Rozdział szósty

Wielce zagadkową jest sprawą, że jednorożec, choć niebywale płochliwy i ludzi się bojący, jeśli takową pannę napotka, która jeszcze z mężem cieleśnie nie obcowała, wnet przybieży do niej, uklęknie i bez nijakiego lęku głowę jej na podołku pokładzie. Ponoć w minionych a zamierzchłych czasach były takie panny, które istny proceder z tego sobie, uczyniły. W bezżeństwie i wstrzemięźliwości trwały lata długie po to, aby łowcom jako wabiki na jednorożce służyć mogły. Wnet się jednak wyjawiło, że jednorożec jeno ku młodzieniutkim dziewicom idzie, starsze za nic sobie mając. Mądrym zwierzęciem będąc, jednorożec rozumie niechybnie, że ponad miarę w dziewictwie trwać podejrzaną i przeciwną naturze jest rzeczą.

Physiologus

Obudziło ją gorąco. Oprzytomnił ją żar palący skórę jak katowskie żelazo.

Nie mogła poruszyć głową, coś ją trzymało. Szarpnęła się i zawyła z bólu, czując, jak rwie się i pęka skóra na skroni. Otworzyła oczy. Kamień, na którym opierała głowę, był brunatny od zakrzepłej i wyschniętej krwi. Obmacała skroń, wyczuła pod palcami twardy, spękany strup. Strup był przylepiony do kamienia, oderwał się od niego przy ruchu głowy, teraz ociekał krwią i osoczem. Ciri od-kaszlnęła, charknęła, wypluła piasek wraz z gęstą, lepką śliną. Uniosła się na łokciach, potem usiadła, rozejrzała dookoła.

Zewsząd otaczała ją kamienista, szaroczerwona, pocięta jarami i uskokami równina, gdzieniegdzie wypiętrzająca się kopcami kamieni lub ogromnymi głazami o dziwacznych kształtach. Nad równiną, wysoko, wisiało wielkie, złote, rozpalone słońce, żółcące całe niebo, zniekształcające widoczność oślepiającym blaskiem i drganiem powietrza.

Gdzie ja jestem?

Dotknęła ostrożnie rozbitej, napuchniętej skroni. Bolało. Bardzo bolało. Musiałam wyciąć niezłego kozła, domyśliła się, musiałam zdrowo poszorować po ziemi. Nagle zauważyła poszarpaną, porozdzieraną odzież i odkryła nowe ogniska bólu — w krzyżu, w plecach, w ramieniu, na biodrach. Przy upadku pył, ostry piasek i żwir dostały się wszędzie — we włosy, do uszu, do ust, jak również do oczu, które piekły i łzawiły. Paliły dłonie i łokcie, poście-rane do żywego mięsa.

Delikatnie i powoli rozprostowała nogi i jęknęła znowu, bo lewe kolano odpowiedziało na ruch dojmującym, tępym bólem. Obmacała je przez nie uszkodzoną skórą spodni, ale nie wyczuła opuchlizny. Przy wdechach czuła złowróżbne kłucie w boku, a próba pochylania tułowia sprawiła, że o mało nie krzyknęła, przeszyta ostrym spazmem, który odezwał się w dole pleców. Ale się potłukłam, pomyślała. Ale chyba niczego sobie nie połamałam. Gdybym połamała kości, bolałoby bardziej. Jestem cała, tylko trochę poobijana. Będę mogła wstać. I wstanę.

Powolutku, oszczędnymi ruchami przybrała pozycję, niezgrabnie uklękła, próbując chronić rozbite kolano. Potem stanęła na czworakach, stękając, pojękując i posykując. Wreszcie, po czasie, który wydał się jej wiecznością, wstała. Po to tylko, by natychmiast zwalić się ciężko na kamienie, bo mroczący oczy zawrót głowy momentalnie podciął jej nogi. Czując gwałtowną falę mdłości, położyła się na boku. Rozpalone głazy piekły jak rozżarzone węgle.

— Nie wstanę… - załkała. - Nie mogę… Spalę się na tym słońcu…

W głowie tętnił tępy, wredny, nieustępliwy ból. Każde poruszenie sprawiało, że ból się wzmagał, więc Ciri przestała się poruszać. Zasłoniła głowę ramieniem, ale żar rychło stał się nie do wytrzymania. Zrozumiała, że jednak musi przed nim uciec. Pokonując obezwładniający opór obolałego ciała, mrużąc oczy od rwącego bólu w skroniach, na czworakach popełzła w stronę większego głazu, wysieczonego przez wichry w kształt dziwacznego grzyba, którego nieforemny kapelusz dawał u podstawy odrobinę cienia. Zwinęła się w kłębek, kaszląc i pociągając nosem.

Leżała długo, dopóty, dopóki wędrujące po niebie słońce nie dopadło jej znowu lejącym się z góry ogniem. Przesunęła się na drugą stronę głazu, po to tylko, by stwierdzić, że to na nic. Słońce stało w zenicie, kamienny grzyb praktycznie nie dawał już cienia. Przycisnęła dłonie do pękających z bólu skroni.

Obudziły ją dreszcze wstrząsające całym ciałem. Ognista kula słońca straciła oślepiającą złocistość. Teraz, będąc już niżej, wisząc nad poszarpanymi, zębatymi skałami, była pomarańczowa. Upał zelżał nieco.

Ciri usiadła z trudem, rozejrzała się dookoła. Ból głowy ścichł, przestał oślepiać. Obmacała głowę i stwierdziła, że gorąco spaliło i wysuszyło strup na skroni, zmieniając go w twardą, śliską skorupę. Wciąż jednak bolało ją całe ciało, wydawało się, że nie ma na nim jednego zdrowego miejsca. Odchrząknęła, zgrzytnęła piaskiem w zębach, spróbowała splunąć. Bezskutecznie. Oparła się plecami o grzybokształtny głaz, wciąż jeszcze gorący od słońca. Wreszcie przestało prażyć, pomyślała. Teraz, gdy słońce chyli się ku zachodowi, jest już do wytrzymania, a niedługo…

Niedługo zapadnie noc.

Wzdrygnęła się. Gdzie ja, u diabła starego, jestem? Jak mam stąd wyjść? I którędy? Dokąd mam iść? A może nie ruszać się z miejsca, może czekać, aż mnie odnajdą? Przecież będą mnie szukać. Geralt. Yennefer. Przecież nie zostawią mnie samej…

Znowu spróbowała splunąć i znowu nie wyszło. I wtedy zrozumiała.

Pragnienie.

Pamiętała. Już wtedy, podczas ucieczki, męczyło ją pragnienie. Przy łęku siodła karego konia, którego dosiadła, uciekając do Wieży Mewy, była drewniana manierka, przypominała to sobie dokładnie. Ale nie mogła jej wtedy ani odtroczyć, ani unieść, nie miała czasu. A teraz manierki nie było. Teraz niczego nie było. Niczego prócz ostrych rozpalonych kamieni, prócz ściągającego skórę strupa na skroni, prócz bólu ciała i skurczonego gardła, któremu nie można było ulżyć nawet przełknięciem śliny.

Nie mogę tu zostać. Muszę iść i odnaleźć wodę. Jeśli nie odnajdę wody, zginę.

Spróbowała wstać, raniąc palce o kamienny grzyb. Wstała. Zrobiła krok. I ze skowytem zwaliła się na czworaki, wyprężyła w suchym, wymiotnym spazmie. Chwyciły ją kurcze i zawrót głowy, tak mocne, że ponownie musiała przybrać pozycję leżącą.

Jestem bezsilna. I sama. Znowu. Wszyscy mnie zdradzili, porzucili, zostawili samą. Tak jak kiedyś…

Ciri poczuła, jak gardło ściskają jej niewidzialne kleszcze, jak do bólu kurczą się mięśnie na szczękach, jak zaczynają drżeć spękane usta. Nie ma paskudniejszego widoku niż płacząca czarodziejka, przypomniała sobie słowa Yennefer. Ale przecież… Przecież nikt mnie tutaj nie zobaczy… Nikt…

Zwinięta w kłębek pod kamiennym grzybem, Ciri zaszlochała, zaniosła się suchym, strasznym płaczem. Bez łez.

Kiedy uniosła opuchnięte, stawiające opór powieki, stwierdziła, że żar jeszcze bardziej złagodniał, a żółte jeszcze niedawno niebo przybrało właściwą mu kobaltową barwę, o dziwo, przetykaną nawet cienkimi białymi pasemkami chmur. Słoneczna tarcza sczerwieniała, opuściła się niżej, ale nadal staczała na pustynię falujące, tętniące gorąco. A może gorąco biło z nagrzanych kamieni?

Usiadła, konstatując, że ból w czaszce i potłuczonym ciele przestał dokuczać. Ze obecnie był niczym w porównaniu ze ssącym cierpieniem rosnącym w żołądku i z okrutnym, zmuszającym do kaszlu drapaniem w wyschniętym gardle.

