią. I chyba czwartą. Nie był pewien.

— Yea, sh'aente, taedh — powiedziało srebrzystym dziewczęcym głosem to, co jeszcze przed chwilą wydawało się poecie brzózką rosnącą kilka kroków przed nim. - Ess'laine… Taedh… Ty śpiewaj… Jeszcze o Ettariel… Tak?

Usłuchał.


Miłować ciebie, to jest życia mego cel

Nadobna Ettariel

Zachować tedy pozwól wspomnień skarb

I czarodziejski kwiat

Miłości zakład twej i znak

Kroplami rosy niby łzami posrebrzony…


Tym razem usłyszał kroki.

— Jaskier.

— Geralt!

— Tak, to ja. Możesz już przestać hałasować.

*****

— W jaki sposób mnie odnalazłeś? Skąd wiedziałeś, że jestem w Brokilonie?

— Od Triss Merigold… Cholera… — Jaskier potknął się ponownie i byłby wywalił, ale idąca przy nim driada podtrzymała go zręcznym chwytem, zadziwiająco silnym przy jej niewielkiej posturze.

— Gar'ean, taedh — ostrzegła srebrzyście. - Va cśelm.

— Dziękuję. Strasznie tu ciemno… Geralt? Gdzie jesteś?

— Tu. Nie zostawaj w tyle.

Jaskier przyspieszył kroku, potknął się znowu i niemal wpadł na wiedźmina, który zatrzymał się w mroku przed nim. Driady minęły ich bezszelestnie.

— Ależ piekielne mroki… Daleko jeszcze?

— Niedaleko. Zaraz będziemy w obozie. Kto oprócz Triss wie, że się tu ukrywam? Wygadałeś komuś?

— Królowi Venzlavowi musiałem powiedzieć. Potrzebowałem glejtu na podróż przez Brugge. Czasy teraz takie, że szkoda gadać… Musiałem też mieć zgodę na wyprawę

do Brokilonu. Ale Venzlav przecież cię zna i lubi… Mianował mnie, wystaw sobie, posłem. Jestem pewien, że dochowa tajemnicy, prosiłem go o to. Nie wściekaj się, Ge-ralt…

Wiedźmin podszedł bliżej. Jaskier nie widział wyrazu jego twarzy, widział tylko białe włosy i zauważalną nawet w ciemności białą szczecinę wielodniowego zarostu.

— Nie wściekam się — poczuł dłoń na ramieniu i wydało mu się, że chłodny do tej chwili głos zmienił się nieco. - Cieszę się, że przyjechałeś, sukinsynu.

*****

— Zimno tu — wzdrygnął się Jaskier, trzeszcząc gałęziami, na których siedzieli. - Może by tak rozpalić…

— Nawet nie myśl o tym — mruknął wiedźmin. - Zapomniałeś, gdzie jesteś?

— One do tego stopnia… — trubadur rozejrzał się płochliwie. - Żadnego ognia, tak?

— Drzewa nienawidzą ognia. One też.

— Psiakrew. Będziemy siedzieć w chłodzie? I w tych cholernych ciemnościach? Gdy wyciągnę rękę, nie widzę własnych palców…

— To nie wyciągaj.

Jaskier westchnął, zgarbił się, roztarł łokcie. Słyszał, jak siedzący obok wiedźmin łamie w palcach cienkie patyczki.

W mroku rozjarzyło się nagle zielone światełko, z początku mdłe i niewyraźne, ale jaśniejące szybko. Po pierwszym zabłysły następne, w wielu miejscach, poruszając się i tańcząc jak świetliki lub błędne ogniki na bagnie. Las ożył nagle migotaniną cieni, Jaskier zaczął widzieć sylwetki otaczających ich driad. Jedna zbliżyła się, postawiła przy nich coś, co wyglądało jak rozżarzony kłąb roślin. Poeta ostrożnie wyciągnął rękę, zbliżył dłoń. Zielony żar był zupełnie zimny.

— Co to jest, Geralt?

— Próchno i rodzaj mchu. To rośnie tylko tutaj, w Brokilonie. I tylko one wiedzą, jak to wszystko razem spleść, by świeciło. Dziękuję ci, Fauve.

Driada nie odpowiedziała, ale i nie odeszła. Przykucnęła obok. Jej czoło przepasywał wianek, długie włosy spadały na ramiona. W świetle włosy wyglądały na zielone, a może i naprawdę takie były. Jaskier wiedział, że włosy driad miewały najdziwaczniejsze barwy.

— Taedh — powiedziała melodyjnie, unosząc na trubadura oczy błyszczące w drobnej twarzy przeciętej skośnie dwoma równoległymi ciemnymi pasami maskującego malunku. - Ess've vort shaente aen Ettariel? Shaente a'vean vort?

— Nie… Może później — odpowiedział grzecznie, starannie dobierając słowa Starszej Mowy. Driada westchnęła, pochyliła się, delikatnie pogładziła gryf leżącej obok lutni, wstała sprężyście. Jaskier patrzył za nią, gdy odchodziła w las, ku innym, których cienie chwiejnie majaczyły w niewyraźnym blasku zielonych latarenek.

— Chyba jej nie obraziłem, co? — spytał cicho. - One mówią własnym dialektem, nie znam grzecznościowych form…

— Sprawdź, czy masz nóż w brzuchu — w głosie wiedźmina nie było ani drwiny, ani humoru. - Driady reagują na obrazę wbiciem noża w brzuch. Nie bój się, Jaskier. Zdaje się, że są skłonne wybaczyć ci znacznie więcej niż językowe potknięcia. Koncert, który dałeś pod lasem, najwyraźniej przypadł im do gustu. Teraz jesteś ard tśedh, wielki bard. Czekają na dalszy ciąg „Kwiatu Ettariel". Znasz dalszy ciąg? Bo to przecież nie twoja ballada.

— Przekład jest mój. Wzbogaciłem też nieco elfią muzykę, nie zauważyłeś?

— Nie.

— Tak przypuszczałem. Na szczęście driady lepiej znają się na sztuce. Gdzieś czytałem, że są niezwykle muzykalne. Dlatego ułożyłem mój sprytny plan, za który, nawiasem mówiąc, jeszcze mnie nie pochwaliłeś.

— Pochwalam — powiedział wiedźmin po chwili milczenia. - To było rzeczywiście sprytne. A szczęście też ci dopisało, jak zwykle. Ich łuki biją celnie na dwieście kroków. Zwykle nie czekają do chwili, gdy ktoś przejedzie na ich brzeg rzeki i zacznie śpiewać. Są bardzo wrażliwe na nieprzyjemne zapachy. A gdy trupa uniesie nurt Wstążki, to im nie cuchnie pod lasem.

— A, co tam — poeta odchrząknął, przełknął ślinę. -Najważniejsze, że mi się udało i że cię odnalazłem. Geralt, jak ty tu…

— Brzytwę masz?

— Hę? No pewnie, że mam.

— Pożyczysz mi rano. Ta broda doprowadza mnie do szału.

— A driady nie miały… Hmmm… No tak, prawda, im brzytwy są w zasadzie zbędne. Pożyczę ci, oczywiście. Geralt?

— Co?

— Nie mam ze sobą niczego do żarcia. Czy ard taedh, wielki bard, może w gościnie u driad mieć nadzieję na kolację?

— One nie jadają kolacji. Nigdy. A strażniczki na granicy Brokilonu nie jadają i śniadań. Przyjdzie ci pocierpieć do południa. Ja się już przyzwyczaiłem.

— Ale gdy dotrzemy do ich stolicy, do tego słynnego, skrytego w sercu puszczy Duen Canell…

— Nigdy tam nie dotrzemy, Jaskier.

— Jak to? Myślałem, że… Przecież ty… Przecież udzieliły ci azylu. Przecież… cię tolerują…

— Użyłeś właściwego słowa. Milczeli długo.

— Wojna — powiedział wreszcie poeta. - Wojna, nienawiść i pogarda. Wszędzie. We wszystkich sercach.

— Poetyzujesz.

— Ale tak przecież jest.

— Dokładnie tak. No, mów, z czym przybywasz. Opowiadaj, co stało się ze światem w czasie, gdy mnie tutaj leczono.

— Najpierw — Jaskier chrząknął cicho — ty opowiedz mi o tym, co naprawdę wydarzyło się w Garstangu.

— Triss nie opowiedziała ci?

— Opowiedziała. Ale chciałbym poznać twoją wersję.

— Jeśli znasz wersję Triss, znasz wersję dokładniejszą i zapewne wierniejszą. Opowiedz mi o tym, co stało się później, gdy ja już byłem w Brokilonie.

— Geralt — szepnął Jaskier. - Ja naprawdę nie wiem, co stało się z Yennefer i z Ciri… Nikt tego nie wie. Triss też…

Wiedźmin poruszył się gwałtownie, gałęzie zatrzeszczały.

— Czy ja cię pytam o Ciri lub o Yennefer? — powiedział zmienionym głosem. - Opowiedz mi o wojnie.

— Nic nie wiesz? Żadne wieści cię tu nie doszły?

— Doszły. Ale chcę wszystko usłyszeć od ciebie. Mów, proszę.

— Nilfgaardczycy — zaczął bard po chwili milczenia — zaatakowali Lyrię i Aedirn. Bez wypowiedzenia wojny. Powodem był jakoby napad wojsk Demawenda na jakiś pograniczny fort w Dol Angra, dokonany w czasie zjazdu czarodziejów na Thanedd. Niektórzy mówią, że to była prowokacja. Że to byli Nilfgaardczycy przebrani za żołnierzy Demawenda. Jak było rzeczywiście, chyba nigdy się nie dowiemy. W każdym razie odwet Nilfgaardu był błyskawiczny i zmasowany: granicę przekroczyła potężna armia, która musiała być koncentrowana w Dol Angra od tygodni, jeśli nie miesięcy. Spalla i Scala, obie lyrijskie twierdze graniczne, zostały zdobyte z marszu, w ciągu zaledwie trzech dni. Rivia była przygotowana do wielomiesięcznego oblężenia, a skapitulowała po dwóch dniach pod naciskiem cechów i kupiectwa, którym obiecano, że jeśli miasto otworzy bramy i złoży okup, to nie będzie ograbione…

— Dotrzymano przyrzeczenia?

— Tak.

— Ciekawe — głos wiedźmina znowu zmienił się nieco. - Dotrzymywanie obietnic w dzisiejszych czasach? Nie mówię o tym, że dawniej nawet nie myślano o składaniu takich obietnic, bo nikt ich nie oczekiwał. Rzemieślnicy i kupcy nie otwierali bram twierdz, lecz bronili ich, każdy cech własnej baszty lub machikuły.

— Pieniądz nie ma ojczyzny, Geralt. Kupcom wszystko jedno, pod czyimi rządami robią pieniądze. A nilfgaardzkiemu palatynowi wszystko jedno, od kogo będzie ściągał podatki. Martwi kupcy nie robią pieniędzy i nie płacą podatków.

— Mów dalej.

— Po kapitulacji Rivii armia Nilfgaardu w niebywałym tempie poszła na północ, prawie nie napotykając oporu. Wojska Demawenda i Meve wycofywały się, nie mogąc zewrzeć frontu do decydującej bitwy. Nilfgaardczycy doszli do Aldersbergu. By nie dopuścić do blokady twierdzy, Demawend i Meve zdecydowali się przyjąć bitwę. Pozycja ich armii nie była najlepsza… Psiakrew, gdyby było więcej światła, nakreśliłbym ci…

— Nie kreśl. I streszczaj się. Kto zwyciężył?

*****

— Słyszeliście, panie? — jeden z regestrantów, zdyszany i spocony, przedarł się przez grupę otaczającą stół. - Przybył goniec z pola! Zwyciężyliśmy! Bitwa wygrana! Wiktoria! Nasz, nasz jest dzień! Pobiliśmy wroga, pobiliśmy na głowę!

— Ciszej — skrzywił się Evertsen. - Głowa pęka od tych waszych wrzasków. Tak, słyszałem, słyszałem. Pobiliśmy wroga. Nasz jest dzień, nasze jest pole i wiktoria też jest nasza. Wielka mi sensacja.

Komornicy i regestranci uciszyli się, patrzyli na przełożonego ze zdziwieniem.