Nie poddawać się, pomyślała. Nie wolno się poddawać. Tak jak w Kaer Morhen, trzeba wstać, trzeba pokonać, zwalczyć, zdusić w sobie ból i słabość. Trzeba wstać i iść. Teraz przynajmniej znam kierunek. Tam gdzie teraz jest słońce, jest zachód. Muszę iść, muszę znaleźć wodę i coś do jedzenia. Muszę. Inaczej zginę. To jest pustynia. Zaleciałam na pustynię. To, w co weszłam w Wieży Mewy, to był magiczny portal, czarodziejskie urządzenie, za pomocą którego można się przenosić na duże odległości…

Portal w Tor Lara był dziwnym portalem. Gdy wbiegła na ostatnią kondygnację, nie było tam nic, nawet okien, tylko gołe i pokryte grzybem ściany. I na jednej ze ścian zapłonął nieregularny owal wypełniony opalizującą poświatą. Zawahała się, ale portal przyciągał, przyzywał ją, wręcz prosił. A innego wyjścia nie było, tylko ten świecący owal. Zamknęła oczy i weszła weń.

A potem była oślepiająca jasność i wściekły wir, podmuch pozbawiający oddechu i miażdżący żebra. Pamiętała lot wśród ciszy, zimna i pustki, potem znowu błysk i zachłyśnięcie się powietrzem. W górze był błękit, w dole zamazana szarość…

Wyrzucił ją w locie, tak jak orlik wypuszcza zbyt ciężką dla niego rybę. Gdy walnęła na kamienie, straciła przytomność. Nie wiedziała na jak długi czas.

Czytałam w świątyni o portalach, przypomniała sobie, wytrząsając piasek z włosów. W księgach były wzmianki o teleportach spaczonych albo chaotycznych, które niosą nie wiadomo dokąd i wyrzucają nie wiadomo gdzie. Portal w Wieży Mewy był pewnie właśnie taki. Wyrzucił mnie gdzieś na końcu świata. Nikt nie wie gdzie. Nikt mnie tutaj nie będzie szukał i nikt nie znajdzie. Jeśli tu zostanę, umrę.

Wstała. Mobilizując wszystkie siły, przytrzymując się głazu, zrobiła pierwszy krok. Potem drugi. I trzeci.

Te pierwsze kroki uświadomiły jej, że sprzączki prawego buta są zerwane, a opadająca cholewka uniemożliwia marsz. Usiadła, tym razem w celowy, niewymuszony sposób, dokonała przeglądu ubrania i wyposażenia. Koncentrując się na tej czynności, zapomniała o zmęczeniu i bólu.

Pierwszą rzeczą, którą odkryła, był kordzik. Zapomniała o nim, pochwa przesunęła się do tyłu. Obok kordzika, jak zwykle, na pasku była mała sakiewka. Prezent od Yennefer. Zawierająca to, co „dama zawsze winna mieć przy sobie". Ciri rozwiązała mieszek. Niestety, standardowy ekwipunek damy nie uwzględniał sytuacji, w której się znalazła. Sakiewka zawierała szylkretowy grzebyk, uniwersalny nożyk-pilnik do paznokci, opakowany, wyjałowiony tampon z lnianej tkaniny i jadeitowe pudełeczko maści do rąk.

Ciri natychmiast natarła maścią spieczoną twarz i usta, natychmiast też chciwie zlizała smarowidełko z warg. Nie zastanawiając się długo wylizała całe pudełeczko rozkoszując się tłustością i odrobiną kojącej wilgoci. Użyte do aromatyzowania maści rumianek, ambra i kamfora smakowały obrzydliwie, ale podziałały stymulująco.

Związała opadającą cholewkę wywleczonym z rękawa rzemykiem, wstała, tupnęła kilka razy, dla próby. Rozpakowała i rozwinęła tampon, zrobiła z niego szeroką opaskę chroniącą rozbitą skroń i przypieczone słońcem czoło.

Wstała, poprawiła pas, przesunęła kordzik bliżej lewego biodra, odruchowo wyjęła go z pochwy, sprawdziła klingę kciukiem. Była ostra. Wiedziała o tym.

Mam broń, pomyślała. Jestem wiedźminką. Nie, nie zginę tu. Co tam głód, wytrzymam, w świątyni Melitele czasem trzeba było pościć nawet i dwa dni. A woda… Wodę muszę znaleźć. Będę szła tak długo, aż znajdę. Ta przeklęta pustynia musi się gdzieś kończyć. Gdyby to była wielka pustynia, wiedziałabym coś o niej, zauważyłabym ją na mapach, które oglądałam razem z Jarre. Jarre… Ciekawe, co on teraz robi…

Ruszam, zadecydowała. Idę na zachód, widzę, gdzie zachodzi słońce, to jedyny pewny kierunek. Przecież ja nigdy nie błądzę, zawsze wiem, w którą stronę należy iść. Jeśli będzie trzeba, będę szła całą noc. Jestem wiedźminką. Gdy tylko wrócą mi siły, będę biec jak na Szlaku. Wtedy dotrę szybko do krańca tego pustkowia. Wytrzymam. Muszę wytrzymać… Ha, Geralt pewnie nieraz bywał na pustyniach takich jak ta, kto wie, czy nie bywał na jeszcze gorszych…

Idę.

Krajobraz nie zmienił się po pierwszej godzinie marszu. Dookoła nadal nie było nic, tylko kamienie, szaro-czerwone, ostre, osuwające się spod nóg, zmuszające do ostrożności. Rzadkie krzaki, suche i kolczaste, wyciągały ku niej z rozpadlin poskręcane pędy. Przy pierwszym napotkanym krzaku Ciri zatrzymała się, licząc, że trafi na liście lub młode gałązki, które można będzie wyssać i zżuć. Ale krzak miał tylko kaleczące palce ciernie. Nie nadawał się nawet do tego, by wyłamać z niego kij. Drugi i trzeci krzak były takie same, następne zlekceważyła, minęła nie zatrzymując się.

Zmierzchało szybko. Słońce opuściło się nad zębaty, poszarpany horyzont, niebo rozbłysło czerwienią i purpurą. Wraz ze zmrokiem nadchodził chłód. Początkowo powitała go z radością, zimno koiło spieczoną skórę. Wkrótce jednak zrobiło się jeszcze zimniej, a Ciri zaczęła szczękać zębami. Przyspieszyła kroku, licząc na to, że rozgrzeje ją ostry marsz, ale wysiłek znowu obudził ból w boku i w kolanie. Zaczęła utykać. Na domiar złego słońce całkiem skryło się za horyzontem i momentalnie zapanowała ciemność. Księżyc był w nowiu, a gwiazdy, od których skrzyło się niebo, nie pomagały. Ciri wkrótce przestała widzieć drogę przed sobą. Kilkakrotnie przewróciła się, boleśnie zdzierając skórę z nadgarstków. Dwukrotnie natrafiła stopą na rozpadlinę między kamieniami, przed złamaniem lub skręceniem nogi uratował ją wyłącznie wyuczony wiedźmiński unik w upadku. Zrozumiała, że nic z tego. Marsz wśród ciemności był niemożliwy.

Usiadła na płaskim bloku bazaltu, czując obezwładniającą rozpacz. Nie miała pojęcia, czy idąc utrzymała kierunek, dawno już zgubiła miejsce, w którym słońce znikło za horyzontem, zupełnie straciła z oczu poświatę, którą kierowała się w czasie pierwszych godzin po zachodzie. Dookoła była już tylko aksamitna, nieprzejrzana czerń. I dojmujące zimno. Zimno, które paraliżowało, kąsało stawy, zmuszało do garbienia się i wciągania głowy w obolałe od przykurczu ramiona. Ciri zaczęła tęsknić za słońcem, choć wiedziała, że wraz z jego powrotem zwali się na skały żar, którego nie będzie w stanie znieść. W którym nie będzie w stanie kontynuować marszu. Znowu poczuła, jak gardło ściska jej chęć płaczu, jak ogarnia ją fala rozpaczy i beznadziei. Ale tym razem rozpacz i beznadzieja zamieniły się we wściekłość.

— Nie będę płakać! - krzyknęła w mrok. - Jestem wiedźminką! Jestem…

Czarodziejką.

Ciri uniosła ręce, przycisnęła dłonie do skroni. Moc jest wszędzie. Jest w wodzie, powietrzu, w ziemi…

Wstała szybko, wyciągnęła ręce, wolno, niepewnie postąpiła kilka kroków, gorączkowo szukając źródła. Miała szczęście. Prawie natychmiast poczuła w uszach znajomy szum i pulsowanie, poczuła energię bijącą z wodnej żyły skrytej w głębinach ziemi. Zaczerpnęła Mocy razem z ostrożnym, powstrzymywanym wdechem, wiedziała, że jest osłabiona, a w takim stanie raptowne odtlenienie mózgu mogło momentalnie pozbawić ją przytomności, zniweczyć cały wysiłek. Energia powoli wypełniała ją, przynosiła znajomą, chwilową euforię. Płuca zaczęły pracować silniej i szybciej. Ciri opanowała przyspieszony oddech — zbyt intensywne dotlenianie też mogło mieć fatalne skutki.

Udało się.

Najpierw zmęczenie, pomyślała, najpierw ten paraliżujący ból w ramionach i udach. Potem zimno. Muszę podwyższyć temperaturę ciała…

Stopniowo przypominała sobie gesty i zaklęcia. Niektóre wykonywała i wypowiadała zbyt pospiesznie — nagle chwyciły ją kurcze i drgawki, gwałtowny spazm i zawrót głowy podciął jej kolana. Usiadła na bazaltowej płycie, uspokoiła roztrzęsione ręce, opanowała rwący się, arytmiczny oddech.

Powtórzyła formuły, wymuszając na sobie spokój i precyzję, skupienie i pełną koncentrację woli. I tym razem skutek był natychmiastowy. Roztarta na udach i karku ogarniające ją ciepło. Wstała, czując, jak zmęczenie znika, a obolałe mięśnie odprężają się.

— Jestem czarodziejką! - krzyknęła triumfalnie, wysoko unosząc rękę. - Przybądź, nieśmiertelne Światło! Wzywam cię! Aen'drean va, eveigh Aine!

Niewielka ciepła kula światła wyfrunęła z jej dłoni jak motyl, ciskając na kamienie ruchliwe mozaiki cienia. Wolno poruszając ręką, ustabilizowała kulę, ustawiła ją tak, by wisiała przed nią. To nie był najszczęśliwszy pomysł — światło oślepiało ją. Spróbowała umieścić kulę za plecami, ale i to dało kiepski efekt — jej własny cień kładł się na drogę, pogarszał widoczność. Ciri powolutku przesunęła świetlistą sferę w bok, zawiesiła ją nieco powyżej prawego ramienia. Choć kula w oczywisty sposób nie umywała się do prawdziwej magicznej Aine, dziewczynka była niesłychanie dumna ze swego wyczynu.

— Ha! — powiedziała napuszona. - Szkoda, że Yennefer tego nie widzi!

Raźno i energicznie podjęła marsz, krocząc szybko i pewnie, wybierając drogę w migotliwym i niepewnym chiaroscuro, rzucanym przez kulę. Idąc, starała się przypomnieć sobie inne zaklęcia, ale żadne nie wydawało się jej właściwe, przydatne w tej sytuacji, ponadto niektóre były bardzo wyczerpujące, bała się ich trochę, nie chciała używać bez wyraźnej konieczności. Niestety, nie znała żadnego, które zdolne byłoby stworzyć wodę lub jedzenie. Wiedziała, że takowe istniały, ale żadnego z nich nie umiała zastosować.

W świetle magicznej sfery martwa dotychczas pustynia nagle nabrała życia. Spod nóg Ciri uciekały niezgrabne połyskliwe żuki i kosmate pająki. Niewielki rudożółty skorpion, wlokący za sobą segmentowany ogon, chyżo przebiegł jej drogę, zemknął w szczelinę między kamieniami. Zielona długoogoniasta jaszczurka prysnęła w mrok, szeleszcząc po żwirze. Zmykały przed nią podobne do wielkich myszy gryzonie, zwinnie i wysoko podskakujące na tylnych nogach. Kilkakrotnie dojrzała w ciemnościach odblask oczu, a raz usłyszała mrożący krew w żyłach syk, dobiegający ze skalnego rumowiska. Jeżeli z początku nosiła się z zamiarem upolowania czegoś nadającego się do jedzenia, syk całkowicie zniechęcił ją do myszkowania wśród kamieni. Zaczęła uważniej patrzeć pod nogi, a przed oczami stanęły jej ryciny z ksiąg, które oglądała w Kaer Morhen. Gigantyczny skorpion. Scarletia. Przeraża. Wicht. Łamią. Krabopąjąk. Potwory żyjące na pustyniach. Szła, rozglądając się płochliwie i czujnie nadstawiając uszu, ściskając w spotniałej dłoni rękojeść kordzika.

Po kilku godzinach świetlista kula zmętniała, rzucany przez nią krąg światła zmalał, zmroczniał, rozmazał się. Ciri, koncentrując się z trudem, ponownie wypowiedziała zaklęcie. Kula na kilka sekund zatętniła jaśniejszym blaskiem, ale natychmiast sczerwieniała i przygasła znowu. Wysiłek zachwiał nią, zatoczyła się, przed oczami zatańczyły jej czarne i czerwone plamy. Usiadła ciężko, zgrzytając żwirem i luźnymi kamieniami.

Kula zgasła zupełnie. Ciri nie próbowała już zaklęć, wyczerpanie, pustka i brak energii, które czuła w sobie, z góry przekreślały szansę na sukces.

Przed nią, daleko na horyzoncie, wstawała niejasna poświata. Zmyliłam drogę, skonstatowała z przerażeniem. Wszystko pokręciłam… Z początku szłam na zachód, a teraz słońce wzejdzie wprost przede mną, a to znaczy…

Poczuła obezwładniające zmęczenie i senność, której nie płoszył nawet trzęsący nią chłód. Nie zasnę, postanowiła. Nie wolno mi zasnąć… Nie wolno mi…

Obudziło ją przenikliwe zimno i rosnąca jasność, oprzytomnił skręcający wnętrzności ból brzucha, suche i dokuczliwe pieczenie w gardle. Spróbowała wstać. Nie mogła. Obolałe i zesztywniałe członki odmawiały posłuszeństwa. Macając dookoła dłońmi, poczuła pod palcami wilgoć.

— Woda… — wychrypiała. - Woda!

Trzęsąc się cała, uniosła się na czworaki, przypadła ustami do bazaltowych płyt, gorączkowo zbierając językiem osadzone na gładkiej powierzchni kropelki, wysysając wilgoć z zagłębień na nierównej powierzchni głazu. W jednym zebrała się bez mała półgarść rosy — wychłeptała ją razem z piaskiem i żwirem, nie odważając się pluć. Rozejrzała się.

Ostrożnie, by nie uronić ani odrobinki, zebrała językiem błyszczące krople wiszące na cierniach karłowatego krzaka, który zagadkowym sposobem zdołał wyrosnąć spomiędzy kamieni. Na ziemi leżał jej kordzik. Nie pamiętała, kiedy wyjęła go z pochwy. Klinga była mętna od warstewki rosy. Skrupulatnie i dokładnie wylizała chłodny metal.

Pokonując usztywniający ciało ból, ruszyła na czworakach przed siebie, tropiąc wilgoć na dalszych kamieniach. Ale złota tarcza słońca wytrysnęła już ponad kamienisty horyzont, zalała pustynię oślepiającą żółtą jasnością, błyskawicznie wysuszyła głazy. Ciri z radością przyjęła rosnące ciepło, była jednak świadoma faktu, że już niedługo, niemiłosiernie prażona, zatęskni do chłodu nocy.

Odwróciła się plecami do jaskrawej kuli. Tam gdzie świeciła, był wschód. A ona musiała iść na zachód. Musiała.

Żar rósł, wzmagał się szybko, wkrótce stał się nie do wytrzymania. W południe wycieńczył ją tak, że rada nie rada musiała zmienić kierunek marszu, by szukać cienia. Znalazła wreszcie osłonę: duży, podobny do grzyba głaz. Wpełzła pod niego.

I wtedy zobaczyła przedmiot leżący pomiędzy kamieniami. Było to jadeitowe, wylizane do czysta pudełeczko po maści do rąk.

Nie znalazła w sobie dość sił, by płakać.

*****

Głód i pragnienie przemogły wyczerpanie i rezygnację. Zataczając się podjęła marsz. Słońce paliło.

Daleko, na horyzoncie, za falującą zasłoną upału, zobaczyła coś, co mogło być tylko łańcuchem górskim. Bardzo dalekim łańcuchem górskim.

Gdy zapadła noc, z olbrzymim trudem zaczerpnęła Mocy, ale wyczarowanie magicznej kuli udało się jej dopiero po kilku próbach i wycieńczyło tak, że nie mogła iść dalej. Straciła całą energię, zaklęcia rozgrzewające i relaksujące nie udały się jej mimo wielu prób. Wyczarowane światło dodawało odwagi i podnosiło na duchu, ale chłód wyniszczał. Dojmujące, przenikliwe zimno trzęsło nią aż do świtu. Dygotała, niecierpliwie oczekując wschodu słońca. Wyjęła kordzik z pochwy, ułożyła go przezornie na kamieniu, by metal pokrył się rosą. Była potwornie wyczerpana, ale głód i pragnienie płoszyły sen. Dotrwała do świtu. Było jeszcze ciemno, gdy już zaczęła chciwie zlizywać rosę z klingi. Gdy się rozwidniło, natychmiast rzuciła się na czworaki, by szukać wilgoci w zagłębieniach i szczelinach.

Usłyszała syk.

Duża kolorowa jaszczurka siedząca na pobliskim bloku skalnym rozwierała na nią bezzębną paszczę, stroszyła imponujący grzebień, nadymała się i siekła kamień ogonem. Przed jaszczurką widniała malutka, wypełniona wodą szczelinka.