— Nie radujecie się, panie komorzy?

— Raduję. Ale umiem czynić to w ciszy.

Regestranci milczeli, popatrując po sobie. Szczeniaki, pomyślał Evertsen. Podnieceni gówniarze. Im zresztą nie dziwię się, ale proszę, tam, na wzgórzu, nawet Menno Coehoorn i Elan Trahe, ba, nawet siwobrody generał Braibant, wrzeszczą, podskakują z uciechy i gratulacyjnie okładają się po plecach. Wiktoria! Nasz jest dzień! A czyj miał być? Królestwa Aedirn i Lyrii zdołały zmobilizować łącznie trzy tysiące jazdy i dziesięć tysięcy pieszego żołnierza, z czego jedna piąta już w pierwszych dniach inwazji została zablokowana, odcięta w fortach i twierdzach. Część pozostałej armii musieli wycofać do ochrony skrzydeł, zagrożonych przez dalekie rajdy lekkiej jazdy i dywersyjne uderzenia oddziałów Scoia'tael. Pozostałe pięć lub sześć tysięcy — w tym nie więcej niż tysiąc dwustu rycerzy — przyjęło bitwę na polach pod Aldersbergiem. Coehoorn rzucił na nich trzynastotysięczną armię, w tym dziesięć chorągwi pancernych, kwiat nilfgaardzkiego rycerstwa. A teraz cieszy się, ryczy, wali buzdyganem o udo i woła o piwo… Wiktoria! Wielka mi sensacja.

Gwałtownym ruchem zgarnął i zebrał do kupy zalegające stół mapy i notatki, podniósł głowę, rozejrzał się.

— Nadstawcie uszu — powiedział opryskliwie do regestrantów. - Będę wydawał polecenia. Jego podwładni zastygli w oczekiwaniu.

— Każdy z was — zaczął — przysłuchiwał się wczorajszej przemowie wygłoszonej przez pana marszałka polnego Coehoorna do chorążych i oficerów. Zwracam tedy uwagę waszmościów, że to, co marszałek mówił do wojskowych, was nie dotyczy. Wy macie do wykonania inne zadania i rozkazy. Moje rozkazy.

Evertsen zamyślił się, potarł czoło.

Wojna zamkom, pokój chatom, powiedział wczoraj dowódcom Coehoorn. Znacie taką zasadę, dodał zaraz, uczyli was jej w akademii wojskowej. Zasada ta obowiązywała do dzisiaj, od jutra macie o niej zapomnieć. Od jutra obowiązuje inna zasada, która teraz będzie hasłem prowadzonej przez nas wojny. Hasło to i mój rozkaz brzmią: wojna wszystkiemu, co żyje. Wojna wszystkiemu, czego ima się ogień. Macie zostawiać za sobą spaloną ziemię. Od jutra niesiemy wojnę poza linię, za którą wycofamy się po podpisaniu traktatu. My się wycofamy, ale tam, za linią, ma zostać spalona ziemia. Królestwa Rivii i Aedirm mają być obrócone w popiół! Przypomnicie sobie Sodden! Dzisiaj nadszedł czas odwetu!

Evertsen chrząknął głośno.

— Zanim wojacy zostawią za sobą spaloną ziemię — powiedział do milczących regestrantów — waszym zadaniem jest wyciągnąć z tej ziemi i tego kraju wszystko, co się da, wszystko, co może pomnożyć bogactwo naszej ojczyzny. Ty, Audegast, zajmiesz się załadunkiem i wywozem już zebranych i zmagazynowanych płodów rolnych. To, co jeszcze jest na polach, a czego nie zniszczą waleczni rycerze Coehoorna, należy zebrać.

— Ludzi mam mało, panie komorzy…

— Będzie dość niewolników. Zagonicie ich do pracy. Marder i ty… Zapomniałem twego miana…

— Helvet. Evan Helvet, panie komorzy.

— Zajmiecie się żywym inwentarzem. Pogrupować w stada, zegnać do wyznaczonych punktów na kwarantannę. Uważać na pryszczycę i inne zarazy. Sztuki chore lub podejrzane ubić, padlinę spalić. Resztę pędzić na południe wyznaczonymi trasami.

— Rozkaz.

Teraz zadania specjalne, pomyślał Evertsen, przypatrując się podkomendnym. Komu je przydzielić? Wszystko młodziki, mleko pod nosem, mało jeszcze widzieli, niczego nie doświadczyli… Ech, brak mi tamtych starych, bywałych komorników… Wojny, wojny, ciągłe wojny… Wojacy giną licznie i często, ale komornicy, uwzględniwszy proporcje, niewiele rzadziej. Ale wśród wojaków nie dostrzeżesz uszczerbku, bo wciąż przychodzą nowi, bo każdy chce być wojakiem. A kto chce być komornikiem albo regestrantem? Kto, pytany przez synów po powrocie, jakich to czynów dokonał na wojnie, chce opowiadać, jak to mierzył korcem ziarno, liczył śmierdzące skóry i ważył wosk, jak prowadził przez wyboiste, pokryte wolim gównem drogi konwój wyładowanych łupem wozów, poganiał ryczące i beczące stada, łykając kurz, smród i muchy…

Zadania specjalne. Huta w Gulecie, z wielkimi piecami. Fryszarki, huta galmanu i wielka kuźnica żelaza w Eysenlaan, pięćset centnarów rocznej produkcji. Konwi-sarnie i manufaktury wełniane w Aldersbergu. Młyny słodowe, gorzelnie, tkalnie i farbiarnie w Yengerbergu…

Zdemontować i wywieźć. Tak rozkazał cesarz Emhyr, Biały Płomień Tańczący na Kurhanach Wrogów. W dwóch słowach. Zdemontować i wywieźć, Eyertsen.

Rozkaz to rozkaz. Musi być wykonany.

Pozostaje najważniejsze. Kopalnie kruszców i ich urobek. Moneta. Kosztowności. Dzieła sztuki. Ale tym zajmę się sam. Osobiście.

Obok widocznych na horyzoncie czarnych słupów dymu wyrosły następne. I następne. Armia wprowadzała w życie rozkazy Coehoorna. Królestwo Aedirn stawało się krainą pożarów.

Drogą, hurkocąc i wzbijając tumany kurzu, ciągnęła długa kolumna maszyn oblężniczych. Na wciąż broniący się Aldersberg. I na Yengerberg, stolicę króla Demawen-da.

Peter Evertsen patrzył i liczył. Kalkulował. Przeliczał. Peter Evertsen był wielkim komorzym Cesarstwa, w czasie wojny pierwszym komornikiem armii. Pełnił ten urząd od dwudziestu pięciu lat. Liczby i kalkulacja, to było całe jego życie.

Mangonela kosztuje pięćset florenów, trebuszeta dwieście, petraria minimum sto pięćdziesiąt, najprostsza bali-sta osiemdziesiąt. Wyszkolona obsługa pobiera dziewięć i pół florena miesięcznego żołdu. Kolumna, która ciągnie na Yengerberg, jest, wliczywszy konie, woły i drobny sprzęt, warta minimum trzysta grzywien. Z grzywny, inaczej marki czystego kruszcu ważącej pół funta, bije się sześćdziesiąt florenów. Roczny urobek dużej kopalni to pięć, sześć tysięcy grzywien…

Kolumnę oblężniczą wyprzedziła lekka jazda. Po znakach na proporcach Evertsen rozpoznał taktyczną chorągiew księcia Winneburga, jedną z tych przerzuconych z Cintry. Tak, pomyślał, ci mają się z czego cieszyć. Bitwa wygrana, armia z Aedirn w rozsypce. Oddziały odwodowe nie będą rzucone do ciężkiej walki z regularnym wojskiem. Będą ścigać wycofujących się, znosić rozproszone, pozbawione dowódców grupy, będą mordować, grabić i palić. Cieszą się, bo zapowiada się przyjemna, wesoła wojenka. Wojenka, która nie utrudzi. I nie zabije.

Evertsen kalkulował.

Chorągiew taktyczna łączy dziesięć zwykłych chorągwi i liczy dwa tysiące konnych. Choć Winneburczycy nie wejdą już zapewne do żadnej dużej bitwy, w potyczkach polegnie nie mniej niż jedna szósta stanu. Potem będą obozy i biwaki, zepsute żarcie, brud, wszy, komary, skażona woda. Przyjdzie to, co zawsze, co nieuniknione: tyfus, dyzenteria i malaria, które zabiją nie mniej niż jedną czwartą. Do tego doliczyć trzeba ryczałt — wypadki nieprzewidziane, zwykle około jednej piątej stanu. Do domu wróci ośmiuset. Nie więcej. A zapewne mniej.

Gościńcem przeszły następne chorągwie, za jazdą pojawiły się korpusy piechoty. Maszerowali łucznicy w żółtych kabatach i okrągłych hełmach, kusznicy w płaskich kapa-linach, pawężnicy i pikinierzy. Za nimi szli tarczownicy, opancerzeni jak raki weterani z Vicovaro i Etolii, dalej kolorowa zbieranina — zaciężni knechci z Metinny, naje-, mnicy z Thurn, Maecht, Geso i Ebbing…

Pomimo upału oddziały maszerowały dziarsko, wzbijany żołnierskimi buciorami pył kłębił się nad drogą. Łomotały bębny, powiewały proporce, chwiały się i błyszczały żeleźca pik, oszczepów, halabard i gizarm. Wojacy maszerowali raźnie i wesoło. To szła armia zwycięska. Armia niezwyciężona. Dalej, chłopy, naprzód, do boju! Na Vengerberg! Wykończyć wroga, zemścić się za Sodden! Użyć wesołej wojaczki, napchać sakwy łupem i do domu, do domu!

Evertsen patrzył. I liczył.

*****

— Vengerberg padł po tygodniu oblężenia — dokończył Jaskier. - Zdziwi cię, ale tam cechy dzielnie i do końca broniły baszt i wyznaczonych odcinków muru. Wyrżnięto więc całą załogę i ludność miasta, coś około sześciu tysięcy ludzi. Na wieść o tym zaczęła się wielka ucieczka. Rozbite pułki i ludność cywilna zaczęły masowo uchodzić do Temerii i Redanii. Tłumy uciekinierów ciągnęły Doliną Pontaru i przełęczami Mahakamu. Ale nie wszystkim udało się uciec. Konne zagony Nilfgaardczyków poszły za nimi, odcinały drogę ucieczki… Wiesz, o co chodziło?

— Nie wiem. Nie znam się na… Nie znam się na wojnie, Jaskier.

— Chodziło o jeńców. O niewolników. Chcieli zagarnąć w niewolę jak najwięcej ludzi. To dla Nilfgaardu najtańsza siła robocza. Dlatego tak zawzięcie prześladowali uciekinierów. Tb było wielkie polowanie na ludzi, Geralt. Łatwe polowanie. Bo wojsko uciekło, a uchodzących ludzi nikt nie bronił.

— Nikt?

— Prawie nikt.

*****

— Nie zdążymy… — wycharczał Villis, oglądając się. - Nie zdołamy ujść… Psiakrew, granica już tak blisko… Tak blisko…

Rayla stanęła w strzemionach, spojrzała na gościniec wijący się wśród pokrytych borem wzgórz. Droga, jak okiem sięgnąć, usiana była porzuconym dobytkiem, trupami koni, zepchniętymi na pobocza wozami i wózkami. Za nimi, zza lasów, biły w niebo czarne słupy dymów. Słychać było coraz bliższy wrzask, narastające odgłosy walki.

— Wykańczają tylną straż… - Villis otarł twarz z sadzy i potu. - Słyszysz, Rayla? Dogonili tylną straż i wycinają ich w pień! Nie zdążymy!

— Teraz my jesteśmy tylną strażą — powiedziała sucho najemniczka. - Teraz nasza kolej.

Villis pobladł, któryś z przysłuchujących się żołnierzy westchnął głośno. Rayla szarpnęła wodze, obróciła chrapiącego ciężko, z trudem unoszącego łeb wierzchowca.

— I tak nie zdołamy ujść — powiedziała spokojnie. - Konie za chwilę padną. Zanim dojdziemy do przełęczy, dopędzą nas i zarąbią.