Ciri początkowo cofnęła się przestraszona, ale natychmiast ogarnęła ją rozpacz i dzika wściekłość. Macając dookoła rozdygotanymi dłońmi, ucapiła kanciasty złomek skały.

— To moja woda! — zawyła. - Moja!

Cisnęła kamieniem. Chybiła. Jaszczurka podskoczyła na długoszponiastych łapach, umknęła zwinnie w skalisty labirynt. Ciri przypadła do kamienia, wyssała resztkę wody z rozpadliny. I wtedy zobaczyła.

Za kamieniem, w okrągłej niecce, leżało siedem jaj wystających częściowo z czerwonawego piasku. Dziewczynka nie zastanawiała się ani chwili. Na kolanach dopadła gniazda, chwyciła jedno z jaj i wpiła w nie zęby. Skórzasta skorupa pękła i oklapła jej w dłoni, lepka maź spłynęła do rękawa. Ciri wyssała jajo, oblizała rękę. Przełykała z trudem i w ogóle nie czuła smaku.

Wyssała wszystkie jaja i została na czworakach, lepka, brudna, zapiaszczona, ze zwisającym z zębów glutem, gorączkowo grzebiąc w piasku i wydając nieludzkie, łkające odgłosy. Zamarła.

(Wyprostuj się, księżniczko! Nie opieraj łokci o stół. Uważaj, jak sięgasz do półmiska, powalasz koronki na rękawkach! Obetrzyj usta serwetką i przestań mlaskać! Bogowie, czy nikt nie nauczył tego dziecka, jak zachowywać się przy stole? Cirillo!)

Ciri rozpłakała się, opierając głowę o kolana.

*****

Wytrzymała w marszu do południa, potem upał zmógł ją i zmusił do odpoczynku. Drzemała długo, skryta w cieniu pod kamiennym uskokiem. Cień nie dawał chłodu, ale był lepszy niż palące słońce. Pragnienie i głód płoszyły sen.

Daleki łańcuch górski, jak się jej zdawało, palił się i błyszczał w słonecznych promieniach. Na szczytach tych gór, pomyślała, może leżeć śnieg, może tam być lód, mogą tam być strumienie. Muszę tam dotrzeć, muszę tam dotrzeć szybko.

Szła prawie całą noc. Postanowiła kierować się gwiazdami. Całe niebo było w gwiazdach. Ciri żałowała, że nie uważała na lekcjach i że nie chciało jej się studiować atlasów nieba, które były w świątynnej bibliotece. Znała, rzecz jasna, najważniejsze gwiazdozbiory — Siedem Kóz, Dzban, Sierp, Smoka i Zimową Pannę, ale te akurat leżały wysoko na nieboskłonie i trudno było się nimi kierować w marszu. Udało się jej wreszcie wybrać z migoczącego mrowia jedną dość jasną gwiazdę, wskazującą, w jej mniemaniu, właściwy kierunek. Nie wiedziała, co to za gwiazda, więc sama nadała jej nazwę. Nazwała ją Okiem.

*****

Szła. Łańcuch górski, ku któremu zmierzała, nie zbliżył się ani trochę — wciąż był tak samo daleko jak poprzedniego dnia. Ale wskazywał drogę.

Idąc, rozglądała się bacznie. Znalazła jeszcze jedno jaszczurcze gniazdo, były w nim cztery jaja. Wypatrzyła zieloną roślinkę, nie dłuższą od małego palca, która jakimś cudem zdołała wyrosnąć między głazami. Wytropiła dużego brunatnego chrząszcza. I cienkonogiego pająka.

Zjadła wszystko.

*****

W południe zwymiotowała to, co zjadła, po czym zemdlała. Gdy oprzytomiała, poszukała odrobiny cienia, leżała, zwinięta w kłębek, uciskając dłońmi bolący brzuch.

O zachodzie słońca podjęła marsz. Sztywno, jak automat. Kilkakrotnie padała, wstawała, szła dalej.

Szła. Musiała iść.

*****

Wieczór. Odpoczynek. Noc. Oko wskazuje drogę. Marsz aż do zupełnego wyczerpania, które przyszło na długo przed wschodem słońca. Odpoczynek. Płochy sen. Głód. Zimno. Brak magicznej energii, fiasko przy wyczarowywaniu światła i ciepła. Pragnienie tylko wzmagane rosą zlizywaną nad ranem z klingi kordzika i kamieni.

Gdy słońce wzeszło, zasnęła w rosnącym cieple. Obudził ją piekący żar. Wstała, by iść dalej.

Zemdlała po niecałej godzinie marszu. Gdy oprzytomniała, słońce stało w zenicie, prażyło. Nie miała sił, by szukać cienia. Nie miała sił, by wstać. Ale wstała.

Szła. Nie poddawała się. Przez prawie cały następny dzień. I część nocy.

*****

Największy upał znowu przespała zwinięta w kłębek pod pochylonym, zarytym w piasku głazem. Sen był płochy i męczący — śniła się jej woda, woda, którą można było pić. Wielkie, białe, otoczone mgiełką i tęczą wodospady. Śpiewające strumienie. Małe leśne źródełka ocienione zanurzonymi w wodzie paprociami. Pachnące mokrym marmurem pałacowe fontanny. Omszałe studnie i przelewające się cebry… Krople ściekające z topniejących sopli lodu… Woda. Zimna ożywcza woda kłująca bólem zęby, ale o tak cudownym, niepowtarzalnym smaku…

Obudziła się, zerwała na równe nogi i zaczęła iść w kierunku, z którego przyszła. Wracała, zataczając się i padając. Musiała wrócić! Idąc minęła wodę! Minęła, nie zatrzymując się, szumiący wśród kamieni strumień! Jak mogła być taka nierozsądna!

Oprzytomniała.

Upał zelżał, zbliżał się wieczór. Słońce wskazywało zachód. Góry. Słońce nie mogło, nie miało prawa być za jej plecami. Ciri odpędziła zwidy, powstrzymała płacz. Odwróciła się i podjęła marsz.

*****

Szła całą noc, ale bardzo wolno. Nie uszła daleko. Przysypiała w marszu, śniąc o wodzie. Wschodzące słońce zastało ją siedzącą na kamiennym bloku, zapatrzoną w klingę kordzika i obnażone przedramię.

Krew jest przecież płynna. Można ją pić.

Odpędziła zwidy i koszmary. Oblizała pokryty rosą kordzik i podjęła marsz.

*****

Zemdlała. Oprzytomniała, palona słońcem i rozgrzanymi kamieniami.

Przed sobą, za rozedrganą od gorąca kurtyną, widziała poszarpany, zębaty łańcuch gór.

Bliżej. Znacznie bliżej.

Ale nie miała już sił. Usiadła.

Kordzik w jej dłoni odbijał słońce, płonął. Był ostry. Wiedziała o tym.

Po co się męczysz, zapytał kordzik poważnym, spokojnym głosem pedantycznej czarodziejki, nazywanej Tissaią de Vries. Dlaczego skazujesz się na cierpienie? Skończ z tym nareszcie!

Nie. Nie poddam się.

Nie wytrzymasz tego. Czy wiesz, jak umiera się z pragnienia? Lada chwila oszalejesz, a wtedy już będzie za późno. Wtedy nie będziesz już umiała z tym skończyć.

Nie. Nie poddam się. Wytrzymam.

Schowała kordzik do pochwy. Wstała, zatoczyła się, upadła. Wstała, zatoczyła się, podjęła marsz.

Nad sobą, wysoko na żółtym niebie, zobaczyła sępa.

*****

Gdy oprzytomniała ponownie, nie pamiętała, kiedy upadła. Nie pamiętała, jak długo leżała. Spojrzała w górę. Do krążącego nad nią sępa dołączyły dalsze dwa. Nie miała dość sił, by wstać.

Zrozumiała, że to już koniec. Przyjęła to spokojnie. Wręcz z ulgą.

*****

Coś ją dotknęło.

Coś lekko i ostrożnie szturchnęło ją w ramię. Po długim okresie samotności, gdy otaczały ją wyłącznie martwe i nieruchome kamienie, dotknięcie sprawiło, że mimo wycieńczenia poderwała się gwałtownie — a przynajmniej spróbowała poderwać. Ib, co ją dotknęło, zaprychało i odskoczyło, tupiąc głośno.

Ciri usiadła z trudem, przecierając knykciami zaropiałe kąciki oczu.

Oszalałam, pomyślała.

Kilka kroków przed nią stał koń. Zamrugała. To nie było złudzenie. To był naprawdę koń. Konik. Młody konik, prawie źrebak.

Oprzytomniała. Oblizała spękane usta i bezwiednie chrząknęła. Konik podskoczył i odbiegł, zgrzytając kopytami po żwirze. Poruszał się bardzo dziwnie i maść też miał nietypową — ni to bułaną, ni to szarą. Ale może tylko wydawał się taki, bo stał na tle słońca.

Konik prvchnął i postąpił kilka kroczków. Teraz widziała go lepiej. Na tyle, by oprócz faktycznie nietypowej maści natychmiast zauważyć dziwne nieprawidłowości budowy — małą głowę, niezwykłą smukłość szyi, cieniutkie pęciny, długi, obfity ogon. Konik zatrzymał się i spojrzał na nią, odwracając łeb profilem. Ciri westchnęła bezgłośnie.