— Rzućmy wszystko i zapadnijmy w lasy — powiedział Villis, nie patrząc na nią. - Pojedynczo, każdy za siebie. Może się uda… przeżyć.

Rayla nie odpowiedziała, wzrokiem i ruchem głowy wskazała na przełęcz, na szlak, na ostatnie szeregi długiej kolumny uciekinierów ciągnących ku granicy. Villis zrozumiał. Zaklął wstrętnie, zeskoczył z siodła, zachwiał się, oparł na mieczu.

— Z koni! — krzyknął chrapliwie do żołnierzy. - Tarasować gościniec czym się da! Czego się gapicie? Raz matka rodziła i zdycha się ino raz! Jesteśmy wojsko! Jesteśmy straż tylna! Musimy zatrzymać pościg, opóźnić…

Zamilkł.

— Jeśli opóźnimy pościg, ludzie zdołają przejść do Temerii, na tamtą stronę gór — dokończyła Rayla, też zsiadając z konia. - Tam są kobiety i dzieci. Co tak wytrzeszczacie gały? To nasze rzemiosło. Za to nam płacą, zapomnieliście?

Żołnierze popatrzyli po sobie. Przez moment Rayla sądziła, że jednak umkną, że poderwą mokre i wycieńczone konie do ostatniego, niemożliwego wysiłku, że pognają za kolumną uchodzących, ku zbawczej przełęczy. Myliła się. Źle ich oceniała.

Przewrócili na gościniec wóz. Szybko zbudowali barykadę. Prowizoryczną. Niską. Absolutnie niewystarczającą.

Nie czekali długo. Do wąwozu wpadły dwa konie, chrapiące, potykające się, sypiące płatami piany. Tylko jeden niósł jeźdźca.

— Blaise!

— Gotujcie się… - najemnik zsunął się z siodła w ramiona żołnierzy. - Gotujcie się, psiamać… Są tuż za mną…

Koń zachrapał, tanecznie postąpił bokiem kilka kroków, upadł na zad, ciężko runął na bok, wierzgnął, wyciągnął szyję, zarżał przeciągle.

— Rayla… — wycharczał Blaise, odwracając wzrok. -Dajcie… Dajcie mi coś. Straciłem miecz…

Wojowniczka, patrząc na bijące w niebo dymy pożarów, wskazała ruchem głowy topór oparty o przewrócony wóz. Blaise chwycił broń, zatoczył się. Lewą nogawkę miał przesiąkniętą krwią.

— Co z innymi, Blaise?

— Wyrżnęli ich — stęknał najemnik. - Wszystkich. Cały oddział… Rayla, to nie Nilfgaard… To Wiewiórki… To elfy nas dognały. Scoia'tael idą przodem, przed Nilfgaardczykami.

Jeden z żołnierzy jęknął rozdzierająco, drugi ciężko usiadł na ziemi, zasłaniając twarz dłońmi. Villis zaklął, dociągając rzemienie półpancerza.

— Na miejsca! — wrzasnęła Rayla. - Za zaporę! Nie wezmą nas żywych! Obiecuję wam!

Villis splunął, po czym szybko zerwał z naramiennika trójkolorową, czarno-złoto-czerwoną kokardę wojsk specjalnych króla Demawenda, cisnął ją w zarośla. Rayla, wygładzając i czyszcząc własną odznakę, uśmiechnęła się krzywo.

— Nie wiem, czy ci to pomoże, Villis. Nie wiem.

— Obiecałaś, Rayla.

— Obiecałam. I dotrzymam obietnicy. Na miejsca, chłopaki! Kusze i łuki w garść!

Nie czekali długo.

Gdy odparli pierwszą falę, zostało ich tylko sześcioro. Walka była krótka, ale zażarta. Zmobilizowani żołnierze z Yengerbergu bili się jak szatani, zaciekłością nie ustępowali najemnikom. Żaden nie chciał wpaść żywy w ręce Scoia'tael. Woleli umrzeć w boju. I umierali przeszywani strzałami, umierali od pchnięć oszczepów i ciosów mieczy. Blaise umarł leżąc, zadźgany sztyletami przez dwóch elfów, którzy zwalili się na niego, ściągnąwszy z zapory. Żaden z tych elfów nie wstał. Blaise też miał sztylet.

Scoia'tael nie dali im odpocząć. Runęło na nich drugie komando. Villis, po raz trzeci pchnięty oszczepem, upadł.

— Rayla! — krzyknął niewyraźnie. - Obiecałaś! Najemniczka, kładąc trupem kolejnego elfa, odwróciła się szybko.

— Bywaj, Villis — oparła leżącemu sztych miecza poniżej mostka i pchnęła silnie. - Do zobaczenia w piekle!

Po chwili była sama. Scoia'tael otaczali ją ze wszystkich stron. Wojowniczka, umazana krwią od stóp do głowy, uniosła miecz, zawirowała, potrząsnęła czarnym warkoczem. Stała wśród trupów, straszna, wykrzywiona jak demon. Elfy cofnęły się.

— Chodźcie! — krzyknęła dziko. - Na co czekacie? Nie weźmiecie mnie żywej! Jestem Czarna Rayla!

— Glaeddyv vort, beanna — powiedział spokojnie jasnowłosy piękny elf o twarzy cherubina i wielkich chabrowych oczach dziecka. Wyłonił się zza otaczających ją, wciąż wahających się Scoia'tael. Jego biały jak śnieg koń chrapał, mocno machał głową w dół i w górę, energicznie grzebał kopytem przesiąknięty krwią piasek gościńca.

— Glaeddyv vort, beanna — powtórzył jeździec. - Rzuć miecz, niewiasto.

Najemniczka zaśmiała się makabrycznie, otarła twarz mankietem rękawicy, rozmazując pot zmieszany z kurzem i krwią.

— Mój miecz zbyt wiele kosztował, by nim rzucać, elfie! — krzyknęła. - Żeby go wziąć, będziesz musiał łamać mi palce! Jestem Czarna Rayla! No, chodźcie!

Nie czekała długo.

*****

— Nikt nie przyszedł Aedirn z odsieczą? - spytał wiedźmin po dłuższej chwili. - Istniały przecież podobno sojusze. Układy o wzajemnej pomocy… Traktaty…

— Redania — odchrząknął Jaskier — jest w chaosie po śmierci Vizimira. Wiesz o tym, że król Vizimir został zamordowany?

— Wiem.

— Rządy objęła królowa Hedwig, ale w kraju zapanowało bezhołowie. I terror. Polowanie na Scoia'tael i nilfgaardzkich szpiegów. Dijkstra szalał po całym kraju, szafoty spłynęły krwią. Dijkstra nadal nie może chodzić. Noszą go w lektyce.

— Domyślam się. Ścigał cię?

— Nie. Mógł, ale nie ścigał. Ach, nieważne. W każdym razie pogrążona w chaosie Redania nie była w stanie wystawić armii mogącej wesprzeć Aedirn.

— A Temeria? Dlaczego król Foltest z Temerii nie wspomógł Demawenda?

— Gdy tylko zaczęła się agresja w Dol Angra — powiedział cicho Jaskier — Emhyr var Emreis wysłał poselstwo do Wyzimy…

*****

— Do diabła — syknął Bronibor, patrząc na zamknięte drzwi. - Nad czym oni tak długo debatują? Dlaczego Foltest w ogóle zniżył się do negocjacji, dlaczego udzielił audiencji temu nilfgaardzkiemu psu? Należało go ściąć i odesłać Emhyrowi głowę! W worku!

— Na bogów, wojewodo — zachłysnął się kapłan Wille-mer. - Toć to poseł! Osoba posła jest święta i nietykalna! Nie godzi się…

— Nie godzi? Powiem wam, co się nie godzi! Nie godzi się stać bezczynnie i przyglądać się, jak najeźdźca pustoszy kraje, z którymi jesteśmy w przymierzu! Lyria już padła, a Aedirn pada! Demawend samotnie nie zatrzyma Nilfgaardu! Należy natychmiast wysłać do Aedirn korpus ekspedycyjny, trzeba odciążyć Demawenda uderzeniem na lewy brzeg Jarugi! Tam jest mało wojska, większość chorągwi przerzucili do Dol Angra! A my tutaj obradujemy! Zamiast się bić, gadamy! A do tego gościmy nilfgaardzkiego posła!

— Milczcie, wojewodo — książę Hereward z Ellander skarcił starego wojaka zimnym spojrzeniem. - To jest polityka. Trzeba umieć spojrzeć nieco dalej niż koniec końskiego łba i lancy. Trzeba wysłuchać posła. Cesarz Emhyr nie wysłał go do nas bez przyczyny.

— Pewnie, że nie bez przyczyny — warknął Bronibor. -Emhyr rozgramia właśnie Aedirn i wie, że jeśli wkroczymy, a z nami Redania i Kaedwen, to pobijemy go, wyrzucimy za Dol Angra, do Ebbing. Wie, że jeśli uderzymy na Cintrę, ugodzimy go w miękki brzuch, zmusimy do walki na dwa fronty! Tego się boi! Usiłuje więc zastraszyć nas, byśmy nie interweniowali. Z takim, nie innym zadaniem przyjechał tu nilfgaardzki poseł!

— Należy więc wysłuchać posła — powtórzył książę. - I podjąć decyzję zgodną z interesami naszego królestwa. Demawend nierozsądnie sprowokował Nilfgaard i teraz ponosi konsekwencje. A mnie wcale niespieszne umierać za Vengerberg. To, co dzieje się w Aedirn, to nie nasza sprawa.

— Nie nasza? Co wy, u kroćset diabłów, pleciecie? To, że Nilfgaardczycy są w Aedirn i Lyrii, na prawym brzegu Jarugi, to, że oddziela nas od nich wyłącznie Mahakam, uważacie za cudzą sprawę? Trzeba nie mieć krztyny rozumu…

— Dosyć tych sporów — ostrzegł Willemer. - Ani słowa więcej. Król idzie.

Drzwi sali otwarły się. Członkowie rady królewskiej wstali, szurając krzesłami. Wiele krzeseł było pustych. Hetman koronny i większość dowódców było przy oddziałach, w Dolinie Pontaru, w Mahakamie i nad Jarugą. Puste były też krzesła zajmowane zwykle przez czarodziejów. Czarodzieje… Tak, pomyślał kapłan Willemer, miejsca zajmowane przez czarodziejów tu, na królewskim dworze w Wyzimie, pozostaną puste bardzo długo. Kto wie, czy nie na zawsze.

Król Foltest szybko przemierzył salę, stanął przy tronie, ale nie usiadł, pochylił się tylko, opierając pięści o stół. Był bardzo blady.

— Vengerberg jest oblężony — powiedział cicho król Temerii — i będzie wzięty lada godzina. Nilfgaard niepowstrzymanie prze na północ. Okrążone oddziały jeszcze walczą, ale to już niczego nie zmieni. Aedirn jest stracone. Król Demawend zbiegł do Redanii. Los królowej Meve jest nieznany.

Rada milczała.

— Naszą wschodnią granicę, to znaczy wylot Doliny Pontaru, Nilfgaardczycy osiągną za kilka dni — ciągnął Foltest, nadal bardzo cicho. - Hagge, ostatnia forteca Aedirn, nie utrzyma się długo, a Hagge to już nasza wschodnia granica. A na naszej granicy południowej… stała się rzecz bardzo zła. Król Ervyll z Verden złożył hołd lenny imperatorowi Emhyrowi. Poddał i otworzył twierdze u ujścia Jarugi. W Nastrogu, Rozrogu i Bodrogu, które miały strzec naszego skrzydła, stoją już nilfgaardzkie załogi.

Rada milczała.

— Dzięki temu — ciągnął Foltest — Ervyll zachował tytuł królewski, ale jego suzerenem jest Emhyr. Verden jest więc jeszcze formalnie królestwem, ale w praktyce już nilfgaardzką prowincją. Czy rozumiecie, co to oznacza? Sytuacja się odwróciła. Verdeńskie twierdze i ujście Jarugi są w rękach Nilfgaardu. Nie mogę przystąpić do forsowania rzeki. I nie mogę osłabić stojącej tam armii, formując korpus, który miałby wkroczyć do Aedirn i wesprzeć wojska Demawenda. Nie mogę tego uczynić. Ciąży na mnie odpowiedzialność za mój kraj i za mych poddanych.

Rada milczała.

— Cesarz Emhyr var Emreis, imperator Nilfgaardu — podjął król — złożył mi propozycję… układu. Przyjąłem tę propozycję. Zaraz wyłożę wam, na czym ten układ polega. A wy, gdy mnie wysłuchacie, zrozumiecie… Przyznacie, że… Powiecie…

Rada milczała.

— Powiecie… — dokończył Foltest. - Powiecie, że przynoszę wam pokój.

*****

— Tak więc Foltest schował ogon pod siebie — mruknął wiedźmin, łamiąc w palcach kolejny patyczek. - Dogadał się z Nilfgaardem. Zostawił Aedirn na łasce losu…

— Tak — potwierdził poeta. - Wprowadził jednak wojska do Doliny Pontaru, zajął i obsadził twierdzę Hagge. A Nilfgaardczycy nie weszli na przełęcze Mahakamu i nie przekroczyli Jarugi w Sodden, nie zaatakowali Brugge, które po kapitulacji i hołdzie Ervylla mają w kleszczach. To była bez wątpienia cena neutralności Temerii.

— Ciri miała rację — szepnął wiedźmin. - Neutralność… Neutralność zwykle bywa podła.

— Co?

— Nic. A co z Kaedwen, Jaskier? Dlaczego Henselt z Kaedwen nie wspomógł Demawenda i Meve? Przecież mieli pakt, łączyło ich przymierze. A jeśli nawet Henselt, wzorem Foltesta, szcza na podpisy i pieczęcie na dokumentach i za nic ma królewskie słowo, to chyba nie jest głupi? Czy nie rozumie, że po upadku Aedim i układzie z Temerią kolej na niego, że jest następny na nilfgaardzkiej liście? Kaedwen winno wesprzeć Demawenda z rozsądku. Nie ma już na świecie wiary ani prawdy, ale chyba istnieje na świecie rozsądek? Co, Jaskier? Jest jeszcze na świecie rozsądek? Czy już zostały na nim tylko skurwysyństwo i pogarda?

Jaskier odwrócił głowę. Zielone latarenki były blisko, otaczały ich zwartym pierścieniem. Nie zauważył tego wcześniej, ale teraz zrozumiał. Wszystkie driady przysłuchiwały się jego opowieści.

— Milczysz — powiedział Geralt. - A to znaczy, że Ciri miała rację. Że Codringher miał rację. Wszyscy mieli rację. Tylko ja, naiwny, anachroniczny i głupi wiedźmin, nie miałem racji.

*****

Setnik Digod, znany pod przezwiskiem Półgarniec, odchylił płachtę namiotu, wszedł, sapiąc ciężko i warcząc gniewnie. Dziesiętnicy zerwali się z miejsc, przybierając wojskowe postawy i miny. Zyvik zręcznie narzucił kożuch na stojącą wśród siodeł baryłeczkę wódki, zanim wzrok setnika zdążył przyzwyczaić się do półmroku. Nie chodziło o to, by Digod był akurat zagorzałym przeciwnikiem picia na służbie i w obozie, ale raczej o to, by ocalić baryłkę. Przezwisko setnika nie brało się znikąd — wieść głosiła, że w sprzyjających warunkach zdolen był dziarsko i w imponującym czasie wyżłopać pół garnca przepalanki. Kazionny żołnierski kubek o pojemności kwarty setnik wychylał jak półkwaterkę, od jednego machu, i rzadko kiedy moczył sobie przy tym uszy.

— No i jak, panie setnik? — spytał Bodę, dziesiętnik strzelców. - Co tam uradzili wielmożni komendanci? Jakie rozkazy? Przekraczamy granicę? Mówcież!

— Zaraz — stęknął Półgarniec. - Ależ upał, ażeby to cholera… Zaraz wszystko wam wyłożę. Ale wpierw dajcie się czegoś napić, bo mi gardziel wyschła na wiór. A nie gadajcie aby, że nie macie, bo gorzałką niesie od namiotu na wiorstę. I wiem, skąd niesie. O, spod tamtego kożucha.

Zyvik, mamrocząc klątwy, wydobył baryłkę. Dziesiętnicy zbili się w ciasną grupkę, zabrzęczały czarki ł cynowe kubki.

— Aaaach — setnik otarł wąsy i oczy. - Uuuuuch, ależ świństwo niedobre. Lej jeszcze, Zyvik.

— Nuże, gadajcie wraz — niecierpliwił się Bodę. - Jakie rozkazy? Idziemy na Nilfgaardczyków czy dalej sterczymy na rubieży niczym kuśki na weselu?

— Ckni się wam do bitki? — Półgarniec zacharczał przeciągle, splunął, przysiadł ciężko na kulbace. - Tak wam pilno za rubież, do Aedirn? Spiera was, hę? Zajadłe z was wilczki, nic, jeno kłami błyskacie.

— A tak — powiedział zimno mały Stahler, przestępując z nogi na nogę. Obie, jako stary kawalerzysta, miał krzywe jak pałąki. - A tak, panie setnik. Piątą noc w butach śpimy, w gotowości. To i chcemy wiedzieć, co ma być. Albo bitka, albo nazad do fortu.

— Idziemy za rubież — oznajmił krótko Półgarniec. -Jutro o świtaniu. Pięć chorągwi, Bura przodem. A nynie baczność, bo nynie powiem, co nam, setnikom i chorążym, nakazali wojewoda i wielmożny pan margraf Mansfeld z Ard Carraigh, któren wprost od króla przybył. Naszpicujcie uszy, bo dwa razy gadał nie będę. A niezwyczajne to rozkazy.

W namiocie zrobiło się cicho.

— Nilfgaardczycy przeszli przez Dol Angra — powiedział setnik. - Stłamsili Lyrię, we cztery dni doszli do Aldersbergu, tam w walnej bitwie rozbili w puch armię De-mawenda. Z marszu, po ledwie sześciu dniach oblężenia, wzięli zdradą Vengerberg. Nynie chyżo idą na pomoc, spychają wojska z Aedirn ku dolinie Pontaru i ku Dol Blathanna. Idą ku nam, ku Kaedwen. Tedy rozkaz dla Burej Chorągwi jest taki: przejść rubież i iść forsownie na południe, prosto ku Dolinie Kwiatów. We trzy dni mus nam stanąć nad rzeczką Dyfne. Powtarzam, we trzy dni, znaczy się, rysią będziemy szli. Za rzeczkę Dyfne ani kroku. Ani kroku, powtarzam. Wnet na tamtym brzegu pokażą się Nilfgaardczycy. Z tymi, baczność teraz i uwaga, walki nie podejmować. Żadną miarą, zrozumiano? Nawet jeśliby gdzie próbowali przejść rzeczkę, to tylko się im pokazać, znaki im pokazać, żeby wiedzieli, że to my, kaedweńskie wojsko.

W namiocie zrobiło się jeszcze ciszej, chociaż wydawało się, że ciszej być nie może.

— Jakże to? — bąknął wreszcie Bodę. - Nilfgaardczyków nie bić? Na wojnę idziem czy nie? Jakże to, panie setnik?

— Rozkaz taki. Nie idziemy na wojnę, jeno… — Półgarniec podrapał się w szyję. - Jeno z bratnią pomocą. Przekraczamy rubież, by dać ochronę ludziom z Górnego Aedirn… Wróć, co ja gadam… Nie z Aedirn, jeno z Dolnej Marchii. Tak rzekł wielmożny margraf Mansfeld. Tak i tak, prawił, Demawend poniósł klęskę, wykopyrtnął się i leży, jak długi, bo źle rządził i politykę miał do rzyci. I tak z nim już koniec i z całym Aedirn. Nasz król Demawendowi mnogo pożyczył grosza, bo mu pomocy udzielał, nie Iza takiemu bogactwu przepadać, nynie czas ten pieniądz odzyszczyć z procentem. Nie możemy też pozwolić, by nasi ziomkowie i bracia z Dolnej Marchii poszli w nilfgaardzką niewolę. Musimy ich, ten tego, wyzwolić. Bo nasze to odwieczne ziemie, Dolna Marchia, kiedyś pod berłem Kaedwen te ziemie były i nynie pod to berło wrócą. Aż po rzeczkę Dyfne. Taki to układ zawarł nasz miłościwy król Henselt z Emhyrem z Nilfgaardu. Ale układ układem, a Bura Chorągiew ma nad rzeką stać. Zrozumieliście?

Nikt nie odpowiedział. Półgarniec skrzywił się, machnął ręką.

— A, pies was chędożył, gównoście zrozumieli, widzę. Ale nie frasujcie się, bo i ja niewiele. Ale od rozumienia to jest jegomość król, grabiowie, wojewodowie i panowie szlachta. A myśmy są wojsko! Nam słuchać rozkazu: dojść do rzeczki Dyfne we trzy dni, tam stanąć i stać jak mur. I tyle. Nalej, Zyvik.

— Panie setnik… — zająknął się Zyvik. - A co będzie… Co będzie, jeśli wojsko z Aedirn opór stawi? Szlak zagrodzi? Przecie zbrojnie przez ich kraj idziem. Co wtedy?

— A jeśli nasi ziomkowie i bracia — podchwycił zjadliwie Stahler — ci, co to ich niby mamy wyzwolić… Gdyby zaczęli z łuków szyć, kamieniami ciskać? Hę?

— Mamy we trzy dni stanąć nad Dyfne — rzekł z naciskiem Półgarniec. - Nie później. Kto by nas chciał opóźniać albo zatrzymywać, widno nieprzyjaciel. A nieprzyjaciela na mieczach roznieść trzeba. Ale uwaga i baczność! Słuchać rozkazu! Siół ni chałup nie palić, ludziom dobytku nie brać, nie rabować, bab nie gwałcić! Zakarbować w pamięci sobie i żołnierzom, bo kto ten rozkaz złamie, pójdzie na stryk. Wojewoda z dziesięć razy to powtarzał: nie idziem, kurwa, z najazdem, ale z braterską pomocą! Czego zęby szczerzysz, Stahler? To rozkaz, psiamać! A teraz biegiem do dziesiątek, postawić mi wszystkich na nogi, konie i rynsztunek mają lśnić jak miesiąc w pełni! Na przedwieczerzu wszystkie chorągwie do musztrunku staną, sam wojewoda będzie musztrował z chorążymi. Jeśli się przez którą dziesiątkę wstydu najem, popamięta mnie dziesiętnik, oj, popamięta! Wykonać!

Zyvik wyszedł z namiotu jako ostatni. Mrużąc porażone słońcem oczy, obserwował panujący w obozie rozgardiasz. Dziesiętnicy spieszyli do oddziałów, setnicy biegali i klęli, szlachta, korneci i paziowie plątali się pod nogami. Pancerni z Bań Ard kłusowali po polu, wzbijając tumany pyłu. Upał był straszliwy.

Zyvik przyspieszył kroku. Minął czterech przybyłych wczorajszego dnia skaldów z Ard Carraigh, siedzących w cieniu rzucanym przez bogato zdobiony namiot margrafa. Skaldowie właśnie układali balladę o zwycięskiej operacji wojskowej, o geniuszu króla, roztropności dowódców i męstwie prostego żołnierza. Jak zwykle, robili to przed operacją, by nie tracić czasu.

— Witali nas nasi bracia, witali chleeebem, solą… - zaśpiewał dla próby jeden ze skaldów. - Zbawców i wyswobodzicieli swych witali, witali chleeebem, solą… Hej, Hrafhir, podrzuć jakiś niebanalny rym do „solą"!

Drugi skald podrzucił rym. Zyvik nie dosłyszał jaki.

Obozująca wśród wierzb nad stawem dziesiątka poderwała się na jego widok.

— Gotować się! - wrzasnął Zyvik, stając na tyle daleko, by jego chuch nie wpłynął na morale podkomendnych. - Nim się słoneczko na cztery palce podniesie, wszyscy do przeglądu! Wszystko ma się błyszczeć jak to słoneczko właśnie, broń, rynsztunek, rząd, koń zarówno! Będzie musztrunek, jeśli się przez którego przed setnikiem wstydu najem, nogi powyrywam takiemu synowi! Żywo!

— Idziem w bój — domyślił się jezdny Kraska, szybko wpychając koszulę do spodni. - Idziem w bój, panie dziesiętnik?