Z wysklepionego czoła konika sterczał róg, długi na co najmniej dwie piędzi.

Niemożliwa niemożliwość, pomyślała Ciri, przytomniejąc, zbierając myśli. Przecież jednorożców już nie ma na świecie, przecież wymarły. Nawet w wiedźmińskiej księdze w Kaer Morhen nie było jednorożca! Czytałam o nich tylko w Księdze mitów w świątyni… Aha, a w Physiologusie, który przeglądałam w banku pana Giancardiego, była ilustracja przedstawiająca jednorożca… Ale jednorożec z ryciny bardziej przypominał kozła niż konia, miał kosmate pęciny i kozią brodę, a jego róg był długi chyba na dwa łokcie…

Dziwiło ją, że tak dobrze wszystko pamięta, zdarzenia, które miały miejsce setki lat temu. W głowie zawirowało jej nagle, wnętrzności skręcił ból. Jęknęła i zwinęła się w kłębek. Jednorożec prychnął i postąpił ku niej krok, zatrzymał się, uniósł wysoko głowę. Ciri nagle przypomniała sobie, co księgi mówiły o jednorożcach.

— Możesz śmiało podejść… - wychrypiała, próbując usiąść. - Możesz, bo ja jestem…

Jednorożec prychnął, odskoczył i odgalopował, zamaszyście wywijając ogonem. Ale po chwili zatrzymał się, miotnął głową, grzebnął kopytem i zarżał głośno.

— Nieprawda! — zajęczała rozpaczliwie. - Jarre tylko raz mnie pocałował, a to się nie liczy! Wróć!

Wysiłek zmroczył jej oczy, bezwładnie opadła na kamienie. Kiedy wreszcie zdołała unieść głowę, jednorożec był znowu blisko. Patrząc na nią badawczo, pochylił głowę i prychnął cicho.

— Nie bój się mnie… — szepnęła. - Nie musisz, bo… Bo ja przecież umieram…

Jednorożec zarżał, potrząsając łbem. Ciri zemdlała.

*****

Gdy się ocknęła, była sama. Obolała, zesztywniała, spragniona, głodna i sama jak palec. Jednorożec był mirażem, złudą, snem. I zniknął tak, jak znika sen. Rozumiała to, akceptowała, a jednak czuła żal i rozpacz, jak gdyby stworzenie faktycznie istniało, było przy niej i porzuciło ją. Tak jak wszyscy ją porzucili.

Chciała wstać, ale nie mogła. Oparła twarz na kamieniach. Powolutku sięgnęła do boku, namacała rękojeść kordzika.

Krew jest płynna. Muszę się napić.

Usłyszała stuk kopyt, prychnięcie.

— Wróciłeś… - szepnęła, unosząc głowę. - Naprawdę wróciłeś?

Jednorożec zaparskał głośno. Zobaczyła jego kopyta, blisko, tuż przy niej. Kopyta były mokre. Wręcz ociekały wodą.

*****

Nadzieja dodała jej mocy, przepełniła euforią. Jednorożec prowadził, Ciri szła za nim, wciąż nie mając pewności, że to nie sen. Gdy wyczerpanie jednak ją zmogło, szła na czworakach. Potem pełzła.

Jednorożec wwiódł ją między skały, do płytkiego jaru, którego dno wysłane było piaskiem. Ciri pełzła ostatkiem sił. Ale pełzła. Bo piasek był mokry.

Jednorożec zatrzymał się nad widocznym w piasku zagłębieniem, zarżał, silnie grzebnął kopytem, raz, drugi, trzeci. Zrozumiała. Podpełzła bliżej, pomogła mu. Ryła, łamiąc paznokcie, kopała, odgarniała. Chyba szlochała przy tym, ale nie była pewna. Gdy na dnie zagłębienia pojawiła się błotnista ciecz, natychmiast przypadła do niej ustami, chłeptała mętną wodę razem z piaskiem, tak łapczywie, że ciecz znikła. Ciri z ogromnym wysiłkiem opanowała się, pogłębiła dół, pomagając sobie kordzikiem, potem usiadła i czekała. Zgrzytała piaskiem w zębach i dygotała z niecierpliwości, ale czekała, aż zagłębienie znowu wypełni się wodą. A potem piła. Długo.

Za trzecim razem pozwoliła wodzie ustać się nieco, wypiła ze cztery łyki bez piasku, z samym tylko mułem. I wtedy przypomniała sobie o iednorożcu.

— Też pewnie jesteś spragniony, Koniku — powiedziała. - A przecież nie będziesz pił błota. Żaden konik nie pije błota.

Jednorożec zarżał.

Ciii pogłębiła dołek, umacniając jego brzegi kamieniami.

— Zaczekaj, Koniku. Niech się trochę ustoi… „Konik" prychnął, tupnął, odwrócił głowę.

— Nie bocz się. Pij.

Jednorożec ostrożnie zbliżył chrapy do wody.

— Pij, Koniku. To nie sen. To jest prawdziwa woda.

*****

Ciri początkowo ociągała się, nie chciała odejść od źródełka. Właśnie wymyśliła nowy sposób picia polegający na wyciskaniu do ust moczonej w pogłębionym dołku chustki, co pozwalało w znacznym stopniu odcedzać piasek i muł. Ale jednorożec nalegał, rżał, tupał, odbiegał, wracał znowu. Nawoływał do marszu i wskazywał drogę. Ciri po głębszym zastanowieniu usłuchała — zwierzę miało rację, należało iść, iść w stronę gór, wyjść z pustyni. Ruszyła za jednorożcem, oglądając się i dokładnie notując w pamięci położenie źródła. Nie chciała błądzić, gdyby musiała tu wrócić.

Szli razem cały dzień. Jednorożec, którego nazywała Konikiem, prowadził. Był to dziwny konik. Gryzł i żuł badyle, których nie ruszyłby nie tylko koń, ale i wygłodniała koza. A gdy przydybał wędrującą wśród kamieni kolumnę wielkich mrówek, też zaczął je jeść. Ciri początkowo przyglądała się temu ze zdumieniem, potem przyłączyła się do uczty. Była głodna.

Mrówki były strasznie kwaśne, ale może dzięki temu odechciewało się wymiotować. Poza tym mrówek było dużo i można było trochę popracować zesztywniałymi szczękami. Jednorożec zjadał całe owady, ona zadowalała się odwłokami, wypluwając twarde fragmenty chitynowych pancerzy.

Poszli dalej. Jednorożec wypatrzył kilka kęp pożółkłych ostów i zjadł je ze smakiem. Tym razem Ciri nie przyłączyła się. Ale gdy Konik znalazł w piachu jaszczurcze jaja, ona jadła, a on się przyglądał. Poszli dalej. Ciri wypatrzyła kępkę ostu, wskazała ją Konikowi. Po jakimś czasie Konik zwrócił jej uwagę na ogromnego czarnego skorpiona z ogonem długim chyba na półtorej piędzi. Ciri zadeptała paskudę. Widząc, że nie kwapi się jeść skorpiona, jednorożec zjadł go sam, a krótko po tym wskazał jej następne gniazdo jaszczurki.

To była, jak się okazywało, całkiem znośna współpraca.

*****

Szli.

Łańcuch górski był coraz bliżej.

Gdy zapadała głęboka noc, jednorożec zatrzymywał się. Spał na stojąco. Ciri, obeznana z końmi, próbowała początkowo skłaniać go, by się położył — mogła spróbować spać na nim i korzystać z jego ciepła. Nic z tego nie wyszło. Konik boczył się i odchodził, wciąż zachowując dystans. W ogóle nie chciał zachować się w sposób klasyczny, opisany w uczonych księgach — najwyraźniej nie miał najmniejszego zamiaru składać głowy na jej podołku. Ciri była pełna wątpliwości. Nie wykluczała, że księgi łgały w kwestii jednorożców i dziewic, ale była też i inna możliwość. Jednorożec był w oczywisty sposób jednorożcem źrebakiem, jako zwierzątko młode mógł guzik się znać na dziewicach. Możliwość, by Konik był w stanie wyczuwać i traktować poważnie te kilka dziwnych snów, jakie jej się kiedyś przyśniły, odrzuciła. Któż by traktował poważnie sny?

*****

Trochę ją rozczarował. Wędrowali dwa dni i dwie noce, a on nie znalazł wody, choć szukał. Kilkakrotnie zatrzymywał się, kręcił głową, wodził rogiem, potem kłusował, penetrował skalne rozpadliny, grzebał kopytami w piachu. Znalazł mrówki, znalazł mrówcze jaja i larwy. Znalazł jaszczurcze gniazdo. Znalazł kolorowego węża, którego zręcznie zatratował. Ale wody nie znalazł.

Ciri zauważyła, że jednorożec kluczy, nie trzyma się prostej linii marszu. Nabrała uzasadnionych podejrzeń, że stworzenie wcale nie mieszkało na pustyni. Że po prostu na niej zabłądziło. Tak samo jak ona.