— A cożeś myślał? Że na tańce, na Zażynek? Przechodzimy rubież. Jutro o świtaniu rusza cała Bura Chorągiew. Setnik nie rzekł, w jakim szyku, ale przecie nasza dziesiątka przodem pójdzie jako zwykle. No, żwawiej, ruszcie dupy! Zaraz, wróć. Powiem od razu, bo potem czasu nie stanie pewnikiem. To nie będzie zwykła wojaczka, chłopy. Jakąś durnote nowoczesną wymyślili wielmożni. Jakieś wyzwalanie, czy coś takiego. Nie idziem wroga bić, ale na te, no, nasze odwieczne ziemie, z tą, jak jej tam, braterską pomocą. Tedy baczność, co powiem: ludzisków z Aedirn nie ruszać, nie grabić…

— Jakże to? — rozdziawił gębę Kraska. - Jakże to: nie grabić? A czymże konie karmić będziem, panie dziesiętnik?

— Paszę dla koni grabić, więcej nic. Ale ludzi nie siec, chałup nie palić, upraw nie niszczyć… Zawrzyj gębę, Kraska! To nie wiec gromadzki, to wojsko, taka wasza mać! Rozkazu słuchać, bo inaczej na stryk! Rzekłem, nie mordować, nie palić, bab…

Zyvik przerwał, zamyślił się.

— Baby — dokończył po chwili — gwałcić po cichu i tak, coby nikt nie widział.

*****

— Na moście na rzece Dyfne — dokończył Jaskier — uścisnęli sobie dłonie. Margrabia Mansfeld z Ard Carraigh i Menno Coehoorn, głównodowodzący nilfgaardzki-mi wojskami z Dol Angra. Uścisnęli sobie dłonie, nad krwawiącym, dogorywającym królestwem Aedirn, pieczętując bandycki podział łupów. Najobrzydliwszy z gestów, jaki znała historia.

Geralt milczał.

— Jeśli już jesteśmy przy obrzydliwościach — powiedział po chwili nieoczekiwanie spokojnie — to co z czarodziejami, Jaskier? Myślę o tych z Kapituły i Rady.

— Przy Demawendzie nie pozostał żaden — zaczął po chwili poeta. - A Foltest wszystkich, którzy mu służyli, wypędził z Temerii. Filippa jest w Tretogorze, pomaga królowej Hedwig w opanowaniu chaosu, jaki wciąż panuje w Redanii. Jest z nią Triss i jeszcze trzech, imion nie pamiętam. Kilku jest w Kaedwen. Wielu uciekło do Kovi-ru i Hengfors. Wybrali neutralność, bo Esterad Thyssen i Niedamir, jak wiesz, byli i są neutralni.

— Wiem. A Vilgefortz? I ci, którzy z nim trzymali?

— Vilgefortz zniknął. Spodziewano się, że wypłynie w zdobytym Aedirn, jako namiestnik Emhyra… Ale ślad po nim zaginał. Po nim i po wszystkich jego wspólnikach. Oprócz…

— Mów, Jaskier.

— Oprócz jednej czarodziejki, która została królową.

*****

Filavandrel aep Fidhail w milczeniu czekał na odpowiedź. Królowa też milczała wpatrzona w okno. Okno wychodziło na ogrody, jeszcze do niedawna będące dumą i chlubą poprzedniego władcy Dol Blathanna, namiestnika tyrana z Yengerbergu. Uciekając przed Wolnymi Elfami, idącymi w awangardzie wojsk cesarza Emhyra, ludzki namiestnik zdążył wywieźć z pradawnego elfiego pałacu większość cennych rzeczy, nawet część mebli. Ale ogrodów zabrać nie mógł. Zniszczył je.

— Nie, Filavandrel — powiedziała wreszcie królowa. -Na to jeszcze za wcześnie, o wiele za wcześnie. Nie myślmy o rozszerzaniu naszych granic, bo na razie nie jesteśmy nawet pewni dokładnego ich przebiegu. Henselt z Kaedwen ani myśli przestrzegać układu i wycofać się znad Dyfne. Szpiedzy donoszą, że wcale nie porzucił myśli o agresji. Może uderzyć na nas lada dzień.

— A więc nie osiągnęliśmy niczego.

Królowa wolno wyciągnęła rękę. Motyl niepylak, który wleciał przez okno, usiadł na jej koronkowym mankiecie, złożył i rozłożył czubato zakończone skrzydełka.

— Osiągnęliśmy więcej — powiedziała królowa, cicho, by nie spłoszyć motyla — niż mogliśmy się spodziewać. Po stu latach odzyskaliśmy wreszcie naszą Dolinę Kwiatów…

— Nie nazywałbym jej tak — uśmiechnął się smutno Filavandrel. - Teraz, po przejściu wojsk, jest to raczej Dolina Popiołów.

— Mamy znowu nasz własny kraj — dokończyła królowa, przyglądając się motylowi. - Znowu jesteśmy Ludem, nie wygnańcami. A popiół użyźnia. Wiosną Dolina zakwitnie znowu.

— To za mało, Stokrotko. Ciągle za mało. Spuściliśmy z tonu. Jeszcze niedawno chwaliliśmy się, że zepchniemy ludzi do morza, zza którego przybyli. A teraz zacieśniliśmy nasze granice i ambicje do Dol Blathanna…

— Emhyr Deithwen dał nam Dol Blathanna w podarunku. Czego ode mnie oczekujesz, Filavandrel? Mam żądać więcej? Nie zapominaj, że nawet w przyjmowaniu darów należy zachować umiar. Zwłaszcza jeżeli chodzi o dary Emhyra, bo Emhyr niczego nie daje za darmo. Ziemie, które nam darował, musimy utrzymać. A siły, którymi dysponujemy, z ledwością wystarczą na utrzymanie Dol Blathanna.

— Wycofajmy komanda z Tfemerii, Redanii i Kaedwen — zaproponował białowłosy elf. - Wycofajmy wszystkich walczących z ludźmi Scoia'tael. Jesteś teraz królową, Enid, oni posłuchają twego rozkazu. Teraz, gdy mamy już nasz własny spłachetek ziemi, ich walka nie ma sensu. Ich obowiązkiem jest teraz wrócić tu i bronić Doliny Kwiatów. Niech walczą jako wolny lud w obronie własnych granic. A teraz giną jak rozbójnicy po lasach!

Elfka opuściła głowę.

— Emhyr nie wyraża na to zgody — szepnęła. - Komanda mają walczyć nadal.

— Dlaczego? W jakim celu? — Filavandrel aep Fidhail wyprostował się gwałtownie.

— Powiem ci więcej. Nie wolno nam ich wspierać i pomagać im. To był warunek Foltesta i Henselta. Temeria i Kaedwen będą respektować naszą władzę nad Dol Blathanna, ale tylko wówczas, gdy oficjalnie potępimy walkę Wiewiórek i odetniemy się od nich.

— Te dzieci umierają, Stokrotko. Umierają co dnia, giną w nierównej walce. Po tajnych układach z Emhyrem ludzie rzucą się na komanda i zgniotą je. To są nasze dzieci, nasza przyszłość! Nasza krew! A ty mi oznajmiasz, że mamy się od nich odciąć? Que'ss aen me dicette, Enid? Vorsaeke'llan? Aen vaine?

Motyl wzbił się do lotu, zatrzepotał skrzydełkami, poleciał ku oknu, zawirował porwany prądami upalnego powietrza. Francesca Findabair, zwana Enid an Gleanna, niegdyś czarodziejka, obecnie królowa Aen Seidhe, Wolnych Elfów, uniosła głowę. W jej pięknych błękitnych oczach błyszczały łzy.

— Komanda — powtórzyła głucho — muszą nadal prowadzić walkę. Muszą dezorganizować ludzkie królestwa, utrudniać przygotowania wojenne. Taki był rozkaz Emhy-ra, a ja nie mogę przeciwstawić się Emhyrowi. Wybacz mi, Filavandrel.

Filavandrel aep Fidhail spojrzał na nią, ukłonił się głęboko.

— Wybaczam, Enid. Ale nie wiem, czy oni wybaczą.

*****

— Ani jeden czarodziej nie przemyślał sprawy ponownie? Nawet wtedy, gdy Nilfgaard mordował i palił w Aedirn, żaden z nich nie porzucił Vilgefortza, nie przyłączył do Filippy?

- Żaden.

Geralt milczał długo.

— Nie wierzę — powiedział wreszcie, bardzo cicho. -Nie wierzę, by żaden nie odszedł od Vilgefortza, gdy prawdziwe przyczyny i skutki jego zdrady wyszły na jaw. Jestem, jak już powszechnie wiadomo, naiwnym, bezrozumnym i anachronicznym wiedźminem. Ale nadal nie wierzę, by w żadnym czarodzieju nie obudziło się sumienie.

*****

Tissaia de Vries położyła swój wypracowany, ozdobny podpis pod ostatnim zdaniem listu. Po długim namyśle dodała jeszcze obok ideogram oznaczający jej prawdziwe imię. Imię, którego nikt nie znał. Imię, którego nie używała od bardzo dawna. Od czasu, gdy została czarodziejką.

Skowronek.

Odłożyła pióro. Bardzo starannie, równo, dokładnie w poprzek zapisanego arkusza pergaminu. Przez długą chwilę siedziała nieruchomo, wpatrzona w czerwoną kulę zachodzącego słońca. Potem wstała. Podeszła do okna. Przez jakiś czas patrzyła na dachy domów. Domów, w których kładli się właśnie do snu zwykli ludzie, zmęczeni swym zwykłym, ludzkim życiem i trudem, pełni zwykłego ludzkiego niepokoju o los, o jutro. Czarodziejka spojrzała na leżący na stole list. List adresowany do zwykłych ludzi. To, że większość zwykłych ludzi nie umiała czytać, było bez znaczenia.

Stanęła przed zwierciadłem. Poprawiła włosy. Poprawiła suknię. Strzepnęła z bufiastego rękawa nie istniejący pyłek. Wyrównała na dekolcie naszyjnik ze spineli.

Lichtarze pod zwierciadłem stały nierówno. Służąca musiała poruszyć i poprzesuwać je podczas sprzątania.

Służąca. Zwykła kobieta. Zwykły człowiek o oczach pełnych strachu przed tym, co nadchodziło. Zwykły człowiek zagubiony w czasach pogardy. Zwykły człowiek szukający nadziei i pewności jutra u niej, u czarodziejki…

Zwykły człowiek, którego zaufanie zawiodła.

Z ulicy dobiegł odgłos kroków, stuk ciężkich żołnierskich butów. Tissaia de Vries nie drgnęła nawet, nie odwróciła głowy ku oknu. Było jej obojętne, czyje to kroki. Żołnierze królewscy? Prewot z nakazem aresztowania zdrajczyni? Najemni mordercy? Siepacze Vilgefortza? Nie obchodziło ją to.

Kroki ucichły w oddali.

Lichtarze pod zwierciadłem stały nierówno. Czarodziejka wyrównała je, skorygowała ułożenie serwetki, tak by jej róg wypadał dokładnie pośrodku i był symetryczny do czworokątnych podstawek świeczników. Odpięła z przegubów złote bransoletki i równiutko ułożyła je na wygładzonej serwetce. Spojrzała krytycznie, ale nie znalazła najmniejszego błędu. Wszystko leżało równo, porządnie. Tak jak powinno leżeć.

Otworzyła szufladę komódki, wyjęła z niej krótki nóż z kościaną rękojeścią.

Twarz miała dumną i nieruchomą. Martwą.

W domu było cicho. Tak cicho, że słychać było, jak na blat stołu pada płatek więdnącego tulipana.

Słońce, czerwone jak krew, wolno osunęło się za dachy domów.

Tissaia de Vries usiadła w fotelu przy stole, zdmuchnęła świecę, jeszcze raz poprawiła leżące w poprzek listu pióro i przecięła sobie żyły na przegubach obu rąk.

*****

Zmęczenie całodzienną podróżą i wrażeniami dało o sobie znać. Jaskier obudził się i pojął, że zasnął prawdopodobnie w trakcie opowieści, że zachrapał w pół słowa. Poruszył się i niemal stoczył z kupy gałęzi — Geralt nie leżał już obok niego i nie równoważył barłogu.

— Na czym… — odkaszlnął, usiadł. - Na czym to ja stanąłem? Aha, na czarodziejach… Geralt? Gdzie jesteś?

— Tu — powiedział wiedźmin, ledwie widoczny w mroku. - Kontynuuj, proszę. Waśnie miałeś mi powiedzieć o Yennefer.

— Posłuchaj — poeta doskonale wiedział, że o wymienionej osobie nie miał najmniejszego zamiaru nawet napomykać. - Ja naprawdę nic…

— Nie łżyj. Znam cię.

— Jeśli mnie tak dobrze znasz — zdenerwował się trubadur — to po jaką cholerę domagasz się, bym mówił? Znając mnie jak zły szeląg, powinieneś wiedzieć, dlaczego przemilczam, dlaczego nie powtarzam zasłyszanych plotek! Powinieneś też domyślić się, jakie to plotki i dlaczego chcę ci ich oszczędzić!

— Que suecc's? — jedna ze śpiących obok driad poderwała się zbudzona jego podniesionym głosem.

— Przepraszam — powiedział cicho wiedźmin. - Ciebie też.

Zielone latarenki Brokilonu pogasły już, tylko niektóre jeszcze tliły się słabo.

— Geralt — przerwał milczenie Jaskier. - Zawsze twierdziłeś, że stoisz z boku, że jest ci wszystko jedno… Ona mogła w to uwierzyć. Wierzyła w to, gdy razem z Vilgefortzem zaczęła tę grę…

— Dosyć — powiedział Geralt. - Ani słowa więcej. Gdy słyszę słowo „gra", mam ochotę kogoś zabić. Ach, dawaj tę brzytwę. Chcę się nareszcie ogolić.

— Teraz? Jeszcze ciemno…

— Dla mnie nigdy nie jest ciemno. Jestem dziwolągiem.

Gdy wiedźmin wyrwał mu z ręki sakiewkę z przyborami toaletowymi i odszedł w kierunku strumienia, Jaskier stwierdził, że senność opuściła go zupełnie. Niebo jaśniało już zapowiedzią brzasku. Wstał, wszedł w las, ostrożnie mijając śpiące, przytulone do siebie driady.

— Czy należałeś do tych, którzy się do tego przyczynili?

Odwrócił się gwałtownie. Oparta o sosnę driada miała włosy w kolorze srebra, było to widoczne nawet w półmroku świtu.

— Wielce paskudny widok — powiedziała, krzyżując ręce na piersi. - Ktoś, kto wszystko stracił. Wiesz, śpiewaku, to ciekawe. Swego czasu wydawało mi się, że wszystkiego nie można stracić, że zawsze coś zostaje. Zawsze. Nawet w czasach pogardy, w których naiwność potrafi zemścić się w najokrutniejszy sposób, nie można utracić wszystkiego. A on… On stracił kilka kwaterek krwi, możliwość sprawnego chodzenia, częściową władzę w lewej ręce, wiedźmiński miecz, ukochaną kobietę, zyskaną cudem córkę, wiarę… No, pomyślałam, ale coś, coś przecież musiało mu zostać? Myliłam się. On nie ma już nic. Nawet brzytwy.

Jaskier milczał. Driada nie poruszyła się.

— Pytałam, czy przyczyniłeś się do tego — podjęła po chwili. - Ale chyba pytałam niepotrzebnie. To oczywiste, że się przyczyniłeś. To oczywiste, że jesteś jego przyjacielem. A jeśli ma się przyjaciół, a mimo to wszystko się traci, jest oczywiste, że przyjaciele ponoszą winę. Za to, co uczynili, względnie za to, czego nie uczynili. Za to, że nie wiedzieli, co należy uczynić.

— A co ja mogłem? — szepnął. - Co ja mogłem uczynić?

— Nie wiem — odpowiedziała driada.

— Nie powiedziałem mu wszystkiego…

— To wiem.

— Nie jestem niczemu winien.

— Jesteś.

— Nie! Nie jestem…

Poderwał się, trzeszcząc gałęziami legowiska. Geralt siedział obok, trąc twarz. Pachniał mydłem.

— Nie jesteś? - spytał chłodno. - Ciekawość, co też ci się przyśniło. Że jesteś żabą? Uspokój się. Nie jesteś. Że jesteś cymbałem? A, w takim razie to mógł być sen proroczy.

Jaskier rozejrzał się. Byli na polanie zupełnie sami.

— Gdzie ona… Gdzie one są?

— Na skraju lasu. Zbieraj się, czas na ciebie.

— Geralt, ja przed chwilą rozmawiałem z driadą. Mówiła wspólnym bez akcentu i powiedziała mi…

- Żadna z tego oddziału nie mówi wspólnym bez akcentu. Przyśniło ci się, Jaskier. To jest Brokilon. Tu niejedno może się przyśnić.

*****

Na skraju lasu czekała na nich samotna driada. Jaskier poznał ją od razu — to była ta o zielonkawych włosach, która nocą przyniosła im światło i chciała go nakłonić do dalszego śpiewania. Driada uniosła dłoń, nakazując im zatrzymać się. W drugiej ręce miała łuk ze strzałą na cięciwie. Wiedźmin położył dłoń na ramieniu trubadura i ścisnął mocno.

— Czy coś się dzieje? — szepnął Jaskier.

— Owszem. Bądź cicho i nie ruszaj się.

Gęsta mgła zalegająca w dolinie Wstążki tłumiła głosy i dźwięki, ale nie na tyle, by Jaskier nie zdołał usłyszeć plusku wody i pochrapywania koni. Rzekę przekraczali jeźdźcy.

— Elfy — domyślił się. - Scoia'tael? Uciekają do Brokilonu, prawda? Całe komando…

— Nie — odmruknał Geralt wpatrzony w mgłę. Poeta wiedział, że wzrok i słuch wiedźmina są niebywale bystre i czułe, ale nie był w stanie odgadnąć, czy ocenia wzrokiem, czy słuchem. - Tb nie komando. To jest to, co zostało z komanda. Pięciu lub sześciu konnych, trzy luzaki. Zostań tu, Jaskier. Idę tam.

— Gar'ean — powiedziała ostrzegawczo zielonowłosa driada, unosząc łuk. - Nfe va, Gwynbleidd! Ki'rin!

— Thaess aep, Fauve — odrzekł niespodziewanie ostro wiedźmin. - M'aespar que va'en, elFea? Proszę, strzelaj. Jeśli nie, zamknij się i nie próbuj mnie straszyć, bo mnie nie można już niczym przestraszyć. Muszę porozmawiać z Milvą Barring i zrobię to, czy ci się to podoba, czy nie. Zostań, Jaskier.

Driada opuściła głowę. Łuk też.

Z oparu wyłoniło się dziewięć koni i Jaskier zobaczył, że rzeczywiście tylko sześć niosło jeźdźców. Dostrzegł sylwetki driad wyłaniających się z zarośli i idących na spotkanie. Zauważył, że trzem konnym trzeba było pomóc zsiąść z wierzchowców i że trzeba było ich podtrzymywać, by byli w stanie iść w stronę zbawczych drzew Brokilonu. Inne driady jak duchy przemknęły przez wiatrołom i stok, zniknęły we mgle nad Wstążką. Z przeciwległego brzegu rozległ się krzyk, rżenie koni, plusk wody. Poecie wydało się też, że słyszy świst strzał. Ale nie był pewien.

- Ścigali ich… — mruknął. Fauve odwróciła się, zaciskając dłoń na łęczysku.

— Ty śpiewaj taką pieśń, taedh — warknęła. - N'te shaent a'minne, nie o Ettariel. Kochanie, nie. Nie czas. Teraz czas zabijać, tak. Taka pieśń, tak!

— Ja — bąknął — nie jestem winien temu, co się dzieje… Driada milczała przez chwilę, patrząc w bok.

— Ja też nie — powiedziała i szybko odeszła w gąszcz.

Wiedźmin wrócił, nim minęła godzina. Prowadził dwa osiodłane konie — Pegaza i gniadą klacz. Czaprak klaczy nosił ślady krwi.

— To koń elfów, prawda? Tych, którzy przeszli rzekę?

— Tak — odrzekł Geralt. Twarz i głos miał zmienione i obce. - To klacz elfów. Chwilowo jednak posłuży mnie. A gdy będę miał okazję, wymienię ją na konia, który umie nieść rannego, a gdy ranny spadnie, zostaje przy nim. Tej klaczy tego najwyraźniej nie nauczono.

— Odjeżdżamy stąd?

— Ty odjeżdżasz — wiedźmin rzucił poecie wodze Pegaza. - Bywaj, Jaskier. Driady odprowadzą cię ze dwie mile w górę rzeki, żebyś nie wpadł na żołdaków z Brugge, którzy pewnie wciąż kręcą się na tamtym brzegu.

— A ty? Zostajesz tu?

— Nie. Nie zostaję.

— Dowiedziałeś się czegoś. Od Wiewiórek. Dowiedziałeś się o Ciri, tak?

— Bywaj, Jaskier.

— Geralt… Posłuchaj mnie…

— Czego mam słuchać? - krzyknął wiedźmin i zająknął się nagle. - Ja jej przecież… Nie mogę jej przecież zostawić na pastwę losu. Ona jest zupełnie sama… Ona nie może być sama, Jaskier. Nie zrozumiesz tego. Nikt tego nie zrozumie, ale ja to wiem. Jeśli ona będzie samotna, stanie się z nią to samo co kiedyś… To, co kiedyś stało się ze mną… Nie zrozumiesz tego…

— Rozumiem. I dlatego jadę z tobą.

— Zwariowałeś. Czy wiesz, dokąd się wybieram?

— Wiem. Geralt, ja… Ja nie powiedziałem ci wszystkiego. Jestem… Czuję się winny. Nie uczyniłem niczego, nie wiedziałem, co należy uczynić… Ale teraz wiem. Chcę jechać z tobą. Chcę ci towarzyszyć. Nie powiedziałem ci… o Ciri, o plotkach, które krążą. Spotkałem znajomych z Koviru, a ci z kolei słyszeli relację posłów, którzy wrócili z Nilfgaardu… Domyślam się, że te plotki mogły dotrzeć nawet do Wiewiórek. Że już wszystko wiesz od tych elfów, którzy przeszli Wstążkę. Ale pozwól… bym to ja… Bym to ja ci opowiedział…

Wiedźmin milczał długo, bezbronnie opuściwszy ręce.

— Wskakuj na siodło — powiedział wreszcie zmienionym głosem. - Opowiesz mi w drodze.

*****

Tego ranka w pałacu Loc Grim, letniej rezydencji imperatora, panowało niezwykłe poruszenie. Tym bardziej niezwykłe, że wszelkie poruszenia, wzruszenia i ożywienia absolutnie nie leżały w zwyczaju nilfgaardzkiej szlachty, a okazywanie niepokoju lub podniecenia uważano za objaw niedojrzałości. Podobne zachowanie traktowane było wśród nilfgaardzkich wielmożów tak nagannie i pogardliwie, że okazywania ożywienia czy podniecenia wstydziła się nawet niedojrzała młodzież, od której wszakże mało kto oczekiwał przyzwoitego zachowania.

Tego ranka w Loc Grim nie było jednak młodzieży. W Loc Grim młodzież nie miała czego szukać. Olbrzymią salę tronową pałacu zapełniali poważni i surowi arystokraci, rycerze i dworacy, wszyscy jak jeden mąż odziani w ceremonialną dworską czerń, ożywioną jedynie bielą kryz i mankietów. Mężczyznom towarzyszyły nieliczne, lecz równie poważne i surowe damy, którym zwyczaj zezwalał rozjaśnić czerń stroju odrobiną skromnej biżuterii. Wszyscy udawali, że są dostojni, poważni i surowi. A byli niesamowicie podnieceni.

— Powiadają, że jest brzydka. Chuda i brzydka.

— Ale to podobno królewska krew.

— Z nieprawego łoża?

— Nic podobnego. Legalna.

— Zasiądzie więc na tronie?