*****

Mrówki, które zaczęli znajdować w obfitości, zawierały w sobie kwaśną wilgoć, ale Ciri coraz poważniej zaczęła się zastanawiać nad powrotem do źródełka. Gdyby poszli jeszcze dalej i nie znaleźli wody, na powrót mogłoby nie wystarczyć sił. Upał był wciąż straszliwy, marsz wycieńczał.

Już miała zamiar zacząć tłumaczyć to Konikowi, gdy ten nagle zarżał przeciągle, machnął ogonem i pobiegł galopem w dół, między zębate skały. Ciri podążyła za nim, w marszu zjadając mrówcze odwłoki.

Wielką przestrzeń między skałami wypełniała szeroka piaszczysta łacha, a w jej środku widniało wyraźne zagłębienie.

— Ha! — ucieszyła się Ciri. - Mądry z ciebie konik, Koniku. Znowu odnalazłeś źródełko. W tym dole musi być woda!

Jednorożec prychał przeciągle, okrążając zagłębienie lekkim kłusem. Ciri zbliżyła się. Zagłębienie było duże, miało co najmniej dwadzieścia stóp średnicy. Było precyzyjnie i równiutko koliste, przypominało lejek, tak regularny, jak gdyby ktoś odcisnął w piasku gigantyczne jajo. Ciri zrozumiała nagle, że tak regularny kształt nie mógł powstać samorzutnie. Ale już było za późno.

Na dnie leja coś poruszyło się, a w twarz Ciri uderzył gwałtowny grad piasku i żwiru. Odskoczyła, upadła i spostrzegła, że jedzie w dół. Strzelające fontanny żwiru biły nie tylko w nią — biły w krawędź leja, a krawędź osypywała się falami i wlokła ku dnu. Wrzasnęła, jak pływak młócąc rękami, bezskutecznie próbując znaleźć oparcie dla nóg. Natychmiast zorientowała się, że gwałtowne ruchy tylko pogarszają sprawę, wzmagają osypywanie się piasku. Przekręciła się na wznak, zaparła obcasami i szeroko rozrzuciła ręce. Piasek na dnie dołu poruszył się i zafalował, dostrzegła wychylające się spod niego brązowe, zakończone hakami kleszcze, długie na dobre pół sążnia. Wrzasnęła znowu, tym razem znacznie głośniej.

Grad żwiru przestał nagle sypać się na nią, uderzył w przeciwległą krawędź leja. Jednorożec stanął dęba, rżąc opętańczo, krawędź załamała się pod nim. Próbował wyrwać się z grząskiego piachu, ale nadaremnie — grzązł w nim coraz bardziej i coraz szybciej osuwał się w kierunku dna. Straszliwe kleszcze zakłapały gwałtownie. Jednorożec zarżał rozpaczliwie, targnął się, bezsilnie bijąc przednimi kopytami osypujący się piasek. Tylne nogi miał zupełnie uwięźnięte. Gdy osunął się na samo dno leja, capnęły go okropne szczypce ukrytego w piachu stwora.

Słysząc dziki wizg bólu, Ciri wrzasnęła wściekle i rzuciła się w dół, wyszarpując kordzik z pochwy. Gdy tylko znalazła się na dnie, zrozumiała, że popełniła błąd. Potwór krył się głęboko, dźgnięcia kordzika nie dosięgały go poprzez warstwę piasku. Na domiar złego trzymany w potwornych kleszczach i wciągany w piaszczystą pułapkę jednorożec szalał z bólu, kwiczał, na oślep tłukł przednimi kopytami, grożąc jej pogruchotaniem kości.

Wiedźmińskie tańce i sztuczki były tu na nic. Ale istniało jedno dość proste zaklęcie. Ciri przywołała Moc i uderzyła telekinezą.

W górę frunęła chmura piachu, odsłaniając ukrytego potwora uczepionego uda kwiczącego jednorożca. Ciri wrzasnęła z przerażenia. Czegoś tak obrzydliwego nie widziała jeszcze nigdy w życiu, na żadnej ilustracji, w żadnej z wiedźmińskich ksiąg. Czegoś tak szkaradnego nie była sobie nawet w stanie wyobrazić.

Potwór był brudnoszary, obły i pękaty jak opita krwią pluskwa, wąskie segmenty baryłowatego korpusu pokrywała rzadka szczecina. Nóg zdawał się w ogóle nie mieć, natomiast kleszcze miał prawie tak długie jak on sam.

Pozbawiony piaszczystej osłony stwór natychmiast puścił jednorożca i zaczął się zakopywać szybkimi, gwałtownymi podrygami pękatego cielska. Szło mu to wyjątkowo sprawnie, a wydzierający się z leja jednorożec jeszcze mu pomagał, spychając w dół zwały piachu. Ciri ogarnął szał i żądza zemsty. Rzuciła się na ledwie już widoczną spod piachu szkaradę i wraziła kordzik w wysklepiony grzbiet. Zaatakowała od tyłu, przezornie trzymając się z daleka od kłapiących kleszczy, którymi potwór, jak się okazało, potrafił sięgnąć dość daleko do tyłu. Dźgnęła znowu, a stwór zakopywał się w niesamowitym tempie. Ale nie zakopywał się w piachu, by uciec. Robił to po to, by zaatakować. Na to, by skryć się zupełnie, wystarczyły mu jeszcze dwa podrygi. Ukryty, gwałtownie pchnął falę żwiru, zagrzebując Ciri do połowy ud. Wyrwała się i rzuciła w tył, ale nie było dokąd uciekać — to ciągle był lej w sypkim piasku, każde poruszenie ciągnęło na dno. A piasek na dnie wybrzuszył się sunącą ku niej falą, z fali wyłoniły się szczękające, zakończone ostrymi hakami kleszcze.

Uratował ją Konik. Osunąwszy się na dno leja, potężnie uderzył kopytami w wybrzuszenie piachu zdradzające płytko ukrytego potwora. Pod dzikimi kopnięciami odsłonił się szary grzbiet. Jednorożec schylił łeb i przygwoździł straszydło rogiem, celnie, w miejscu, gdzie uzbrojona kleszczami głowa łączyła się z pękatym tułowiem. Widząc, że szczypce przytłoczonego do ziemi monstrum bezsilnie orzą piach, Ciri doskoczyła, z rozmachem wbiła kordzik w podrygujące cielsko. Wyszarpnęła ostrze, uderzyła jeszcze raz. I jeszcze raz. Jednorożec wyrwał róg i z impetem spuścił na beczkowaty korpus przednie kopyta.

Tratowane monstrum nie próbowało się już zakopywać. Nie poruszało się w ogóle. Piasek wokół niego zawilgotniał od zielonkawej cieczy.

Nie bez trudności wydostali się z leja. Odbiegłszy kilka kroków, Ciri bezwładnie zwaliła się na piasek, dysząc ciężko i dygocząc pod falami atakującej krtań i skronie adrenaliny. Jednorożec obszedł ją dookoła. Stąpał niezgrabnie, z rany na udzie ciekła mu krew, spływając po nodze na pęcinę, znacząc kroki czerwonym śladem. Ciri podniosła się na czworaki i zwymiotowała gwałtownie. Po chwili wstała, zatoczyła się, podeszła do jednorożca, ale Konik nie pozwolił się dotknąć. Odbiegł, po czym przewrócił się na piach i wytarzał. A potem wyczyścił róg, kilkakrotnie dźgając nim w piasek.

Ciii też oczyściła i wytarła klingę kordzika, co i rusz niespokojnie zerkając w stronę niedalekiego leja. Jednorożec wstał, zarżał, podszedł do niej stępa.

— Chciałabym obejrzeć twoją ranę, Koniku. Konik zarżał i potrząsnął rogatym łbem.

— Jeśli nie, to nie. Jeśli możesz iść, idziemy. Lepiej nie zostawajmy tu.

*****

Niedługo potem pojawiła się na ich drodze kolejna rozległa ławica piachu, cała aż do krawędzi otaczających ją skał upstrzona wygrzebanymi w piasku lejami. Ciri przyglądała się z przerażeniem — niektóre leje były co najmniej dwukrotnie większe od tego, w którym niedawno walczyli o życie.

Nie odważyli się przeciąć ławicy, lawirując pomiędzy lejami. Ciri była przekonana, że leje były pułapkami na nieostrożne ofiary, a siedzące w nich monstra z długimi kleszczami były groźne tylko dla ofiar, które do lejów wpadały. Zachowując ostrożność i trzymając się z daleka od dołów, można było pokonać piaszczysty teren na przełaj, nie lękając się, że któryś z potworów wylezie z leja i zacznie ich gonić. Była pewna, że nie ma ryzyka — ale wolała nie sprawdzać. Jednorożec był najwyraźniej podobnego zdania — parskał, prychał i odbiegał, odciągał ją od ławicy piasku. Nadłożyli drogi, szerokim łukiem omijając niebezpieczny teren, trzymając się skał i twardego kamienistego gruntu, przez który żadna z bestii nie byłaby w stanie się przekopać.