— Jeśli imperator tak postanowi…

— Do pioruna, spójrzcie tylko na Ardala aep Dahy i na księcia de Wett… Ależ mają miny… Jakby się octu napili…

— Ciszej, hrabio… Dziwisz się ich minom? Jeśli plotki się potwierdzą, Emhyr wymierzy policzek starym rodom. Upokorzy je…

— Plotki się nie potwierdzą. Imperator nie poślubi tej znajdy! Nie może tego uczynić…

— Emhyr wszystko może. Baczcie na słowa, baronie. Uważajcie, co mówicie. Byli już tacy, którzy twierdzili, że Emhyr nie może tego czy tamtego. Skończyli na szafocie.

— Powiadają, że już podpisał dekret o nadaniach dla niej. Trzysta grzywien renty, wyobrażacie sobie?

— I tytuł princessy. Czy któryś z was już ją widział?

— Natychmiast po przybyciu oddano ją pod opiekę hrabiny Liddertal, a dom otoczono gwardią.

— Powierzono ją hrabinie, by ta wpoiła smarkuli trochę pojęcia o manierach. Mówią, że ta wasza princessa zachowuje się jak dziewka z obory…

— Co w tym dziwnego? Pochodzi z Północy, z barbarzyńskiej Cintry…

— Tym mniej prawdopodobne są plotki o ożenku Emhyra. Nie, nie, to absolutnie niemożliwe. Imperator pojmie za żonę najmłodszą córkę de Wetta, tak jak planowano. Nie poślubi tej uzurpatorki!

— Najwyższy czas, by wreszcie kogoś poślubił. Ze względu na dynastię… Najwyższy czas, byśmy mieli małego arcyksięcia…

— Niech się więc żeni, ale nie z tą przybłędą!

— Ciszej, bez egzaltacji. Zaręczam wam, szlachetni panowie, że do tego związku nie dojdzie. Jaki cel miałby przyświecać takiemu mariażowi?

— To polityka, hrabino. Toczymy wojnę. Ten związek miałby znaczenie polityczne i strategiczne… Dynastia, z której pochodzi princessa, ma legalne tytuły i potwierdzone prawa lenne do ziem nad Dolną Yarrą. Gdyby została małżonką imperatora… Ha, to byłoby doskonałe posunięcie. Popatrzcie tylko tam, na posłów króla Esterada, jak szepczą…

— Popieracie tedy tę dziwaczną parantelę, mości książę? A może wręcz doradzaliście to Emhyrowi, co?

— To moja rzecz, margrabio, co popieram, a czego nie. A decyzji imperatora nie radziłbym wam kwestionować.

— A zatem podjął już decyzję?

— Nie sądzę.

— Jesteście więc w błędzie, nie sądząc, — Co chcesz przez to powiedzieć, pani?

— Emhyr odprawił z dworu baronową Tarnhann. Nakazał, by powróciła do męża.

— Zerwał z Dervlą Tryffin Broinne? Nie może to być! Dervla była jego faworytą od trzech lat…

— Powtarzam, odprawił ją z dworu.

— To prawda. Powiadają, że Złotowłosa Dervla straszliwie się awanturowała. Czterech gwardzistów przemocą wsadzało ją do karety…

— Jej mąż się uraduje…

— Wątpię.

— Na Wielkie Słońce! Emhyr zerwał z Dervlą? Zerwał z nią dla tej znajdy? Dla tej dzikuski z Północy?

— Ciszej… Ciszej, do diaska…

— Kto to popiera? Które stronnictwo to popiera?

— Ciszej, prosiłam. Patrzą na nas…

— Ta dziewka… Chciałem powiedzieć, princessa… Podobno jest brzydka… Gdy imperator ją zobaczy…

— Chcecie powiedzieć, że jeszcze jej nie widział?

— Nie miał czasu. Przybył z Darń Ruach przed godziną.

— Emhyr nigdy nie gustował w brzydkich. Aine Dermott… Clara aep Gwydolyn Gór… A Dervla Tryffin Broinne to przecież prawdziwa piękność…

— Może ta znąjdka z czasem wyładnieje…

— Gdy się ją domyje? Księżniczki z Północy podobno myją się rzadko…

— Baczcie na słowa. Mówicie, być może, o małżonce imperatora…

— To jeszcze dziecko. Ma nie więcej niż czternaście lat.

— Powtarzam, to byłby związek polityczny… Czysto formalny…

— Gdyby tak było, Złotowłosa Dervla pozostałaby na dworze. Znąjdka z Cintry politycznie i formalnie zasiadałaby na tronie obok Emhyra… Ale wieczorem Emhyr dawałby jej do zabawy tiarę i klejnoty koronne, a sam szedłby do sypialni Dervli… Przynajmniej do czasu, gdy smarkula osiągnęłaby wiek, w którym bezpiecznie się rodzi.

— Hmmm… Tak… Coś w tym jest. Jak ma na imię ta… princessa?

— Xerella, czy jakoś tak.

— Skądże, nieprawda. Zwie się… Zirilla. Tak, chyba Zirilla.

— Barbarzyńskie imię.

— Ciszej, u kaduka…

— I więcej powagi. Zachowujecie się jak smarkacze!

— Baczcie na słowa! Baczcie, bym ich nie uznał za zniewagę!

— Jeśli żądacie satysfakcji, wiecie, gdzie mnie szukać, margrabio!

— Ciszej! Spokój! Imperator…

Herold nie musiał się specjalnie wysilać. Wystarczyło jednego uderzenia laską o posadzkę, by udekorowane czarnymi beretami głowy arystokratów i rycerzy schyliły się niby kłosy pod uderzeniem wichru. W sali tronowej zapanowała cisza, taka że głosu herold również nie musiał nadmiernie wytężać.

— Emhyr var Emreis, Deithwen Addan yn Carn aep Monrudd!

Biały Płomień Tańczący na Kurhanach Wrogów wszedł na salę. Przemaszerował szpalerem szlachty swym zwykłym szparkim krokiem, energicznie machając prawą ręką. Jego czarny strój niczym nie różnił się od stroju dworaków, jeśli nie liczyć braku kryzy. Ciemne włosy imperatora, jak zwykle nie ufryzowane, utrzymywała we względnym ładzie wąska złota obręcz, na szyi połyskiwał cesarski alszband.

Emhyr dość niedbale zasiadł na tronie na podwyższeniu, oparł łokieć na poręczy, a podbródek na dłoni. Nie zarzucił nogi na drugą poręcz tronu, co znaczyło, że ceremoniał obowiązuje nadal. Żadna z pochylonych głów nie uniosła się nawet na cal.

Imperator chrząknął głośno, nie zmieniając pozycji. Dworacy odetchnęli i wyprostowali się. Herold ponownie uderzył laską o posadzkę.

— Cirilla Fiona Elen Riannon, królowa Cintry, księżna Brugge i diuszesa na Sodden, dziedziczka Inis Ard Skellig i Inis An Skellig, suzerenka Attre i Abb Yarra!

Wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom, w których stanęła wysoka i dostojna Stella Congreve, hrabina Lid-dertal. Zaś u boku hrabiny szła właścicielka wszystkich wymienionych przed momentem imponujących tytułów. Szczupła, jasnowłosa, niezwykle blada, lekko zgarbiona, w długiej błękitnej sukience. W sukience, w której najwyraźniej czuła się nieswojo i źle.

Emhyr Deithwen wyprostował się na tronie, a dworacy natychmiast zgięli się w ukłonach. Stella Congreve niezauważalnie popchnęła jasnowłosą dziewczynę, obie defilowały wzdłuż szpaleru kłaniających się arystokratów, przedstawicieli pierwszych rodów Nilfgaardu. Dziewczyna kroczyła sztywno i niepewnie. Potknie się, pomyślała hrabina.

Cirilla Fiona Elen Riannon potknęła się.

Nieładna i chuderlawa, pomyślała hrabina, zbliżając się do tronu. Niezgrabna, a do tego wszystkiego mało rozgarnięta. Ale zrobię z niej piękność. Zrobię z niej królową, Emhyr, tak jak rozkazałeś.

Biały Płomień Nilfgaardu przyglądał się im z wysokości swego tronu. Jak zwykle, oczy miał lekko zmrużone, na wargach tańczył mu cień drwiącego uśmieszku.

Królowa Cintry potknęła się po raz wtóry. Imperator oparł łokieć na poręczy tronu, dotknął dłonią policzka. Uśmiechał się. Stella Congreve była już na tyle blisko, by rozpoznać ten uśmiech. Zmartwiała z przerażenia. Coś jest nie tak, pomyślała ze zgrozą, coś jest nie tak. Polecą głowy. Na Wielkie Słońce, polecą głowy…

Odzyskała przytomność umysłu, ukłoniła się, zmuszając do dygnięcia również dziewczynę.

Emhyr var Emreis nie wstał z tronu. Ale skłonił lekko głowę. Dworacy wstrzymali oddech.

— Królowo — przemówił Emhyr. Dziewczyna skurczyła się. Imperator nie patrzył na nią. Patrzył na zgromadzoną na sali szlachtę.

— Królowo — powtórzył. - Szczęśliwy jestem, mogąc powitać cię w moim pałacu i w moim państwie. Ręczę ci cesarskim słowem, że bliski jest dzień, w którym wszystkie należne tytuły powrócą do ciebie wraz z ziemiami, które są twym prawnym dziedzictwem, które legalnie i niezaprzeczalnie ci przynależą. Uzurpatorzy, którzy panoszą się w twych włościach, wszczęli ze mną wojnę. Zaatakowali mnie, głosząc przy tym, że bronią twoich praw i sprawiedliwych racji. Niech tedy cały świat dowie się, że to do mnie, nie do nich, zwracasz się o pomoc. Niech cały świat dowie się, że tu, w moim państwie, zażywasz przysługującej suzerence czci i królewskiego imienia, podczas gdy wśród mych wrogów byłaś jedynie wygnańcem. Niech cały świat wie, że w moim państwie jesteś bezpieczna, podczas gdy moi wrogowie nie tylko odmawiali ci korony, ale i usiłowali nastawać na twe życie.

Wzrok cesarza Nilfgaardu zatrzymał się na posłach Esterada Thyssena, władcy Koviru, i na ambasadorze Niedamira, króla Ligi z Hengfors.

— Niech cały świat pozna prawdę, a w tej liczbie i królowie, którzy zdawali się nie wiedzieć, po czyjej stronie jest słuszność i sprawiedliwość. I niech cały świat dowie się, że pomoc będzie ci dana. Twoi i moi wrogowie zostaną pokonani. W Cintrze, w Sodden i Brugge, w Attre, na Wyspach Skellige i u ujścia Yarry znów zapanuje pokój, a ty zasiądziesz na tronie ku radości twych ziomków i wszystkich miłujących sprawiedliwość ludzi.

Dziewczyna w błękitnej sukience opuściła głowę jeszcze niżej.

— Zanim to się stanie — podjął Emhyr — będziesz w mym państwie traktowana z należnym ci szacunkiem, przeze mnie i przez wszystkich moich poddanych. A ponieważ w twoim królestwie wciąż jeszcze gorzeje płomień wojny, w dowód czci, szacunku i przyjaźni Nilfgaardu nadaję ci tytuł princessy Rowan i Ymlac, pani na zamku Darń Ro-wan, dokąd udasz się teraz, by oczekiwać nadejścia spokojniejszych, szczęśliwszych czasów.

Stella Congreve opanowała się, nie pozwoliła, by na jej twarzy zagościł choćby ślad zdziwienia. Nie zatrzyma jej przy sobie, pomyślała, wysyła ją do Darń Rowan, na koniec świata, tam gdzie sam nigdy nie bywa. Najwyraźniej nie ma zamiaru zalecać się do tej dziewczyny, nie myśli o szybkim ożenku. Najwyraźniej nie chce jej nawet widywać. Dlaczego więc pozbył się Dervli? O co tutaj chodzi?

Otrząsnęła się, szybko chwyciła princessę za rękę. Audiencja była skończona. Gdy wychodziły z sali, cesarz nie patrzył na nie. Dworacy kłaniali się.

Gdy wyszły, Emhyr var Emreis zarzucił nogę na oparcie tronu.

— Ceallach — powiedział. - Do mnie. Seneszal zatrzymał się w nakazanej ceremoniałem odległości od władcy, zgiął się w ukłonie.

— Bliżej — powiedział Emhyr. - Podejdź bliżej, Ceallach. Będę mówił cicho. A to, co powiem, przeznaczone jest wyłącznie dla twoich uszu.

— Wasza wysokość…

— Co jeszcze przewiduje się na dzisiaj?

— Przyjęcie listów uwierzytelniających i udzielenie formalnego exequatur posłowi króla Esterada z Koviru — wyrecytował szybko seneszal. - Mianowanie namiestników, prefektów i palatynów w nowych Prowincjach i Palatynatach. Zatwierdzenie tytułu hrabiowskiego i apana-ży dla…

— Posłowi udzielimy exequatur i przyjmiemy go na prywatnej audiencji. Pozostałe sprawy na jutro.

— Tak jest, wasza wysokość.

— Zawiadom wicehrabiego Eiddon i Skellena, że natychmiast po audiencji ambasadora mają się stawić w bibliotece. Sekretnie. Ty także się tam stawisz. I przyprowadzisz tego waszego głośnego maga, tego wróżbitę… Jak mu tam?

— Karthisius, wasza wysokość. Mieszka w wieży za miastem…

— Nie interesuje mnie jego mieszkanie. Poślesz po niego ludzi, mają go dostarczyć do moich komnat. Po cichu, bez rozgłosu, sekretnie.

— Wasza wysokość… Czy to rozsądne, aby ten astrolog…

— Wydałem rozkaz, Ceallach.

— Tak jest.

Nim minęły trzy godziny, wszyscy wezwani spotkali się w cesarskiej bibliotece. Wezwanie nie zdziwiło Yattiera de Rideaux, wicehrabiego Eiddon. Yattier był szefem wywiadu wojskowego. Emhyr wzywał Yattiera bardzo często — w końcu trwała wojna. Wezwanie nie zdziwiło też Stefana Skellena, zwanego Puszczykiem, pełniącego przy imperatorze funkcję koronera, specjalisty od służb i zadań specjalnych. Puszczyka nigdy nic nie dziwiło.

Trzecia wezwana osoba była natomiast niezmiernie zdziwiona wezwaniem. Tym bardziej że to do niej cesarz zwrócił się najpierw.

— Mistrzu Xarthisius.

— Wasza cesarska mość…

— Muszę ustalić miejsce pobytu pewnej osoby. Osoby, która zaginęła lub jest ukrywana. Może uwięziona. Czarodzieje, którym to już kiedyś zlecałem, zawiedli. Podejmiesz się?

— W jakiej odległości znajduje się… może się znajdować ta osoba?

— Gdybym wiedział, nie potrzebowałbym twoich guseł.

— Proszę o wybaczenie, wasza cesarska wysokość… - zająknął się astrolog. - Rzecz w tym, że duża odległość utrudnia astromancję, praktycznie wyklucza… Hem, hem… A jeśli ta osoba znajduje się pod magiczną protekcją… Mogę spróbować, ale…

— Krócej, mistrzu.

— Potrzebuję czasu… I komponentów do zaklęć… Jeśli koniunkcja gwiazd będzie pomyślna, to… Hem, hem… Wasza cesarska wysokość, to, o co prosicie, to rzecz niełatwa… Potrzebuję czasu…

Jeszcze chwila, a Emhyr każe go wbić na pal, pomyślał Puszczyk. Jeśli czarownik nie przestanie bełkotać…

— Mistrzu Karthisius — przerwał imperator niespodziewanie grzecznie, wręcz łagodnie. - Będziesz miał do dyspozycji wszystko, czego ci potrzeba. Również czas. W granicach rozsądku.

— Zrobię, co w mej mocy — oświadczył astrolog. - Ale będę mógł ustalić jedynie przybliżoną lokalizację… To znaczy rejon lub radius…

— Co?

— Astromancja… — zająknął się Xarthisius. - Przy dużych odległościach astromancja pozwala tylko na lokalizowanie przybliżone… Bardzo przybliżone, z dużą tolerancją… Z bardzo dużą tolerancją. Doprawdy, nie wiem, czy zdołam…

— Zdołasz, mistrzu — wycedził imperator, a jego ciemne oczy zabłysły złowróżbnie. - Jestem pełen wiary w twoje zdolności. A co do tolerancji, to im twoja będzie mniejsza, tym moja będzie większa.

Xarthisius skurczył się.

— Muszę znać dokładną datę urodzenia tej osoby — wy-bąkał. - W miarę możliwości, co do godziny… Cenny byłby też jakiś przedmiot, który do tej osoby należał…

— Włosy — powiedział cicho Emhyr. - Czy włosy mogą być?

— Oooo! — poweselał astrolog. - Włosy! To znacznie ułatwi… Ach, gdybym jeszcze mógł mieć kał albo mocz…

Oczy Emhyra zwęziły się niebezpiecznie, a mag skurczył się i zgiął w niskim ukłonie.

— Uniżenie przepraszam waszą cesarską mość… - zastękał. - Proszę wybaczenia… Rozumiem… Tak, włosy wystarczą… W zupełności wystarczą… Kiedy będę mógł je otrzymać?

— Jeszcze dziś będą ci dostarczone razem z datą i godziną urodzenia. Mistrzu, nie zatrzymuję cię dłużej. Wracaj do twej wieży i zacznij śledzić konstelacje.

— Niech Wielkie Słońce ma w opiece waszą cesarską…

— Dobrze, dobrze. Możesz odejść.

Teraz my, pomyślał Puszczyk. Ciekawe, co nas czeka.

— Każdego — powiedział powoli imperator — kto piśnie słowo o tym, co będzie tu za chwilę powiedziane, czeka ćwiartowanie. Vattier!

— Słucham, wasza wysokość.

— Jaką drogą dotarła tu… ta princessa? Kto był w to zaangażowany?

— Od twierdzy Nastrog — zmarszczył czoło szef wywiadu — konwojowali jej wysokość gwardziści dowodzeni przez…

— Nie o to pytam, do diabła! Skąd dziewczyna wzięła się w Nastrogu, w Verden? Kto dostarczył ją do twierdzy? Kto jest tam obecnie komendantem? Czy to ten, od którego pochodził meldunek? Godyvron jakiś tam?

— Godyyron Pitcairn — powiedział szybko Vattier de Rideaux. - Był oczywiście poinformowany o misji Rience'a i grafa Cahira aep Ceallach. Trzy dni po wydarzeniach na wyspie Thanedd zjawiło się w Nastrogu dwóch ludzi. Dokładniej: jeden człowiek i jeden półkrwi elf. To oni, powołując się na polecenia Rience'a i grafa Cahira, przekazali Godyyronowi princessę.

— Aha — imperator uśmiechnął się, a Puszczyk poczuł zimno na plecach. - Vilgefortz zaręczał, że schwyta Cirillę na Thanedd. Rience gwarantował mi to samo. Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach otrzymał w tej sprawie wyraźne rozkazy. I oto do Nastrogu nad rzeką Yarrą, trzy dni po aferze na wyspie, Cirillę przywożą nie Vilgefortz, nie Rience, nie Cahir, ale człowiek i półelf. Godyyron, oczywista rzecz, nie pomyślał o tym, aby obu aresztować?

— Nie. Ukarać go za to, wasza wysokość?

— Nie.

Puszczyk przełknął ślinę. Emhyr milczał, trąc czoło, ogromny brylant w jego pierścieniu błyszczał jak gwiazda. Po chwili cesarz podniósł głowę.

— Vattier.

— Wasza wysokość?

— Postawisz na nogi wszystkich swoich podkomendnych. Rozkazuję ująć Rience'a i grafa Cahira. Domniemywam, że obaj przebywają na terenach jeszcze nie zajętych przez nasze wojska. Wykorzystasz w tym celu Scoia'tael lub elfy królowej Enid. Obu aresztowanych dostarczyć do Darń Ruach i poddać torturom.

— O co pytać, wasza wysokość? - zmrużył oczy Vattier de Rideaux, udając, że nie widzi bladości, jaka pokryła twarz seneszala Ceallacha.

— O nic. Później, gdy już trochę zmiękną, wypytam ich osobiście. Skellen!

— Słucham.

— Zaraz po tym, gdy ten piernik Xarthisius… Jeżeli ten bełkocący kopromanta zdoła ustalić to, co rozkazałem mu ustalić… Wtedy zorganizujesz na wskazanym przez niego terenie poszukiwania pewnej osoby. Rysopis otrzymasz. Nie wykluczam, że astrolog wskaże terytorium, nad którym mamy władzę, wówczas postawisz na nogi wszystkich, którzy za to terytorium odpowiadają. Cały aparat cywilny i wojskowy. To sprawa o najwyższym priorytecie. Zrozumiałeś?

— Tak jest. Czy mogę…

— Nie, nie możesz. Siadaj i słuchaj, Puszczyku. Xarthisius najprawdopodobniej nie ustali niczego. Osoba, której kazałem mu szukać, znajduje się zapewne na obcym terytorium i pod magiczną protekcją. Głowę daję, że poszukiwana osoba znajduje się w tym samym miejscu, co nasz tajemniczo zaginiony przyjaciel, czarodziej Vilgefortz z Roggeveen. Dlatego też, Skellen, sformujesz i przygotujesz specjalny oddział, którym będziesz dowodził osobiście. Dobierzesz ludzi spomiędzy najlepszych. Mają być gotowi na wszystko… i nieprzesądni. To znaczy nie lękający się magii.

Puszczyk uniósł brwi.

— Twój oddział — dokończył Emhyr — będzie miał za zadanie zaatakować i opanować ową nie znaną mi chwilowo, acz zapewne nieźle zamaskowaną i dobrze bronioną kryjówkę Vilgefortza. Naszego byłego przyjaciela i sprzymierzeńca.

— Zrozumiałem — powiedział beznamiętnie Puszczyk. -Poszukiwanej osobie, którą tam zapewne zastanę, nie może, jak się domyślam, spaść włos z głowy?

— Dobrze się domyślasz.

— A Vilgefortz?

— Jemu może — cesarz uśmiechnął się okrutnie. - Jemu nawet powinien spaść, raz na zawsze. Razem z głową. Innych czarodziejów, których zastaniesz w jego kryjówce, również to dotyczy. Bez wyjątków.

— Zrozumiałem. Kto zajmie się odnalezieniem kryjówki Vilgefortza?

— Ty, Puszczyku.

Stefan Skellen i Vattier de Rideaux wymienili spojrzenia. Emhyr odchylił się na oparcie fotela.

— Wszystko jasne? A zatem… O co chodzi, Ceallach?

— Wasza wysokość… - jęknął seneszal, na którego nikt do tej pory zdawał się nie zwracać uwagi. - Dopraszam się łaski…

— Nie ma łaski dla zdrajców. Nie ma litości dla tych, którzy przeciwstawią się mojej woli.

— Cahir… Mój syn…

— Twój syn… — Emhyr zmrużył oczy. - Nie wiem jeszcze, czym zawinił twój syn. Chciałbym wierzyć, że jego wina polegała tylko na głupocie i nieudolności, nie na zdradzie. Jeśli tak jest, będzie ścięty, nie łamany kołem.

— Wasza wysokość! Cahir nie jest zdrajcą… Cahir nie mógł…

— Dość, Ceallach, ani słowa więcej. Winni będą ukarani. Próbowali mnie oszukać, a tego im nie wybaczę. Vattier, Skellen, za godzinę stawicie się po odbiór podpisanych instrukcji, rozkazów i pełnomocnictw, po czym natychmiast przystąpicie do wykonywania zadań. I jeszcze jedno: nie muszę chyba dodawać, że dziewczynina, którą niedawno widzieliście w sali tronowej, ma dla wszystkich pozostać Cirillą, królową Cintry i princessą Rowan. Dla wszystkich. Rozkazuję, by traktować to jako tajemnicę stanu i sprawę najwyższej wagi państwowej.

Zebrani spojrzeli na imperatora ze zdziwieniem. Deithwen Addan yn Carn aep Morvudd uśmiechnął się lekko.

— Czyżbyście nie zrozumieli? Zamiast prawdziwej Cirilli z Cintry podesłali mi jakąś niedojdę. Ci zdrajcy zapewne łudzili się, że nie rozpoznam jej. Aleja rozpoznam prawdziwą Ciri. Rozpoznam ją na końcu świata i w ciemnościach piekieł.

Загрузка...