Idąc, Ciri nie spuszczała z lejów oka. Kilkakrotnie widziała, jak z morderczych pułapek strzelały w górę fontanny piachu — potwory pogłębiały i odnawiały swoje siedziby. Niektóre leje były tak blisko siebie, że wyrzucany przez jedno monstrum żwir trafiał do innych dołków, alarmując ukryte na dnie stwory, a wtedy rozpoczynała się straszliwa kanonada, przez kilka chwil piasek świszczał i prał dookoła jak grad.

Ciri zastanawiała się, na co piaskowe potwory polują na bezwodnym i martwym pustkowiu. Odpowiedź przyszła sama — z jednego z bliższych dołów szerokim łukiem wyfrunął ciemny przedmiot, z trzaskiem padając niedaleko nich. Po krótkiej chwili wahania zbiegła ze skał na piasek. Tym, co wyleciało z leja, był trupek gryzonia przypominającego królika. Przynajmniej z futerka. Trupek był bowiem skurczony, twardy i suchy jak wiór, lekki i pusty jak pęcherz. Nie było w nim ani kropli krwi. Ciri wzdrygnęła się — wiedziała już, na co szkarady polują i jak się odżywiają.

Jednorożec zarżał ostrzegawczo. Ciri uniosła głowę. W najbliższej okolicy nie było żadnego leja, piasek był równy i gładki. I na jej oczach ten równy i gładki piasek wybrzuszył się nagle, a wybrzuszenie szybko zaczęło sunąć w jej stronę. Rzuciła wyssane truchełko i pędem umknęła na skały.

Decyzja, by ominąć piaszczystą ławicę, okazała się bardzo słuszna.

Poszli dalej, omijając najmniejsze nawet połacie piasku, stąpając wyłącznie po twardym gruncie.

Jednorożec szedł wolno, utykał. Z jego skaleczonego uda wciąż ciekła krew. Ale nadal nie pozwalał jej podejść i obejrzeć rany.

*****

Piaszczysta ławica zwęziła się znacznie i zaczęła wić. Drobny i sypki piasek ustąpił miejsca grubemu żwirowi, potem otoczakom. Lejów nie widzieli już od dłuższego czasu, postanowili więc iść wytyczonym przez ławicę szlakiem. Ciri, choć znowu męczona pragnieniem i głodem, zaczęła poruszać się szybciej. Była nadzieja. Kamienista ławica nie była żadną ławicą. Była dnem rzeki płynącej od strony gór. W rzece nie było wody, ale rzeka prowadziła do źródeł — zbyt słabych i zbyt mało wydajnych, by wypełnić wodą koryto, ale pewnie wystarczających, by się napić.

Szła szybciej, ale musiała zwolnić. Bo jednorożec zwolnił. Szedł z wyraźnym trudem, utykał, powłóczył nogą, bokiem stawiał kopyto. Gdy przyszedł wieczór, położył się. Nie wstał, gdy podeszła. Pozwolił, by obejrzała ranę.

Były dwie rany, po obu stronach silnie napuchniętego, rozpalonego uda. Obie rany były zaognione, obie wciąż krwawiły, wraz z krwią z obydwu ciekła lepka, brzydko pachnąca ropa.

Potwór był jadowity.

*****

Następnego dnia było jeszcze gorzej. Jednorożec ledwie szedł. Wieczorem położył się na kamieniach i nie chciał wstać. Gdy przy nim uklękła, sięgnął do zranionego uda chrapami i rogiem, zarżał. W tym rżeniu był ból.

Ropa ciekła coraz silniej, zapach był wstrętny. Ciri wydobyła kordzik. Jednorożec zawizżał cienko, spróbował wstać, zwalił się zadem na kamienie.

— Nie wiem, co mam robić… - załkała, patrząc na klingę. - Naprawdę nie wiem… Ranę trzeba pewnie przeciąć, wycisnąć ropę i jad… Ale ja nie umiem! Mogę skrzywdzić cię jeszcze bardziej!

Jednorożec spróbował unieść łeb, zarżał. Ciri usiadła na kamieniach, obejmując głowę dłońmi.

— Nie nauczyli mnie leczyć — powiedziała gorzko. -Nauczyli mnie zabijać, tłumacząc, że w ten sposób będę mogła ratować. To było wielkie kłamstwo, Koniku. Okłamali mnie.

Zapadała noc, ciemniało szybko. Jednorożec leżał, Ciri myślała gorączkowo. Nazbierała ostów i badyli rosnących w obfitości na brzegach wyschłej rzeki, ale Konik nie chciał ich jeść. Głowę złożył bezwładnie na kamieniach, nie próbował już jej unosić. Mrugał tylko okiem. W jego pysku pojawiła się piana.

— Nie mogę ci pomóc, Koniku — powiedziała zduszonym głosem. - Nie mam niczego…

Oprócz magii.

Jestem czarodziejką.

Wstała, wyciągnęła ręce. I nic. Potrzebowała dużo magicznej energii, a nie było ani śladu. Nie spodziewała się tego, była zaskoczona. Przecież żyły wodne są wszędzie! Zrobiła kilka kroków w jedną, potem kilka w drugą stronę. Zaczęła iść kołem. Cofnęła się.

Nic.

— Ty przeklęta pustynio! — krzyknęła, potrząsając pięściami. - W tobie nie ma nic! Ani wody, ani magii! A magia miała być wszędzie! To też było kłamstwo! Wszyscy mnie okłamali, wszyscy!

Jednorożec zarżał.

Magia jest wszędzie. Jest w wodzie, w ziemi, w powietrzu…

I w ogniu.

Ciri ze złością palnęła się pięścią w czoło. Nie przyszło jej to wcześniej do głowy, może dlatego, że tam, wśród gołych kamieni, nie było nawet czego palić. A teraz miała pod ręką suche osty i badyle, a do wytworzenia malusieńkiej iskierki powinno jej wystarczyć tej odrobiny energii, którą jeszcze w sobie czuła…

Nazbierała więcej patyków, ułożyła je w stosik, obłożyła suchym ostem. Ostrożnie wsunęła rękę.

— Aenye!

Stosik zajaśniał, płomień zamigotał, rozbłysnął, chwycił liście, pożarł je, strzelił w górę. Ciri dorzuciła badyli.

Co teraz, pomyślała, patrząc w ożywające płomienie. Czerpać? Jak? Yennefer zabraniała mi dotykać energii ognia… Ale ja nie mam wyboru! Ani czasu! Muszę działać! Patyki i liście spalą się szybko… Ogień zgaśnie… Ogień… Jaki on jest piękny, jaki ciepły…

Nie wiedziała, kiedy i jak to się stało. Zapatrzyła się w płomień i nagle poczuła łomotanie w skroniach. Chwyciła się za piersi, miała wrażenie, że pękają jej żebra. W podbrzuszu, kroczu i sutkach zatętnił ból, który momentalnie zamienił się w przerażającą rozkosz. Wstała. Nie, nie wstała. Wzleciała.

Moc wypełniła ją jak roztopiony ołów. Gwiazdy na nieboskłonie zatańczyły jak odbite na powierzchni stawu. Płonące na zachodzie Oko eksplodowało jasnością. Wzięła tę jasność, a wraz z nią Moc.

— Hael, Aenye!

Jednorożec zarżał dziko i spróbował się poderwać, opierając na przednich nogach. Ręka Ciri uniosła się sama, dłoń sama złożyła się do gestu, usta same wykrzyczały zaklęcie. Z palców wypłynęła świetlista, falująca jasność. Ogień zahuczał płomieniami.

Bijące z jej ręki fale światła dotknęły zranionego uda jednorożca, skupiły się, wniknęły.

— Chcę, byś był zdrowy! Chcę tego! Vess'hael, Aenye!

Moc eksplodowała w niej, przepełniła dziką euforią. Ogień wystrzelił w górę, dokoła pojaśniało. Jednorożec uniósł głowę, zarżał, potem nagle szybko poderwał się z ziemi, niezgrabnie postąpił kilka kroków. Wygiął szyję, sięgnął pyskiem uda, poruszył chrapami, zaparskał — jakby z niedowierzaniem. Zarżał głośno i przeciągle, wierzgnął, machnął ogonem i galopem obiegł ognisko.

— Uleczyłam cię! - krzyknęła Ciri z dumą. - Uleczyłam! Jestem czarodziejką! Udało mi się wyciągnąć moc z ognia! I mam tę moc! Mogę wszystko!

Odwróciła się. Rozpalone ognisko huczało, sypało iskrami.

— Nie musimy już szukać źródeł! Nie będziemy już pić rozgrzebanego błota! Ja teraz mam moc! Czuję moc, która jest w tym ogniu! Sprawię, że na tej przeklętej pustyni spadnie deszcz! Że woda tryśnie ze skał! Że wyrosną tu kwiaty! Trawa! Kalarepa! Ja teraz mogę wszystko! Wszystko!

Gwałtownie uniosła obie ręce, wykrzykując zaklęcia i skandując inwokacje. Nie rozumiała ich, nie pamiętała, kiedy się ich uczyła i czy kiedykolwiek się ich uczyła. To nie miało znaczenia. Czuła moc, czuła siłę, płonęła ogniem. Była ogniem. Dygotała od przenikającej ją potęgi.

Nocne niebo przeorała nagle wstęga błyskawicy, wśród skał i ostów zawył wicher. Jednorożec zarżał przenikliwie i stanął dęba. Ogień buchnął w górę, eksplodował. Nazbierane patyki i łodygi dawno już zwęgliły się, teraz płonęła sama skała. Ale Ciri nie zwróciła na to uwagi. Czuła moc. Widziała tylko ogień. Słyszała tylko ogień.

Możesz wszystko, szentały płomienie, posiadłaś naszą moc, możesz wszystko. Świat jest u twoich stóp. Jesteś wielka. Jesteś potężna.

Wśród płomieni postać. Wysoka młoda kobieta o długich, prostych kruczoczarnych włosach. Kobieta śmieje się, dziko, okrutnie, ogień szaleje dokoła niej.

Jesteś potężna! Ci, którzy cię skrzywdzili, nie wiedzieli, z kim zadzierają! Zemścij się! Odpłać im! Odpłać im wszystkim! Niech drżą ze strachu u twoich stóp, niech szczękają zębami, nie śmiejąc spojrzeć w górę, na twoją twarz! Niech skamlą o litość! Ale ty nie znaj litości! Odpłać im! Odpłać wszystkim i za wszystko! Zemsta!

Za plecami czarnowłosej ogień i dym, w dymie rzędy szubienic, szeregi pali, szafoty i rusztowania, góry trupów. To trupy Nilfgaardczyków, tych, którzy zdobyli i plądrowali Cintrę, którzy zabili króla Eista i jej babkę Calanthe, ci, którzy mordowali ludzi na ulicach miasta. Na szubienicy kołysze się rycerz w czarnej zbroi, stryczek skrzypi, dookoła wisielca kłębią się wrony próbujące wy-dziobać mu oczy przez szpary skrzydlatego hełmu. Dalsze szubienice ciągną się aż po horyzont, wiszą na nich Scoia'tael, ci, którzy zabili Paulie Dahlberga w Kaedwen, i ci, którzy ścigali ją na wyspie Thanedd. Na wysokim palu podryguje czarodziej Vilgefortz, jego piękna, oszukańczo szlachetna twarz jest skurczona i sinoczarna od męki, ostry i zakrwawiony koniec pala wyziera mu z obojczyka… Inni czarodzieje z Thanedd klęczą na ziemi, ręce mają skrępowane na plecach, a zaostrzone pale już czekają…

Słupy obłożone wiązkami chrustu wznoszą się aż po gorejący, poznaczony wstęgami dymu horyzont. Przy najbliższym słupie, przykrępowana łańcuchami, stoi Triss Merigold… Dalej Margarita Laux-Antille… Matka Nenneke… Jarre… Fabio Sachs…

Nie. Nie. Nie.

Tak, krzyczy czarnowłosa, śmierć wszystkim, odpłać im wszystkim, pogardzaj nimi! Oni wszyscy skrzywdzili cię albo chcieli cię skrzywdzić! Mogą kiedyś zechcieć cię skrzywdzić! Pogardzaj nimi, bo nadszedł nareszcie czas pogardy! Pogarda, zemsta i śmierć! Śmierć całemu światu! Śmierć, zagłada i krew!

Krew na twoim ręku, krew na twej sukience…

Zdradzili cię! Oszukali! Skrzywdzili! Teraz masz moc, mścij się!

Usta Yennefer są pocięte i rozbite, broczą krwią, na jej rękach i nogach okowy, ciężkie łańcuchy przymocowane do mokrych i brudnych ścian lochu. Zgromadzony dookoła szafotu tłum wrzeszczy, poeta Jaskier kładzie głowę na pniu, błyska w górze ostrze katowskiego topora. Zgromadzeni pod szafotem ulicznicy rozwijają chustę, by złapać na nią krew… Wrzask tłumu głuszy uderzenie, od którego trzęsie się rusztowanie…

Zdradzili cię! Okłamali i oszukali! Wszyscy! Byłaś dla nich marionetką, byłaś kukiełką na patyku! Wykorzystali cię! Skazali na głód, na palące słońce, na pragnienie, na poniewierkę, na samotność! Nadszedł czas pogardy i zemsty! Masz moc! Jesteś potężna! Niech cały świat zadrży przed tobą! Niech cały świat zadrży przed Starszą Krwią!

Na szafot wprowadzają wiedźminów — Yesemira, Eskela, Coena, Lamberta. I Geralta… Geralt słania się na nogach, jest cały we krwi…

— Nie!!!

Dookoła niej ogień, za ścianą płomieni dzikie rżenie, jednorożce stają dęba, potrząsają głowami, biją kopytami. Ich grzywy są jak postrzępione bojowe sztandary, ich rogi są długie i ostre jak miecze. Jednorożce są wielkie, wielkie jak rycerskie konie, znacznie większe od jej Konika. Skąd się tu wzięły? Skąd wzięło się ich tu aż tyle? Płomień z rykiem strzela w górę. Czarnowłosa kobieta unosi ręce, na jej rękach jest krew. Jej włosy rozwiewa żar.

Płoń, płoń, Falka!

— Precz! Odejdź! Nie chcę ciebie! Nie chcę twojej mocy! Płoń, Falka!

— Nie chcę!

Chcesz! Pragniesz! Pragnienie i żądza wrą w tobie jak płomień, rozkosz zniewala cię! Tb jest potęga, to jest moc, to jest władza! To najrozkoszniejsza z rozkoszy świata!

Błyskawica. Grom. Wiatr. Łomot kopyt i rżenie szalejących dookoła ognia jednorożców.

— Nie chcę tej mocy! Nie chcę! Wyrzekam się jej!

Nie wiedziała, czy to ogień przygasł, czy to jej pociemniało w oczach. Upadła, czując na twarzy pierwsze krople deszczu.

*****

Istocie należy odebrać istnienie. Nie można pozwolić, by istniała. Istota jest groźna. Potwierdzenie.

Przeczenie. Istota nie przywołała Mocy dla siebie. Uczyniła to, by ratować Ihuarraquax. Istota współczuje. To dzięki Istocie Ihuarraquax jest znowu wśród nas.

Ale Istota ma Moc. Jeśli zechce ją wykorzystać…

Nie będzie mogła jej wykorzystać. Nigdy. Wyrzekła się jej. Wyrzekła się Mocy. Całkowicie. Moc odeszła. To bardzo dziwne…

Nigdy nie zrozumiemy Istot.

I nie trzeba ich rozumieć! Odbierzmy Istocie istnienie. Zanim będzie za późno. Potwierdzenie.

Przeczenie. Odejdźmy stąd. Zostawmy Istotę. Pozostawmy ją jej przeznaczeniu.

*****

Nie wiedziała, jak długo leżała na kamieniach, wstrząsana dreszczem, zapatrzona w niebo zmieniające kolory. Było na przemian ciemno i jasno, zimno i gorąco, a ona leżała, bezsilna, wysuszona i pusta jak tamto truchełko, tamten trupek gryzonia, wyssany i wyrzucony z leja.

Nie myślała o niczym. Była samotna, była pusta. Nie miała już nic i nie czuła w sobie niczego. Nie było pragnienia, głodu, zmęczenia, strachu. Zginęło wszystko, nawet wola przetrwania. Była tylko wielka, zimna, przeraźliwa pustka. Czuła tę pustkę całym jestestwem, każdą komórką organizmu.

Czuła krew na wewnętrznej strome ud. Było jej to obojętne. Była pusta. Straciła wszystko.

Niebo zmieniało kolory. Nie poruszała się. Czy w pustce poruszanie się miało jakikolwiek sens?

Nie poruszyła się, gdy dokoła niej załomotały kopyta, zadzwoniły podkowy. Nie zareagowała na głośne okrzyki i nawoływania, na podniecone głosy, na parskanie koni. Nie poruszyła się, gdy chwyciły ją twarde, silne ręce. Podniesiona, obwisła bezwładnie. Nie zareagowała na szarpania i potrząsania, na ostre, gwałtowne pytania. Nie rozumiała ich i nie chciała rozumieć.

Była pusta i obojętna. Obojętnie przyjęła wodę, tryskającą jej na twarz. Gdy przystawiono jej manierkę do ust, nie zakrztusiła się. Piła. Obojętnie.

Później też była obojętna. Wciągnięto ją na łęk. Krocze było tkliwe i bolało. Dygotała, więc okręcono ją derką. Była bezwładna i miękka, leciała przez ręce, więc przywiązano ją pasem do siedzącego za nią jeźdźca. Jeździec śmierdział potem i uryną. Było jej to obojętne.

Dokoła byli konni. Wielu konnych. Ciri patrzyła na nich obojętnie. Była pusta, straciła wszystko. Nic już nie miało znaczenia.

Nic.

Nawet to, że komenderujący konnymi rycerz miał na hełmie skrzydła drapieżnego ptaka.

Загрузка...